Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hanna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,00

Hanna - ebook

Mistrzowski thriller o zniszczonych więziach rodzinnych

Hanna pochodzi z Polski i należy do nielicznych Żydów, którzy przeżyli niedawno zakończoną wojnę. Cudem uniknęła śmierci w Auschwitz, a teraz, dręczona poczuciem winy, usiłuje pogodzić się z tym, że z całej rodziny ocalała tylko ona. Lecz obwinia też znajomego i jest zdeterminowana, by go odnaleźć i się na nim zemścić.

Nie cofnie się przed niczym. Kłamie i manipuluje, by sprawiedliwości stało się zadość. Podszywając się pod inną osobę, obejmuje posadę pielęgniarki opiekującej się mężczyzną, który odebrał jej wszystko. Ale nieoczekiwanie to jej życiu zagraża niebezpieczeństwo.

Kto zostanie ofiarą?

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-035-8
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pro­log

Kra­ków

Luty 1938

– Hanno, czym jest nasza Sztuka? – zapy­tał mój ojciec, wyma­wia­jąc z naci­skiem i nie­sma­kiem słowo „Sztuka”. Herr Przy­by­szew­ski, jego wydawca, wła­śnie wyszedł z pokoju tak szybko, że zafa­lo­wały firanki, i pozo­sta­wił po sobie atmos­ferę ura­żo­nej god­no­ści oraz dym z fajki.

– Nasza Sztuka? – powtó­rzy­łam ner­wowo. Sie­dzia­łam przy końcu jego biurka, na za niskim krze­śle sekre­tarki, na poduszce poło­żo­nej, by wygod­niej mi się pra­co­wało.

– Nasza Sztuka. Czym jest to, co robimy? Ni­gdy się nad tym nie zasta­na­wia­łaś? Nie chcia­ła­byś wyja­śnić tego nie­wta­jem­ni­czo­nym? – Ojciec zer­k­nął na drzwi. Z kory­ta­rza dobie­gał odgłos kro­ków Herr Przy­by­szew­skiego, który umy­kał z wyraźną ulgą, choć gotów sta­nąć do walki innego dnia.

– Piszemy – powie­dzia­łam i zmru­ży­łam oczy jak pło­chliwa mysz. Opu­ściła mnie już lek­ko­myślna bra­wura z cza­sów ulicz­nych bójek.

– I? – doci­skał ojciec, trzy­ma­jąc oku­lary w górze, aby spraw­dzić soczewki; wytrzesz­czał przy tym oczy i wyglą­dał jak sowa.

– Opo­wia­damy życie? – Nie wie­dzia­łam, o co mu cho­dzi, i coraz bar­dziej się dener­wo­wa­łam, że go roz­cza­ruję.

– I? – pod­niósł głos, ale nie ze zło­ści, raczej jak dyry­gent zwięk­sza­jący napię­cie batutą.

Pokrę­ci­łam ostroż­nie głową. Na dwo­rze znów zaczął padać deszcz, bęb­nił w ściany i dach.

Ojciec zer­k­nął w dół i zdjął kłaczki wełny z gorsu swo­jej koszuli.

– Hanno, ile masz lat?

– Jede­na­ście… – odpar­łam, coraz bar­dziej pewna, że nie speł­niam ocze­ki­wań. Moja odpo­wiedź spo­tkała się z mil­cze­niem, doda­łam więc z waha­niem: – I pół. – Wier­ci­łam się na poduszce, sukienka dra­pała mnie w uda.

– Hanno, podaj mi ramię.

– Pro­szę?

– Ramię – powtó­rzył, nad­sta­wia­jąc otwartą dłoń.

Ostroż­nie odło­ży­łam wieczne pióro, aby niczego nie popla­miło, i wycią­gnę­łam rękę. Ojciec wziął mnie za nad­gar­stek lewą dło­nią, a prawą roz­piął dwa guziki z macicy per­ło­wej u man­kietu – z dru­gim guzi­kiem miał kło­pot – i pod­wi­nął mi rękaw. Uło­żył na biurku moje chude, teraz gołe przed­ra­mię, blade i zie­lon­kawe w zimo­wym świe­tle, z widocz­nymi przez skórę żyłami.

Gru­bymi pal­cami chwy­cił odło­żone przeze mnie pióro i zro­bił sta­lówką kropkę w zgię­ciu mojego łok­cia. Oddy­cha­łam szybko, gdy sta­lówka wbi­jała się w skórę, a kropka ciem­niała niczym gni­jący liść. Kilka cen­ty­me­trów dalej ojciec zro­bił drugą kropkę i połą­czył je obie linią tak pro­stą, jakby nary­so­wano ją przy linijce.

– To wła­śnie robimy, Hanno – powie­dział.

Przy­glą­da­łam się temu, co zro­bił, z otwar­tymi ustami. Zdu­miona i prze­ra­żona.

– Teraz rozu­miesz?

Mia­łam mętlik w gło­wie. Nie, wciąż nie rozu­mia­łam. Czarna linia łącząca dwie kropki pozo­stała na mojej skó­rze przez wiele dni. Musia­łam ją ukry­wać.

– Łączymy rze­czy? – wymam­ro­ta­łam. Z pew­no­ścią ojcu nie cho­dziło o coś tak pro­stego.

– Tak, wła­śnie tak – potwier­dził ojciec, a jego zachwyt i uśmiech mnie zasko­czyły. – Mądra dziew­czynka.

Ja też się uśmiech­nę­łam. Z ulgą. I się zaru­mie­ni­łam.

– Łączymy rze­czy – powtó­rzył mój ojciec, roz­sia­da­jąc się wygod­nie na krze­śle i popra­wia­jąc muszkę. – Wła­śnie tak.ROZDZIAŁ 1

1

Sztok­holm

Środa, 18 grud­nia 1946, ranek

Spadł śnieg. Na tle świe­żej, skrzą­cej się bieli kre­mowa fasada kamie­nicy wydaje się szara, a obra­mia­jące okna sztu­ka­te­rie – w ich zagłę­bie­niach i pęk­nię­ciach osiadł miej­ski kurz – są po pro­stu przy­bru­dzone.

Budy­nek liczy pięć pię­ter. Miesz­ka­nie Lars­sona znaj­duje się na dru­gim, naj­ład­niej­szym, z ozdob­nym bal­ko­nem z kutego żelaza i wyso­kimi oknami, więk­szymi niż na pię­trach niżej i wyżej. Okna są ciemne, niczego nie zdra­dzają. To miej­sce pełne sekre­tów w mie­ście, które ukrywa swój wła­sny wstyd.

Znam ten widok; od kiedy przy­je­cha­łam tu w paź­dzier­niku, przy­glą­da­łam mu się z dru­giej strony ulicy, ile­kroć mia­łam oka­zję.

Prze­jeż­dża samo­chód. Nie­duży, jakby przy­gar­biony, skromny, choć nowo­cze­sny samo­chód speł­nia­jący ocze­ki­wa­nia boga­cą­cego się spo­łe­czeń­stwa. Samo­chód zdaje się mówić: „Nie patrz, nie ma tu nic do oglą­da­nia”. Zjeż­dża powoli ze wzgó­rza. Ostat­nie minuty przed wej­ściem do miesz­ka­nia także upły­wają wolno. Potem nie będzie odwrotu.

Ludzie jeż­dżą tu bez pośpie­chu, „z sza­cun­kiem”; ude­rzyło mnie to zaraz po przy­jeź­dzie. Ale co się sta­nie, jeśli stanę na dro­dze temu samo­cho­dzi­kowi? Czy gwał­tow­nie skręci lub zaha­muje, czy będzie jechał dalej i tylko na mnie zatrąbi? Jestem w tym mie­ście od trzech mie­sięcy, ale do tej pory mia­łam kon­takt tylko z innymi przy­by­szami i nie­wiele wiem. Nie rozu­miem jego miesz­kań­ców, a po tym, co prze­szłam, moja podejrz­li­wość jesz­cze się pogłę­biła. Nikomu nie ufam. Trudno nie podej­rze­wać, że w chwili próby oka­za­łoby się, iż pod powierzch­nią skrom­no­ści i uprzej­mo­ści kryje się bez­względ­ność co naj­mniej równa tej, jakiej doświad­czy­łam gdzie indziej.

Mam na imię Hanna, lecz teraz nie uży­wam tego imie­nia. To już prze­szłość. Jest za kwa­drans dzie­siąta. Ta chwila w końcu nade­szła, prze­cho­dzę więc przez ulicę i docie­ram do budynku.

Do wej­ścia pro­wa­dzą kamienne schodki. W szy­bie podwój­nych drzwi widzę swoje odbi­cie – tani kape­lusz wci­śnięty na włosy przy­li­zane wokół drob­nej, nija­kiej twa­rzy; ciemny płaszcz, za cienki na takie zimno, weł­niane poń­czo­chy marsz­czące się wokół kostek i buty o zdar­tych pode­szwach, które wkrótce będą wyma­gały naprawy, choć przy odro­bi­nie szczę­ścia dotrę w nich do mety. Tylko na prze­kro­cze­niu linii mety muszę się teraz sku­pić. Potem będzie tak, jak­bym ni­gdy tu nie była.

Drzwi się otwie­rają. Stoi w nich por­tier, Gösten. Spo­dzie­wał się mnie i wesoło się uśmie­cha, lecz na widok moich zmie­nio­nych wło­sów jest zdzi­wiony. Nie zro­zu­mie, dla­czego je znisz­czy­łam, bo choć spę­dzi­li­śmy razem wiele godzin, pra­wie nic o mnie nie wie. W ostat­nich kilku tygo­dniach pomimo mojej nie­szcze­ro­ści zaprzy­jaź­ni­li­śmy się – cza­sami udaje się to nawet samot­nym ludziom ze strasz­nymi sekre­tami.

Gösten opusz­cza swoje sta­no­wi­sko, pro­wa­dzi mnie do małej windy i roz­suwa drzwi. W win­dzie mogą się zmie­ścić tylko dwie osoby. Przy­ci­śnięci do sie­bie sły­szymy swoje odde­chy. Uni­kam jego wzroku. Nie musiał mi towa­rzy­szyć, wie jed­nak, że to dla mnie ważne, nawet jeśli nie zna praw­dzi­wego powodu. Naci­ska mosiężne guziki. Trzę­sąc się i dygo­cząc, klatka unosi się do góry.

– Lina jest wytarta – mówi Gösten, prze­ry­wa­jąc ciszę. Tego rana nie zacho­wu­jemy się swo­bod­nie. Nie odpo­wia­dam, a on dodaje, jakby konieczne było obja­śnie­nie: – Trzeba ją wymie­nić, ale mnie nie posłu­chają.

Na dru­gim pię­trze Gösten otwiera drzwi, a ja wycho­dzę. Za moimi ple­cami bla­szane pudło z piskiem rusza w dół.

Zostaję sama z tym, co mam zro­bić, a strach – taki, jak­bym stała przed plu­to­nem egze­ku­cyj­nym – który trzy­mał się z dala przez cały ranek, powraca. Fale mdło­ści to nad­cho­dzą, to zni­kają, a mój oddech, płytki i powolny po prze­bu­dze­niu, teraz galo­puje.

Na­dal ist­nieje moż­li­wość odwrotu. Mogła­bym zbiec scho­dami, prze­mknąć przez hol i zna­leźć się za oszklo­nymi drzwiami, na ulicy, zanim Gösten dotrze do por­tierni. W walizce mam bilet na sta­tek. Jutro była­bym w Ham­burgu, a poju­trze z Hen­rym. Na pewno pomy­ślałby, że w ogóle nie wyjeż­dża­łam. Można by o wszyst­kim zapo­mnieć. Uznać za głupi błąd mło­dej kobiety dopro­wa­dzo­nej do osta­tecz­no­ści.

Waham się, czuję się bez­bronna, oto­czona przez duchy z prze­szło­ści. Opie­ram się ple­cami o ścianę. Dopa­dły mnie z tak daleka i teraz nie pozwolą mi uciec. Wiem, że te omamy to po pro­stu sku­tek stresu i zbyt wybu­ja­łej wyobraźni, ale nie są przez to ani tro­chę mniej nie­po­ko­jące. W grun­cie rze­czy świa­do­mość, że to wszystko dzieje się w mojej gło­wie, tylko pogar­sza sytu­ację.

– Prze­stań­cie – bła­gam; oczy mam zamknięte, po omacku szu­kam ręką dzwonka. – Czy nie mówi­łam, że zro­bię wszystko, jak należy?

Po dru­giej stro­nie drzwi sły­chać kroki. W drzwiach jest wizjer. Ktoś mnie w mil­cze­niu obser­wuje. Klik­nię­cie, zasuwy zostają odsu­nięte. „Bez­piecz­nie jak w szwaj­car­skim banku”, lubił powta­rzać mój stry­jek, choć doty­czyło to jego szans na wyści­gach kon­nych.

Drzwi się uchy­lają, stoi w nich niska kobieta o szczu­płej twa­rzy. Ma na sobie far­tuch, w rękach trzyma kij od mopa, któ­rego koniec tkwi pod jej brodą; z wykroch­ma­lo­nych man­kie­tów wystają musku­larne nad­garstki.

– Jestem umó­wiona z fru¹ Lars­son. Nazy­wam się Elsa Win­kell. – Wyj­muję z kie­szeni list z zapro­sze­niem i poka­zuję go jak kupon z wygraną. Elsa była córką mał­żeń­stwa, u któ­rego pra­co­wa­łam w Kolo­nii; już wcze­śniej poży­czy­łam sobie jej nazwi­sko.

Kobieta z fuk­nię­ciem otwiera drzwi sze­rzej, ale odsuwa się tylko tyle, bym mogła ją wymi­nąć. Gdy jestem w środku, rygluje drzwi.

Z zaci­śnię­tymi ustami i wysu­niętą szpi­cza­stą brodą ogląda mnie od stóp do głów niczym straż­nik wię­zienny.

– Pro­szę pocze­kać. Pójdę powie­dzieć, że panna przy­szła.

Odcho­dzi zama­szy­stym kro­kiem, a mój oddech znów zwal­nia. Pozwo­li­łam, żeby mnie zde­ner­wo­wała. Jeśli dzi­siej­sza roz­mowa pój­dzie po mojej myśli, będę musiała uwa­żać na tę kobietę.

Pokryte ciem­no­zie­loną tapetą ściany holu oświe­tla żyran­dol, któ­rego żół­tawe żarówki w kształ­cie łez nie roz­pra­szają mroku. Z holu wcho­dzi się do dwóch kory­ta­rzy, pro­wa­dzą­cych na prawo i na lewo.

Odgłos kro­ków kobiety tłumi chod­nik, wokół mnie zapada cisza. W holu unosi się zapach środka odka­ża­ją­cego tak mocny, że zaczyna mi bra­ko­wać powie­trza.

– Fröken² Win­kell?

Odwra­cam się gwał­tow­nie, zaczer­wie­niona, jakby mnie zde­ma­sko­wano, zanim jesz­cze zaczę­łam.

– Tak, to ja – potwier­dzam szybko. – Fru Lars­son? – Zupeł­nie nie sły­sza­łam, że nad­cho­dzi.

Ski­nie­nie głową, tak nie­znaczne, że nie­mal nie­zau­wa­żalne.

Przy­gląda mi się. Zerka na moje suche, świeżo ufar­bo­wane włosy wysta­jące spod kape­lu­sza, na płaszcz z prze­tar­tymi man­kie­tami, na stare buty, któ­rym nie pomoże już pasto­wa­nie, i robi wydech bar­dziej podobny do prych­nię­cia, zapewne z pogardą. A ja oddy­cham swo­bod­nie. Jestem uoso­bie­niem prze­cięt­no­ści, dziew­czyną, jakiej taka ele­gancka kobieta jak ona po pro­stu nie zauważa… ani nie pamięta.

– Chodź ze mną – mówi, wzdy­cha­jąc.

Idę za nią kory­ta­rzem, mija­jąc kolejne zamknięte drzwi. Fru Lars­son ma na sobie drogi, weł­niany, per­ło­wo­szary kostium; poduszki na ramio­nach pod­kre­ślają jej kształty, talię i bio­dra. Widzia­łam ją na ulicy z okna restau­ra­cji naprze­ciwko, jak wcho­dziła do domu i z niego wycho­dziła, zawsze ukryta pod kape­lu­szem i zimo­wym płasz­czem.

W końcu się zatrzy­muje, wyj­muje klucz z kie­szeni żakietu, wkłada do zamka i otwiera drzwi do wąskiego pokoju z wyso­kim sufi­tem. Poje­dyn­cze okno wycho­dzi na podwó­rze – obskurne serce kamie­nicy. Pomy­śla­łam, że ona wola­łaby pokój z oknem wycho­dzą­cym na ulicę. Przez okno wpada mało świa­tła, ale po mrocz­nym holu pokój i tak wydaje się jasny. Okno jest lekko uchy­lone, panuje zimno.

Fru Lars­son pod­cho­dzi do biurka, rzuca klu­cze na pod­kładkę i siada, wygła­dza­jąc spód­nicę.

– Pro­szę – mówi i wska­zuje mi krze­sło naprze­ciwko. Sta­ran­nie popra­wia usta­wie­nie dwóch ramek ze zdję­ciami, które stoją na biurku tyłem do mnie. – Rozu­miem, że usły­sza­łaś o tej posa­dzie od naszego wszyst­ko­wie­dzą­cego por­tiera.

Kiwam głową i pró­buję się uśmiech­nąć.

– A jak wy dwoje się pozna­li­ście?

– Byłam kel­nerką w Gyl­lene Palats, restau­ra­cji po dru­giej stro­nie ulicy.

– Kel­nerką? – Kobieta wydaje się zasko­czona. – A więc dla­czego inte­re­suje cię ta posada?

– Jestem z wykształ­ce­nia pie­lę­gniarką. Odby­łam staż w szpi­talu w Ham­burgu.

– Jesteś Niemką?

– Tak – potwier­dzam. W rze­czy­wi­sto­ści nie jestem, ale tak mówi mój pasz­port, ponie­waż bycie Niemką to ważny ele­ment uło­żo­nej przeze mnie bajeczki.

– Pomy­śla­łam, że masz dziwny akcent. Dla­czego jesteś w Sztok­hol­mie?

– Przy­je­cha­łam, żeby uciec od cha­osu w kraju. Mia­łam zatrzy­mać się u ciotki, ale nie czuła się na tyle dobrze, żeby mnie przy­jąć. – Przy­go­to­wu­jąc się na tę chwilę, opra­co­wa­łam kilka wer­sji mojej opo­wie­ści, znacz­nie bar­dziej szcze­gó­ło­wych, osta­tecz­nie jed­nak uzna­łam, że lepiej trzy­mać się naj­prost­szej. Nie chcę, żeby ta kobieta pró­bo­wała odszu­kać moją nie­ist­nie­jącą ciotkę. Może mnie zapy­tać, jak nauczy­łam się mówić po szwedzku, co prawda, nie­zbyt dobrze. Gdyby tak się stało, powiem, że pod­czas odwie­dzin u ciotki w dzie­ciń­stwie. Tak naprawdę nauczy­łam się przed przy­jaz­dem z ksią­żek i dużo tu ćwi­czy­łam. Mogę teraz pora­dzić sobie z roz­mo­wami na różne tematy, takie jak rodzina kró­lew­ska czy psy, któ­rych tak wiele topi się w kana­łach, ale w tym pokoju ota­czają mnie przed­mioty – zwy­kłe rze­czy, któ­rych nazwę zna każde szwedz­kie dziecko – cze­ka­jące, by mnie przy­ła­pać.

Muszę być ostrożna. Sta­rać się nie zwra­cać na sie­bie uwagi, a gdy poja­wia się coś, co mogłoby mnie zdra­dzić, muszę prze­śli­znąć się obok jak po gład­kiej tafli lodu.

– A więc, Elso, czy mogę zoba­czyć twoje refe­ren­cje?

Pod­no­szę torbę i wyj­muję pierw­szy list z domu opieki w Rother­baum, miej­sca, które codzien­nie mija­łam, gdy miesz­ka­łam z Hen­rym w Ham­burgu.

– Prze­pra­szam, ale listy są po nie­miecku. – Mam nadzieję, że nie będzie potra­fiła ich prze­czy­tać. To nie jest naj­waż­niej­sze, ale mogłoby oszczę­dzić mi kło­po­tów.

– Nie ma pro­blemu. – Fru Lars­son bie­rze list szczu­płymi pal­cami i naj­pierw patrzy na dół kartki, na pod­pis, potem wraca na górę, do daty, i zaczyna czy­tać.

Wstrzy­muję oddech. Napi­sa­łam ten list wczo­raj na maszy­nie Göstena. Powie­dzia­łam mu, że piszę do domu.

W sku­pie­niu czyta list, twarz ma napiętą, co uwy­dat­nia drobne zmarszczki wokół jej oczu i ust. Ciemne włosy ma scze­sane do tyłu i zwi­nięte na karku i trzeba by przyj­rzeć się bar­dzo uważ­nie, aby dostrzec siwe nitki. Pra­wie nie spo­sób okre­ślić jej wieku. Gdyby nie zmarszczki wokół ust, mogłaby ucho­dzić za kobietę tuż po czter­dzie­stce, lecz praw­do­po­dob­nie jest dzie­sięć czy pięt­na­ście lat star­sza. Ślady jej urody mają w sobie coś prze­ra­ża­ją­cego. W mło­do­ści musiała być praw­dziwą pięk­no­ścią, choć zimną, nawet lodo­watą.

– A to jest od mojego daw­nego pastora. – Wyj­muję drugi list i kładę go obok jej dłoni. Dobry pastor Luth­man pisze w nim, że regu­lar­nie uczęsz­cza­łam do jego kościoła i poma­ga­łam mu wspie­rać ubo­gich. Moja poboż­ność i dobro­czyn­ność wydają się prze­sa­dzone, nie mogłam jed­nak pozwo­lić sobie na pozo­sta­wie­nie cze­go­kol­wiek przy­pad­kowi. Mam tylko jedną szansę. W Hame­lin rze­czy­wi­ście mieszka pastor Luth­man. Kie­dyś nawet widzia­łam, jak pod­czas desz­czu wal­czył poiry­to­wany z para­so­lem na scho­dach swego kościoła. Był w wypło­wia­łej czar­nej sutan­nie i wydał mi się posęp­nym, nie­przy­ja­znym osob­ni­kiem. Wąt­pię, czy ruszyłby pal­cem, aby pomóc sko­ła­ta­nej duszy takiej jak moja.

Fru Lars­son roz­pro­sto­wuje listy na pod­kładce i czyta je po raz drugi, wodząc pal­cem po tek­ście. Uwaga, jaką poświęca temu zaję­ciu, zaczyna mnie nie­po­koić. Mia­łam nadzieję, że listy nie wzbu­dzą wąt­pli­wo­ści. Czyżby już wcze­śniej miała do czy­nie­nia ze sfał­szo­wa­nymi refe­ren­cjami? Może po pro­stu język nie­miecki spra­wia jej trud­no­ści, a ona nie chce się do tego przy­znać. Nie ma jesz­cze powodu, by mi nie dowie­rzać, a o ile zro­zu­mia­łam Göstena, nie może sobie pozwo­lić na gry­ma­sze­nie.

– A więc masz dwa­dzie­ścia pięć lat – mówi, pod­no­sząc wzrok.

– Tak – potwier­dzam, choć nie ma to nic wspól­nego z prawdą. Mam dwa­dzie­ścia lat, ale musia­łam dodać sobie kilka, żeby uwia­ry­god­nić swoje rze­kome doświad­cze­nie w pracy. A poza tym, kto zaufałby dwu­dzie­sto­latce, uznał, że jest odpo­wie­dzialna i zrobi wszystko, jak należy?

Fru Lars­son przy­gląda mi się jesz­cze uważ­niej. Moje rysy nie są wyra­zi­ste, a ostat­nio przy­ty­łam, co zła­go­dziło ich ostrość, lecz trauma ostat­nich czte­rech lat pozo­sta­wiła ślady. Nowe kilo­gramy wyglą­dają ina­czej niż stare, co spra­wia, że wydaję się znę­kana, prze­mę­czona. Nie pre­zen­tuję się kwit­nąco. Dodaję więc sobie lat dla fru Lars­son i ucho­dzi mi to na sucho, bo ina­czej już by mnie wyrzu­ciła za drzwi.

– Pastor pisze, że „z zami­ło­wa­niem opie­ku­jesz się innymi”. Dla­czego młoda kobieta, zale­d­wie dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nia, chce się zamknąć z nie­do­łęż­nym czło­wie­kiem?

– Moja matka, zanim wyszła za mąż, była pie­lę­gniarką. – Zawsze wydaję się bar­dziej pewna sie­bie, gdy mówię prawdę lub coś do niej zbli­żo­nego.

– Czyli poszłaś w ślady matki. Czy była z tego zado­wo­lona?

Powin­nam zosta­wić te słowa bez komen­ta­rza, ale jej pro­tek­cjo­nalny ton skła­nia mnie do odpo­wie­dzi.

– Nie wiem, co by pomy­ślała o czym­kol­wiek, co robi­łam w ostat­nich latach.

– Och, a dla­czego?

– Bo ona nie żyje. – Mówię to, a z oczu płyną mi łzy. Mam ochotę przy­ło­żyć tej okrop­nej kobie­cie. Spra­wiła, że choć raz powie­dzia­łam prawdę. Ale prze­ce­ni­łam swoje siły.

Wyj­muję chu­s­teczkę, wycie­ram twarz, a ponie­waż w tym zim­nie ciek­nie mi z nosa, wydmu­chuję go. Gdyby teraz objęła mnie ramie­niem, jakoś pocie­szyła, mogła­bym zwąt­pić w sens tego, co mam tutaj zro­bić. Ale tak się nie dzieje. Gdy pod­no­szę wzrok, ona patrzy na mnie, na moje zapuch­nięte oczy z wyraź­nym nie­sma­kiem.

Bie­rze klucz z blatu biurka, otwiera środ­kową szu­fladę i wkłada tam moje refe­ren­cje.

Szo­kuje mnie zupełny brak empa­tii u tej kobiety. Zamy­kam się na wszel­kie współ­czu­cie dla niej, jakie mogła­bym poczuć, i utwier­dzam się w prze­ko­na­niu, że wypeł­nię swoje zada­nie.

Idę za fru Lars­son kory­ta­rzem.

– Dosta­niesz wła­sny klucz – mówi. – Ale musisz uwa­żać z wyj­ściami i powro­tami i oczy­wi­ście ocze­kuję tylko nie­na­gan­nego zacho­wa­nia. Wsta­jemy wcze­śnie i nie będę tole­ro­wać żad­nych zakłó­ceń.

– Oczy­wi­ście.

– To będzie twój pokój – mówi, otwie­ra­jąc drzwi.

Pokój jest mały, nie­wiele więk­szy od pudełka. Mię­dzy nie­dużą komodą a oknem widać metr gołych desek.

Nachy­lam się nad łóż­kiem, by wyj­rzeć przez okno. Podob­nie jak w gabi­ne­cie mojej pra­co­daw­czyni, okno wycho­dzi na tyły sąsied­niej kamie­nicy – mam widok na schody poża­rowe i wąskie roz­świe­tlone okna roz­pra­sza­jące poranny mrok.

– Przy­niosą tu dywan – mówi, roz­glą­da­jąc się dookoła; być może widzi, jaką ponurą dziurą jest to miej­sce.

– Będzie bar­dzo ład­nie. – Powie­dzia­ła­bym to tak czy ina­czej, po pro­stu z grzecz­no­ści, ale ten pokój jest lep­szy niż wiele tych, jakie musia­łam zno­sić w prze­szło­ści. Poza tym jakie to ma zna­cze­nie? Nie zaba­wię tu długo. Mam zada­nie do wypeł­nie­nia i gdy tylko je wyko­nam, zniknę. Będę tylko cie­niem.ROZDZIAŁ 2

2

Sztok­holm

Paź­dzier­nik 1946

Trzy mie­siące wcze­śniej, nim zamiesz­ka­łam u Lars­so­nów, sta­tek, któ­rym pły­nę­łam z Ham­burga, wszedł do portu i przy­bił do kei przy wtó­rze posęp­nego wycia syren. Zima się jesz­cze nie zaczęła, sią­pił jed­nak lodo­waty deszcz. Obser­wo­wa­łam z gór­nego pokładu potężną bryłę Pałacu Kró­lew­skiego i mięk­kie kon­tury zbu­do­wa­nego z pia­skowca gma­chu opery, jawiące się w gęstej mgle niczym ogromne mau­zo­lea.

Ta smętna sce­ne­ria paso­wała do mojego nastroju. Roz­sta­nie z Hen­rym przed zale­d­wie pię­cioma dniami wciąż bolało. Wyda­wało się uczciw­sze nie obie­cy­wać powrotu, ponie­waż było mało praw­do­po­dobne, że dotrzy­mam słowa. Jeśli mam rację co do toż­sa­mo­ści „mojego Niemca” i zre­ali­zuję swój plan, będę musiała się ukry­wać.

Henry począt­kowo przy­jął ze spo­ko­jem to, co mu powie­dzia­łam, ale tylko dla­tego, że wcze­śniej dowie­dział się o tym od Mike’a i miał szansę się przy­go­to­wać. Sądził, że zdoła spo­koj­nie odwieść mnie od tego „sza­leń­stwa”. Zoba­czył jed­nak, jak bar­dzo jestem zde­ter­mi­no­wana, zro­zu­miał, że się pomy­lił, i wtedy wpadł w prze­ra­że­nie, a potem w złość. Po pro­stu nie rozu­miał, dla­czego, nawet jeśli upie­ra­łam się przy tej „głu­piej eska­pa­dzie”, miało to ozna­czać roz­sta­nie. Ponie­waż nie mogłam mu zdra­dzić, co naprawdę zamie­rzam zro­bić, gdy znajdę mojego czło­wieka, nie mogłam też wyja­wić powodu roz­sta­nia. W pew­nym momen­cie Henry rzu­cił o ścianę pudłem z papie­rami, co wywo­łało kłót­nię z naszymi wło­skimi sąsia­dami, zna­nymi z awan­tur, jakie sami urzą­dzali u sie­bie. W końcu oboje ucie­kli­śmy z miesz­ka­nia, bo żadne z nas nie mogło znieść myśli, że zosta­nie tam samo, i mimo ostrych słów nie chcie­li­śmy się roz­sta­wać. Skoń­czy­li­śmy na ławce w szklarni ogrodu bota­nicz­nego – scho­wa­li­śmy się tam przed desz­czem – trzy­ma­jąc się w obję­ciach, zapła­kani. Deszcz spły­wał po szy­bach, a ja odgar­nia­łam mu z oczu pociem­niałe od wil­goci włosy, naj­praw­do­po­dob­niej ostatni raz. Pomy­śla­łam, że już wię­cej nie chcę się z nikim wią­zać, a przy­naj­mniej nie chcę być kimś, kto ten zwią­zek skoń­czy.

Pierw­szą noc w Sztok­hol­mie spę­dzi­łam w nędz­nym hostelu w pobliżu portu. Zatrzy­my­wali się w nim głów­nie mary­na­rze obco­kra­jowcy, o czym świad­czyła mno­gość języ­ków dają­cych się sły­szeć przez cien­kie ściany. Spa­łam źle, wciąż budzili mnie pijacy wyrzu­cani z tawern na nabrzeżu, śpie­wa­jący i kłó­cący się w wąskich ulicz­kach. Noc była zimna, pościel marna, leża­łam zwi­nięta w kłę­bek na twar­dym mate­racu w butach i płasz­czu.

Następ­nego dnia spa­ce­ro­wa­łam po mie­ście. Ranek był chłodny, ale jasny; łusz­czące się paste­lowe fasady domów odbi­jały się uro­czo w falu­ją­cej wodzie w kana­łach. Było mi lżej na duchu i po raz pierw­szy od poże­gna­nia z Hen­rym na pero­nie dworca w Norym­ber­dze nie myśla­łam o tym, co zosta­wi­łam za sobą.

Około połu­dnia zna­la­złam kamie­nicę, któ­rej szu­ka­łam, i zja­dłam obiad w skrom­nej restau­ra­cji naprze­ciwko, sie­dząc przy zapa­ro­wa­nym oknie. O dru­giej więk­szość gości wyszła. Jeden z nich zosta­wił gazetę. Szwedzką, ale nagłó­wek był zro­zu­miały nawet dla mnie, wciąż pró­bu­ją­cej się upo­rać z tym języ­kiem. Był sie­dem­na­sty paź­dzier­nika, a poprzed­niego dnia w Norym­ber­dze zostali stra­ceni przy­wódcy nazi­stów. Rib­ben­trop, Hans Frank i kilku innych musieli pozwo­lić katu, by zało­żył im stry­czek na szyję. Nic dziw­nego, wie­dzia­łam, że tak się sta­nie, i czy­ta­jąc o tym, pomy­śla­łam zupeł­nie to samo co wów­czas, gdy usły­sza­łam, jakie wyroki otrzy­mali – że łatwo się wywi­nęli. Mieli tylko doświad­czyć ludz­kiego umie­ra­nia, pod­czas gdy byli odpo­wie­dzialni za tak wiele milio­nów nie­ludz­kich śmierci. Naprawdę wstrzą­snęło mną tylko to, że poprzed­niej nocy Göringowi udało się popeł­nić samo­bój­stwo w celi. Autor arty­kułu był zacie­ka­wiony, jak to się mogło stać i kto mu pomógł. Oprócz tek­stu w gaze­cie zna­la­zły się też foto­gra­fie ska­za­nych. Zdję­cie Göringa nie zostało zro­bione pod­czas pro­cesu, lecz na przy­ję­ciu w Sztok­hol­mie przed wojną i jak zawsze przed­sta­wiało czło­wieka dobrze odży­wio­nego i roz­ba­wio­nego jak dziecko. W arty­kule nie padła choćby alu­zja do winy tych ludzi. Tekst był płytki, gładki, nawet łagodny w tonie, nie opi­sy­wał zbrodni, jakby fakty doty­czące zbrod­nia­rzy, któ­rzy znie­wo­lili więk­szość Europy, nie powinny zakłó­cać czy­tel­ni­kowi śnia­da­nia lub obiadu.

Pod­szedł wła­ści­ciel restau­ra­cji, musia­łam więc odło­żyć gazetę.

– Nie jesteś stąd? – zapy­tał. Posłu­gi­wał się pro­stym języ­kiem, z pew­no­ścią nie był Szwe­dem, wolno wyma­wiał słowa. Był jak dotąd jedy­nym czło­wie­kiem, któ­rego rozu­mia­łam bez trudu.

– Wła­śnie przy­je­cha­łam. – Jesz­cze nie wymy­śli­łam do końca, co będę o sobie mówić. Powie­dzia­łam więc tylko tyle, ale on wyda­wał się zado­wo­lony i pochy­lony nad szczotką spo­glą­dał na szarą pod­łogę, którą nale­żało zamieść.

Pół godziny póź­niej na­dal wpa­try­wa­łam się w drzwi domu naprze­ciwko. Przy kra­węż­niku zapar­ko­wała fur­go­netka dostaw­cza rzeź­nika. Por­tier wpu­ścił chło­paka, pozo­stał na schod­kach i wysta­wił twarz do słońca. Niebo było bez­chmurne, ale powie­trze ostre.

Wła­ści­ciel restau­ra­cji znów do mnie pod­szedł i też obser­wo­wał ulicę. Wyszli już wszy­scy goście oprócz mnie.

– Masz gdzie miesz­kać?

Pod­nio­słam wzrok.

– Nie – odpar­łam. Pokój w hostelu raczej nie wcho­dził w rachubę.

– Potrze­bu­jesz pracy?

– Jaka to praca?

– Kel­ne­ro­wa­nie i… tro­chę sprzą­ta­nia… – Nie patrzył na mnie, nie­do­mó­wie­nia wisiały w powie­trzu. Nic dziw­nego, musiał być ostrożny, a jed­no­cze­śnie nie mógł prze­pu­ścić takiej oka­zji. – Jest pokój.

– Pokaż mi.

Popro­wa­dził mnie przez wąską kuch­nię. Na czar­nej kuchence stały przy­pa­lone garnki, blat robo­czy zaj­mo­wały sterty tale­rzy z obiadu i praw­do­po­dob­nie też z poprzed­niego wie­czoru. Pode­szwy butów przy­kle­jały mi się do lino­leum na pod­ło­dze. Za kuch­nią znaj­do­wał się kory­tarz, a dalej kręte drew­niane schody. Wspię­łam się po nich za wła­ści­cie­lem.

Na górze był niski podest. Męż­czy­zna otwo­rzył drzwi, weszłam do małego pokoju zasta­wio­nego wyso­kimi ciem­nymi meblami zasła­nia­ją­cymi świa­tło. Prze­ci­snę­łam się do okna i wyj­rza­łam na ulicę. Fur­go­netka wła­śnie odjeż­dżała. Por­tier obser­wo­wał ją przez chwilę z chod­nika, a potem wyrzu­cił nie­do­pa­łek papie­rosa do rynsz­toka i wró­cił do środka.

– Wezmę to – wymam­ro­ta­łam.

– Co to jest? – Schy­lił się, wszedł do pokoju i roz­glą­dał się, jakby pierw­szy raz w życiu widział taki nie­po­rzą­dek. – To wszystko będzie sprząt­nięte – obie­cał bez prze­ko­na­nia, mach­nąw­szy owło­sioną, musku­larną ręką.

– Biorę to.

– Bie­rzesz tę pracę! – Nie ukry­wał nie­do­wie­rza­nia. Nie powie­dział mi nawet, ile będę zara­biała ani ile godzin mam pra­co­wać.

– Tak, tę pracę – potwier­dzi­łam, obser­wu­jąc, jak twarz mu się roz­ja­śnia. Już oce­niał sto­pień mojej despe­ra­cji i obli­czał, ile pracy i dodat­ko­wych usług będzie mógł na mnie wymu­sić.

Zabra­łam swoje rze­czy z hostelu i już wie­czo­rem zaczę­łam pracę.

Wła­ści­ciel przy­szedł popa­trzeć, jak sprzą­tam kuch­nię. Stał w drzwiach, palił papie­rosy i wrzu­cał nie­do­pałki do zlewu.

– Jak mam cię nazy­wać? – zapy­tał. Dziwne, że dopiero teraz o tym pomy­ślał.

Przez moment czu­łam nie­mal prze­możną pokusę, aby być sobą, Hanną.

– Elsa. – Elsa Win­kell była córką wła­ści­ciela fabryki w Pol­sce, gdzie pra­co­wa­łam na początku 1943 roku; póź­niej byłam słu­żącą w domu Win­kl­lów w Kolo­nii. Elsa mogłaby zna­leźć się na moim miej­scu i wyko­ny­wać tę brudną robotę.

Chrząk­nię­cie.

– A jak mam zwra­cać się cie­bie?

– Hasan.

O dzie­sią­tej opu­ści­łam kuch­nię i poszłam na górę do swo­jego pokoju. Nic się w nim nie zmie­niło, ale też niczego innego się nie spo­dzie­wa­łam. Łóżko było wci­śnięte za poła­many para­wan, dosta­łam się na nie, prze­cho­dząc nad opar­ciem krze­sła. Wciąż ubrana wśli­znę­łam się pod koł­drę. W pokoju sły­chać było tylko dud­nie­nie i zgrzy­ta­nie ostat­nich tego dnia tram­wa­jów, poza tym pano­wała cisza. Zasnę­łam pra­wie natych­miast.

Następ­nego dnia rano zasta­łam Hasana przy sto­liku w restau­ra­cji. Gdy usia­dłam naprze­ciwko niego, zga­sił papie­rosa w masel­niczce. Miał na sobie tylko kami­zelkę i szorty. Na jego policz­kach już było widać świeży ciemny zarost.

– Do wie­czora musisz zro­bić porzą­dek w moim pokoju.

Zesztyw­niał.

– Jestem wła­ści­cie­lem…

– Albo zabie­ram się stąd. – Brzmiało to prze­ko­nu­jąco, choć nie chcia­łam speł­nić tej groźby.

Wyda­wał się zmie­szany.

– Oczy­wi­ście. Zro­bię tak, żeby było ład­nie.

Stało się tak, jak przy­pusz­cza­łam – zoba­czył mnie wczo­raj przy pracy i uznał, że tylko głu­piec prze­pu­ściłby taką oka­zję.

– I chcę, żebyś nauczył mnie szwedz­kiego.

– Nauczył! – Ze zdzi­wie­nia nie zamknął ust, z któ­rych buch­nął na mnie zapach papie­ro­sów.

– Nie bój się – powie­dzia­łam ucie­szona, że wygry­wam. – Szybko się uczę.

Teraz przy­szła kolej na Hasana i per­trak­ta­cje w spra­wie pie­nię­dzy i godzin pracy. Tych pierw­szych było mało, tych dru­gich – dużo, tak jak prze­wi­dy­wa­łam. Hasan zażą­dał, bym poka­zała mu pasz­port. Nie po to, by dopeł­nić for­mal­no­ści, lecz by zazna­czyć swój nieco nad­we­rę­żony auto­ry­tet i by w razie jakiejś nie­pra­wi­dło­wo­ści wyko­rzy­stać to. W pasz­por­cie figu­ro­wa­łam jako Elsa Win­kell, oby­wa­telka nie­miecka – prawdą było tylko to, że ist­niała taka osoba.

Hasan uważ­nie przyj­rzał się mojemu zdję­ciu, które zro­bi­łam w skle­pie w Norym­ber­dze. Udało mi się ukryć na nim nie­pew­ność dzięki lek­kiemu zmarsz­cze­niu brwi.

Ski­nął głową i zwró­cił mi pasz­port, ale gdy wkła­da­łam go do kie­szeni, trzy­mał wycią­gniętą w moim kie­runku spo­coną dłoń, dopóki się nie zorien­to­wa­łam i nie poda­łam mu swo­jej. Uści­snę­li­śmy sobie ręce, aby przy­pie­czę­to­wać umowę.

Dni się dłu­żyły, byłam jed­nak przy­zwy­cza­jona do cięż­kiej pracy, a z restau­ra­cji mogłam obser­wo­wać kamie­nicę i nie zamie­rza­łam z tego zre­zy­gno­wać. Poza tym ta sytu­acja nie miała trwać długo. Nie­ko­szerne jedze­nie nie sta­no­wiło dla mnie pro­blemu. W moim domu nie miało to zna­cze­nia; ojciec uwa­żał wszyst­kie reli­gie za prze­ży­tek, a zwłasz­cza tę, w któ­rej się uro­dził, a ja sto­so­wa­łam się do ogra­ni­czeń tylko wtedy, gdy musia­łam miesz­kać u stry­jo­stwa. Ja sama uwa­żałam, że jeżeli ist­nieje wszech­mocny Bóg, który obie­cał zapew­nić bez­pie­czeń­stwo swo­jemu wybra­nemu naro­dowi, to nie dotrzy­mał obiet­nicy i nie może liczyć na cześć z mojej strony.

Nauka języka odby­wała się mię­dzy szczy­tem w porze obiadu a wie­czor­nym natło­kiem gości; mogłam wtedy przy­przeć Hasana do muru przed jego popo­łu­dniową drzemką. Począt­kowo był nasta­wiony nie­chęt­nie, jed­nak wkrótce zaczął dobrze się bawić, zwłasz­cza gdy mógł pozwo­lić sobie na pro­tek­cjo­nal­ność i delek­to­wać się, że zna­lazł kogoś niż­szego w porządku dzio­ba­nia, nad kim mógł góro­wać.

– Och tak, nie dener­wuj się, Hasan – mawiał, gdy popeł­ni­łam błąd. – Ja bystra i szybka uczen­nica, Hasan. – I przy­glą­dał mi się przez kłęby dymu z papie­rosa, by się prze­ko­nać, czy dam się spro­wo­ko­wać. Gdy uznał, że to się nie uda, kle­pał mnie mocno po ramie­niu albo przy­ci­skał moją dłoń do lep­kiego blatu stołu. Uwiel­biał kon­takt fizyczny z ludźmi i ocho­czo poka­zy­wał, jak bar­dzo jest silny, choć wię­cej miał tłusz­czu niż mię­śni. – Nie bój się, mówił. – Hasan tylko żar­tuje.

Nauczy­łam się trzy­mać dystans.

Tak naprawdę lek­cje z Hasa­nem nie­wiele mi dawały. Mój nauczy­ciel miał obcą wymowę, a we mnie rosły podej­rze­nia co do popraw­no­ści jego gra­ma­tyki. Gdy mu to powie­dzia­łam, z lek­ce­wa­że­niem mach­nął ręką.

– A czego się spo­dzie­wa­łaś? – rzu­cił. – Ja szef kuchni z Tur­cji, a ty kel­ne­reczka, zdzira z pie­przo­nych Nie­miec, która musi brać, co dają.

Uczy­łam się więc od gości restau­ra­cji. Zaczę­łam od wymiany uprzej­mo­ści pod­czas przyj­mo­wa­nia zamó­wień, potem coraz czę­ściej roz­ma­wia­łam o codzien­nych wyda­rze­niach, a w końcu mogłam już kon­wer­so­wać o pogo­dzie i tutej­szej poli­tyce. Poma­gała mi zna­jo­mość nie­miec­kiego – zawdzię­cza­łam ją ojcu – ponie­waż wiele słów nie­miec­kich i szwedz­kich ma podobny źró­dło­słów.

Naj­lepsi byli goście samotni. Trak­to­wa­łam ich szcze­gól­nie uprzej­mie, spra­wia­łam, że czuli się wyjąt­kowi, więc mnie polu­bili.

Gdy pytali mnie o moje losy, o to, skąd jestem, opo­wia­da­łam bajki o swoim dzie­ciń­stwie, o jeź­dzie kon­nej latem, o nar­tach w górach zimą, o wszyst­kich tych rze­czach, któ­rymi mogła­bym się cie­szyć, gdyby nie wojna. Ci ludzie przy­cho­dzili tu, by uciec od samych sie­bie, a ja ser­wo­wa­łam im szwedzki stół z marze­niami o szczę­ściu i przy­go­dzie.

Hasan przy­glą­dał się temu podejrz­li­wie i z zazdro­ścią. Był gbu­ro­waty, nie miał daru kon­wer­sa­cji, a swoje tłu­ste dania poda­wał z lek­ce­wa­że­niem. Nie mógł się jed­nak oprzeć poku­sie przy­czła­pa­nia do mnie i prze­ry­wa­nia roz­mów, aby mi przy­po­mnieć, że jest praca do wyko­na­nia.

Nie­któ­rzy goście roz­ma­wiali o woj­nie. Szwe­cja nie brała w niej udziału, lecz mówiąc wprost, jak to wtedy rozu­mia­łam, współ­pra­co­wała z nazi­stami, aby unik­nąć oku­pa­cji – dostar­czała im surowce na potrzeby woj­ska. Sprawa była oczy­wi­ście zło­żona i gdyby Pol­ska miała podobną moż­li­wość sta­nia z boku, moje życie nie zosta­łoby roz­trza­skane na kawałki.

Tak czy ina­czej, wiara w to, że jestem Niemką, wią­zała się dla nie­któ­rych z ocze­ki­wa­niem, że poczuję się współ­winna i że ich zro­zu­miem. Byli też tacy, któ­rzy sądzili, że mogą przy mnie pozwo­lić sobie na słowa, któ­rych nie odwa­ży­liby się wypo­wie­dzieć przy roda­kach.

– Ci Żydzi… – wymam­ro­tał któ­re­goś wie­czoru star­szy męż­czy­zna, patrząc mi pro­sto w oczy. – To, co tam się stało, cóż mogę powie­dzieć… To musiało zostać zro­bione.

Cof­nę­łam się, omal nie wyle­wa­jąc mu zupy na kolana, i scho­wa­łam się w kuchni, aby dojść do sie­bie.

Ten czło­wiek nie zauwa­żył jed­nak mojego prze­ra­że­nia i zaczął regu­lar­nie bywać w restau­ra­cji; przy­wo­ły­wał mnie zakrzy­wio­nym palu­chem i obda­rzał naj­ser­decz­niej­szym, naj­bar­dziej łaska­wym, bez­zęb­nym star­czym uśmie­chem. Co do mnie, zawsze pil­no­wa­łam, by przed poda­niem mu zupy… napluć do tale­rza tyle śliny, ile się dało.

Coraz lepiej radzi­łam sobie z języ­kiem, restau­ra­cja Hasana też pro­spe­ro­wała nieco lepiej, a on sam nauczył się nie znie­chę­cać mnie do pracy. Zamiast tego przy­cho­dził do kuchni, by mi oznaj­mić, że przy­szedł jeden z moich „spe­cjal­nych” gości i mam ruszyć dupę i przy­jąć zamó­wie­nie, zanim ten gość pój­dzie gdzie indziej. Czy ja myślę, że restau­ra­cja może sobie pozwo­lić na tak­to­wa­nie gości jak psie gówno?

Od czasu do czasu wpa­dał do nas młody męż­czy­zna z gęstą jasną brodą. Przy­cho­dził punk­tu­al­nie o szó­stej i zja­dał duszone mięso ze sło­nymi ziem­nia­kami, trzy­ma­jąc w dużych dło­niach książkę z biblio­teki, zawsze coś o inży­nie­rii.

Pró­bo­wa­łam wymie­niać z nim zwy­cza­jowe grzecz­no­ści, a on pod­no­sił głowę i patrzył na mnie zde­kon­cen­tro­wany. Potem się rumie­nił i spusz­czał wzrok.

Miał na imię Vic­tor i pierś sze­roką jak wiking. Stał się dla mnie swego rodzaju wyzwa­niem. Spo­sób, w jaki trzy­mał łyżkę w krót­kich pal­cach, przy­po­mi­nał mi Karola, mojego przy­ja­ciela i opie­kuna w fabryce. Gdy­bym musiała oprzeć się na kimś w razie potrzeby, on byłby odpo­wied­nim męż­czy­zną, o dosta­tecz­nie sil­nych ramio­nach, by zapew­nić ochronę, i nie­ko­niecz­nie potrzeb­nym do reszty – tu wcho­dziły w grę inne czyn­niki – ale z pew­no­ścią do ochrony, która ni­gdy nie zawie­dzie. Vic­tor pomógł mi rów­nież prze­stać myśleć o Hen­rym.

Przy­cho­dziła do nas także kotka z kamie­nicy na tyłach.

Po raz pierw­szy zauwa­ży­łam ją, jak obser­wo­wała mnie z murku, gdy wyno­si­łam śmieci, a pew­nego wie­czoru odwa­żyła się pójść za mną. Nakar­mi­łam ją reszt­kami jedze­nia, a ona stała się moim kolej­nym gościem. Poja­wiała się krótko po zamknię­ciu restau­ra­cji, ponie­waż wie­działa, że będę wyrzu­cała resztki do kubła. Nasza zna­jo­mość roz­wi­jała się wolno, bo kotka była pło­chliwa, nie lubiła, żeby ją doty­kać, a z pew­no­ścią nie w cza­sie jedze­nia. Dopiero gdy się naja­dła i uło­żyła w cie­ple sty­gną­cej kuchenki, tole­ro­wała piesz­czoty, ale nawet wtedy poka­zy­wała zęby, jeśli uznała, że ma już dość. To ona dyk­to­wała warunki, lecz zawsze gdy wycho­dziła, owi­jała biały koniec ogona wokół mojej nogi, aby oka­zać wdzięcz­ność i zado­wo­le­nie. Mia­ły­śmy wię­cej ze sobą wspól­nego, niż byłam gotowa przy­znać.

Pew­nego wie­czoru w listo­pa­dzie, gdy myłam ostat­nie naczy­nia, do kuchni wszedł Hasan z pra­wie pustą butelką fiń­skiej wódki. Był pijany, ude­rzył kola­nem o szafkę i zaczął kląć, uży­wa­jąc wszyst­kich odpo­wied­ni­ków słowa „pier­do­lić”, które już sły­sza­łam od żoł­nie­rzy; wymy­ślił też jesz­cze kilka nowych. Kop­nął kuchenkę, zro­bił kolejne wgnie­ce­nie w drzwiach, po czym oparł się ple­cami o suszarkę i zapa­trzył się z ponurą miną w pod­łogę.

– Twój chło­pak sie­dział tu cały wie­czór i zaj­mo­wał bar­dzo potrzebne miej­sce – wymam­ro­tał w końcu, zde­cy­do­wany wyła­do­wać zły humor na mnie.

– To nie jest mój chło­pak – odpar­łam i wal­nę­łam żela­zną patel­nią koło jego ręki. Spo­dzie­wa­łam się, że Hasan będzie zado­wo­lony, iż mi doku­czył, ale się nie ode­zwał.

Zer­k­nę­łam na niego. Patrzył na nasze odbi­cie w lustrze z tyłu – w zapa­ro­wa­nej tafli nasze głowy zle­wały się w jedną. Ups, pomy­śla­łam, szybko się okaże, że jestem tu za długo.

Gdy nie pra­co­wa­łam w kuchni ani nie obsłu­gi­wa­łam gości, sia­da­łam przy oknie i obser­wo­wa­łam ulicę. Stop­niowo pozna­wa­łam zwy­czaje miesz­kań­ców kamie­nicy naprze­ciwko – wie­dzia­łam, w jakie dni przy­jeż­dżają dostawcy, o któ­rej godzi­nie ludzie wycho­dzą do pracy i wra­cają, ile dzieci wybiega co rano do szkoły. Zauwa­ży­łam też, że por­tier wyko­rzy­stuje każdą oka­zję, by postać na schod­kach przed powro­tem do mrocz­nego holu. Fru Lars­son zoba­czy­łam po raz pierw­szy, gdy poja­wiła się w przy­trzy­my­wa­nych przez por­tiera drzwiach, a potem zeszła po schod­kach i ruszyła przed sie­bie ulicą. Pierw­szy raz dotarło do mnie, z kim będę miała do czy­nie­nia. Wysoki wzrost i ele­gan­cja tej kobiety spra­wiły, że poczu­łam się mała. Jesz­cze nawet nie zaczę­łam, a już mia­łam pro­blem. Póź­niej usil­nie się sta­ra­łam poznać jej zwy­czaje, oswoić się z nią, aby gdy doj­dzie do spo­tka­nia, nie wpaść w prze­ra­że­nie. Ale jedyną osobą, któ­rej ani razu nie widzia­łam, był poszu­ki­wany przeze mnie męż­czy­zna.

Za zapa­ro­wa­nym oknem restau­ra­cji byłam nie­wi­doczna, zbli­żała się jed­nak zima, musia­łam więc wycho­dzić na zewnątrz z mio­tłą, by zmieść z chod­nika opa­dłe liście i gałązki.

Wkrótce wymie­nia­łam z por­tie­rem ukłony. Gdy prze­ry­wa­łam na chwilę pracę, on wyj­mo­wał papie­rosa z ust i z śmie­chem mi salu­to­wał.

Zasta­na­wia­łam się, jak nawią­zać z nim zna­jo­mość, lecz osta­tecz­nie pro­blem roz­wią­zał się sam.

Pew­nego listo­pa­do­wego wie­czoru mia­sto spo­wiła mgła; patrzy­łam na nią przez szybę i nagle zauwa­ży­łam, że kotka z bia­łym koń­cem ogona, ta, którą kar­mi­łam, wybiega zza śmiet­ni­ków na śro­dek ulicy. Przy­sia­dła tam, wyda­wała się zdez­o­rien­to­wana, jakby nie wie­działa, gdzie jest. Może zagu­biła się w tej mgle.

Tram­waj poko­nał zakręt i toczył się ulicą, a kotka, zamiast uciec, sku­liła się spa­ra­li­żo­wana przed­nimi świa­tłami pojazdu. Wypa­dłam na ulicę, prze­bie­głam przez chod­nik na jezd­nię, kotka, cokol­wiek jej dole­gało, rzu­ciła się na mój widok do ucieczki, a ja zacze­pi­łam butem o szynę i upa­dłam na twarz.

Pod­czas gdy wyko­rzy­sty­wa­łam jedno z pozo­sta­łych mi jesz­cze żyć, tram­waj zatrzy­mał się z piskiem pół metra od mojej głowy. Motor­ni­czy wychy­lił się przez okienko i wrzesz­czał na mnie roz­wście­czony, jakby to on omal nie stra­cił życia.

Moją stopę uwol­nił i posta­wił mnie na nogi por­tier z naprze­ciwka. Pomógł mi przejść przez jezd­nię i wejść po schod­kach do kamie­nicy, posa­dził mnie na swoim krze­śle za kon­tu­arem i maso­wał mi kostkę.

– Prze­pra­szam – powie­dzia­łam wciąż oszo­ło­miona, a jed­no­cze­śnie bar­dzo zado­wo­lona, że dopię­łam swego. Roz­glą­da­łam się dookoła po holu, prze­cież widzia­łam go po raz pierw­szy, zauwa­ży­łam windę i rząd skrzy­nek pocz­to­wych z nume­rami i nazwi­skami na ścia­nie.

– Nie trzeba prze­pra­szać, fröken. Jestem Gösten, przy­ja­ciel wszyst­kich.

Wró­ci­łam do restau­ra­cji po godzi­nie, kuś­ty­ka­jąc.

– Gdzie byłaś? – zapy­tał Hasan ostrym tonem. – Jeste­śmy otwarci od godziny. Mia­łem urwa­nie głowy.

Dwa kłam­stwa, oba grube jak on. Restau­ra­cja wła­śnie została otwarta i był tu tylko jeden klient.

– Upa­dłam na ulicy, zra­ni­łam się w kostkę.

Hasan spoj­rzał w dół i być może roz­cza­ro­wany, że nie widać żad­nego zła­ma­nia, odda­lił się.

W prze­ci­wień­stwie do Hasana Gösten był czło­wie­kiem otwar­tym, inte­re­so­wał się ludźmi i tym, co się dzieje dookoła.

Zaczę­łam wycho­dzić z restau­ra­cji na popo­łu­dniową prze­rwę. Prze­cho­dzi­łam przez ulicę w gru­dnio­wym śniegu, wycie­ra­łam śnieżną breję z butów o kra­wędź schodka i wkra­cza­łam do holu, mojego schro­nie­nia.

Z holu pro­wa­dziły drzwi na bru­ko­wane podwó­rze, serce kamie­nicy, na które wycho­dziły okna wszyst­kich miesz­kań. Któ­re­goś dnia, gdy przy­szłam, Gösten tam zamia­tał; dołą­czy­łam do niego. W powie­trzu czuć było wil­goć, podwó­rze oświe­tlały tylko świa­tła z okien. Na naj­niż­szym stop­niu scho­dów poża­ro­wych stały w rzę­dzie trzy cera­miczne donice z bez­list­nymi, uschnię­tymi krze­wami.

– To mój tajem­ni­czy ogród – powie­dział Gösten z iro­nicz­nym uśmie­chem. – Chodź, Elso, tu jest zimno, wejdźmy do środka. – Spo­dzie­wał się mnie, na małej kuchence w głębi por­tierni bul­go­tała w gar­nuszku gorąca cze­ko­lada.

Poma­ga­łam Göstenowi sor­to­wać popo­łu­dniową pocztę i wkła­da­łam listy do skrzy­nek, a on sie­dział na krze­śle i mnie obser­wo­wał. Mia­łam teraz oka­zję zapy­tać o miesz­kań­ców, a zwłasz­cza o Lars­so­nów.

– Bar­dzo źle u nich – odparł. – Syn jest chory.

– Chory?

– Gruź­lica, stan jest bar­dzo poważny.

– Gruź­lica? – Cze­goś takiego nie prze­wi­dzia­łam. Gruź­lica była cho­robą śmier­telną. Wie­dzia­łam o tym, ponie­waż cho­ro­wała na nią dziew­czynka z mojej szkoły. Czę­sto źle się czuła i miała dłu­gie prze­rwy w nauce; z jed­nej już nie wró­ciła. Mówiono, że wysłano ją do Szwaj­ca­rii na lecze­nie w sana­to­rium wysoko w górach, ale póź­niej dyrek­torka poin­for­mo­wała nas, że nasza kole­żanka umarła.

– Tak, stan jest bar­dzo poważny – powtó­rzył Gösten. – On może nie prze­żyć zimy.

– Czy zawsze cho­ro­wał? – Pró­bo­wa­łam brzmieć współ­czu­jąco, a jed­no­cze­śnie zasta­na­wia­łam się, jak to zmie­nia sytu­ację. Czy to ozna­cza, że nie mógł być to czło­wiek, któ­rego szu­ka­łam?

Gösten wzru­szył ramio­nami.

– Moż­liwe, ale jest z nim źle dopiero od zeszłego roku.

– Coś się do tego przy­czy­niło?

Gösten znów wzru­szył ramio­nami i spoj­rzał pod nogi. Zaczy­na­łam się uczyć, jak mocno mogę go naci­skać. Gdy nie chciał być cią­gnięty za język, odwra­cał wzrok i zmie­niał temat.

– Pro­szę – powie­dział. – To jest dla cie­bie. – Otwo­rzył papie­rową torbę z dwoma ciast­kami sza­fra­no­wymi i jedno poło­żył koło mojego łok­cia.

– Długo tu pra­cu­jesz? – zapy­ta­łam, nie chcąc, by mnie zde­kon­cen­tro­wał.

– Od zawsze, słowo.

– A rodzina Lars­so­nów zawsze tu miesz­kała?

– O, tak, też od zawsze. – Zgniótł torbę po ciast­kach i wrzu­cił do kosza.

– Jaki on jest, ten syn?

– Dla­czego pytasz?

– Nie wiem. – Teraz była moja kolej na wymi­ja­jącą odpo­wiedź. – Po pro­stu przy­kro sły­szeć, że ktoś jest chory.

– No tak. – Gösten zer­k­nął za sie­bie, jakby się bał, że ktoś może nas pod­słu­chać, i zamknął nogą drzwi do holu. – Pie­lę­gniarki ni­gdy nie zostają długo. – Roz­parł się na krze­śle, zachi­cho­tał, ramiona mu się trzę­sły, poczer­wie­niał na twa­rzy.

– Dla­czego?

– Powiedzmy, że on cza­sami nie jest łatwy. Ta ostat­nia… – prze­rwał.

– Dla­czego, co stało się z tą ostat­nią?

Gösten pokrę­cił głową, patrząc na swoje kolana. Nie­ustan­nie toczyła się w nim walka mię­dzy dys­kre­cją wyma­ganą w pracy a chę­cią poplot­ko­wa­nia.

– Czy on ma teraz pie­lę­gniarkę?

– Nie, od wielu dni nie ma.

– Czyli jest wolne miej­sce. Gdy­bym była zain­te­re­so­wana, czy mógł­byś wspo­mnieć im o mnie?

– Jasne. A ty jesteś pie­lę­gniarką?

Ski­nę­łam głową. Zmy­śli­łam to na pocze­ka­niu, ale to był jedyny spo­sób, aby przejść przez te drzwi, a poza tym jak trudne może być tak naprawdę pie­lę­gniar­stwo?

Śnieg padał coraz czę­ściej, na wysta­wach domów towa­ro­wych poja­wiły się świą­teczne deko­ra­cje, a sprawy przy­brały nowy obrót. Moja czę­sta nie­obec­ność nie uszła uwa­dze Hasana, a im lepiej mi było w kamie­nicy naprze­ciwko, tym gorzej działo się w restau­ra­cji. Sły­sza­łam zja­dliwe komen­ta­rze, widzia­łam posępne spoj­rze­nia.

– Jebiesz się ze swoim chło­pa­kiem? – wymam­ro­tał któ­re­goś popo­łu­dnia po moim powro­cie, wydłu­bu­jąc ości sar­dynki z zębów zbyt dłu­gim paznok­ciem. Hasan zawsze uży­wał tego okre­śle­nia na seks, bo wie­rzył, że jest ono bar­dziej obraź­liwe, a poza tym pra­wie już wyczer­pał poten­cjał słowa „pier­do­lić”.

Tego wie­czoru poszłam na górę wcze­śnie, zosta­wia­jąc zmy­wa­nie naczyń na rano. Mia­łam powód do zado­wo­le­nia, moje przy­go­to­wa­nia dobie­gały już końca. Gösten podał moje nazwi­sko fru Lars­son, następ­nego dnia mia­łam mieć roz­mowę o pracę. Jeśli mi się powie­dzie, zostanę pie­lę­gniarką – to dla mnie kolejna rola do ode­gra­nia. W ramach przy­go­to­wań poszłam do biblio­teki, wyszu­ka­łam pozy­cje o lecze­niu gruź­licy i wynio­słam pod płasz­czem mały, ale wyczer­pu­jący infor­ma­tor medyczny. Wyko­rzy­sta­łam też maszynę do pisa­nia w por­tierni Göstena, aby napi­sać refe­ren­cje i potwier­dzić swoją nową toż­sa­mość. Uda­wa­łam, że piszę listy do mojej nie­ist­nie­ją­cej rodziny.

Na koniec w małej łazience naprze­ciwko mojego pokoju zmie­ni­łam wygląd. Bałam się, że jasne włosy mogą spra­wić, iż on mnie roz­po­zna. To była w grun­cie rze­czy moja jedyna cecha cha­rak­te­ry­styczna, która zapa­dała w pamięć. Po pół­go­dzi­nie potrzą­sa­nia głową nad miską spoj­rza­łam w górę i zoba­czy­łam matową, brą­zową aure­olę, która mimo dłu­giego szczot­ko­wa­nia nie dawała się gładko uło­żyć. Zasta­na­wia­łam się, czy obciąć włosy, ale moje nożyczki były małe i tępe, a jeśli przy­cię­ła­bym włosy za krótko, to tylko bym przy­cią­gnęła uwagę do ich okrop­nego koloru. Gdy­bym pomy­ślała o tym wcze­śniej, poszła­bym do fry­zjera.

Po powro­cie do zim­nego pokoju powta­rza­łam sobie rolę, którą mia­łam ode­grać następ­nego dnia. Leżąc pod koł­drą z infor­ma­to­rem z biblio­teki opar­tym na poduszce, uczy­łam się, że głów­nymi obja­wami gruź­licy są bóle w piersi, płytki oddech, dresz­cze i poty, silny i wyczer­pu­jący kaszel połą­czony z plu­ciem krwią oraz utrata ape­tytu pro­wa­dząca do wychu­dze­nia. Dla­tego daw­niej powszech­nie nazy­wano tę cho­robę „sucho­tami”. Wokół mnie roz­le­gały się odgłosy dez­apro­baty, ponie­waż nikt nie lubi kłam­ców – belki stro­powe trzesz­czały, schody skrzy­piały, a wiatr stu­kał kości­stymi pal­cami po dachów­kach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: