Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Historia bez cenzury 4 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 września 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Historia bez cenzury 4 - ebook

Nie musisz chodzić do szkoły, ale możesz paść ofiarą epidemii. Albo porwą cię Tatarzy.

Jeśli masz szczęście i urodziłeś się w rodzinie szlacheckiej, będziesz się bezkarnie obijał. A może zostaniesz rycerzem. W każdym razie raczej się nie zmęczysz.

Jeśli twoje nazwisko nie kończy się na „-ski”, pewnie do śmierci będziesz harował w polu.

Już zgadłeś? No pewnie! Witamy w średniowieczu! Najbardziej odjechanej epoce w dziejach! Będzie ostro i bez cenzury. Jak zwykle :)

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-5782-5
Rozmiar pliku: 3,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Chyba powoli czaję, po co są te wstępy…

Trochę przypał, że musiałem napisać cztery książki, by pojąć, że wstęp jest po to, żeby się autor wytłumaczył, co spłodził na kolejnych kartkach. To może zacznę od odpowiedzi na pytanie, które pewnie zadawało sobie wiele osób: „Czemu niski łysy bucu musieliśmy czekać na HBC4 dłużej niż na poprzednie książki?!”. Otóż – może i czekanie dłuższe, ale patrz, jaka gruba bestia w tym czasie powstała! Gruba jak dziecko Shreka i… Fiony. OK, mało lotne porównanie, ale obiecuję, że dalej znajdziecie dużo lepsze. Wracając jednak do rozmiarów samej książki, to w sumie trudno, żeby było inaczej – przecież to przelot przez bardzo długą i wcale nie tak nudną, jak się powszechnie wydaje, epokę. Oczywiście nie miałem ambicji porywać się na pełny opis wszystkich aspektów ówczesnego życia, polityki i wiary. Zamiast tego założyłem, że znamy się już na tyle dobrze, że te elementy średniowiecza, które wybrałem, zainteresują nas wszystkich o wiele bardziej. Toteż klucz się nie zmienia – seks, pieniądze i morderstwa. No i alkohol. O alkoholu też jest sporo. Pomyślałem także, że warto spróbować kilku nowych rzeczy. W HBC4 miałem czelność zrobić pewną mieszankę. I tak, znajdziecie tutaj zarówno rozdziały opisujące ówczesną wielką, krwawą politykę czy życie codzienne (jak w poprzedniej książce), jak i biografie wybranych postaci, które uznałem za na tyle ważne i jednocześnie ciekawe, że warto wam je przedstawić. O ile tego zabiegu się nie bałem i od początku wiedziałem, że będzie to w miarę spójne, o tyle ilustracje… to znaczy – żeby było jasne, sam zaproponowałem, że je narysuję. To nie tak, że zwabiono mnie podstępem do siedziby Znaku, gdzie zamknięto w piwnicy i kazano rysować, a dla dodania weny bito mnie mokrą szmatą. Zwyczajnie nie jestem pewny, jak na nie zareagujecie. Chciałbym jednak zauważyć, że jak przystało na średniowiecze – są średnie. I generalnie jak się przyjrzycie wielu dziełom sztuki z początku tej epoki, to wcale nie są one o wiele ładniejsze. Zasadniczo jednak robienie ich, podobnie jak pisanie całej książki, sprawiło mi mnóstwo radości – i tutaj przechodzimy już do uspokajania, bo nikt za dużo nowości naraz nie lubi. A zatem odetchnijcie – HBC4 to cały czas to samo, jeśli chodzi o styl. Znowu bawiłem się doskonale i jestem pewny, że i wam się ta książka spodoba. Nie, nie dlatego że nagle zacząłem się uważać za wielkiego pisarza. Zwyczajnie historie zawarte tutaj bronią się same. A zatem na koń, miecz w łapę, klasztorne piwo w drugą… i ruszajmy galopem przez średniowiecze!CO WSPÓLNEGO MIELI WIKINGOWIE ZE SPOŻYCIEM ZBYT DUŻEJ LICZBY ŚLIWEK? BARDZIEJ DOŚWIADCZENI ŻYCIOWO JUŻ SIĘ PEWNIE DOMYŚLAJĄ – SRACZKĘ. O ILE JEDNAK W TYM DRUGIM PRZYPADKU CZŁOWIEK SAM SOBIE JEST WINIEN, O TYLE NAJAZD WŚCIEKŁYCH GOŚCI Z PÓŁNOCY BYŁ CZYMŚ, NA CO WPŁYWU SIĘ W SUMIE NIE MIAŁO. ZWŁASZCZA W IX I X WIEKU LUDZIE ROBILI POD SIEBIE NA MYŚL O TYCH POTWORNYCH BARBARZYŃCACH… TYLKO CZY FAKTYCZNIE WIKINGOWIE BYLI TYLKO PROSTAKAMI MYŚLĄCYMI NON STOP O ZABIJANIU, RABOWANIU I GWAŁCENIU? A GDZIE TAM. W DUŻEJ MIERZE MAMY O NICH TAKĄ OPINIĘ ZA SPRAWĄ KOŚCIOŁA, KTÓREMU NIEŹLE ZASZLI ZA SKÓRĘ. A PRAWDA JEST TAKA, ŻE GDYBY PRZYSZŁO NAM SIĘ SPOTKAĆ Z WIKINGIEM, TO RÓWNIE DOBRZE MOGLIBYŚMY POJEŹDZIĆ RAZEM NA ŁYŻWACH, PRZYMIERZYĆ JEGO BARDZO MODNE I CZYSTE CIUCHY CZY NAUCZYĆ SIĘ SZACUNKU DLA KOBIET. A SWOJĄ DROGĄ, WIEDZIELIŚCIE, ŻE WCALE NIE MIELI TYCH CHARAKTERYSTYCZNYCH ROGÓW NA HEŁMACH? PEWNIE TAK, I AMERYKI TU NIE ODKRYŁEM… CO INNEGO WIKINGOWIE!

Wiecie, co jest bardzo nudne? To znaczy oprócz ostatnich dwunastu odcinków serialu Death Note. Bardzo nudne jest to, jak ktoś zaczyna swoje wywody od doszukiwania się, skąd się wzięło dane określenie. Jednak może komuś się takie krótkie info przyda, to niech już stracę. Skąd wzięła się nazwa bohaterów owego rozdziału? Są dwie opcje. W obu przypadkach źródłem są staronordyckie słowa – vic, czyli „zatoka” albo viking, co było określeniem zamorskiej wyprawy. Jeśli ktoś chce uznać pierwszą wersję za bardziej prawdopodobną, to ja oczywiście nie bronię.

Dużo ważniejszą informacją, która moim zdaniem powinna się znaleźć już na początku, jest to, że nigdy nie było czegoś takiego jak państwo wikingów. Polityka to było jedno, a kultura wspólna dla wielu ziem to jeszcze co innego. No właśnie, jakie to były ziemie? Wikingowie pochodzili z Danii, Norwegii i Szwecji. Później można ich było spotkać w każdym zakątku ówczesnego świata, ale do tego dojdziemy. Chwilowo warto podkreślić, skąd się wzięli i że nigdy nie było tak, że wszyscy wikingowie mieli jednego władcę i jedną flagę.

O polityce sobie jeszcze w tym rozdziale zresztą opowiemy, ale teraz skupmy się na bardziej przyziemnych kwestiach. Jak się żyło w Skandynawii? O dziwo, całkiem spoko, bo zakładając, że komuś nie przeszkadzały niskie temperatury, to w gigantycznych lasach żyło sporo zwierzyny, więc było co jeść. No i jak na gigantyczne lasy przystało, było od cholery drzewa – więc było z czego budować. Nie tylko budynki, ale i łodzie. W wielu miejscach znajdowały się też spore złoża żelaza, więc wyrabiać broń i inne narzędzia też było z czego.

Dzisiaj ludzie z tamtych stron zdecydowanie charakteryzują się tęgim wzrostem. Czy w średniowieczu było podobnie? Zdecydowanie tak – faceci mieli średnio 172 centymetrów, a dziewczyny 159. Dzisiaj może nie robi to aż takiego wrażenia, ale musimy pamiętać, że mówimy tutaj o okolicach X wieku. Europejska średnia wzrostu była wtedy dużo niższa. Jeśli ktoś kazałby wam wyobrazić sobie odwrotność wikinga, to proszę sobie wyobrazić… mnie. Czemu? Bo nie dość, że jestem niski jak stan Wisły ostatnimi czasy, to jeszcze z fryzurą nie poszaleję… co innego koksy z Północy!

Z nordyckich rysunków i figurek wiemy, że wikingowie mieli totalną obsesję na punkcie swoich włosów. Myli je i czesali, a faceci dodatkowo obsesyjnie dbali o swój zarost. Z rozkoszą czesali brody, które mogły albo zakrywać pół twarzy, jak u krasnoludów, albo tylko jej część, bo policzki zostawały wygolone. Jeśli chodzi o modowe trendy, to oczywiście zaplatano czasem brody w finezyjne warkocze, ale mnie bardziej fascynuje rzadziej podnoszona przez historyków kwestia – ich wąsy. W naszych stronach to wiadomo, że jak ktoś ma taki mięsisty, lekko zaniedbany wąs à la Krzysztof Putra (serio, obczajcie sobie, bo to jest wąs idealny!), to wiadomo, że się zna na życiu i należy się z nim liczyć. A jaki był najbardziej pożądany wąs w średniowiecznej Skandynawii? Długi, zapleciony i zawinięty za uszy. No cudo.

Oczywiście dbano nie tylko o szeroko pojęte owłosienie. Bo poza pozostałościami grzebieni, archeolodzy odnaleźli też pilniki do paznokci, miseczki na wodę i inne rzeczy przydatne przy zachowywaniu higieny. Używali też wykałaczek i kąpali się raz w tygodniu, więc generalnie szacun. Nawet dzisiaj nie wszyscy tak robią. Wiele jednak wskazuje na to, że wikingowie tacy umyci i wyczesani byli tylko w domu. Bo kiedy ruszali na wyprawę, to tak jakby wstępował w nich jakiś demon brudu. Za dowód niech tutaj posłuży opis pewnego arabskiego kupca. Jeśli ktoś je teraz posiłek, to powinien na moment przestać:

To najbrudniejsze ze wszystkich stworzeń Allacha. Nie myją się ani po wypróżnieniu, ani po oddaniu moczu czy po stosunku, a po jedzeniu nie myją rąk. Doprawdy, całkiem jak dzikie osły…

I przysięgam, że tego o dzikich osłach nie dopisałem sam. W każdym razie poza chwilowymi zanikami potrzeby podcierania się i generalnie mycia, to i tak wikingowie żyli dość zdrowo i długo jak na tamte czasy. Równie dużą wagę co do higieny, przywiązywali też do noszonych ciuchów. Zacznijmy od mody męskiej. Ciuchy (czyli spodnie, koszule i tak dalej) były robione z wełny i lnu. Naturalnie noszono też futra, a środowiska prozwierzęce nie protestowały. Głównie dlatego, że ich wtedy nie było. Tak czy siak, te ciuchy miały być przede wszystkim praktyczne. To widać w takich smaczkach, jak fakt, że płaszcz spinany był nad prawym ramieniem, żeby prawa ręka (w której trzymano miecz) była odsłonięta i miała większą swobodę ruchów w czasie walki. A co z nakryciami głowy? No bo chyba nie nosili bez przerwy hełmów, prawda? Pewnie, że nie. Mieli różnego rodzaju czapki – spiczaste, okrągłe… a czasem nawet takie opaski na głowę jak noszą tenisiści. Podobno stylówa wikingów sprawiała, że w Anglii strasznie leciały na nich dziewczyny. Ale ja nie wiem, czy to przez fajne ubrania, czy przez te wąsy za ucho.

OK, a jak wyglądała moda damska? Przyznam, że tragedii nie było. To znaczy żadne ze mnie modowe guru. Gdzie mi tam do Ewy Minge, ale idea sukni na szelkach, o ile brzmi dość abstrakcyjnie, to jak sobie zerkniecie, jak to wyglądało w praktyce, to wydaje się całkiem fajne, prawda? Poza takimi kieckami dziewczyny nosiły jeszcze ozdobne kurtki i wielkie szaliki. Jednak chyba nikogo nie zdziwię, że równie dużą wagę ówczesne kobiety przywiązywały do dodatków. Były więc sprzączki ze złota, srebra czy brązu, bransolety, ale szczególnie warto zwrócić uwagę na naszyjniki, które często były też bardzo praktyczne. W zasadzie naszyjnik ówczesnej żony wikinga był takim scyzorykiem, bo można było na nim znaleźć nożyczki, pojemnik z igłami czy mały nożyk. Tak na wszelki wypadek.

To jest też dobre miejsce, żebyśmy sobie co nieco powiedzieli o sytuacji kobiet w tamtych społecznościach. Bo nie jest tajemnicą, że dziewczyny w historii zawsze miały przesrane. Bywały jednak wyjątki. Wikingowie bardzo szanowali kobiety i poza rodzeniem dzieci, szyciem i prowadzeniem domu (co oczywiście też robiły) mogły one zajmować się ambitniejszymi rzeczami. Nie było niczym dziwnym, że to kobieta dziedziczyła ziemię po rodzicach, którą później zarządzała. Poza tym, jak sobie przeanalizujemy wyposażenie grobów wikingów, to te kobiece bywały urządzane równie szpanersko, co potwierdza, że niektóre niewiasty zachodziły w hierarchii całkiem wysoko.

Jednak nadal większość kobiet spędzała lwią część życia w chałupie. Dlatego opowiedzmy sobie, jak te domy wyglądały. Były zbudowane – tu sensacji raczej nie będzie – z drewna. Ale nie tylko, bo do postawienia chałupy używano jeszcze kamieni i gliny, czy tam innego torfu. Oczywiście rozmiar domu zależał od pozycji społecznej. Tak jak dzisiaj – szary obywatel mieszka w bloku, a bogacz ma chawirę jak siemasz. Odpowiednikiem mieszkania w bloku u wikingów były takie małe chaty w połowie zakopane w ziemi, z kopulastymi dachami. W sumie to te domki z zewnątrz wyglądały trochę jak domostwa Tolkienowskich hobbitów. Z tą różnicą, że okna były tam malutkie, podłoga z udeptanej ziemi, a na środku znajdowało się palenisko. Takie niedogodności Frodowi czy Bilbowi były raczej obce. Z kolei domy bogatych były znacznie większe i raczej niewkopane w ziemię. Jako że osoby tam mieszkające miały więcej cennych rzeczy, to zabezpieczały się przed kradzieżą, stosując zamki. Czasem nawet żelazne. Biedniejsi też czasem używali zabezpieczeń, ale w lwiej części były one drewniane. Wikingowie przykładali wielką wagę do prywatnej własności. Nie twoje? Nie ruszaj! Za kradzież były bardzo surowe kary.

Swoją drogą, jak już przy domach wikingów jesteśmy, to opowiedzmy sobie krótko o imprezach. Bo jak wiadomo, najlepsze imprezy to domówki. Chyba że ja już się robię stary. Oczywiście można się bawić bez alkoholu, ale procent społeczeństwa, który to praktykował, był u wikingów tak znikomy jak dzisiaj w Polsce. Pito więc piwo, miód i wino. Jednak lokalnym specjałem był bjorr – takie mocno sfermentowane wino dla większych imprezowych kozaków. A że wśród wikingów były same kozaki, to często się ów bjorr piło. A co na zagrychę? Przede wszystkim mięso – albo świeże, albo konserwowane przez suszenie chociażby. A z uwagi na klimat z mrożeniem produktów przez dużą część roku też nie było problemu. Poza mięsiwem zakąszano też chlebem… a im impreza dłuższa, tym i gusta mniej wybredne, więc nad ranem pakowano sobie już do japy orzechy i kaszę. A to wszystko przy akompaniamencie instrumentów – najczęściej piszczałek i prostych instrumentów strunowych. Aha, wikingowie generalnie nie mieli tego dziwnego założenia, że to trochę nie wypada się nagrzmocić o trzynastej. Imprezy naszych bohaterów potrafiły trwać całymi dniami i nikt nie miał z tym problemu.

Tylko żeby nikt teraz nie pomyślał, że wikingowie byli tylko wystrojonymi alkoholikami. Nic z tych rzeczy. Na co dzień ciężko pracowali. Choćby przy składaniu drakkarów czy snekkarów. I nie, nie chodzi mi tu ani o meble z pewnego szwedzkiego sklepu, ani tym bardziej o kanapki z pewnej sieciówki. To typy łodzi, których używali wikingowie do swoich licznych podróży. Podejrzewam, że wielu osobom te nazwy obiły się już o uszy, ale miło by było wskazać jakieś różnice. W poprzedniej książce nawet zgrabnie wyszły porównania okrętów do samochodów, to może przy tym zostańmy. Snekkar to była taka skoda fabia. Niby wszystko spoko – można w miarę wygodnie przemierzać nawet większe odległości, mieści się w zakrętach i fajnie, że jest. Natomiast bądźmy szczerzy – nikt, patrząc na nas w fabii, nie pomyśli: „O, ja pierdzielę, jaki krezus! Pewnie prezes banku!”. I tu przechodzimy do drakkara. To był taki wypasiony mercedes – kawał statku zbudowanego nie tylko po to, żeby przemierzać dłuuugie trasy, tak po rzekach, jak i oceanach, ale też, żeby każdy widział, że ten, co go ma, to jest tęgi zawodnik. Drakkary były nie tylko świetnymi połykaczami mil, ale też furami reprezentacyjnymi. Największy odnaleziony miał 45 metrów długości, ale podobno Kanut Wielki miał jeszcze większy model.

Rzeczą, która dość mocno kojarzy się ze statkami wikingów, są te charakterystyczne zdobienia dziobów statków. Różne stwory rzeźbione w drewnie wzbudzały strach u podbijanych ludów… Przy czym naszym bohaterom wcale nie o strach przeciwników chodziło. Te rzeźby miały bronić nie przed ludźmi, a przed duchami – w czasie podróży podobno przeganiały morskie duchy, a jak już ekipa zbliżała się do celu, to przepędzały duchy, w które wierzyli mieszkańcy osady, którą wikingowie za moment mieli zaatakować.

Oczywiście o ile działanie tych „antyduchów” jest mocno dyskusyjne, o tyle w innych kwestiach konstrukcyjnych wikingowie byli wyborni niczym pizza na kacu. Przy budowie swoich żaglowców nie używali pił – dzięki temu maksymalnie wykorzystywali sprężystość drewna, która jest większa, niż się wielu osobom może wydawać. Ale to nie koniec, bo w trosce o elastyczność, czyli w praktyce o wytrzymałość konstrukcji, elementy łączono ze sobą sznurami, ewentualnie drewnianymi nitami.

A jak to pływało? Tak jak już powyżej wspomniałem, to były żaglowce – wykorzystywały siłę wiatru. No ale z wiatrem jak z kasą – czasem jest, a czasem nie ma. Toteż na wszelki wypadek na wyposażeniu znajdowały się też oczywiście wiosła, które przydawały się również przy dokładnych manewrach typu parkowanie równoległe. Oczywiście trzeba też było tym ustrojstwem jakoś manewrować. Za ster robiło takie duże wiosło umocowane blisko rufy z prawej burty. Też nic wam to określenie miejsca na łodzi nie dało? Spoko, mi też nie. Ale nie ma strachu, sprawdziłem, i to jest po prostu z tyłu po prawej. Aha, no i był też odpowiednik hamulca ręcznego, czyli kotwica.

Czy wikingowie byli świetnymi żeglarzami? Jak najbardziej, jeszcze jak! A wiecie, co czyniło ich tak świetnymi? Przede wszystkim pokora i świadomość, jak bardzo niebezpieczna jest żegluga morska. Dlatego niepotrzebnie nie udawali kozaków i jeśli tylko mogli, to płynęli wzdłuż brzegu, starając się nie tracić go z oczu i zatrzymując się na noc. Oczywiście, jak zaraz się przekonacie, zdarzały im się rejsy w bardzo dalekie strony i tam nie było szans na obserwowanie non stop linii brzegowej, ale nawet wtedy starali zachowywać maksimum ostrożności. Niestety nie do końca wiemy, jak sobie chłopaki radzili z nawigacją, ale najprawdopodobniej nie tylko świetnie umieli obserwować gwiazdy, fale czy nawet morskie ptaki, ale musieli też mieć świetne wyczucie czasu i szybkości. Bardzo przydatne w sytuacji, gdyby ktoś postawił na środku morza fotoradar.

Tak jak Niemiec dba o samochód i pod kocem trzyma, tak wiking dbał o statek. Oczywiście wiadomo, że nie każdy miał swój. To bardziej trochę tak, jakby wikingowie dbali wspólnie o autobusy. Bo na czas zimy chowali je w specjalnych garażach i dokonywali napraw na miejscu albo odsyłali do ASO – specjalistycznych stoczni, w których zawodowcy dokonywali odpowiednich napraw. Czasami za pomocą nadających się do użytku elementów wyjętych ze skasowanych fur. Oczywiście z taką samą starannością dbano o drogi dojazdowe – wikingowie pierdyknęli na przykład na jednej z wysp kanał długości mniej więcej kilometra i szerokości 11 metrów, którym z głębokiego wcięcia w lądzie można się było dostać na otwarte morze.

Jednak stwierdzenie, że wikingom wychodziło tylko robienie łódek, to byłby błąd… Dżejms Błąd. Wybaczcie, nie mogłem się powstrzymać. Tak czy inaczej, chłopaki z Północy w swoim konstruktorskim CV mieli też środki lokomocji, którymi mogli poruszać się po lądzie. Zwłaszcza kiedy przyszła zima i skuła lodem liczne skandynawskie jeziora. Robili więc sanie, narty i łyżwy, których odnaleziono mnóstwo. Jak wyglądały łyżwy wikinga? To były wypolerowane od spodu końskie piszczele (po jednej na nogę), no i do tego jakieś proste wiązanie. I już można było śmigać! Nawet jakiś czas temu rekonstruktorzy zrobili testy jednoznacznie udowadniając, że to jak najbardziej działało.

O ile łyżwa sama w sobie może być narzędziem niebezpiecznym (info z pierwszej ręki, kiedyś w Lublinie rzucono we mnie łyżwą), o tyle wikingowie używali do walki bardziej wyszukanego sprzętu. Swoją drogą, dziś wiele osób narzeka na to, że w Polsce bardzo trudno jest dostać pozwolenie na broń. U wikingów było odwrotnie – można było mieć poważne problemy, jeśli okazałoby się, że jakiś facet nie ma w domu broni. Tak, był obowiązek jej posiadania i objęci nim byli wszyscy mężczyźni zdolni do walki. Przyjrzyjmy się arsenałowi typowego wikinga. Był on dość spory, zacznijmy jednak od ulubionej broni naszych kumpli z Północy i… wcale nie chodzi o topór.

Najbardziej szpanerską, a co za tym idzie najbardziej pożądaną, bronią był dla statystycznego wikinga miecz. W ich wydaniu był to miecz jednoręczny, taki, rzekłbym, średnich rozmiarów, bo jego całość nie przekraczała zazwyczaj 90 centymetrów. To może się wydawać nie za wiele, jednak pamiętajmy, że takim sprzętem trzeba było machać czasem przez dłuższy czas, więc to był dobry kompromis skuteczności i wagi. Co jeszcze można powiedzieć o tych mieczach? Miały dość szerokie klingi. Tak szczerze mówiąc, to mnie to za bardzo nie obchodzi, a napisałem to tylko po to, żeby wytłumaczyć, czym jest klinga. Bo pewnie nie każdy wie, a to dobra rzecz do zaszpanowania na imprezie. Otóż, klinga to główna część miecza, cała ta część oprócz „rączki”, służąca do zadawania obrażeń.

Jednak to, co znajdowało się poniżej klingi, też było ważne. Taka rękojeść wystawała przecież z pochwy. (Serio? Śmiejesz się z wyrazu „pochwa”? Ile ty masz lat? Bo ja na przykład trzydzieści i w sumie też się uśmiechnąłem pod nosem…). Podczas imprez czy uroczystości i po materiale, z jakiego była zrobiona, można było poznać, czy ktoś ma hajsu jak Romek Abramowicz, czy może nie do końca. Oczywiście dodatkowo szpanowano zdobieniami na samej klindze i na pochwie (OK, teraz to już się specjalnie drażnię). Warto też wiedzieć, że dobre miecze przekazywano z pokolenia na pokolenie, a wiele z nich miało też swoje imiona, jak na przykład Bryntjuitr (kąsający zbroję), Smellenbaken (wąchający plecy) czy Gullinhjalti (o złotej rękojeści). Zgadnijcie, którą nazwę zmyśliłem.

No i niby wszystko spoko, tylko trochę się nam to nie zgadza ze stereotypem wikinga, prawda? Bo przecież wiking to musiał mieć topór! No niestety to jeden z mitów, które pozwolę sobie w tym rozdziale obalić. Topór był bronią nieco biedniejszych i trochę wstyd było pokazać się z nim na szpanerskiej imprezie. Poza tym wikingowie walczyli chociażby całkiem imponującymi włóczniami – ostrza miewały nawet pół metra i czasem bywały zdobione. W przeciwieństwie do oszczepów. W sumie rozumiem. Po co poświęcać zbędną uwagę czemuś, co i tak się za chwilę wyrzuci.

Wszystko, co do tej pory wymieniliśmy, to była broń ofensywna. To znaczy zaraz się ktoś czepi, że przecież mieczem można było nie tylko atakować, ale też parować ciosy wroga, ale mimo to bardziej z niego ofensywna broń niż na przykład z tarczy. Tarcze wikingów były okrągłe, całkiem spore i pomalowane na jaskrawe kolory. Ale to pewnie wiecie. Nie wszyscy może jednak są świadomi, że sprzęt ten był dodatkowo podpierany. Drewniana „część zasadnicza” była wzmacniana żelazem, na brzegach i na środku – ten metalowy guz w centrum tarczy miał za zadanie chronić rękę gościa, który tarczę trzymał.

Innym utensylium (jestem prawie pewny, że nigdy wcześniej w książkach nie użyłem tego słowa), które miało za zadanie uchronić wikinga przed odniesieniem obrażeń, był naturalnie hełm. I tutaj koniecznie musimy sobie obalić kolejny stereotyp dotyczący koksów z Północy – hełmy wikingów nie miały rogów. Głównie dlatego, że byłoby to zwyczajnie niepraktyczne. Miały za to te śmieszne metalowe „okulary” z przodu, służące do ochrony oczu. A z tyłu znajdowała się jeszcze osłona karku. Oczywiście to nie tak, że każdy wiking miał dokładnie taki sam hełm, jednak jeśli mielibyśmy mówić o takim typowym, to właśnie hełm z okularami, dodatkowo wzmocniony stalowymi taśmami wokół skroni.

OK, to jak już wiemy, czym walczyli, to jeszcze sobie wyjaśnijmy, jak taką walkę prowadzili. Nasuwa mi się tutaj pewna analogia z ptasznikami – te stwory same w sobie są już wystarczająco przerażające i należy dziękować Niebiosom, że chociaż nie latają… no bo to już by było przegięcie. Tak samo z wikingami – sami w sobie byli potwornie niebezpieczni, więc chyba ktoś „na górze” uznał, że już może bez przesady i nie dał im umiejętności jeździeckich. Wikingowie walczyli głównie pieszo, a koni używali do transportu. Co nie znaczy, że nie umieli walczyć z wojskami konnymi. W takim wypadku ich taktyką było uniemożliwienie wrogowi zrobienia z tych zwierzaków pożytku – albo zajmowali pozycje w takich miejscach, gdzie wjechać konno się nie dało, albo kopali rowy-niespodzianki, które skutecznie przerywały szarżę. Wikingowie zdecydowanie stawiali na walkę piechotą, zarówno na lądzie, jak i na wodzie – stosowali abordaż, czyli wbijali na łódź przeciwnika i tłukli się na pokładzie.

Koniecznie musimy sobie jednak wspomnieć o tym, co działo się przed bezpośrednią walką. Bo zanim wikingowie skrzyżowali miecze, topory czy inne włócznie z wrogiem, to trzeba było zadbać o morale. Wysokie po swojej stronie i niskie po drugiej. Ten proces budowania nastroju rozpoczynał się od płomiennych przemówień dowódców, którzy zapewne przypominali swoim podwładnym, co może się stać z ich bliskimi, jeśli wróg zdobędzie ich ziemie, a być może wyciągali jakieś oburzające kwasy z przeszłości. Mówiąc krótko, grali na emocjach. A czy tłumaczyli swoim wojownikom, że muszą walczyć jak najlepiej potrafią, bo inaczej umrą? Nie. Bo śmierć na polu bitwy żadnego prawdziwego wikinga nie przerażała, a była największą nagrodą. Ale o tym sobie jeszcze opowiemy.

To jednak nie koniec, bo po występie dowódcy przychodził czas na swobodną improwizację samych wojowników. Polegało to na tym, że wikingowie zaczynali głośno ubliżać swoim przeciwnikom w sposób wręcz potworny. Teksty, przy których docinki dzisiejszych trzynastoletnich gejmerów wydają się wręcz pochlebstwami, miały za zadanie część przeciwników zdołować, a pozostałych rozwścieczyć. Bo w furii łatwiej popełnić błąd. Po atrakcyjności wiązanek można też było poznać, kto jest już doświadczonym wojownikiem, a kto dopiero zaczyna swoją karierę i wachlarz bluzgów ma jeszcze malutki.

Po obrzucaniu przekleństwami, wikingowie zaczynali obrzucać wroga… kamieniami i oszczepami, co często było nawet bardziej bolesne, bo podejrzewam, że przebite płuco doskwiera równie mocno, co urażona godność. Dopiero po festiwalu obrzucania, wikingowie ruszali do frontalnego ataku – byli pewni siebie i – z uwagi na swoją mitologię – absolutnie gotowi na śmierć. Jednak kiedy doszło już do starcia, to czy była to chaotyczna naparzanka? E tam. Różne manewry sygnalizowano dźwiękami, na przykład rogów.

Swoją drogą, tak się już jakoś utarło, że jak mówimy o średniowiecznym rycerstwie, to zawsze musi paść ta wzmianka o ideałach i honorowym kodeksie. Tymczasem wikingowie mieli bardzo podobne ideały i warto to podkreślić, żeby nie wychodzili w tych porównaniach na bandę łobuzów kochających zabijanie. Oczywiście wyjątki się zdarzały, ale dla większości z nich bezcenna była lojalność. Tak wobec towarzyszy, jak i oczywiście wodza. A żeby nie było, że zmyślam, to sami zobaczcie, co zostało wyryte na kamieniu z Sjörup w okolicach roku tysięcznego:

Saxe wzniósł ten kamień ku pamięci Esberna, syna Tokego. Pod Uppsalą nie szukał on ratunku w ucieczce, lecz walczył, jak długo mógł utrzymać broń.

Wszystko, co do tej pory powiedzieliśmy sobie o wikingach – ich niesamowity upór, waleczność, lojalność, kreatywność i talent do budowania łodzi – musiało prędzej czy później dać efekt w postaci zawojowania sporego fragmentu ówczesnego świata… ale też odkrycia miejsc, o których w tamtych czasach nie śniło się największym marzycielom. Poopowiadajmy sobie co nieco o ekspansji wikingów. A będzie o czym pisać, bo dotarli do Irlandii, pływali po Wołdze, odkryli Grenlandię, zahaczyli o Hiszpanię, Nową Fundlandię i jeszcze pińcet innych miejsc… Tylko czemu? Źle im tam było w Skandynawii? No właśnie, musimy sobie na początek wyjaśnić, jakie mieli powody, żeby opuszczać rodzinne okolice.

Zacznijmy od czczego pierdzielenia, albo, jak kto woli, mało przekonujących teorii autorstwa ludzi mocno związanych z Kościołem. Pewien ksiądz z Normandii był przekonany, że ekspansja wikingów była wynikiem przeludnienia Skandynawii związanej z dość luźnym podejściem tych barbarzyńców do planowania rodziny. Pisał tak:

Oddają się oni w nadmiernym stopniu rozkoszom, współżyją jednocześnie z wieloma kobietami i z tych bezwstydnych i bezprawnych związków rodzi się nadmiar potomstwa.

Jeszcze dalej poszedł w dorabianiu ideologii jego kolega po fachu, który nie tylko uznał, że wie, czemu wikingowie wypływali ze Skandynawii, ale też podkreślał, że gdyby nie chrześcijaństwo, to owe najazdy barbarzyńców z Północy trwałyby w nieskończoność. To o tyle niefortunne stwierdzenie, że jak się jeszcze przekonamy, chyba nigdzie w Europie chrześcijaństwo nie miało tak pod górkę, a chrystianizacja nie trwała tak długo. Do tego jednak dojdziemy pod koniec tego rozdziału, teraz wróćmy do odważnej hipotezy, jakoby to nowa religia miała skłonić wikingów do zaprzestania wypraw. Wcześniej mieli oni tylko:

Na barbarzyńską modłę zgrzytać zębami, podczas gdy teraz potrafią już, ku chwale Pana, zaintonować Alleluja. Spójrzcie tylko na tę nację wikingów, którzy, jak to można przeczytać, przedtem napadali kraje galijskie i germańskie, a teraz zadowalają się własnym domem, powtarzając za apostołem: „Oto nie tylko doczesny, lecz i przyszły gród tu mamy”.

Żeby jednak nie było, że się czepiam, to dodajmy sobie, że Islandczycy w XIII wieku byli przekonani, że wielka emigracja z Norwegii w X wieku była spowodowana panicznym spierniczaniem przed jakimś władcą – tyranem. Tymczasem, jak to zwykle w historii bywa, to wszystko było dużo prostsze, niż się wydaje. Z nordyckich pieśni i z kamieni runicznych można się bardzo wiele dowiedzieć o systemie wartości wikingów i… no cóż, oni przynajmniej nie owijali w bawełnę – lubili fajne, drogie rzeczy. Dążenie do bogactwa było u nich tak samo normalne jak zaczynanie imprezy o trzynastej i nikt nikogo od materialistów nie wyzywał. Wypływali więc… rabować, albo, nazywając rzeczy jeszcze bardziej po imieniu, kraść. Po czym w większości wracali zarobieni do domu. Czy wszyscy? Pewnie, że nie. Byli i tacy, którzy mieli smykałkę do handlu i poszukiwali miejsc, gdzie mogliby założyć swoją działalność gospodarczą. Znamy więc już podejście i motywację wikingów. Jednak prawda jest taka, że totalnie nie miała ona znaczenia dla ludzi, których okradali. Napadanemu człowiekowi było wszystko jedno, jaki system wartości mają brodaci goście, którzy właśnie porywają mu córkę i palą dom, z którego przed chwilą wynieśli wszystko, co cenne.

Kiedy ludzie zaczęli robić pod siebie ze strachu na myśl o wikingach? Nie wiem dokładnie, niestety. Ale na pocieszenie mogę napisać, że to mieszkańcy Fryzji jako pierwsi zostali napadnięci przez wikingów. Mnie się ta nazwa kojarzyła długie lata z jakimś miejscem w okolicach Persji, więc może zaznaczę, że to ziemie na północy dzisiejszych Niemiec i trochę Holandii. Generalnie przez dłuuugie lata Fryzja była jednym z ulubionych miejsc wikingów na wypady. To było takie ich Mielno, z tą różnicą, że my nie jeździmy do Mielna, żeby je rabować i palić.

To jednak nie koniec, bo dziesięć lat później odbył się pierwszy odnotowany atak piracki w wykonaniu wikingów. O ile ten pierwszy atak był sporym zaskoczeniem, o tyle z kolejnymi nie poszło tak łatwo, bo to były czasy, jak okolicą rządził Karol Wielki, którego niedługo poznamy. Jak na jednego z największych władców średniowiecza przystało – bardzo dobrze wiedział, jak sobie radzić z najeźdźcą i szybciorem udało się zorganizować straż przybrzeżną. Z jakim skutkiem? Wikingowie zostali zaskoczeni i wygnani jak Polacy z mundialu w Rosji. A nawet bardziej, bo atak odparto dwa razy z rzędu. Jednak koniec końców skandynawscy piraci poszli po rozum do głowy i postanowili zrobić manewr „na Hannibala” – w 820 roku zaatakowali od strony, od której ataku się nie spodziewano. Tylko że Hannibal wjechał od północy, a wikingowie od południa.

W pewnym momencie wikingowie stali się zagrożeniem tak poważnym, że można było albo wykrwawić się, walcząc z silnym wrogiem… albo wykombinować coś innego. Wielu władców uznało, że dużo lepiej będzie zaprosić wojowników z Północy i umówić się tak: My dajemy wam pozwolenie na osiedlanie się na tych ziemiach, najlepiej przy ujściach wielkich rzek… natomiast wy będziecie nas bronić przed innymi piratami, bo generalnie dobrze się bijecie. W sumie to warto też wiedzieć, że w tej umowie nie zawsze, ale jednak czasem pojawiał się aneks, że żeby wszystko doszło do skutku, to tacy wikingowie muszą przyjąć chrzest. Wynikało to z faktu, że szanowanym władcom nie wypadało waflować się z poganami. A „waflować” to znaczy „kolegować”. Kursu grypsery to się tu nikt nie spodziewał, co?

Zatrudnianie wikingów na kontrakty szybko stało się bardzo modne. Bo jeśli chodzi o mordowanie wrogów, to chłopaki z Północy, jak możecie się domyślać, stanowili bardzo wykwalifikowaną kadrę. Do tego stopnia, że kiedy państwo Franków zostało podzielone między aż trzech synów Ludwika Pobożnego… to każdy z tych synów zatrudniał swoich wikingów, żeby dokopać braciom. Ogólnie to jest mocno posrany czas w dziejach Francji, z którego najbardziej skorzystali – o zgrozo – właśnie wikingowie, którzy aż dwa razy zdobyli Paryż, a za trzecim razem niewiele brakowało. Bezdyskusyjnie jednak nie mogę tutaj, przy okazji zdobywania Paryża, nie wspomnieć o Ragnarze Lodbroku. To jeden z najpopularniejszych wikingów w historii (głównie za sprawą serialu o dosyć sugestywnym tytule), o którym już za życia krążyły legendy. Na przykład, że był tak świetnym wojownikiem, że jako nastolatek zabił smoka. O ile raczej zostało to zmyślone, o tyle prawdą jest już, że Ragnar poza zdobyciem Paryża wysępił jeszcze od Karola Łysego rekordowy okup za to, żeby już dalej nie szedł z wojskami i nie pustoszył kolejnych francuskich miast i wsi. Kosztowało to francuskiego władcę prawie trzy tony złota i srebra. Czy po to właśnie wspomniałem o Ragnarze? Otóż nie. Bo pewnie i tak większość osób go kojarzy, jednak z całą mocą chciałbym wszystkim uświadomić, że przydomek tego wielkiego zdobywcy – „Lodbrok” – oznacza… „Włochate Portki”. Może to trochę psuje jego majestatyczny obraz, ale za to jest śmieszne jak cholera.

Jeśli już jesteśmy przy terenach dzisiejszej Francji, to nie może też zabraknąć wzmianki o Normandii. Tam była trochę inna historia, związana z jednym z wodzów wikingów imieniem Rollo, albo jak niektórzy wolą – Rolf. Niestety nie wiemy, skąd pochodził, bo jego imię było superpopularne w całej Skandynawii. To tak jakbyśmy dziś próbowali dociec, czy gość nazwiskiem Kowalski pochodzi z Poznania czy może jednak z Radomia. W każdym razie nie jego dokładne pochodzenie jest tu najważniejsze, a to, że po złupieniu północy Francji nie zawinął się z ekipą do domu. Postanowił się na podbitych terenach osiedlić. Czy to się podobało władcy Francji? Mniej więcej tak samo jak perspektywa spędzenia weekendu w klatce z lwem. Bo nie dość, że sam Rollo stanowił zagrożenie ze swoim, nazwijmy to, garnizonem, to jeszcze przez kawał czasu Normandia, czyli te podbite ziemie, była bazą dla innych wikingów przybywających z Północy, żeby sobie co nieco nakraść.

W końcu jednak władca Francji poszedł po rozum do głowy i wzorem swoich przodków postanowił się z przybyszami z Północy dogadać. Jednak na niespotykaną do tej pory skalę, bo formalnie nadał Rollowi te tereny w 924 roku. Chociaż niektórzy twierdzą, że przyznał je jego potomkom, ale mniejsza o to. Ważne jest to, że Normandią oficjalnie władał teraz wiking.

W dużym stopniu samodzielna Normandia przetrwała zaskakująco długo, bo aż do 1204 roku, kiedy podbił ją Filip August. A czy przez cały ten czas (to znaczy do podboju przez Filipa) zachowały się tam iście nordyckie tradycje? Nie do końca, bo w sumie to tylko Rollo był władcą tych ziem ze skandynawskim imieniem. Jego potomkowie dość szybko o swoich korzeniach zapomnieli, aż w końcu w XI wieku uznano, że skoro i tak większość kontaktów i interesów prowadzą z Francuzami, to nauka skandynawskiego nie za bardzo ma sens, więc zaprzestali uczenia kolejnych pokoleń języka przodków.

Oczywiście szeroko pojęta Francja nie była jedynym miejscem, gdzie zapuszczali się wikingowie. Postrach budzili też choćby w Irlandii. I to tam zaczęła się też ich zła sława wśród ludzi związanych z Kościołem. Czemu? Bo kiedy chłopaki z Północy zaczęli pod koniec VIII wieku atakować tamte okolice, to łupili głównie klasztory. Aż tak byli cięci na chrześcijaństwo? Nie. Przede wszystkim działo się tak dlatego, że w Irlandii nie było wtedy miast w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Najbogatsze były więc właśnie klasztory, a dodatkowo to właśnie wokół nich znajdowały się atrakcyjne bonusy w postaci lokalnych osad.

Tak jak z wyprawami do Francji kojarzy się Ragnar „Włochate Portki”, tak z łupieniem Irlandii niejaki Turgesius. Co o nim wiemy? Niestety nie za wiele. W sumie to tylko tyle, że koniec końców został tam pochwycony i utopiony w jeziorze. Zawsze mi trochę szkoda takich osób w historii, które pewnie robiły wiele ciekawych rzeczy, a wiadomo o nich tylko jak umarli. Ale OK, dość tej ckliwej dygresji. Wróćmy do Irlandii, której wikingowie przynieśli nie tylko strach i śmierć. Bo na przykład dzięki nim zaczął tam kwitnąć handel. Wcześniej na tej wyspie kompletnie nie działała wymiana towarów na srebro ani handel na dalsze odległości. Wikingowie ekspresem wyczuli niszę na rynku, zaczęli się tam osiedlać i sprzedawać na przykład zbędną broń w zamian za niewolników.

Tylko, żebyście nie pomyśleli, że od kiedy zaczęła się wymiana handlowa, to wikingowie byli w Irlandii mile widziani. Był co prawda moment, kiedy ta wyspa pod rządami chłopaków z Północy była potęgą – dokładnie od 853 do 873 roku. Co się wtedy działo? Do Dublina przybyło dwóch wikingów – Olaf Biały i Ivar. Jeden był z Norwegii, a drugi z Danii, ale mniejsza o to. Ważniejsze jest to, że wspólnie rządzili jako królowie i wszystko było OK, ale jak Ivar odwalił kitę, to wikingowie zaczęli się między sobą spierać tak bardzo, że Irlandczycy uznali, że dość tego i niech się kłócą gdzie indziej. Czyli co? Przepędzili ich? Tak. Czy to był dobry pomysł? Nie. Bo wikingowie nie zapomnieli o tym mało dyskretnym wyproszeniu ich z wyspy i po jakimś czasie wrócili. Na sześćdziesiąt lat. A w zasadzie to na znacznie dłużej, bo potem może i ich dominacja w rejonie upadła, ale wielu wikingów zasymilowało się z lokalsami i nadal zajmowało się choćby handlem, w czym byli zdecydowanie bardziej ogarnięci od Irlandczyków. Ale pamiętajmy, że to były okolice wynalezienia whiskey, więc może autochtoni mieli inne priorytety niż praca.

Wiecie, co jest niedaleko Irlandii? W rankingu FIFA niestety Polska, a tak terytorialnie to blisko Irlandii jest Anglia. I tam też oczywiście wikingowie wpadali z wizytą. Po raz pierwszy pojawili się tam już w roku 793 i złupili klasztor na wyspie Lindisfarne. Normalnie bym olał nazwę tej wyspy, ale popatrzcie na mapę, jak wygląda. Trochę jak słoń, co go osa udziabała w czubek trąby. Fajnie, co? Ale dobra, my tu o dziabaniu słoni, a wikingowie zadziabali wtedy wcale nie mało mnichów. Później jednak już tak często do klasztorów nie wpadali. Z prostego powodu – w ówczesnej Anglii były już całkiem spoko rozwinięte miasta i to one częściej padały łupem.

O regularnych wizytach pogan z Północy na ziemi, która wydała później takie sławy jak Brian May czy David Beckham, możemy mówić od mniej więcej 835 roku. Czy wikingom się tam spodobało? Raczej tak, jeśli wpadali do Anglii regularnie przez kolejne dwieście lat!

Przez kawał czasu (cały IX i większość X wieku) wyprawy wikingów do Anglii były szybkimi wypadami rabunkowymi. Realny wpływ na historię tych ziem zaczęli mieć dopiero po tajemniczym morderstwie króla Anglii w 978 roku. Jak to często w takich sytuacjach bywa, zaczęła się wewnętrzna rozpierducha, co postanowili wykorzystać wikingowie, którzy przybyli tam już po dwóch latach. I tu musimy się na moment zatrzymać, bo tak, ja wiem, że już od dawna żaden kraj nie może sobie pozwolić na dwuletnie obsuwy w swojej polityce zagranicznej, jednak to było średniowiecze. Ogarnięcie sytuacji, rozpatrzenie plusów i minusów i dotarcie do Anglii w dwa lata to całkiem spory wyczyn jak na tamte czasy.

To jednak nie było główne uderzenie. Bo w 994 roku do brzegów Anglii, na 94 okrętach, przybyła gigantyczna armia pod dowództwem Olafa Tryggvasona i Swena Widłobrodego (zawsze lubiłem ten przydomek). Początkowo planowali podbić Londyn, ale okazało się to zdecydowanie trudniejsze, niż sądzili, toteż uznali, że będą… plądrować, gwałcić i mordować wszędzie indziej do momentu, jak Anglicy nie przyjdą na kolanach, błagając, żeby przestali. Naturalnie się udało i chłopcy z Północy przestali pustoszyć kraj za jedyne… 7 ton srebra. Anglicy niby odzyskali spokój, ale wykazali się całkiem sporą naiwnością… zwłaszcza jak na przebiegłych z natury Anglików. Wyprosili bowiem u Olafa uroczystą deklarację, że już nigdy nie wróci do Anglii we wrogich zamiarach, po czym uznali kryzys za zażegnany. To znaczy spoko, Olaf faktycznie obietnicy dotrzymał, ale tylko dlatego, że go po powrocie do ojczyzny zabili. Ale był inny mankament. Takiej obietnicy nie złożył drugi szef wyprawy – Swen Widłobrody.

Anglicy o swoim sporym niedopatrzeniu przekonali się w 1013 roku, kiedy na horyzoncie zobaczyli… a jakże, zbliżające się drakkary. Wikingowie pod wodzą Swena przeprowadzili średniowieczny blitzkrieg i po kilku miesiącach mieli Anglików pod butem. Niestety szef ekipy z Północy zbyt długo się tym nie nacieszył, bowiem 3 lutego 1014 roku jego ciało uznało, że należy przestać funkcjonować i Swen umarł.

Smutno? Z jednej strony trochę tak, ale z drugiej nie do końca, bo tutaj dość niespodziewanie do akcji wkracza nam Kanut – syn Widłobrodego, który mimo że nie miał jeszcze dwudziestu lat, to popłynął z ojcem na wyprawę do Anglii, a teraz cała armia wybrała go na nowego wodza. Co nas to obchodzi? Ano, bo widzicie – Kanut był w połowie… naszym rodakiem! A to wszystko za sprawą Świętosławy – żony Swena i córki… Mieszka I.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: