Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Historynka. Ekskluzywna edycja - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,90

Historynka. Ekskluzywna edycja - ebook

Ekskluzywna edycja oprawiona w delikatną gładką tkaninę o właściwościach jedwabiu.

Pogodna, pełna ciepła i humoru opowieść o urokach dzieciństwa, przyjaźni i życia na farmie. Historia Sary Stanley, tytułowej Historynki, obdarzonej niezwykłą wyobraźnią i talentem do snucia barwnych opowieści o życiu na farmie, dorastaniu i zabawach. Sara wraz z grupką przyjaciół mieszka w Carlise, małej miejscowości położonej na Wyspie Księcia Edwarda, do której przybywają Ed i Feliks, aby spędzić tam lato - magiczny czas w krainie wyobraźni i zaskakujących przygód, a ich największym marzeniem jest odkrycie tajemnicy niebieskiego kufra.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-674-9
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I. DOM NASZEGO OJCA

ROZ­DZIAŁ I

Dom naszego ojca

– Ogrom­nie lubię wszel­kie drogi, bo zawsze jestem cie­kawa, co się znaj­duje u ich kresu.

Tak kie­dyś powie­działa Histo­rynka. Opusz­cza­jąc pew­nego majo­wego ranka Toronto i uda­jąc się na Wyspę Księ­cia Edwarda, oby­dwaj z Felik­sem nie mie­li­śmy poję­cia o Histo­rynce, jak rów­nież nie zna­li­śmy tego jej prze­zwi­ska. Wie­dzie­li­śmy tylko, że kuzynka Sara Stan­ley – któ­rej matka, a nasza ciotka Feli­cja, dawno już zmarła – miesz­kała stale na Wyspie u wuja Rogera i ciotki Oli­wii King, na far­mie w Car­li­sle, sąsia­du­ją­cej ze sta­rym dwor­kiem Kin­gów. Wie­rzy­li­śmy, że ją poznamy, gdy przy­je­dziemy na miej­sce, a z listów ciotki Oli­wii do ojca domy­śla­li­śmy się że kuzynka Sara jest bar­dzo miłym stwo­rze­niem. Na ogół nie­zbyt czę­sto myśle­li­śmy o niej. Inte­re­so­wali nas bar­dziej Fela, Celinka i Dan, któ­rzy miesz­kali w samym dworku i mieli być naszymi sta­łymi towa­rzy­szami pod­czas lata.

Lecz wizja Histo­rynki, choć nie­zna­nej jesz­cze, zama­ja­czyła nam tego ranka, gdy pociąg opusz­czał dwo­rzec w Toronto. Wyru­szy­li­śmy prze­cież w dal­szą drogę i cho­ciaż wie­dzie­li­śmy, co się znaj­duje u jej kresu, owiana była dla nas jakimś nim­bem tajem­ni­czo­ści, nim­bem nie­zna­nego uroku, dają­cego temat do głę­bo­kich roz­my­ślań.

Rado­wała nas sama myśl ujrze­nia rodzin­nego domu ojca i prze­by­wa­nia wśród tych kątów, wśród któ­rych ojciec prze­by­wał za cza­sów chło­pięc­twa. Tak wiele opo­wia­dał nam o tym wszyst­kim i tak czę­sto opi­sy­wał każdą scenę oddziel­nie, że mimo woli zako­rze­nił w nas to głę­bo­kie uczu­cie dla rodzin­nego domo­stwa, uczu­cie, które i w jego sercu nie wyga­sło, pomimo tylu lat spę­dzo­nych na obczyź­nie. Mie­li­śmy pod­świa­dome wra­że­nie, że wła­śnie ten dom jest naszym domem rodzin­nym, że jest naszą kolebką, cho­ciaż ni­gdy jej nie widzie­li­śmy. Ocze­ki­wa­li­śmy nie­cier­pli­wie tego uro­czy­stego dnia, kiedy ojciec zabie­rze nas „do domu”, do tego sta­rego domu, oto­czo­nego jodłami, do tego sła­wet­nego „sadu Kin­gów”, gdzie będziemy mogli bie­gać po alejce „Wuja Ste­fana”, pić wodę z głę­bo­kiego źró­dełka osło­nię­tego chiń­skim dachem, stać na Kamien­nym Pul­pi­cie i jeść jabłka z naszych „drzew uro­dzi­no­wych”.

Chwila ta nade­szła prę­dzej, niż przy­pusz­cza­li­śmy, lecz ojciec nie mógł tam poje­chać z nami. Firma jego tej wio­sny wezwała go do Rio de Jane­iro na sta­no­wi­sko kie­row­nika tam­tej­szej filii. Nie wolno było omi­jać takiej oka­zji, bo ojciec nasz był czło­wie­kiem bied­nym, a nowe sta­no­wi­sko ozna­czało pod­wyżkę pen­sji, choć jed­no­cze­śnie było przy­czyną zli­kwi­do­wa­nia naszego dotych­cza­so­wego domu. Matka nasza umarła w owym cza­sie, kiedy jesz­cze nie zda­wa­li­śmy sobie z tego sprawy. Do Rio de Jane­iro ojciec zabrać nas nie mógł. Po dłu­gich roz­my­śla­niach zade­cy­do­wał posłać nas do wuja Aleca i ciotki Janet, do rodzin­nego zaścianka, a gospo­dyni nasza, która rów­nież pocho­dziła z Wyspy i zamie­rzała tam teraz wró­cić, miała zaopie­ko­wać się nami pod­czas podróży. Oba­wiam się, że ta podróż była dla niej nie­zbyt przy­jemna! Żyła w usta­wicz­nym stra­chu, że któ­ryś z nas zgi­nie, wyrzą­dzi sobie krzywdę, albo wypad­nie z pociągu i naj­praw­do­po­dob­niej ode­tchnęła z ulgą, gdy przy­by­li­śmy wresz­cie do Char­lot­te­town i mogła nas oddać pod opiekę wuja. Na poże­gna­nie ostrze­gła go jesz­cze:

– Ten gruby nie jest naj­gor­szy. Nie jest taki żywy i nie znika usta­wicz­nie z oczu, jak ten szczu­pły. Naj­bez­piecz­niej byłoby podró­żo­wać z nimi w ten spo­sób, żeby oby­dwóch uwią­zać na sznu­rze, ale na sznu­rze moż­li­wie krót­kim.

„Tym gru­bym” był Feliks, który był ogrom­nie wraż­liwy na punk­cie swo­jej tuszy. Gim­na­sty­ko­wał się całymi dniami, aby schud­nąć, lecz rezul­tat był taki, że z każ­dym dniem sta­wał się coraz tęż­szy. Uda­wał, że nie dba o to, lecz w grun­cie rze­czy mar­twił się tym ogrom­nie, zamę­cza­jąc swoją tuszą biedną panią Mac­La­ren. Nie lubił jej zresztą bar­dzo od owego dnia, kiedy mu powie­działa, że wkrótce będzie „szer­szy niż dłuż­szy”.

Ja ze swej strony byłem raczej zmar­twiony, gdy się z nami żegnała w ostat­niej chwili, życząc nam wszyst­kiego dobrego, my jed­nak wkrótce zapo­mnie­li­śmy o niej zupeł­nie, gdy zna­leź­li­śmy się na otwar­tej prze­strzeni, sie­dząc w bryczce po oby­dwu stro­nach wuja Aleca, któ­rego poko­cha­li­śmy od pierw­szego wej­rze­nia. Był to mały czło­wie­czek, o drob­nych deli­kat­nych rysach, przy­strzy­żo­nej siwej bro­dzie i dużych, zmę­czo­nych błę­kit­nych oczach, przy­po­mi­na­ją­cych nam oczy ojca. Wie­dzie­li­śmy, że wuj Alec bar­dzo lubi dzieci i że z głę­boką rado­ścią powi­tał „chłop­ców Alana”. Czu­li­śmy się z nim jak w domu i nie lęka­li­śmy się zada­wać mu pytań na naj­roz­ma­it­sze tematy, któ­rych nasu­wało się z każdą chwilą coraz wię­cej. Zaprzy­jaź­ni­li­śmy się z nim ser­decz­nie pod­czas tej drogi na prze­strzeni dwu­dzie­stu mil.

Ku naszemu głę­bo­kiemu roz­cza­ro­wa­niu było już ciemno, gdy przy­by­li­śmy do Car­li­sle – zbyt ciemno w każ­dym razie, aby cokol­wiek widzieć dokład­nie, gdy wje­cha­li­śmy w zadrze­wioną alejkę pro­wa­dzącą do sta­rego dworku Kin­gów. Za nami wisiał jasny księ­życ ponad połu­dnio­wo­za­chod­nimi łąkami, spo­wi­tymi w wio­senną ciszę, a dookoła nas pano­wały ciem­no­ści wojen­nej majo­wej nocy. Usi­ło­wa­li­śmy roz­go­rącz­ko­wani prze­nik­nąć te ciem­no­ści wzro­kiem.

– Tam jest ta duża wierzba, Ed – szep­nął Feliks w pod­nie­ce­niu, gdy kie­ro­wa­li­śmy się ku bra­mie.

Miał słusz­ność. Drzewo to zasa­dził dzia­dek King pew­nego wie­czoru, gdy wró­cił do domu po cało­dzien­nej orce w polu, nad stru­my­kiem. Uro­sło od tego czasu i przy­brało mnó­stwo gałęzi. Ojciec nasz, nasi wujo­wie oraz ciotki bawili się w cie­niu tej wierzby, a teraz była ona nie­zwy­kle potężna, miała gruby pień i mnó­stwo gru­bych kona­rów, z któ­rych każdy już był samo­ist­nym drze­wem.

Jutro wdra­pię się na nią – posta­no­wi­łem wesoło.

Na prawo, nieco w głębi zna­czyły się w ciem­no­ściach inne drzewa, po któ­rych pozna­li­śmy od razu, że to był sad. Po lewej stro­nie, wśród szu­mią­cych jodeł i sosen wzno­sił się stary tyn­ko­wany dom, z któ­rego w tej chwili przez otwarte drzwi prze­dzie­rał się blask świa­tła; ciotka Janet, potężna, zapo­bie­gliwa, łagodna kobieta o rumia­nych policz­kach, wyszła wła­śnie na nasze spo­tka­nie.

Wkrótce zna­leź­li­śmy się w kuchni przy kola­cji, w tej kuchni o niskim zakop­co­nym sufi­cie, z któ­rego zwie­szały się szynki i poła­cie sło­niny. Wszystko tu było wła­śnie takie, jak opo­wia­dał ojciec. Dozna­li­śmy uczu­cia, że wra­camy wresz­cie do domu, po dłu­gich latach prze­by­wa­nia wśród obcych ludzi.

Fela, Celinka i Dan sie­dzieli naprze­ciw, patrząc na nas w tym mnie­ma­niu, że jeste­śmy zbyt zajęci jedze­niem, aby zwra­cać na nich uwagę. My ze swej strony spo­glą­da­li­śmy na nich rów­nież wtedy, gdy jedli i w rezul­ta­cie spoj­rze­nia nasze co kilka chwil spo­ty­kały się, wywo­łu­jąc obu­stronne zaże­no­wa­nie.

Dan był naj­star­szy; miał trzy­na­ście lat, tak samo jak ja. Był szczu­płym, pie­go­wa­tym chłop­cem, o zbyt dłu­gich, pro­stych, ciem­nych wło­sach i o kształt­nym nosie Kin­gów. Pozna­li­śmy ten nos od razu. Wykrój ust miał już wła­sny, nie­przy­po­mi­na­jący niczym ust Kin­gów, ani też War­dów. Nikt by w nich zresztą nie dostrzegł rodzin­nego podo­bień­stwa, bo były wyjąt­kowo brzyd­kie – duże, cien­kie i zaci­śnięte. Potra­fiły się jed­nak uśmie­chać przy­jaź­nie, toteż oby­dwaj z Felik­sem doszli­śmy do wnio­sku, że będziemy mogli szybko polu­bić Dana.

Fela miała lat dwa­na­ście. Otrzy­mała imię po ciotce Feli­cji, która była bliź­nia­czą sio­strą wuja Feliksa. Ciotka Feli­cja i wuj Feliks, jak nam czę­sto opo­wia­dał ojciec, umarli jed­nego dnia, odda­leni zresztą od sie­bie, lecz pocho­wani zostali tuż przy sobie na sta­rym cmen­ta­rzu w Car­li­sle.

Z listów ciotki Oli­wii wie­dzie­li­śmy, że Fela uwa­żana jest za miej­scową pięk­ność, toteż cie­kawi byli­śmy ją zoba­czyć. Pod tym wzglę­dem prze­szła sta­now­czo nasze naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia. Była dość tęga i pulchna, o dużych sza­fi­ro­wych oczach, zło­tych lokach i różo­wej cerze, jed­nym sło­wem „kom­plek­sja Kin­gów”. Kin­go­wie znani byli ze swych kształt­nych nosów i pięk­nej cery. Poza tym Fela miała wyjąt­kowo piękne ręce. Przy każ­dym ruchu dołeczki na dło­niach uka­zy­wały się same i z przy­jem­no­ścią myślało się o tym, jakie kształtne musiały być jej okrą­glut­kie łok­cie.

Poza tym była wyjąt­kowo pięk­nie ubrana; w czer­wo­nej sukience i kroch­ma­lo­nym muśli­no­wym far­tuszku wyglą­dała uro­czo, a z tego co bąk­nął Dan, zro­zu­mie­li­śmy, że „wystro­iła się” tak na uro­czy­stość naszego przy­jazdu. Uświa­do­mi­li­śmy sobie jesz­cze głę­biej powagę chwili, bo dotych­czas ni­gdy jesz­cze żadna dziew­czynka nie zada­wała sobie trudu, by się dla nas stroić.

Celinka, która miała lat jede­na­ście, była rów­nież ładna, co rzu­ca­łoby się bar­dziej w oczy, gdyby nie było przy niej Feli. Po pro­stu Fela zaćmie­wała swą urodą wszyst­kie inne dziew­częta. Celinka wyglą­dała przy niej na dziw­nie bladą i chudą, lecz posia­dała deli­katne drobne rysy, mięk­kie ciemne włosy o jedwa­bi­stym poły­sku i łagodne piwne oczy, w któ­rych od czasu do czasu odzwier­cie­dlało się zawsty­dze­nie. Pamię­ta­li­śmy, jak ciotka Oli­wia pisała do ojca, że Celinka jest wyka­paną War­dówną, gdyż tak samo jak War­do­wie nie posiada abso­lut­nie zmy­słu humoru. Nie wie­dzie­li­śmy wpraw­dzie co to dokład­nie zna­czy, domy­śla­li­śmy się jed­nak, że nie mogło to być w żad­nym razie kom­ple­men­tem.

Oby­dwaj byli­śmy skłonni przy­pusz­czać, że Celinkę polu­bimy bar­dziej od Feli. Prawda, że Fela była wyjąt­kowo piękna, lecz kie­ro­wani nie­za­wodną intu­icją dzie­cięcą, orien­to­wa­li­śmy się, że jest zbyt zaro­zu­miała z przy­czyny swo­jego cza­ru­ją­cego wyglądu. Jed­nym sło­wem, widzie­li­śmy, że Fela jest próżna.

– Dziwne, że Histo­rynka nie przy­szła was zoba­czyć – powie­dział wuj Alec. – Nie mogła się już docze­kać waszego przy­jazdu.

– Była tro­chę nie­zdrowa przez cały dzień – wyja­śniła Celinka – i ciotka Oli­wia nie pozwo­liła jej wyjść wie­czo­rem. Kazała jej wcze­śnie poło­żyć się do łóżka. Histo­rynka była sza­le­nie tym zmar­twiona.

– Któż to jest Histo­rynka? – zapy­tał Feliks.

– Ach, Sara – Sara Stan­ley. Nazy­wamy ją Histo­rynką prze­waż­nie dla­tego, że cudow­nie potrafi opo­wia­dać roz­ma­ite histo­rie, a z dru­giej znów strony ze względu na Sarę Ray, która mieszka u pod­nóża pagórka i przy­cho­dzi czę­sto bawić się z nami. Byłoby dziw­nie nie­zręcz­nie mieć w jed­nym towa­rzy­stwie dwie dziew­czynki, mające jed­na­kowe imiona. Zresztą Sara Stan­ley nie lubi swego imie­nia i woli, gdy się ją nazywa Histo­rynką.

Dan, który prze­mó­wił po raz pierw­szy, wystą­pił z nie­śmia­łym wyja­śnie­niem, że Pio­trek rów­nież miał zamiar przyjść, lecz musiał pójść do domu, aby zanieść tro­chę mąki swej matce.

– Pio­trek? – zdzi­wi­łem się, bo ni­gdy nie sły­sza­łem o żad­nym Piotrku.

– Jest to chło­piec do posług wuja Rogera – odparł wuj Alec. – Nazywa się Pio­trek Craig i w rze­czy­wi­sto­ści jest bar­dzo miłym chłop­cem, ale jed­no­cze­śnie nie powo­dzi mu się zbyt­nio.

– Chce być narze­czo­nym Feli – wtrą­cił Dan prze­bie­gle.

– Nie gadaj głupstw, Dan – zgro­miła go surowo ciotka Janet.

Fela odrzu­ciła do tyłu swe złote loki i obda­rzyła Dana wcale nie­sio­strza­nym spoj­rze­niem.

– Nie wyglą­dam na taką, która by miała za narze­czo­nego chłopca do posług – zauwa­żyła.

Dostrze­gli­śmy, że jej gniew był cał­kiem szczery, nie­uda­wany. Naj­wi­docz­niej Pio­trek nie nale­żał do tych wiel­bi­cieli, z któ­rych Fela mogła być dumna.

Byli­śmy oby­dwaj bar­dzo głodni, a gdy już zje­dli­śmy wszyst­kiego do syta, uświa­do­mi­li­śmy sobie, że jeste­śmy rów­nież bar­dzo zmę­czeni – zbyt zmę­czeni nawet, aby zwie­dzać teraz rodzinne domo­stwo, o czym tak marzy­li­śmy, nie bacząc na ciem­no­ści.

Mie­li­śmy naj­więk­szą ochotę udać się na spo­czy­nek. Zapro­wa­dzono nas na górę do tego wła­śnie pokoju, wycho­dzą­cego na wschód, który nie­gdyś zaj­mo­wał ojciec. Dan miał dzie­lić z nami ten pokój, śpiąc we wła­snym łóżku, w prze­ciw­le­głym kącie. Prze­ście­ra­dła i poduszki pach­niały lawendą, a przy­kryto nas jedną z koł­der hafto­wa­nych jesz­cze przez bab­cię King. Okno było otwarte i sły­sze­li­śmy żaby recho­czące w mocza­rach nad stru­my­kiem. Oczy­wi­ście nie­jed­no­krot­nie sły­sze­li­śmy recho­ta­nie żab w Onta­rio, lecz żaby z Wyspy Księ­cia Edwarda recho­tały bar­dziej melo­dyj­nie i zawo­dząco. Wszystko to posia­dało urok sta­rej rodzin­nej tra­dy­cji i opo­wia­da­nia, któ­rych nasłu­cha­li­śmy się tak wiele, owie­wały swo­istym uro­kiem to, co teraz nas ota­czało. Był to dom Kin­gów – dom naszego ojca – nasz dom jed­no­cze­śnie! Ni­gdy w żad­nym domu nie miesz­ka­li­śmy tak długo, aby zro­dziło się w nas jakieś tkliw­sze dla niego uczu­cie, lecz tutaj, pod tym drew­nia­nym dachem, zbu­do­wa­nym przez pra­dziadka Kinga przed dzie­więć­dzie­się­ciu laty, uczu­cie to wkra­dło się do naszych chło­pię­cych serc, jak­by­śmy się zetknęli z czymś bar­dzo bli­skim i naj­droż­szym.

– Pomyśl, to są te same żaby, któ­rych ojciec słu­chał, gdy był małym chłop­cem – szep­nął Feliks.

– Nie mogą być te same – zapro­te­sto­wa­łem z powąt­pie­wa­niem, nie mając pew­no­ści, czy żaby istot­nie mogą żyć tak długo. – Prze­cież już dwa­dzie­ścia lat minęło od chwili, kiedy ojciec stąd wyje­chał.

– Tak, ale to są potom­ko­wie tam­tych żab, któ­rych on wtedy słu­chał – upie­rał się Feliks – i recho­czą w tych samych mocza­rach. Musi to być gdzieś bar­dzo bli­sko.

Drzwi nasze były otwarte, a po prze­ciw­nej stro­nie wąskiego kory­ta­rza dziew­częta szy­ko­wały się do spa­nia i roz­ma­wiały gło­śniej nawet, niż zda­wały sobie z tego sprawę.

– Jak ci się podo­bają chłopcy? – pytała Celinka.

– Edgar jest przy­stojny, ale Feliks sta­now­czo za gruby – odpo­wie­działa Fela pośpiesz­nie.

Feliks szarp­nął koł­drą mimo woli i mruk­nął nie­chęt­nie. Zaczą­łem się prze­ko­ny­wać, że jed­nak polu­bię Felę, bo prze­cież to nie jej wina, że jest próżna. Jak może nie być próżna, gdy przej­rzy się w lustrze?

– A ja uwa­żam, że oby­dwaj są bar­dzo mili i dosyć ładni – rze­kła Celinka.

– Kochane stwo­rze­nie!

– Cie­kawe, jak się Histo­rynce spodo­bają – zasta­na­wiała się Fela, jakby opi­nia Histo­rynki była dla niej w tej chwili naj­waż­niej­sza.

Nie wia­domo dla­czego i my dozna­li­śmy takiego uczu­cia. Prze­czu­wa­li­śmy, że jeżeli Histo­rynka nie będzie miała o nas pochleb­nego zda­nia, to i tak nam nic nie pomoże.

– Cie­kawe, czy Histo­rynka jest ładna – rzekł Feliks gło­śno.

– Nie, ładna nie jest – odparł nie­ocze­ki­wa­nie Dan z prze­ciw­nej strony pokoju. – Ale wyda wam się ładna, gdy zacznie z wami roz­ma­wiać. Wszy­scy mają takie wra­że­nie. Dopiero, jak się z nią roz­sta­nie­cie, zorien­tu­je­cie się, że wcale nie jest ładna.

Drzwi pokoju dziew­czy­nek zamknęły się z trza­skiem. W całym domu zapa­no­wała głę­boka cisza. Wkro­czy­li­śmy do kra­iny snu, prze­jęci cie­ka­wo­ścią, czy Histo­rynka nas polubi.ROZ­DZIAŁ II. KRÓ­LOWA SERC

ROZ­DZIAŁ II

Kró­lowa serc

Zbu­dzi­łem się zaraz po wscho­dzie słońca. Blade majowe pro­mie­nie sło­neczne prze­dzie­rały się przez jodły, a lekki wia­te­rek poru­szał ich wierz­choł­kami.

– Feliks, zbudź się – szep­ną­łem, potrzą­sa­jąc nim.

– Co się stało? – mruk­nął nie­wy­raź­nie.

– Już rano. Wstańmy i wyjdźmy na dwór. Nie mogę już docze­kać się tej chwili, kiedy zoba­czę te wszyst­kie miej­sca, o któ­rych opo­wia­dał nam ojciec.

Wysko­czy­li­śmy z łóżka i ubra­li­śmy się, nie budząc Dana, który spał jesz­cze z otwar­tymi ustami i z koł­drą zwie­szoną na pod­łogę. Z tru­dem udało mi się powstrzy­mać Feliksa od zamiaru prze­ko­na­nia się, jakby Dan zare­ago­wał, gdyby mu się wło­żyło coś do otwar­tych ust. Wytłu­ma­czy­łem mu wresz­cie, że takie doświad­cze­nie zbu­dziło by praw­do­po­dob­nie Dana i chciałby nam koniecz­nie towa­rzy­szyć, a prze­cież będzie o wiele przy­jem­niej, gdy po raz pierw­szy sami wyj­dziemy z domu.

Wszę­dzie pano­wała cisza, gdy ostroż­nie scho­dzi­li­śmy po scho­dach. Z kuchni dobie­gał nas jakiś sze­lest, naj­praw­do­po­dob­niej wuj Alec roz­pa­lał ogień; jed­nakże w pozo­sta­łej czę­ści domu dzień się jesz­cze nie roz­po­czął.

Przy­sta­nę­li­śmy na chwilę w hallu, aby spoj­rzeć na wielki zegar „dziadka”. Nie cho­dził wpraw­dzie, lecz dla nas był to stary zna­jomy, z trzema zło­co­nymi kulami na samym szczy­cie, z małym cyfer­bla­tem i wska­zówką poka­zu­jącą zmiany księ­życa oraz z maleń­kim zagłę­bie­niem w drew­nia­nych drzwicz­kach, które zro­bił ojciec, gdy był jesz­cze chłop­cem i nie mógł już wymy­śleć żad­nej innej psoty.

Otwo­rzy­li­śmy fron­towe drzwi i wymknę­li­śmy się na dwór z nie­zwy­kłym wzru­sze­niem w ser­cach. Powiał ku nam lekki wie­trzyk z połu­dnia, cie­nie jodeł były dłu­gie i równo zary­so­wane; pogodne niebo wcze­snego ranka roz­ta­czało się nad nami błę­kitne i bez­chmurne. Bar­dziej na zachód, poni­żej polnego stru­myka, cią­gnęła się długa dolina, a nad nią pagórki, poro­śnięte sosnami, prze­ty­ka­nymi gdzie­nie­gdzie bez­list­nymi jesz­cze bukami i klo­nami.

Za domem była kępka jodeł, mroczny cie­ni­sty zaką­tek, w któ­rym wiatr hulał i gdzie zawsze pach­niało żywicą. Nieco dalej cią­gnęła się gęsta plan­ta­cja wysmu­kłych srebr­nych brzóz i szem­rzą­cych topoli, a niżej nieco znaj­do­wał się dom wuja Rogera.

Na prawo od nas, oto­czony rów­nież jodłami znaj­do­wał się sła­wetny sad Kin­gów, któ­rego histo­rię zna­li­śmy od naj­wcze­śniej­szego dzie­ciń­stwa. Wszystko wie­dzie­li­śmy o tym sadzie z opo­wia­dań ojca i w wyobraźni nie­jed­no­krot­nie po nim bie­ga­li­śmy.

Pra­wie sześć­dzie­siąt lat temu sad ten został zało­żony, gdy dzia­dek King wpro­wa­dził po raz pierw­szy do domu swoją młodą żonę. Przed ślu­bem dzia­dek ogro­dził par­ka­nem potężny połu­dniowy kawał pola, wysta­wio­nego na dzia­ła­nie pro­mieni sło­necz­nych. Było to naj­pięk­niej­sze, naj­bar­dziej uro­dzajne pole w całym gospo­dar­stwie i sąsie­dzi mówili mło­demu Abra­ha­mowi Kin­gowi, że zbie­rać będzie piękny plon psze­nicy z tego kawałka. Abra­ham King, będąc czło­wie­kiem mało­mów­nym, uśmie­chał się tylko i mil­czał, lecz w wyobraźni widział już wizję przy­szłych lat i to pole nie­za­siane jed­nak zbo­żem; widział na nim sze­ro­kie aleje drzew obsy­pa­nych owo­cem i zapa­trzone w te drzewa roz­ra­do­wane oczy dzieci i wnu­ków, które jesz­cze nie przy­szły na świat.

Tę wizję nale­żało urze­czy­wist­nić, ale dzia­dek King ni­gdy się nie śpie­szył. Nie zasa­dził drzew od razu, pra­gnął bowiem, aby rosły wraz z życiem i z histo­rią, aby miały coś wspól­nego z każdą chwilą dobrą i rado­sną, jaka nawie­dzi jego dom. Toteż owego ranka, kiedy wpro­wa­dził do domu swoją młodą żonę, wyszli oby­dwoje na połu­dniowe pole i zasa­dzili pierw­sze dwa ślubne drzewa. Drzew tych już teraz nie było, lecz ist­niały jesz­cze wów­czas, gdy ojciec nasz był małym chłop­cem i co roku pokry­wały się kwie­ciem tak deli­kat­nym, jak deli­katna była twa­rzyczka Elż­biety King, gdy spa­ce­ro­wała po tym sta­rym połu­dnio­wym polu w zara­niu swego szczę­ścia i miło­ści.

Gdy Abra­ha­mowi i Elż­bie­cie uro­dził się syn, na pamiątkę tę zasa­dzono nowe drzewo w sadzie. Mieli potem aż czter­na­ścioro dzieci, a każde dziecko miało swoje „drzewko uro­dzi­nowe”. Każdą uro­czy­stość rodzinną obcho­dzono w ten sam spo­sób i każdy miły gość, który spę­dził choć jedną noc pod dachem Kin­gów, musiał koniecz­nie zasa­dzić drzewko w sadzie. Jed­nym sło­wem, każde owo­cowe drzewko było pięk­nym zie­lo­nym pomni­kiem jakiejś rado­ści lub szczę­ścia minio­nych lat. Każdy wnuk miał swe drzewko rów­nież zasa­dzone przez dziadka, gdy tylko nad­cho­dziła wia­do­mość o jego naro­dzi­nach, lecz nie były to wyłącz­nie drzewa jabłoni – były tam rów­nież śliwy, wiśnie i gru­sze. Wszyst­kie te drzewa nosiły imiona osób, dla któ­rych, albo przez które zostały zasa­dzone. Oby­dwaj z Felik­sem wie­dzie­li­śmy dosko­nale o „gru­szy ciotki Feli­cji”, o „wiśni ciotki Julii”, o „jabłoni wuja Aleca” i o „śli­wie wie­leb­nego Mr. Scotta”. Wie­dzie­li­śmy o nich od uro­dze­nia i wśród tych drzew po pro­stu byli­śmy wycho­wy­wani.

A teraz przy­szli­śmy do tego sadu, był on przed nami; nale­żało tylko otwo­rzyć maleńką białą furtkę w par­ka­nie i już zna­leź­li­by­śmy się w tym wspa­nia­łym kró­le­stwie. Lecz zanim doszli­śmy do furtki, spoj­rze­li­śmy na lewo, w stronę wygra­co­wa­nej jodło­wej alejki, która pro­wa­dziła do domu wuja Rogera. Na samym końcu alejki ujrze­li­śmy dziew­czynkę trzy­ma­jącą w obję­ciach sza­rego kota. Pod­nio­sła rękę i swo­bod­nie ski­nęła na nas; zapo­mi­na­jąc zupeł­nie o sadzie, ruszy­li­śmy posłuszni jej woła­niu. Wie­dzie­li­śmy prze­cież, że musiała to być Histo­rynka, a w tym swo­bod­nym i peł­nym gra­cji jej ski­nie­niu było tyle uroku, że nie mogli­śmy mu się oprzeć.

Spoj­rze­li­śmy na nią z takim zain­te­re­so­wa­niem, pod­cho­dząc bli­żej, że zapo­mnie­li­śmy nawet o zawsty­dze­niu. Nie, nie była ładna. Była dość wysoka na swoje czter­na­ście lat, smu­kła i pro­sta. Dookoła podłuż­nej, jasnej twa­rzy – zbyt podłuż­nej nawet i zbyt jasnej – pię­trzyła się czu­pryna ciem­nych wiją­cych się wło­sów, zwią­za­nych nad uszami czer­woną wstążką. Jej duże, ład­nie wykro­jone usta, były czer­wone, jak mak, a błysz­czące, sar­nie oczy miały kształt mig­da­łów. Nie uwa­ża­li­śmy jej jed­nak za ładną.

I wów­czas wła­śnie prze­mó­wiła.

– Dzień dobry – rze­kła.

Ni­gdy nie sły­sze­li­śmy takiego głosu. Ni­gdy, w całym swoim życiu takiego głosu nie sły­sza­łem. Trudno mi go nawet okre­ślić. Mógł­bym powie­dzieć, że był czy­sty, że był słodki, mógł­bym powie­dzieć, że dźwię­czał jak daleki dzwo­nek, bo wszystko to byłoby prawdą, lecz nie dawa­łoby jesz­cze tego istot­nego poję­cia o gło­sie, jaki miała Histo­rynka.

Jeżeli głosy ludz­kie mają barwy, to jej głos miał barwy tęczy. Nada­wał on wypo­wia­da­nym sło­wom tchnie­nie życia. Wszystko, co mówiła, żyło, oddy­chało i rado­wało się. Oby­dwaj z Felik­sem byli­śmy zbyt mło­dzi, aby zro­zu­mieć czy umieć zana­li­zo­wać wra­że­nie, jakie odnie­śli­śmy, lecz przy powi­ta­niu z Histo­rynką uświa­do­mi­li­śmy sobie nagle, że dzień był naprawdę „dobry” – wyjąt­kowo piękny i dobry dzień – naj­lep­szy, jaki ist­niał kie­dy­kol­wiek na świe­cie.

– Wy jeste­ście Feliks i Edgar – cią­gnęła dalej, potrzą­sa­jąc naszymi dłońmi z miną ser­decz­nego kolegi. Powi­ta­nie to było takie inne od zaże­no­wa­nego powi­ta­nia Feli i Celinki. Od tej chwili byli­śmy już z sobą tak zaprzy­jaź­nieni, jak­by­śmy się znali od stu lat.

– Bar­dzo się cie­szę, że was widzę. Taka byłam zmar­twiona, że nie mogłam przyjść wczo­raj wie­czo­rem. Spe­cjal­nie wsta­łam wcze­śniej dziś rano, bo prze­czu­wa­łam, że i wy wcze­śnie wsta­nie­cie i że zechce­cie się zoba­czyć ze mną. Myśla­łam, że cze­ka­cie, abym wam coś opo­wie­działa, a ja umiem o wiele lepiej opo­wia­dać, niż Fela i Celinka. Czy uwa­ża­cie, że Fela jest bar­dzo ładna?

– Jest naj­pięk­niej­szą dziew­czynką, jaką kie­dy­kol­wiek widzia­łem – zawo­ła­łem z entu­zja­zmem, pamię­ta­jąc o tym, że Fela nazwała mnie „przy­stoj­nym”.

– Wszy­scy chłopcy tak twier­dzą – rze­kła Histo­rynka, jak mi się zda­wało, nie­zbyt z tego zado­wo­lona. – I ja tak zresztą uwa­żam. Ponadto Fela jest dosko­nałą kucharką, cho­ciaż ma dopiero dwa­na­ście lat. Ja nie umiem goto­wać. Pró­bo­wa­łam się nauczyć, ale jakoś mi dziw­nie nie idzie. Ciotka Oli­wia powiada, że nie mam wro­dzo­nych zdol­no­ści kuchar­skich, a ja bym tak chciała piec smaczne ciastka i pasz­tety, jak potrafi piec Fela. Ale poza tym Fela jest głu­pia. Nie mówię tego w złej myśli! Jest tak naprawdę i wy sami wkrótce się o tym prze­ko­na­cie. Ogrom­nie lubię Felę, ale uwa­żam, że jest głu­pia. Celinka jest o wiele mądrzej­sza od niej. Celinka jest bar­dzo dobra, tak samo jak wuj Alec, a ciotka Janet jest ładna.

– A jaka jest ciotka Oli­wia? – zapy­tał Feliks.

– Ciotka Oli­wia jest bar­dzo ładna. Wygląda jak bra­tek – aksa­mitny, pur­pu­rowy i zło­ci­sty.

Oby­dwaj z Felik­sem usi­ło­wa­li­śmy wyobra­zić sobie tę aksa­mitną, pur­pu­rową i zło­ci­stą kobietę-bratka, o któ­rej mówiła Histo­rynka.

– Ale czy jest miła? – zapy­ta­łem. Było to prze­cież naj­głów­niej­sze pyta­nie wszyst­kich doro­słych, a doro­śli mieli na nas potężny wpływ.

– Jest bar­dzo miła, ale wie­cie, że ma już dwa­dzie­ścia dzie­więć lat. To prze­cież pode­szły wiek, nie­praw­daż? Ja oso­bi­ście nie mam z nią żad­nych kło­po­tów. Ciotka Janet powiada, że nie miałby mnie kto wycho­wać, gdyby nie ciotka Oli­wia, a ona sama twier­dzi, że dzieci powinno się pusz­czać „samo­pas”, bo i tak wszystko im jest prze­zna­czone jesz­cze przed uro­dze­niem. Nie­zbyt dokład­nie to rozu­miem, a wy?

Nie, myśmy także nie rozu­mieli, lecz przy­jem­nie było, gdy doro­śli wypo­wia­dali takie zda­nia, które trudno było zro­zu­mieć.

– A jaki jest wuj Roger? – brzmiało nasze następne pyta­nie.

– Ja oso­bi­ście bar­dzo lubię wuja Rogera – szep­nęła Histo­rynka w zamy­śle­niu. – Jest wysoki i strasz­nie wesoły, ale zanadto doku­cza ludziom. Zada­jesz mu jakieś poważne pyta­nie, a otrzy­mu­jesz zawsze komiczną odpo­wiedź. Wuj Roger pra­wie ni­gdy nie wymy­śla, ani nie jest zagnie­wany, a to prze­cież także coś zna­czy. Jest zresztą sta­rym kawa­le­rem.

– Czy ni­gdy nie zamie­rza się oże­nić? – zapy­tał Feliks.

– Tego nie wiem. Ciotka Oli­wia bar­dzo by tego pra­gnęła, bo już ma dosyć pro­wa­dze­nia gospo­dar­stwa i marzy o tym, aby poje­chać do ciotki Julii do Kali­for­nii. Powiada jed­nak, że wuj Roger ni­gdy się nie ożeni, bo szuka ide­ału, a gdy już taką ide­alną kobietę znaj­dzie, na pewno ona go nie będzie chciała.

W mię­dzy­cza­sie usie­dli­śmy na sęka­tym pniu jodły, a wielki szary kot ocie­rał się o nas, zawie­ra­jąc z nami przy­jaźń. Było to wspa­niałe zwie­rzę o sre­brzy­sto­sza­rej sier­ści, popla­mio­nej ciem­niej­szymi prę­gami. Szare koty prze­waż­nie mają szare albo białe nogi, ten jed­nak miał cztery czarne łapy i czarny nos. Łapy te nada­wały mu wyraz nie­po­wsze­dniej dys­tynk­cji i odróż­niały go od innych kotów spa­ce­ru­ją­cych po wsi. Był to naj­wi­docz­niej kot, posia­da­jący nad­zwy­czajne zda­nie o samym sobie, toteż w pierw­szej chwili spo­glą­dał na nas nie­uf­nie.

– Ale to nie jest Topsy, prawda? – zapy­ta­łem. Od razu zorien­to­wa­łem się, że pyta­nie było głu­pie. Topsy, kot, o któ­rym opo­wia­dał nam ojciec, cie­szył się tu nie­zwy­kłą popu­lar­no­ścią przed trzy­dzie­stu laty, ale prze­cież tak długo żyć nie mógł.

– Nie, ale to jest pra-pra-pra-pra-pra­wnuk Topsy’ego – rze­kła Histo­rynka z dziwną żało­ścią. – Na imię mu Paddy i jest moją wła­sno­ścią. Mamy rów­nież podwó­rzowe koty, lecz Paddy z tam­tymi się nie zadaje. Ja oso­bi­ście bar­dzo lubię koty, bo są takie gład­kie, jedwa­bi­ste i dumne. Poza tym tak mało im do szczę­ścia potrzeba. Ach, jestem ogrom­nie zado­wo­lona, że do nas przy­je­cha­li­ście. Nic się tu ni­gdy nie dzieje z wyjąt­kiem takich wła­śnie dni, więc na pewno dosko­nale spę­dzimy czas. Bra­ko­wało nam tu dotych­czas chłop­ców, bo był tylko Dan i Pio­trek na cztery dziew­czynki.

– Cztery dziew­czynki? Ach tak, jest jesz­cze Sara Ray. Fela wspo­mi­nała coś o niej. A jaka ona jest? Gdzie mieszka?

– Tam, u pod­nóża pagórka. Nie może­cie widzieć jej domu, bo jodły są tam bar­dzo gęste. Sara jest bar­dzo miłą dziew­czynką. Ma dopiero jede­na­ście lat, a jej matka jest strasz­nie surowa. Ni­gdy nie pozwala Sarze czy­tać ksią­żek. Wyobra­ża­cie sobie? Nic dziw­nego, że Sara zawsze pra­gnie robić takie rze­czy, któ­rych jej matka nie pochwala i dzięki temu jest bar­dzo nie­szczę­śliwa. Wuj Roger powiada, że matka, która na nic nie pozwala swemu dziecku, sama sobie spro­wa­dza zmar­twie­nia i wcale się nie dziwi, że Sara jest blada, chuda i ner­wowa. Ale mówiąc mię­dzy nami, jestem pewna, że główną przy­czyną tego jest to, że matka daje Sarze za mało jedze­nia. Nie dla­tego, żeby była skąpa, rozu­mie­cie – ale uważa, że dla dzieci nie­zdrowo, gdy za dużo jedzą i że dzięki temu roz­wija się w nich łakom­stwo. Czyż to nie szczę­ście, że my nie uro­dzi­li­śmy się w takiej rodzi­nie?

– Naj­więk­sze szczę­ście, że wszy­scy uro­dzi­li­śmy się w jed­nej rodzi­nie – zauwa­żył Feliks.

– Prawda? Czę­sto o tym myśla­łam. Czę­sto myśla­łam rów­nież o tym, jak by to było strasz­nie, gdyby dzia­dek King nie oże­nił się z bab­cią. Wąt­pię, czy któ­reś z nas byłoby na świe­cie, a gdy­by­śmy nawet byli, każde miesz­kało by gdzie indziej i na pewno byłoby strasz­nie nie­przy­jem­nie. Ile razy myślę o tym, odczu­wam wdzięcz­ność dla dziadka i babci King za to, że się pobrali wów­czas, gdy było na świe­cie tyle innych panien i tylu kawa­le­rów.

Oby­dwaj z Felik­sem zadrże­li­śmy. Odczu­li­śmy nagle, że unik­nę­li­śmy strasz­nego nie­bez­pie­czeń­stwa, nie­bez­pie­czeń­stwa uro­dze­nia się w jakiejś innej rodzi­nie. Histo­rynkę skło­niło to do wytłu­ma­cze­nia nam, jakby to było strasz­nie, gdy­by­śmy żyli na świe­cie jesz­cze przed ist­nie­niem naszych rodzi­ców.

– A kto tam mieszka? – zapy­ta­łem, wska­zu­jąc dom po prze­ciw­nej stro­nie pola.

– Ach, ten dom należy do Nie­zgra­bia­sza. Nazywa się wła­ści­wie Jasper Dale, ale wszy­scy nazy­wają go Nie­zgra­bia­szem. Podobno pisze poezje. Swój dom nazwał Zło­tym Kamie­niem, praw­do­po­dob­nie dla­tego, że czy­tał poezje Long­fel­lowa. W towa­rzy­stwie ni­gdy nie bywa, bo jest strasz­nie nie­zgrabny. Dziew­częta śmieją się z niego, a on tego ogrom­nie nie lubi. Znam o nim pewną histo­rię, którą wam kie­dyś opo­wiem.

– A kto mieszka w tam­tym dru­gim domu? – zapy­tał Feliks, spo­glą­da­jąc na prze­ciwną stronę doliny, gdzie widać było mię­dzy drze­wami pochyły szary dach.

– Stara Peg Bowen. Bar­dzo jest dziwna. Mieszka tam z całym mnó­stwem zwie­rząt pod­czas zimy, a latem cho­dzi po oko­licy i żebrze. Powia­dają, że jest nie­spełna rozumu. Stra­szy się nią nas, dzieci, mówiąc, że zabie­rze nas Peg Bowen, jak nie będziemy grzeczne. Ja już teraz nie boję się jej tak jak kie­dyś, ale przy­pusz­czam, że nie byłoby mi bar­dzo miło, gdyby mnie z sobą zabrała. Sara Ray lęka się jej ogrom­nie. Pio­trek Craig powiada, że Peg Bowen jest cza­row­nicą i twier­dzi, że to jej robota, gdy się masło nie udaje. Ale ja w to nie wie­rzę. W dzi­siej­szych cza­sach tak rzadko widuje się cza­row­nice. Może nawet ist­nieją gdzieś na świe­cie, ale w każ­dym razie nie tutaj, na Wyspie Księ­cia Edwarda. Musiały tu być przed wielu, wielu laty. Znam nawet kilka opo­wie­ści o nich, które wam któ­re­goś dnia opo­wiem. Zoba­czy­cie, że wam krew zakrzep­nie w żyłach!

Nie mie­li­śmy co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści. Jeżeli kto­kol­wiek potra­fił opo­wie­dzieć coś w ten spo­sób, żeby krew w żyłach sty­gła, to na pewno tylko Histo­rynka, posia­da­jąca tak piękny, pełen uroku głos. Ale dookoła nas był pogodny majowy pora­nek i nasza młoda krew cał­kiem nor­mal­nie w żyłach krą­żyła. Zauwa­ży­li­śmy nie­śmiało, że spa­cer po sadzie będzie w tej chwili o wiele przy­jem­niej­szy.

– Dosko­nale. Na ten temat także znam dużo opo­wie­ści – rze­kła Histo­rynka, gdy uszli­śmy już kilka kro­ków, poprze­dzani przez Paddy’ego wyma­chu­ją­cego dłu­gim ogo­nem. – Cie­szy­cie się, że teraz jest wio­sna? Naj­pięk­niej­sza nawet zima spra­wia, że jesz­cze z więk­szą rado­ścią witamy wio­snę.

Klamka przy furtce zazgrzy­tała pod cię­ża­rem dłoni Histo­rynki i po chwili zna­leź­li­śmy się w sadzie Kin­gów.ROZ­DZIAŁ IV. ŚLUBNY WELON DUM­NEJ KRÓ­LEWNY

ROZ­DZIAŁ IV

Ślubny welon dum­nej kró­lewny

Po dwu­ty­go­dnio­wym poby­cie w Car­li­sle, byli­śmy już jak u sie­bie w domu, a naj­więk­szy urok dla nas miała panu­jąca tu swo­boda. Z Piotr­kiem, Danem, z Felą, Celinką, Histo­rynką i z bladą, sza­ro­oką małą Sarą Ray byli­śmy już ser­decz­nie zaprzy­jaź­nieni. Oczy­wi­ście cho­dzi­li­śmy do szkoły, a poza tym wyko­ny­wa­li­śmy pewne czyn­no­ści w gospo­dar­stwie, które nam powie­rzono i za które byli­śmy odpo­wie­dzialni. Mimo to mie­li­śmy mnó­stwo wol­nego czasu do zabawy. Nawet Pio­trek miał dużo czasu, gdy skoń­czyły się siewy i sadze­nie jarzyn.

Wszy­scy zga­dza­li­śmy się z sobą, cho­ciaż ist­niały mię­dzy nami pewne drobne róż­nice poglą­dów. Rów­nież z doro­słymi naszego małego światka żyli­śmy w jak naj­lep­szej har­mo­nii.

Lubi­li­śmy ciotkę Oli­wię, bo była ładna, wesoła i dobra, a szcze­gól­nie dla­tego, że pozo­sta­wiała dzie­ciom naj­zu­peł­niej­szą swo­bodę. Jeżeli tylko każde z nas myło się codzien­nie, uni­kało sprze­czek i nie posłu­gi­wało się łobu­zer­ską gwarą, ciotka Oli­wia była z nas zupeł­nie zado­wo­lona. Ciotka Janet prze­ciw­nie, wygła­szała nam całe mnó­stwo poucza­ją­cych kazań i tak usta­wicz­nie tłu­ma­czyła nam, co należy robić, a czego robić nie należy, że wszystko mie­szało nam się w gło­wach i nic z tego wszyst­kiego nie rozu­mie­li­śmy.

Wuj Roger, jak nas Histo­rynka poin­for­mo­wała, był wesoły i naj­chęt­niej każ­demu doku­czał. Lubi­li­śmy go, lecz dozna­wa­li­śmy nie­przy­jem­nego uczu­cia, że zna­cze­nie jego uwag posia­dało zawsze jakąś myśl uboczną. Cza­sami nawet zda­wało nam się, że wuj Roger wyśmiewa się z nas, na czym naj­bar­dziej cier­piała nasza duma dzie­cięca.

Naj­go­ręt­szym uczu­ciem darzy­li­śmy wuja Aleca. Wyczu­wa­li­śmy pod­świa­do­mie, że mamy w nim naj­ser­decz­niej­szego przy­ja­ciela bez względu na to, czy jakąś czyn­ność speł­ni­li­śmy, czy też któ­reś z nas uchy­liło się od wyko­na­nia powie­rzo­nej mu pracy. W sło­wach, które wuj Alec wypo­wia­dał, ni­gdy nie kryło się nic „ubocz­nego”.

Życie spo­łeczne mło­dzieży w Car­li­sle kon­cen­tro­wało się głów­nie w szkole codzien­nej i w Szkole Nie­dziel­nej. Szcze­gólne zain­te­re­so­wa­nie budziła w nas Szkoła Nie­dzielna, bo mie­li­śmy tam wyjąt­kowo miłego nauczy­ciela, któ­rego lek­cje były tak cie­kawe, że prze­sta­li­śmy uwa­żać, jak dotych­czas, zaję­cia w Szkole Nie­dziel­nej za nie­przy­jemny obo­wią­zek. Prze­ciw­nie, wycze­ki­wa­li­śmy z nie­cier­pli­wo­ścią nie­dzieli i wszystko co nam zada­wał nauczy­ciel, sta­ra­li­śmy się odra­biać naj­póź­niej w ponie­działki albo wtorki. Przy­znaję nawet ze wsty­dem, że reszta dni w tygo­dniu dłu­żyła nam się nie­wy­mow­nie.

Nauczy­ciel nasz głę­boko inte­re­so­wał się posłan­nic­twem bożym, co napro­wa­dziło Histo­rynkę na myśl zor­ga­ni­zo­wa­nia misjo­nar­skiej pracy wśród naszego szczu­płego grona. Przede wszyst­kim posta­no­wiła nakło­nić Piotrka, aby zaczął cho­dzić do kościoła.

Fela nie pochwa­lała tego zamiaru i na ten temat wypo­wie­działa się cał­kiem szcze­rze.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: