Holyfood, czyli 10 przepisów na smaczne i zdrowe życie duchowe - ebook
Holyfood, czyli 10 przepisów na smaczne i zdrowe życie duchowe - ebook
Szymon Hołownia zaskakuje po raz kolejny! Wprowadza nas w tajniki duchowego życia przez… kuchnię. Proponuje proste i sprawdzone przepisy, dzięki którym odzyskamy siły i zdrowie. Korzystając z własnego doświadczenia Hołownia zdradza nam, jak możemy wysmażyć cuda i nakarmić wygłodniałą duszę. Wszystkie potrzebne do tego składniki mamy pod ręką. Wystarczy po nie sięgnąć i… połączyć w zupełnie nowy sposób!
Ta książka nie jest zwykłym poradnikiem. To wielka…
… akcja – regeneracja!
Potrząśnij swoją duszą – bez wyrzeczeń, bez wychodzenia z domu, bez efektu jo-jo!
„W sennych marzeniach widzę, jak w kraju rośnie kiedyś sieć punktów odkarmiania duszy pod znakiem takim, jak tytuł tej książki. Bo ona ma ci pokazać, gdzie szukać zdrowia, energii i siły. Ta książka jest po to, by ci powiedzieć, że masz być tym, kim mógłbyś być. Że Bóg jest prezesem twojego fanklubu”.
(fragment książki)
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-3195-5 |
Rozmiar pliku: | 567 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszyscy znają ewangeliczną historię o dwóch siostrach z Betanii. Maria siedziała i słuchała Jezusa, Marta się krzątała, przygotowując poczęstunek, i w duchu złościła się na siostrę, że ona się tu mocuje z życiem, a tamta idzie na skróty po to, co najlepsze. Obie zostały świętymi. Tyle że Marta, zostając świętą, była bardziej zmęczona.
Mam pracę, w której jeżdżę nie tylko po świecie, ale i po kraju. Spotykam setki ludzi. I coraz częściej, gdy rozmowa zejdzie na tematy religijne, mam wrażenie, że są koszmarnie zmęczeni. W Kościele i Bogu nie znajdują ukojenia, lecz kolejną instytucję, która chce im coś (w słusznym celu) zabrać. Nakazuje pozbyć się osobistej radości życia, zbijać się w zideologizowane stado, malować transparenty i chodzić na marsze sprzeciwu. Być zawsze w poprzek, w nużącej kontrze, triumfować, tam gdzie ludzie płaczą, marudzić tam, gdzie się cieszą. Jest jak bank, który mówi: „Oddaj nam wszystko na zawsze, a my ci może coś zwrócimy, ale to dopiero gdy już umrzesz, i to też bez gwarancji, bo przecież co się wydarzy, jak umrzesz, to i tak na pewno nie wiadomo”.
Mam wrażenie, że spora część polskich katolików, których dziś spotykam, jest jak amatorzy, których ktoś zmusił do przebiegnięcia maratonu. Mówią w duchu: tak, to na pewno jest dobre dla zdrowia, ale nigdy więcej. Przez ostatnie dwadzieścia pięć lat zmęczyli się swoim (bywa, że niekiedy uzasadnionym) widzeniem Kościoła, który walczy z ludźmi, a nie o ludzi. Który tak się zaplątał w swoje ziemskie szaty, że nie umiał dotrzymać kroku rewolucji, jaką Polacy przeszli przez ćwierć wieku wolności. Nie chodzi o to, że nie zmienił nauczania, nikt na dobrą sprawę tego od niego nie oczekuje (nawet krytycy przyznają w końcu, że Kościół nie byłby Kościołem, gdyby płynął z wiatrem), ale o to, że nie daje im nadziei, a powiększa lęk. A ludzie lęku na co dzień i tak mają już po kokardę. Więc odchodzą.
Wróciliby pewnie, gdyby polski katolicyzm przypomniał sobie wreszcie na dobre, że jest o Chrystusie. Że to On, najbardziej niezwykły z ludzi, jacy chodzili po ziemi, jest istotą naszego życia, sensem istnienia Kościoła, miłością, nadzieją, wszystkim. On, Dobry, Współczujący, Troskliwy, przynoszący naprawdę Dobre Wiadomości (słowo „ewangelia” to właśnie przecież znaczy). Sami ukręciliśmy na siebie bat, sami doprowadziliśmy do tego, że każdy człowiek spotkany na ulicy godzinami może perorować o profesorze Chazanie czy księdzu Lemańskim, gdy jednak zapyta się go o Jezusa Chrystusa, wyduka może dwa czy trzy mętne zdania. Gdy na spotkaniach autorskich, na prywatkach, podczas przypadkowych pogawędek w samolotach słyszę, co ludzie mają w duszach i głowach, cierpnie mi czasem skóra, mam wrażenie, że w dwadzieścia pięć lat zrobiliśmy to, co nie udało się komunistom – zdechrystianizowaliśmy Polskę. Żywego Boga zamknęliśmy jak preparat w wielkim słoiku z moraliną. Każąc ludziom wierzyć nie w Niego, a w nasze poglądy.
Bóg to nie przytulanka. Ale to też nie ochroniarz naszej ideologicznej posiadłości. Kościół nie jest zakładem poprawczym. Gdyby choćby połowę energii, jaką dziś inwestujemy w pouczanie i upominanie całego świata, udało nam się zaangażować w opowiadanie o Jezusie, mielibyśmy w Europie (i w Polsce) wiosnę chrześcijaństwa. Dla mnie to naprawdę przerażające, że osiemdziesiąt procent znanych mi osobiście zaangażowanych świeckich i jakieś sześćdziesiąt procent księży o Jezusie międli jakieś nudne, wyczytane w książkach banały, wybudzając się z letargu, dopiero gdy trzeba zająć się sobą (składając świadectwo rzekomego męczeństwa) albo przywalić robiącemu (autentyczne) zło bliźniemu.
Dziesięć lat temu, gdy w polskim Kościele zaczęły pojawiać się pierwsze głosy, że chyba jednak mamy kryzys, hierarchowie mówili, że to dziennikarskie złośliwostki. Dziś co do tego, że kryzys jest, nikt nie ma już chyba wątpliwości. Tyle że proponowane lekarstwo jest nieskuteczne. Liczenie na to, że Kościół odnowi dziś kardynał Nycz, Tomasz Terlikowski, tradycjonaliści, Hołownia, biskup Ryś czy Cejrowski, jest absurdem. Kościół uratować może tylko Jezus Chrystus. Więc albo natychmiast wszyscy zajmiemy się Nim (i tylko Nim), w Niego będziemy gapić się jak w latarnię morską, gdy naszym statkiem rzuca na prawo i na lewo, albo skończymy na skałach, a dla naszych wnuków będziemy kulturową ciekawostką, umiejscawianą obok spaghettarian i wyznawców thetana.
Ludzie przestaną odpływać, gdy zamiast dawać im to co wszyscy, tylko inaczej, damy im to, czego nikt im nie daje i co od początku chrześcijaństwa jest jego unikatową propozycją: bezwarunkową miłość. Która empirycznie pokaże im bezwarunkowo kochającego ich Boga. To aż takie proste. Od tego wszystko się zaczyna. I na tym kiedyś, po tamtej stronie chmur, się skończy. A my ową bezwarunkową miłością musimy teraz wypełnić dane nam w zarząd „pomiędzy”.
Przed nosem rozciąga się fascynująca perspektywa. To właśnie my, nie nasi pradziadkowie, nie nasze prawnuki, możemy oglądać polskie chrześcijaństwo, polski katolicyzm w tyglu, w którym rodzi się jakby na nowo. Rację ma papież Franciszek, polecając biskupom, by stawiali na tych księży, którzy przeżyli „nawrócenie pastoralne” – uwierzyli, że nie mają być funkcjonariuszami kultu, ale kochać do szaleństwa ludzi, do których zostali posłani. Nie może być inaczej – tam, gdzie katolicyzm jest w Polsce wyznawany siłą rozpędu, zaniknie. Marudzący, na wpół wierzący księża i ich też na wpół wierzący, ale tak naprawdę pochłonięci innymi sprawami parafianie po prostu w końcu odpadną, jak gałąź pozbawiona żywych soków. Nie pojawią się następni, ich duchowe życie okaże się bezpłodne. Rozkwitną (bo już rozkwitają) te miejsca, gdzie ludzie zorientowali się i wzięli do serca, że świat naprawdę potrzebuje dziś nowej ewangelizacji. Modlą się razem, cieszą, wspierają, dziękują. Lecą do Boga z oszałamiającą, zachwycającą prędkością. On ich naprawdę uzdrawia, rozwiązuje ich kłopoty, daje siłę do stawiania czoła rzeczywistości, cud goni cud, łzy zmieniają się w uśmiech, serdeczność wypiera nienawiść. To się naprawdę dzieje! W Polsce! Czasem dosłownie parę kilometrów od nas!
Napisanie tej książki to ryzyko. Ludzie nie lubią książek, w których nie ma konkretów, tylko pseudomądrości autora. Ba – ja sam ich nie lubię. Nawet jeśli ta akurat książka znajdzie niewielu czytelników, przyjmę to z pełną pokorą. Musiałem ją jednak z siebie wyrzucić. Chyba nigdy nie napisałem (nie miałem śmiałości) czegoś tak osobistego. Zawsze sądziłem, że moim zadaniem jest interpretować fakty, dostarczać wiedzy, nie wychodzić przed szereg. Zaraz do tego wrócę, pozwólcie mi jednak na krótką przerwę, na ten jeden krzyk: Ludzie! Zostawcie w cholerę wszystko inne, lecimy za Jezusem!
Dotąd eksplorowałem, odkrywałem, analizowałem i syntetyzowałem, wszystko to było mądre i głupie, nudne i fajne, ale w sumie chyba niekonieczne. A teraz? Teraz czuję, że poza tym, co tu powiem, naprawdę nie mam więcej nic do przekazania. Dlatego proszę: jeśli możecie i uznacie za stosowne, dajcie to tym, których dusze usychają i zaraz wpadną w śpiączkę. Albo tym, którzy już zmienili się w postchrześcijańskich zombie. Wiadomo: jak się człowiek nie rusza, zaraz pojawiają się odleżyny, wdaje się zakażenie. Dusza jest podobno nieśmiertelna, ale ja na własne oczy widziałem całkiem zmarłe dusze.
Nie wiem, czy są na to unijne dotacje, ale gdyby były, natychmiast założyłbym nad Wisłą szkołę duchowych ratowników. Błagałbym ludzi, by szli na ulice z pierwszą pomocą: wszystkim rozdawali świeże powietrze i krew. Nie teologiczne traktaty, ale kilka najprostszych narzędzi. By uruchamiali duchowy defibrylator. Tłukli ludziom do głów, że Bóg nie potrzebuje niewinności, ale miłości. Że nie ma co dumać, czy nam się już wszystko w głowach zgadza (bo nigdy nie będzie się zgadzać, jak pisała Simone Weil: „Sprzeczności są znakiem, że mówimy o rzeczywistości”). Że „królestwo Boże”, które przez wszystkie przypadki, do mdłości, odmienia się w kościołach, nie przyjdzie za tysiąc lat, ono przyszło już, jest teraz, tu!
Co zrobić? Wymyśliłem sobie, że póki nie da się użyć medycyny, trzeba iść do kuchni. Trafić do serc po polsku, przez żołądek. To ma sens – antybiotyki nie pomogą, jeśli najpierw nie uzdrowimy naszej codziennej diety. Polska kuchnia duchowa bywa smaczna, ale bywa też ciężka i tłusta. Przede wszystkim zaś – bywa katastrofalnie doprawiana.
Mieszanka wiary z życiem mdli czasem, nie dlatego że tych składników nie powinno się łączyć, ale dlatego że źle dobieramy proporcje i przyprawy. Mam w związku z tym parę autorskich propozycji. Niech czytelnik dosypie trochę tego, co sugeruję, odejmie to, czego polecam unikać, i sam sprawdzi, czy papu stało się bardziej zjadliwe, czy nie.
Aniu Starmach, Macieju Nowaku, Wojciechu Modeście Amaro, przepraszam za wszystkie kulinarne bluźnierstwa, jakimi nieświadomie tu grzeszę. Wybaczcie, bo marzę tylko o jednym, chciałbym móc przekonać choć jednego czytelnika (albo jeszcze chętniej: czytelniczkę), że wiara nie jest szkołą wypluwania życia, że jest jego smakowaniem.
Nie piszę zastępczego katechizmu. Nie uzurpuję sobie prawa do bycia głosem Kościoła. Siedzę w tej kuchni od ponad dwudziestu lat, niczym innym się w zasadzie nie zajmuję, chcę więc tylko zdychającym od fast foodu oraz udręczonym kuchnią molekularną (azotan bobu, mgła z zająca, wspomnienie po sarnie) powiedzieć: o, a mnie zakalec wychodzi wtedy, a gdy dodam tego – rośnie zacne ciasto.
Głęboko wierzę, że każdy z nas może być George’em Clooneyem kuchni. Dlaczego właśnie nim? Bo to jest aktor, który w żadnym filmie jeszcze niczego nie zagrał, we wszystkich, które widziałem, po prostu był George’em Clooneyem. W życiu duchowym naprawdę niezwykle wyzwalające jest osiągnięcie poczucia, że nikt nie oczekuje od nas, byśmy się stali arcypoważnymi prymasami Wyszyńskimi albo świętymi Janami w oleju. Bóg kocha różnorodność. To rozrzutny geniusz. Artysta, który w celach romantycznych mógł wymyślić dwa rodzaje róż, a stworzył sześć i pół tysiąca. Żeby uprzyjemnić pieczenie ziemniaków przy ognisku, mógł zapalić ze sto gwiazd, a zapalił trzysta tryliardów. A nade wszystko (cytuję to zdanie Petera Kreefta non stop) „jest jak francuski kucharz, który nawet z resztek przyrządzi świetny sos”.
W sennych marzeniach widzę, jak w kraju powstaje sieć punktów odkarmiania duszy – a ich logo będzie takie jak tytuł tej książki.
Ona ma pokazać, gdzie szukać zdrowia, energii i siły. Ta książka jest po to, by ci powiedzieć, że możesz być tym, kim mógłbyś być. Że Bóg jest prezesem twojego fanklubu. A twoja duchowa kuchnia już dziś może się zmienić w prawdziwe
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
do kupienia na woblink.com