Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Hrabina de Charny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hrabina de Charny - ebook

‘Hrabina de Charny’ – powieść historyczna Aleksandra Dumasa (ojca), stanowiąca czwartą część słynnego cyklu ‘Pamiętniki lekarza’. Opisuje ona dalszy ciąg Wielkiej Rewolucji Francuskiej, jej coraz poważniejsze skutki, a także dalsze losy Andrei de Charny (tytułowej hrabiny), doktora Gilberta oraz Anioła Pitou. (Za Wikipedią).

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7950-830-3
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TOM PIERWSZY

ROZDZIAŁ I. KARCZMA PRZY MOŚCIE SEWRSKIM.

Przypomnijmy sobie niektóre wypadki z powieści „Anioł Pitoux”, opisane w rozdziale zatytułowanym „Noc z piątego na szósty października”, i posłuchajmy, co się dalej stało.

Przed drzwiami, prowadzącemi do karczmy mostu Sewrskiego, stał podczas tej okropnej nocy człowiek lat czterdziestu pięciu do czterdziestu ośmiu, wyglądający na robotnika, ubrany w spodnie aksamitne, osłonięte fartuchem z kieszeniami, nakształt tych, jakie noszą kowale lub ślusarze.

Człowiek ten miał pod ręką dubeltówkę, bogato złotem wysadzaną, na lufie zaś tej dubeltówki wypisane nazwisko Leclerc, płatnerza, poczynającego nabywać wielkiej sławy pomiędzy arystokracją myśliwych paryskich.

Człowiek ten przed godziną prawie przybył z Wersalu, i snać wiedział dobrze co się tam działo; bo na zapytanie karczmarza, podającego mu butelkę wina, której nawet nie rozpoczął, odpowiedział:

Że królowa przybywa z królem i delfinem;

Że wyjechali około południa;

Że się wreszcie zdecydowali zamieszkać w pałacu Tuileryjskim.

Potem dodał, że oczekuje tu dla zobaczenia orszaku.

Po kilku chwilach, człowiek, ubrany prawie tak jak on i zdający się zajmować podobnem jemu rzemiosłem, zarysował się na wzgórku, ograniczającym poziom drogi.

Człowiek ten szedł krokiem ociężałym, jak podróżny, który długą już odbył drogę.

Oko nieznajomego zwróciło się ciekawie na zbliżającego się robotnika...

Kiedy robotnik ten był o jakieś dwadzieścia kroków od karczmy, nieznajomy wszedł do karczmy, nalał z butelki wina i znowu powrócił do drzwi.

— Hej!... kolego!.... — zawołał — pora chłodna, droga długa; nie zawadzi kropla wina na rozgrzewkę i wzmocnienie..

Robotnik, idący z Paryża spojrzał dokoła:

— Czy do mnie mówicie?... — zapytał.

— A do kogożby, skoro niema nikogo?...

— I mnie częstujecie kieliszkiem wina?...

— Czemużby nie?...

— Aha!....

— Toć, bodaj, jednegośmy rzemiosła ludzie.

Robotnik poraz drugi spojrzał na nieznajomego.

— Wszyscy — rzekł — mogą być jednego rzemiosła; chodzi o to, czy kto w tem rzemiośle czeladnikiem jest, czy majstrem.

— Zobaczymy to przy kieliszku i gawędce.

— Niechże i tak będzie — powiedział robotnik, ku drzwiom się ubliżając.

Nieznajomy ukazał mu stół i kieliszek. Wypili.

— Cóż tutaj porabiacie?... — zapytał robotnik.

— Przybywam z Wersalu, jak widzicie, i czekam na orszak królewski, który z królem, królową i delfinem powraca do Paryża.

— Więc król zdecydował się przybyć do Paryża?... Domyśliłem się tego — rzekł robotnik, tej nocy o godzinie trzeciej z rana, kiedym musiał opuścić Wersal i udać się do Paryża na robotę.

— Więc tak pilną robotę mieliście w Paryżu?...

— Pilnie i dobrze płatną — odparł robotnik.

— Zapewne trudna była robota?... Zamek tajemny, hę?!...

— Nie. Drzwi ukryte... Dom w domu; jakby kto chciał się w nim ukrywać, nieprawdaż? Drzwi żelazne, rozumiecie, wepchnięte w mur jak w pudełko. Przeciągną po tem wszystkiem warstwę starego dębu i ani podobna będzie odróżnić drzewo od żelaza.

— A gdzieżeście to u djabła robili?

— Otóż w tem rzecz, że nie wiem.

— Więc wam zawiązano oczy?

— Właśnie! Czekano na mnie z powozem przy rogatce. Wsiadłem. Zawiązano mi oczy, powóz jechał z pół godziny, potem otwarła się brama, ogromna brama! trąciłem o pierwszy stopień podjazdu, zstąpiłem po dziesięciu stopniach i wszedłem do przedsionka. Zastałem tam służącego niemca. Ten zdjął mi przepaskę i pokazał, co jest do zrobienia. Wziąłem się do pracy, jak przystało na dobrego robotnika. W godzinę rzecz była skończona. Zapłacono mi pięknemi luidorami, zawiązano znów oczy, wsadzono do powozu, wysadzono na miejscu poprzedniem, pożegnano życzeniem szczęśliwej drogi, i oto jestem!

— I nic nie widzieliście, nic a nic?...

— Prawie nic!

— Więc nie poznalibyście tego domu?

— Nie — rzekł ślusarz.

Nieznajomy wyglądał na dość zadowolonego z tego upewnienia.

— Ależ — odezwał się nagle, jakby przechodząc do innego porządku myśli — czyż to już niema ślusarzy w Paryżu, że po ludzi, którzy urządzają drzwi skryte, muszą posyłać do Wersalu?

I jednocześnie nalał pełen kieliszek wina towarzyszowi, uderzając o stół butelką próżną, by gospodarz ukazał się z pełną.

ROZDZIAŁ II. MISTRZ GAMAIN.

Ślusarz podniósł kieliszek do wysokości oka i z upodobaniem przyglądał się napojowi.

Potem, kosztując go z zadowoleniem:

— I owszem — powiedział — są ślusarze w Paryżu. Są nawet mistrze. Czy wy należycie do naszego cechu?

— Prawie. Płatnerzem jestem...

— Macie tu jaką swoją robotę?

— Zobaczcie tę strzelbę.

Ślusarz wziął strzelbę z rąk nieznajomego, przyjrzał się jej bacznie, przeczytał nazwisko na lufie i na kolbie:

— Leclerc? — rzekł. — Niepodobna, kolego! Leclerc ma najwyżej lat dwadzieścia osiem, a my obaj zbliżany się do pięćdziesiątki, niech to was nie obraża.

— To prawda... odparł nieznajomy — ja też nie jestem Leclerc, ale nakształt tego... Jestem jego nauczycielem.

— A! doskonale! — zawołał śmiejąc się ślusarz, to tak jak gdybym powiedział: „nie jestem królem, ale nakształt tego”. Jestem bowiem jego nauczycielem.

— Oho! — odezwał się nieznajomy, miałżebym zaszczyt mówić z panem Gamainem?

— W jego własnej osobie.

— Do licha! odezwał się nieznajomy, nie wiedziałem, że mam do czynienia z człowiekiem tak znacznym. Niełatwa to rzecz, zapewne, być nauczycielem królewskim? Trzeba ciągle być w rękawiczkach...

— Ależ nie!... Co do tego, była z nim prawdziwa rozkosz, bo to w gruncie, widzicie, bardzo poczciwy człowiek. Kiedy stanął w kuźni, fartuch zapasał, rękawy od koszuli zawinął, niktby nie powiedział, że to starszy syn Ludwika Świętego, jak go nazywają. Kiedy przyszedł do kuźni, nie trzeba było go wcale tytułować. Ja mu mówiłem jegomość, a on mnie nazywał Gamainem, tyle tylko, że mówiłem doń przez wy, a on do mnie przez ty.

— Tak; ale jak nadeszła pora śniadania, albo obiadu, to posyłano Gamaina do oficyny, ze służbą.

— Co nie, to nie! przepraszam, król nigdy tego nie uczynił; przeciwnie, kazał zawsze przynosić stół zastawiony do kuźni. Człowiek ten najprzyjemniej przepędzał czas w kuźni albo w swym gabinecie geograficznym, ze mną lub z bibljotekarzem; zdaje mi się nawet, ze wolał mnie.

— Jakkolwiekbądź, zawsze to niezabawne być mistrzem złego ucznia.

— Złego ucznia? — zawołał Gamain. — Bynajmniej: tego powiedzieć nie można. On nigdy nie będzie dobrym królem, on na to za poczciwy, a byłby doskonałym ślusarzem.

— Ale powiedzcie-no prawdę.... Musiało to być z wielką dla was korzyścią, mieć ucznia takiego kalibru?

— Właśnie że nie — i dlatego mam nawet urazę do tego waszego Ludwika XVI. Ludzie myślą, żem bogaty jak Krezus, a ja jestem jak Job biedny.

— Biedny jesteście? A cóż on robił z pieniędzmi?

— A no ba!... Połowę rozdawał ubogim, a drugą bogatym, tak, że nigdy nie miał grosza przy duszy. Panowie Coigny, Vaudreuil, Polignac toczyli go, biednego człowieka!

— Tak, ale kiedy pracujecie z królem razem, zawsze się coś okroi?...

— Alboż ja z nim teraz pracuję? Nasamprzod toby mnie skopromitowało! Od wzięcia Bastyli noga moja nie postała w pałacu. Raz czy dwa spotkałem się z nim. Za pierwszym razem było dosyć ludzi na ulicy, więc poprzestał na pozdrowieniu mnie; za drugim razem, było to na drodze do Sartory, byliśmy sami, kazał więc zatrzymać powóz... Przywitał się, zapytał o zdrowie żony i dzieci, a potem zaczął przetrząsać wszystkie kieszenie i zebrał dziewięć dukatów.

— Oto wszystko, co mam przy duszy, mój poczciwy Gamainie — rzekł — wstyd mi, że nie mogę zdobyć się na lepszy podarek.

— I przyznacie, że to istotnie wstyd nielada: król, który koledze, przyjacielowi, ofiaruje kiepskie dziewięć dukatów!...

— A jak pomyślę — mówił dalej — że miał w piwnicach swoich przeszło dziesięć tysięcy butelek wina, że nigdy nie powiedział lokajowi: weź kosz wina i odnieś mojemu przyjacielowi Gamainowi, to doprawdy, że mnie ostatnia pasja porywa. Wolał wszystko lać w gardło swej straży przybocznej, Szwajcarom i żołnierzom z pułku flamdryjskiego! O, na dobre mu też to wyszło!

— Co chcecie!... — rzekł nieznajomy potrosze wypróżniając kieliszek, tacy to są panowie, niewdzięcznicy! Ale cicho! już nie jesteśmy sami.

Jakoż trzy osoby weszły do karczmy: dwaj mężczyźni z ludu i jedna rybaczka. Usiedli naprzeciwko stołu, przy którym nieznajomy z majstrem Gamainem kończyli drugą butelkę.

Ślusarz rzucił na nich okiem i przypatrywał im się z uwagą.

Z dwóch mężczyzn, jeden był krzywonogi i wyglądał na karła; wzrostem dochodził zaledwie do pięciu stóp.

Drugi, wyglądał jak czapla na szczudłach. Podobieństwo jego z tym ptakiem było tem większe, że będąc garbatym, głowę utopił pomiędzy ramiona, tak, iż z niej nic prawie nie było widać, prócz dwojga oczu, wyglądających jak dwie plamy krwi, i nosa długiego a spiczastego nakształt dzioba.

Trzeci, czy trzecia, jak chcecie, było to stworzenie dwoiste, u którego można było rozeznać gatunek, ale z trudnością płeć. Był to mężczyzna, czy była to kobieta lat trzydziestu kilku, w wykwintnym stroju rybaczki z łańcuchami i kolczykami złotymi, w chustce koronkowej. Rysy jej, o ile można było rozeznać poprzez warstwę bielidła i różu, były zlekka zatarte, jak u plemion zwyrodniałych. Głos zakrawał na sopran.

— Znacie ich?... — zapytał Gamain.

— Z widzenia — odpowiedział nieznajomy. A wy?

— Zdaje mi się, że tę kobietę gdzieś widziałem. Jeżeli ich znacie, powiedzcie, kto oni są.

— Ten koślawy, to Jan Paweł Marat, a ten garbaty — to Prosper Verrieres, a ta rybaczka — to książę d‘Aiguillon.

Dosłyszawszy nazwisko, rybaczka zadrżała i obejrzała się jednocześnie z dwoma mężczyznami.

Wszyscy troje zrobili ruch, jakby chcieli powstać z krzeseł, dla okazania swego uszanowania. Ale nieznajomy położył palec na ustach i przeszedł obok nich spokojnie.

Gamain udał się za nim, sądząc, że mu się śni to wszystko.

Przy drzwiach potrącił go ktoś, zdający się uciekać, przed ludźmi, krzyczącym:

— Kędziernik królowej!... kędziernik królowej!...

Pośród tych ludzi biegnących i krzyczących, byli dwaj, którzy nieśli głowy, zasadzone na pikach.

Były to głowy dwóch nieszczęśliwych ze straży przybocznej: Vauricourt’a i Deshuttes‘a, odcięte od szyi i na ostrza pik zatknięte.

Głowy te należały do oddaiału goniącego na nieszczęśliwym: do oddziału, który potrącił Gamaina.

— A!... to pan Leonard, rzekł tenże.

— Cicho!... — zawołał kędziernik wpadając do karczmy.

— Czego oni chcą od niego?... — zapytał ślusarz nieznajomego.

— Kto ich tam wie?... odpowiedział tenże, może chcą, ażeby uczesał głowy tych biedaków.

I zmieszał się z tłumem, porzucając Gamaina, z którego musiał zapewne wydobyć wszystko co chciał.

ROZDZIAŁ III. CAGLLIOSTRO.

Łatwo było nieznajomemu zamieszać się w tłumie, bo był bardzo liczny.

To przednia straż orszaku króla, królowej i delfina.

Królowa, delfin, córka królewska, hrabia Prowancji, pani Elżbieta i Andrea, siedzieli w karecie królewskiej.

Sto powozów zapełniło się członkami Zgromadzenia narodowego, którzy oświadczyli, że nie opuszczą króla.

Ta przednia straż, która wyjechała z Wersalu na dwie godziny przed królem i wyprzedzała go o kwadrans, łączyła się niejako z dwiema głowami gwardzistów.

Gdy głowy te zatrzymały się przed karczmą mostu Sewrskiego, przednia straż zatrzymała się z niemi.

Naraz w tłumie powstał zamęt wielki. Spostrzeżono bagnety gwardji narodowej i białego konia Lafayetta, poprzedzającego bezpośrednio powóz królewski.

Lafayette lubił bardzo zebrania ludowe: on to w Paryżu, którego był bożyszczem, panował prawdziwie. Ale nie cierpiał motłochu; nie cierpiał zwłaszcza tych egzekucyj, na które motłoch sobie pozwalał.

— Niech żyje Lafayette! — krzyczał tłum całemi płucami.

Generał zdejmował od czasu do czasu kapelusz lewą ręką, a prawą podnosił szpadę salutując.

Tłum krzyczał także: Niech żyje Mirabeau!.. a Mirabeau także czasami wychylał głowę przez drzwiczki karety, w której sam siedział, aby pełną piersią odetchnąć świeżem powietrzem, potrzebnem jego szerokim płucom.

Tak tedy nieszczęsny Ludwik XVI, o którym zgoła milczano, słyszał około siebie oklaski dawane temu, co on stracił, to jest popularności, oraz temu, czego nigdy nie posiadał, to jest genjuszowi.

Gilbert, tak jak przy poprzedniej, samotnej podroży, króla, szedł zmięszany w orszaku przy prawych drzwiczkach karety królewskiej, to jest po strunie królowej, Marji Antoniny.

Andrea wydawała się jak z marmuru wykutą. Widocznem było, że ta kobieta ma w głębi głowy czy serca mysi jedyną i jasną tylko dla niej, myśl do której ciągnie cała jej dusza. Niby cień między żyjącymi, jedna tylko rzecz wskazywała, że cień ten żyje: błysk mimowolny, tryskający ze źrenicy za każdym razem, ilekroć oko jej spotkało się z okiem Gilberta.

O sto kroków przed karczmą o której mówiliśmy, orszak się zatrzymał; krzyki wzmogły się na całej linji.

Królowa lekko wychyliła się przez drzwiczki i zawołała Gilberta.

— Lud życzy, ażeby żyli panowie Lafayefte i Mirabeau? — powiedziała.

— Tak, Najjaśniejsza Pani, bo panowie Lafayette i Mirabeau, rozdzieleni w tej chwili, rozdzieleni przepaścią nad którą jest zawieszona dynastja, jeżeli będą żyli, mogą się połączyć, a połączeni ocalić monarchję.

— To znaczy, że monarchja stoi tak nisko, iż ocaloną być może jedynie przez tych dwóch ludzi?

Gilbert zabierał się do odpowiedzi, kiedy ozwały się jakieś okrzyki, pomieszane z okropnymi wybuchami śmiechu, a w tłumie powstał wielki ruch.

Byli to dwaj pikinierzy, którzy nakazawszy nieszczęśliwemu Leonardowi wyczesać i wypudrować dwie ścięte głowy, chcieli zrobić sobie okrutną przyjemność i przedstawić je królowej.

Okrzyki więc te wydawał na widok owych głów lud.

— Na Boga! Najjaśniejsza Pani, zawołał Gilbert — nie spoglądaj na prawo!

Królowa tedy naumyślnie zwróciła oczy w stronę zakazaną przez Gilberta. I wydała okrzyk przerażający.

Ale nagle oczy jej oderwały się od okropnego widoku, tak jakby napotkały jeszcze okropniejszy, i przyparte do głowy Meduzy, nie mogły się od niej odczepić.

Tą głową Meduzy, była głowa nieznajomego, którego widzieliśmy przy poczęstunku i rozmowie z Gamainem w karczmie mostu Sewrskiego, nieznajomego, który z rękami skrzyżowanemi stał oparty o drzewo.

Ręka królowej odbiegła od aksamitnej poręczy i opierając się na ramieniu Gilberta, skurczyła się tak, że niemal paznokcie wpiły się w ciało.

Gilbert się obejrzał.

Zobaczył królową bladą; usta jej były sine i drżące, oczy nieruchome.

Gilbert poszedł za kierunkiem jej wzroku.

— Cagliostro! — wyrzekli zcicha oboje.

Człowiek oparty o drzewo, ze swej strony widział dobrze królową.

Dał znak ręką Gilbertowi, jak gdyby chciał mu rzec: „Pójdź!”

W tej chwili powozy ruszyły naprzód.

Gilbert stanął nieruchomo i przepuścił powozy. Potem, idąc za rzekomym robotnikiem, wszedł w maleńką uliczkę ii znikł za murem.

ROZDZIAŁ IV. FATALNOŚĆ.

Gilbert szedł za przewodnikiem, aż do połowy wyniosłości.

Tu znaleźli się wobec dużego i pięknego domu. Przewodnik wydobył klucz z kieszeni, otworzył małą furtkę i zostawił ją uchyloną.

Gilbert wszedł za nim.

Wszedłszy, Gilbert znalazł się w korytarzu o ścianach wielce ozdobnych, nogi jego posuwały się po miękkim dywanie tureckim.

Na lewo stały drzwi otwarte.

Domyślił się Gilbert, że te drzwi otworem stoją dla niego i wszedł do salonu wybitego atłasem indyjskim, ze sprzętami okrytymi tąż samą materją. Jedyny obraz zdobił ten salon. Wyobrażał Najświętsze Dzieciątko Rafaela.

Gilbert podziwiał właśnie to arcydzieło, kiedy usłyszał, a raczej odgadł, że drzwi otwierają się za nim. Obejrzał się i poznał Cagliostra, wychodzącego z dużego pokoju.

Dosyć mu było chwili by zmyć oczernienie rąk i twarzy, włosom jeszcze dotąd ciemnym nadać układ najarystokratyczniejszy i zmienić strój zupełnie.

Nie był to już robotnik o rękach czarnych. Był to pan wytworny...

Cagliostro podszedł z obliczem otwartem i uśmiechniętem i wyciągnął ręce do Gilberta.

Gilbert rzucił się w jego objęcia.

— Drogi mistrzu! — rzekł.

— O — za pozwoleniem — śmiejąc się, powiedział Cagliostro ty, kochany Gilbercie, odkądśmy się nie widzieli, zrobiłeś takie postępy, zwłaszcza w filozofji, że teraz ty jesteś mistrzem, a ja zaledwie uczniem.

— Dziękuję za pochwałę!... — rzekł Gilbert, ale skąd wiesz o tem?... Osiem lat jakeśmy się nie widzieli.

— Prawda, żem cię nie widział od lat ośmiu, ale mógłbym ci prawie dzień za dniem powiedzieć coś robił.

— Doprawdy?

— Wciąż więc powątpiewasz o moim podwójnym wzroku? A zatem poczekaj... Przyjechałeś pierwszy raz do Francji w interesach familijnych; chodziło ci wówczas o to, ażeby pokierować edukacją syna twego, Sebastjana, umieściłeś go na pensji w małem miasteczku, o osiem mil od Paryża. Za drugim razem, powróciłeś do Francji w sprawach politycznych, które tu sprowadziły i innych wielu. Potem, napisałeś kilka broszur, które posłałeś Ludwikowi XVI. Ciekawym byłeś dowiedzieć się, co o doktorze Gilbercie myśli potomek Ludwika XIV, Henryka IV i Ludwika Świętego...

Na nieszczęście, wisiała tam mała sprawa, o której nie myślałeś, sprawa, której ja wszakże zawdzięczam, żem cię pewnego dnia zastał zakrwawionego, z piersią przeszytą kulą, w grocie jednej z wysp Azorskich, gdzie przypadkiem zatrzymał się mój okręt dla wytchnienia.

Mała ta sprawa dotyczyła panny Andrei de Taverney, obecnie hrabiny de Charny.

Owoż, ponieważ królowa nic nie może odmówić kobiecie, która poszła za hrabiego de Charny, królowa zażądała rozkazu aresztowania ciebie i otrzymała go. Zatrzymano cię na drodze z Hawru do Paryża i zaprowadzono do Bastylji, gdzie siedziałbyś dotąd, kochany doktorze, gdyby lud nie był cię oswobodził.

Jako tedy dobry rojalista, mój kochany Gilbercie, połączyłeś się z królem, którego jesteś lekarzem. Wczoraj, a raczej dziś rano, przyłożyłeś się znacznie do ocalenia rodziny królewskiej, biegnąc rozbudzić tego dobrego Lafayetta, który spał snem sprawiedliwego; a przed chwilą, kiedy zobaczyłeś mnie, sądząc, że królowa jest zagrożona, gotowałeś się uczynić dla swej władczyni szaniec z własnego ciała. Wszak tak?

— Tak jest istotnie jak mówisz — rzekł — więc ty zawsze jesteś tym samym czarnoksiężnikiem, magikiem, Cagliostro?...

Cagliostro uśmiechnął się z zadowoleniem.

Giilbert mówił dalej:

— A teraz... teraz... ponieważ ja kocham ciebie zarówno jak ty mnie, kochany mistrzu, czy nie zechcesz mi powiedzieć, w którem miejscu świata rozlewałeś swój geinjusz i wykonywałeś władzę?

Cagliostro się uśmiechnął.

— O! ja — rzekł — uczyniłem jak ty: widywałem panujących i wielu nawet, ale w innym celu. Ty zbliżasz się do nich, ażeby ich podtrzymać, ja, ażeby ich zrzucić. Ty próbujesz uczynić króla konstytucyjnym i nie dokażesz tego nigdy; ja cesarzy, królów i książąt, czynię filozofami i to mi się udaje.

— Doprawdy? — przerwał Gilbert powątpiewając.

— Nieinaczej! Mamy najpierw cesarza Józefa II, brata naszej ukochanej królowej, który znosi trzy czwarte klasztorów, zabiera dobra duchowne, rozpędza panny Karmelitanki. Mamy króla duńskiego, który rozpoczął od ścięcia swego lekarza, Struensee, a jako filozof, mawiał mając lat siedemnaście: „Pan de Voltaire zrobił mnie człowiekiem i nauczył myśleć”. Mamy króla szwedzkiego; mamy wreszcie wielu książąt Cesarstwa i całych Niemiec.

— Tak, iż pozostaje ci tylko nawrócić Papieża, kochany mistrzu — dodał, śmiejąc się Gilbert.

— No, to będzie trudniej; lubo przyjdzie kolej i na Rzym. Tak jak przyszła na Paryż, jak przyszła na Bastylję, tak przyjdzie na zamek Św. Anioła, z którego zaledwie wyszedłem przed pół rokiem, jak ty przed kwartałem z Bastylji.

— To szczęście! Bo ja sądziiłem, że z zamku Św. Anioła nikt nie wychodzi.

— Wyszedłem, skoro mnie widzisz.

— Złotem przekupiłeś dozorcę?

— Na nieszczęście trafiłem na dozorcę niesprzedajnego. Ale przypadek sprawił, że umarł nazajutrz, po trzykrotnem odmówieniu mi otwarcia drzwi więziennych. Trzeba go było zastąpić i zastąpiono.

— A nowy nie był niesprzedajnym?

— Ten, tegoż samego dnia, kiedy wszedł w obowiązki, przynosząc mi wieczerzę, rzekł: „Najedz się, nabierz sił, bo mamy przed sobą długą drogę tej nocy”. Rzeczywiście, nie kłamał. Tej samej nocy, zamordowaliśmy trzy konie i ubiegliśmy mil, ze trzydzieści.

— A co powiedział zarząd, spostrzegłszy twoją ucieczkę?

— Nie powiedział nic. Trupa tamtego dozorcy, bo naturalnie nie został zaraz pochowany ubrał w odzież, którą ja pozostawiłem, wystrzelił mu z pistoletu w sam środek twarzy, złożył pistolet tuż przy nim, oświadczył, że dostawszy pistolet niewiadomo jakim sposobem, zastrzeliłem się, kazał poświadczyć śmierć moją i dozorcę pod mojem nazwiskiem pogrzebał. Tym sposobem, umarłem według wszelkich reguł, kochany Gilbercie. Dałem nurka na drugi brzeg wieczności i wychyliłem się pod innem nazwiskiem. — Nazywam się baron Zannone, jestem bankierem genueńskim; eskontuję wartości książęce; ale, na szczęście, nie poprzestaję na procencie... Jeżeli kiedy potrzebować będziesz pieniędzy, oto w tem biurku jest moja kasa podręczna, rozumiesz? Nauczę cię ją otwierać. O, tu, trącisz tę sprężynę — o! patrzaj jak się potrąca i znajdziesz zawsze około miljona.

Cagliostro trącił sprężynę; wierzch od biurka opuścił się sam przez się, i okazał kupę złota, tudzież paczki banknotów.

— Jesteś rzeczywiście człowiekiem cudownym! — zawołał, śmiejąc się Gilbert; — ale wierz mi, że przy moich dwudziestu tysiącach franków dochodu, bogatszy jestem od króla. Ale pocóż przybyłeś do Paryża?

— Kto wie?... może po to, po co ty pojechałeś do Stanów Zjednoczonych: dla zrobienia rzeczypospolitej.

Gilbert potrząsnął głową.

— Francja nie ma bynajmniej ducha republikańskiego — rzekł.

— To go jej zaszczepimy i koniec.

— Król będzie się opierał. Szlachta porwie się do broni... Co wtedy uczynisz, mistrzu?

— Wtedy nie rzeczpospolitą, ale rewolucję zrobimy.

— Okropność! gdyby do tego przyszło, Józefie — rzekł Gilbert i postąpił kilka kroków ku drzwiom.

Cagliostro go zatrzymał.

— Posłuchaj, Gilbercie — rzekł — wiesz, że cię kocham. A więc, posłuchaj mej rady... Niech król wyjedzie, niech król opuści Francję... dopóki czas jeszcze!... Za trzy miesiące, za rok, za pół roku może, będzie zapóźno... Nie czekaj więc jutra — powiedz mu to dziś; nie czekaj nocy, powiedz mu za godzinę!

— Wiesz, hrabio, że należę do szkoły fatalistów. Niech się dzieje co chce! Dopóki będę miał jaką władzę nad królem, król pozostanie we Francji, a ja pozostanę przy królu. Bądź zdrów, hrabio; zobaczymy się podczas boju, a może spoczniemy na jednem polu bitwy.

— Ha! — wyrzekł zcicha Cagliostro. — Szukałem cię, ażeby ci powiedzieć to, co ci powiedziałem... Jako wróżba Kassandry, i moja stała się bezużyteczną... Bądź zdrów.

— Powiedz mi otwarcie, hrabio — rzucił Gilbert — czy i tu, jak w Ameryce, masz pretensję wmówić we mnie, że czytasz przyszłość ludzi na ich twarzy?

— Gilbercie — odparł Cagliostro — tak samo, jak ty czytasz na niebie drogi opisywane przez gwiazdy.

— Czekajże... ktoś stuka do drzwi.

— Prawda.

— Powiedz-że mi, hrabio, los tego, kto stuka do tych drzwi, ktokolwiek on jest; powiedz mi, jaką śmiercią ma umrzeć i kiedy umrze?

— Dobrze — rzekł Cagliostro — pójdźmy otworzyć saimi.

Cagliostro otworzył drzwi.

Na progu stanął człowiek wysoki, szlachetnej postaci.

— Dzień dobry, margrabio!... — zawołał Cagliostro. — Zechciej przejść do salonu i zaczekać na mnie chwilę; służę ci za pięć sekund.

Margrabia skłonił się przed nim i znikł.

— Chcesz wiedzieć jaką śmiercią umrze margrabia? — zapytał Cagliostro. — Czy widziałeś kiedy jak wieszają szlachcica?

— Nie.

— A więc, ponieważ to widok ciekawy, bądź na Placu Greve w dniu kiedy wieszać będą margrabiego de Favras.

Potem zaprowadzał Gilberta do furtki od ulicy i wrócił do mieszkania, pozostawiając Gilberta w osłupieniu.

ROZDZIAŁ V. PAŁAC TUILERIES

Król, królowa i rodzina królewska, odbywali w tym czasie podróż dalej ku Paryżowi.

Pochód był wolny, opóźniamy przez straż przyboczną, idącą pieszo, przez rybaczki, jadące konno, przez przekupniów i przekupki siedzące na armatach, poprzystrajanych we wstążki, przez sto powozów deputowanych, przez dwieście lub trzysta fur ze zbożem lub mąką, najętych w Wersalu, a okrytych zżółkłymi liśćmi jesieni. Dopiero o godzinie szóstej kareta królewska, mieszcząca tyle boleści, tyle nienawiści, tyle żądz i niewinności, dociągnęła do rogatki.

W drodze młody książę poprosił o posiłek. Królowa spojrzała wtedy dokoła siebie: nic nie było łatwiejszego jak dostać kawałek chleba dla delfina, bo każdy człowiek z ludu niósł bochenek na bagnecie.

Szukała oczyma Gilberta.

Gilbert, jak wiemy, poszedł był za Cagliostrem.

Gdyby był Gilbert, królowa nie byłaby się zawahała prosić go o kawałek chleba.

Ale nie chciała zwrócić takiej prośby do tłumu, którego tak niecierpiała i którym tak się brzydziła.

To też przyciskając delfina do piersi, powiedziała:

— Dziecko moje, nie mamy chleba, poczekaj, może dostaniemy go gdzie wieczorem.

Delfin wyciągnął rączyny ku ludziom, niosącym ogromne bochenki na bagnetach.

— Ci ludzie chleb mają... powiedział.

— Tak, moje dziecko, ale ten chleb do nich, nie do nas należy; przyszli po niego do Wersalu, bo, jak mówią, od trzech dni nie mają go w Paryżu.

— Od trzech dni!... — zawoła! dobry chłopczyk. — Więc oni od trzech dni nie jedli, mamo?

Etykieta wymagała, ażeby delfin mówił matce pani (madame); ale biednemu chłopcu chciało się jeść, jak prostemu dziecku nędzarzy, więc przy głodzie nazwał matkę — mamą.

— Nie, mój synu — odpowiedziała królowa.

— To im... — rzekł chłopiec z westchnieniem, bardzo się jeść chcieć musi.

Przestał płakać i próbował usnąć.

Biedny syn królewski!... — nieraz on przed śmiercią, zarówno jak w tej chwili, prosił daremnie o kawałek chleba!

Przy rogatce zatrzymano się znowu; na ten raz nie dla wypoczynku, lecz dla uczczenia przybycia.

Przybycie to miało być uczczone śpiewem i tańcem.

Dziwna uroczystość! równie niemal smutna w swej radości, jak tamta w grozie swojej!...

Jakoż, rybaczki zeszły z koni swoich, a raczej z koni, należących do straży przybocznej i poprzymocowywały do strzemion pałasze i karabiny; przekupki zaś i przekupnie pozsiadali z armat, które się ukazały w strasznej nagości swojej.

I utworzono koło i objęto karetę króla, oddzielając ją od gwardji narodowej i od deputowanych, jakoby straszliwą wróżbą tego, co się miało Stać później.

Koło to, dla pokazania radości swej rodzinie królewskiej, śpiewało, krzyczało, wyło! Kobiety całowały mężczyzn, mężczyźni wprawiali w skok kobiety, jak na cynicznych kiermaszach Teniersa.

Działo się to już pod noc prawie, po dniu ciemnym i dżdżystym, koło więc oświetlone jedynie knotami armat i fajerwerkami, przybierało w odcieniach mroku i światła barwy fantastyczne, jakby piekielne.

Po półgodzinnych krzykach, śpiewach i tańcach w błocie, orszak wrzasnął ogromne hurra; kto miał strzelbę nabitą, czy mężczyzna, czy kobieta, czy dziecko, wystrzelił w powietrze, nie troszcząc się o kule, które po chwili gradem opadły w kałuże wody.

Delfin i siostra jego płakali; tak byli wystraszeni, że im się jeść odechciało.

Z kolei orszak przyciągnął pod ratusz.

Stał tu oddział wojska w czworobok ustawiony i pilnował, ażeby do pałacu ratuszowego nie weszła żadna kareta prócz królewskiej, ani nikt prócz osób, należących do rodziny królewskiej lub do zgromadzenia narodowego.

Królowa spostrzegła Webera, swojego zaufanego pokojowca, swojego mlecznego brata, austrjaka. Przybył on z nią z Wiednia, a czynił w tej chwili ogromne usiłowania, aby złamać zakaz i wejść do ratusza.

— Weber!... zawołała Marja Antonina.

Weber podbiegł w tej chwili.

Widząc, że w Wersalu gwardja narodowa pełni posługę narodową, Weber, ażeby mógł być więcej użytecznym królowej, przebrał się w mundur gwardzisty, a do munduru prostego ochotnika przypiął oznaki oficera sztabowego.

Koniuszy, kawalkador królowej, pożyczył mu konia.

Ażeby nie wzbudzić podejrzeń, Weber przez cały czas podróży trzymał się na uboczu, ale był zdecydowany zbliżyć się natychmiast, gdyby królowej był w czemkolwiek potrzebny.

Poznany i zawołany, przybiegł natychmiast.

— Dlaczego chcesz złamać zakaz, Weberze? — zapytała królowa.

— Ażeby być bliżej Waszej Królewskiej Mości.

— Nie będziesz mi potrzebny w ratuszu, oświadczyła królowa, a mógłbyś mi być użyteczny gdzieindziej.

— Gdzie?

— W Tuilleries, kochany Weberze! Tam nikt na nas nie oczekuje i jeżeli mas nie wyprzedzisz, nie zastaniemy ani łóżka, ani pokoju, ani kawałka chleba.

— Doskonała myśl, Najjaśniejsza Pani!... — odezwał się król.

Królowa mówiła po niemiecku, król, który rozumiał ten język, ale nim nie mówił, odpowiedział po angielsku.

Lud słyszał to także, ale nie rozumiał. Język obcy, do którego czuł wstręt instynktowny, wzniecił szmer około powozu. Szmer ten mógł łatwo w ryk się zamienić, ale wtem czworobok otworzył się przed powozem królewskim i zamknął się zaraz za nim.

Bailly, jeden z trzech ludzi popularnych w tej epoce, Bailly, którego już widzieliśmy podczas pierwszej podróży króla, czekał na parę królewską u stóp zaimprowizowanego tranu.

Mer Paryża powiedział do króla przy tem drugiem spotkaniu prawie to samo, co przy pierwszem.

Król odpowiedział:

— Zawsze z przyjemnością i zaufaniem przybywam do mieszkańców mojego dobrego miasta Paryża.

Cicho przemawiał król, głosem stłumionym ze znużenia i głodu. Bailly powtórzył odpowiedź głośno, ażeby każdy mógł ją słyszeć.

Tylko umyślnie czy przypadkiem, zapomniał powtórzyć wyrazów: i z zaufaniem.

Królowa to zauważyła.

— Przepraszam, panie prezydencie — odezwała się tak głośno, aby wszyscy słuchający nie stracili ani jednego z jej wyrazów — ale, albo pan źle usłyszał, albo masz krótką pamięć.

— Jakto, Najjaśniejsza Pani! — wyjąkał Bailly, zwracając na królową to oko astronoma, które tak dobrze widziało na niebie, a tak źle na ziemi.

— Król powiedział, rzekła królowa, że zawsze z przyjemnością i zaufaniem przybywa do mieszkańców swego dobrego miasta Paryża. Owoż, ponieważ można powątpiewać czy przybywa tu z przyjemnością, trzeba, aby wiedziano przynajmniej, że przybywa z zaufaniem.

Potem wstąpiła na trzy stopnie tronu i usiadła przy królu dla wysłuchania mów wyborców.

Przez ten czas Weber, przed którego koniem a raczej mundurem oficera sztabowego, tłum się rozstępował, dotarł do pałacu Tuilleries.

Siedziba ta królewska, oddawna opuszczona przez panujących, była tylko domem dodatkowym, w którym dworscy mieszkali, ale gdzie nigdy może nogą nie stąpił król ani królowa.

Weber zwiedził apartamenty, a świadomy zwyczajów króla i królowej, wybrał te, które zamieszkiwała hrabina de la Marck, oraz marszałkowie de Noailles i de Mouchy.

Zajęcie apartamentu, który natychmiast opuściła pani de la Marck, miało swoją dobrą stronę, apartament ten bowiem w zupełności gotowym był do przyjęcia królowej.

Około dziesiątej usłyszano zajeżdżającą karetę Ich królewskich mości.

Wszystko czekało na rozkazy, a Weber biegnąc naprzeciw Najjaśniejszych państwa, wołał:

— Służba Jego Królewskiej Mości! Weszli: król, królowa, córka królewska, delfin, księżna Elżbieta i Andrea.

Książę Prowancji powrócił do zamku luksemburskiego.

Król rzucił niespokojnie okiem na wszystkie strony; ale wchodząc do salonu, przez drzwi uchylone a wychodzące na galerję, spostrzegł wieczerzę, przyrządzoną w rogu tej galerji.

Jednocześnie drzwi się otworzyły i ukazał się pokojowiec.

— Wieczerza, Najjaśniejszy Panie, gotowa — powiedział.

— Nieoceniony to człowiek, ten Weber! — zawołał król z wyrazem radości. — Powiedz mu pani odemnie, żem z niego bardzo zadowolony.

— Nie omieszkam, Najjaśniejszy Panie.

Oświadczywszy to, królowa westchnęła i weszła do sali jadalnej.

Nakrycia były dla wszystkich członków rodziny królewskiej, ale dla Andrei nie było.

Król przyciśnięty głodem, nie zważał na to pominięcie, które zresztą ubliżającem nie było, bo wynikło z reguł najściślejszej etykiety.

Ale królowa, której oczu nic nie uszło, spostrzegła się odrazu.

— Pozwolisz Najjaśniejszy Panie, ażeby hrabina de Chamy, wieczerzała z nami — rzekła.

— Ależ i owszem! — zawołał król — jesteśmy przy stole rodzinnym, a hrabina do rodziny należy.

— Najjaśniejsza Pani! — rzekła hrabina, czy Jego Królewska Mość rozkaz mi wydaje?

Król spojrzał na hrabinę zdziwiony.

— Nie, pani — rzekł — król was zaprasza.

— W takim razie, odpowiedziała hrabina, proszę, ażeby mi król wybaczył, bom niegłodna.

— Jakto! zawołał król, który nie rozumiał, ażeby ktoś mógł nie być głodnym o dziesiątej wieczór, po dniu tak utrudzającym, i po takiem lichem śniadaniu.

— Tak, Najjaśniejszy Panie, powtórzyła Andrea.

— Ani ja też... — dodała królowa.

— Ani ja, powiedziała księżna Elżbieta.

— Źle robicie, moje panie, rzeki król; — od dobrego stanu żołądka zależy dobry stan reszty ciała, a nawet umysłu. Znam bajkę Tytusa Liwjusza, naśladowaną przez Szekspira i Lafonteaina, nad którą radzę wam się zastanowić.

— Znamy i my tę bajkę, Najjaśniejszy Panie — odparła królowa. Wypowiedział ją raz w dniu rewolucji stary Menenjusz ludowi rzymskiemu. Dnia tego lud ten tak był zbuntowany, jak dziś oto lud francuski. Masz zatem słuszność, Najjaśniejszy Panie, bajka ta wcale jest na dobie.

— A zatem — rzekł król podając talerz, ażeby mu jeszcze nalano rosołu — czy podobieństwo historyczne nie skłoni cię, hrabino?

— Nie, Najjaśniejszy Panie i doprawdy wstyd mi powiedzieć, że choćbym chciała być posłuszną Waszej Królewskiej Mości, nie mogę...

— Szkoda wielka hrabino, bo rosół jest wyśmienity. Dlaczego pierwszy raz dzisiaj dopiero tak smacznie przyrządzono?

— Bo macie nowego kucharza. Najjaśniejszy Panie; bo kucharz hrabiny de la Marck, której apartamenty zajmujemy.

— Zatrzymuję go dla siebie, chcę, żeby wszedł w skład mojego domu... Ten Weber, to istotnie cudowny człowiek.

— Tak — smutnie wyrzekła królowa, — jaka szkoda, że nie można go zrobić ministrem!

Król nie dosłyszał tego, albo udał, że nie dosłyszał; widząc tylko Andreę, stojącą i bardzo bladą, podczas gdy królowa i księżna Elżbieta, lubo także nie jadły, siedziały przy stole, zwrócił się ku hrabinie de Chamy:

— Proszę pani — powiedział — jeżeli ci się jeść nie chce, to nie powiesz przecie, ażebyś nie było znużoną; jeżeli nie chcesz jeść, to zechcesz przespać się zapewne.

Potem dodał do królowej:

— Pożegnaj Najjaśniejsza Pani, proszę cię, panią hrabinę de Charny: niech idzie snem się pokrzepić.

Zwracając się następnie do służby oświadczył:

— Spodziewam się, iż z łóżkiem pani hrabiny de Charny rzecz nie ma się tak, jak z jej nakryciem; nie zapomniano zapewne przygotować jej pokoju?...

— O!... Najjaśniejszy Panie — powiedziała Andrea — czyż można było troszczyć się o mnie w takiem zamieszaniu?... Dość mi będzie krzesła...

— Co nie, to nie — zawołał król, — pani już i przeszłej nocy niewiele spałaś, trzeba, ażebyś się dziś porządnie wyspała; królowej tak dobrze jak własne, potrzebne są siły przyjaciół.

Przez ten czas lokaj, który chodził się dowiadywać powrócił.

— Pan Weber!... — rzekł — wiedząc, jak wielkim względami zaszczyca królowa panią hrabinę, kazał przysposobić dla niej pokój, przylegający do komnaty Najjaśniejszej Pani.

Królowa drgnęła, bo skoro jeden tylko pokój przygotowany był dla hrabiny, przeto pokój ten służyć będzie zarazem i dla hrabiego.

Andrea spostrzegła dreszcz Marji Antoniny.

Żadne z wrażeń, dotykających te dwie kobiety nie uchodziło uwagi ich wzajemnej.

— Przyjmuję — rzekła — ale tylko na tę noc jedną. Apartament Jej Królewskiej Mości zbyt i tak jest ciasny, żebym ja miała jeszcze zabierać z niego jeden pokoj; na wyższych piętrach zamku znajdzie się jaki osobny dla mnie kącik.

Królowa wycedziła kilka słów niezrozumiałych.

— Masz słuszność hrabino!... — rzekł król, jutro się poszuka i pomyśli, abyś była pomieszczoną jak można najlepiej.

Hrabina, skłoniwszy się z szacunkiem królowi, królowej i księżnej Elżbiecie, wyszła, poprzedzona przez lokaja.

Kroi wiódł za mą chwilę oczyma, trzymając widelec u ust zawieszony.

— Śliczna to doprawdy istota, ta hrabina!... — zawołał. — Szczęśliwy hrabia de Charny, że znalazł takiego feniksa na dworze.

Królowa oparła się plecami na fotelu, ażeby ukryć bladość, nie przed królem któryby jej nie widział, ale przed księzną Elżbietą, ktoraby się przeraziła.

O mało nie zemdlała.................................................
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: