Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hrabina Olesia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 października 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Hrabina Olesia - ebook

Hrabia Leon Granetski po ponad rocznej nieobecności przyjeżdża do pałacu w Sosnowicach. Jego małżeństwo z hrabiną Aleksandrą od dłuższego czasu znajduje się w nieformalnej separacji. Każdy żyje swoim życiem, pozostając ze sobą w przyjaźni. Dzięki temu małżonkowie unikają skandalu obyczajowego. Tym razem po przyjeździe hrabia otrzymuje wiadomość, której nie mógł się spodziewać. W pałacu pojawiła się nowa mieszkanka. Anielcia ma kilka miesięcy i jest córką… hrabiny Olesi. Nie trzeba wybitnej matematyki, by zrozumieć, że ojcem dziecka nie jest Leon. Hrabina proponuje mężowi układ, który ten z miejsca zaczyna negocjować. Czy małżonkom uda się dojść do porozumienia?

Maciej Roman Wierzbiński (1863 - 1933), polski dziennikarz, działacz i pisarz. Studiował w Berlinie, Antwerpii i Londynie. Był redaktorem „Dziennika Kujawskiego” i tygodnika „Praca”. W 1906 roku został skazany na dwa lata więzienia za publikowanie artykułów o antyniemieckim strajku szkolnym we Wrześni. Doświadczenie to wpłynęło na jego dalszą twórczość - w jego powieściach często pojawiały się akcenty skierowane przeciwko pruskiemu zaborcy. Krótko przed śmiercią został wyróżniony nagrodą literacką im. Elizy Orzeszkowej.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-11-67670-7
Rozmiar pliku: 315 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DZIEJE TEJ KOMEDJI.

(Rzeczy nie do wiary).

I.

Zaczynam od końca. Od garści spostrzeżeń, aforyzmów i nie tyle moralnych, ile praktycznych nauk, wyłaniających się ze zakulisowych dziejów komedji: „Hrabina Olesia“.

–––––––

Dyskusje w prasie na temat anemji naszej twórczości dramatycznej są deszczykiem, w czasie którego nie warto nawet brać parasola. Nic z nich nie wynika.

–––––––

W dyskusjach tych słyszymy wprawdzie wiele prawdy, ale nikt nie dowiaduje się z nich prawdy.

–––––––

Pisarze dla sceny dzielą się na dwie kategorje: na wystawionych i niewystawionych. Wystawieni są raz na zawsze uprzywilejowani, niewystawieni zaś, kandydaci skazani są na rozbijanie sobie głowy o mur złej woli.

–––––––

Ani jedni, ani drudzy nie mówią prawdy, gdyż nie dotykają w tej dyskusji majestatu dyrektora teatru, czując, że prawda jest najobraźliwszą rzeczą, chociaż za nią nie uchodzi.

–––––––

Być może, że pisarze dla sceny nie widzą istotnego stanu rzeczy, gdyż spozierają na dyrektora teatru, jedni przez pryzmat swego powodzenia, drudzy przez pryzmat różowych nadziei i złudzeń.

–––––––

A dyrektor teatru jest najlepszą instytucją do zabijania twórczości dramatycznej.

Nie krytyka paraliżuje tą twórczość, lecz morduje ją za kulisami akuszer, nie dopuszczając do jej narodzin.

–––––––

Niczego dyrektor teatru nie boi się tak, jak sztuki nowego polskiego autora. Dlatego broni się przeciwko niej rękami i nogami.

–––––––

Wobec naporu opinji domagającej się polskich sztuk, dyrektor teatru zasłania się tem, że żądają od niego wystawienia złych sztuk Dla tego nie wystawia wielu dobrych.

–––––––

Mam przekonanie, że z dobrych sztuk, zjedzonych przez myszy w bibljotekach teatralnych. było by się dało wznieść ładny obelisk.

–––––––

„Pietyzm“ dyrektora teatru dla rodzimej twórczości dramatycznej jest tandetnym haszyszem do upajania galerji rzekomą ideowością dyrekcji.

–––––––

Kwestja wystawienia lub nie wystawienia sztuki w teatrze, jest absolutnie niezawisłą od tejże sztuki.

–––––––

Takie rzeczy jak talent, nerw dramatyczny autora a nawet kasowość jego sztuki, nie wchodzą w grę, w pierwszej instancji, wcale.

–––––––

Autor dramatyczny musi obok sztuki, pisania sztuk, posiadać sztukę forytowania swych sztuk. Ta druga sztuka jest bez porównania ważniejszą i trudniejszą. Jest nieodzowną.

–––––––

Tylko ślepe szczęście może zastąpić sztukę forytowania sztuk.

–––––––

Przódy wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, aniżeli autor dramatyczny do królestwa sceny, chociażby pisał piórem Szekspira, jeżeli nie urodził się w czepku lub nie posiada sztuki forytowania swych sztuk.

–––––––

Nie o to chodzi, co kto napisał, lecz kto napisał.

–––––––

Zanim dyrekcja teatru zakwalifikuje i (co wcale jeszcze nie to samo) wystawi sztukę nowego autora, musi (!) zakwalifikować wpierw jego samego, całkiem niezależnie od złożonej przez niego pracy.

–––––––

Jedno i to samo może być poczytanem za dobre lub złe, zależnie od tego kto figuruje jako autor.

–––––––

Nowy autor zbliża się do majestatu dyrektora teatru z uczuciem złodzieja, który dopuściwszy się w słabej chwili występku, uniewinnia się i prosi o przebaczenie, o łaskę.

–––––––

Kto bez sztuki forytowania swych sztuk lub bez szczęścia wnosi swą sztukę do kancelarji teatru, ściąga na siebie jedno z większych nieszczęść.

–––––––

Posiąść sztukę forytowania swych sztuk, to znaczy, zdać egzamin w sztuce życia.

–––––––

Sztukę życia posiada ten, kto ma w kieszeni bat, wstawia na atutową kartę arcywielmożnego snobizmu i pamięta, że szlachetną twórczość piastują ludzie sine nobilitate animi.

–––––––

Kto tą sztukę posiada, może snadnie dowieść, że niema tak potwornego absurdu, który u nas nie mógłby dostać się na scenę.

–––––––

W Anglji, skutkiem tak wszechwładnie panujących tam theatres of commerce, bardzo jest trudno wspiąć się na deski sceniczne autorowi o aspiracjach literackich. A jednak żaden talent nie przepada tam bez przejścia przez próbę ogniową sceny dzięki solidarności i życzliwości literatów, dzięki ich poszanowaniu dla talentu i — dla siebie.

Tam autor może liczyć na literatów, u nas na nikogo.

–––––––

Dyrektor teatru nie wystawia sztuki nowego autora dlatego, że jest dobra i na to zasługuje, lecz dlatego, że go zaszachowano, że mu ją wgadano, narzucono, wcyganiono, wepchnięto, niby kradziony towar.

–––––––

Wystawiwszy zaś sztukę nowego autora, dyrektor teatru przybiera pozę dobrodzieja. Bo u nas, wszystko robi się z laski.

–––––––

Przed teatrem, jak przed trucizną, należy przestrzegać młodych i starych.

–––––––

II.

Aby tę garść uwag i aforyzmów podmurować faktami i tak stawić na niewzruszonej podwalinie, opowiem historję nie do wiary, t. j. koleje, jakie w dwóch wielkich teatrach przechodziła „Hrabina Olesia“.

W teatrze Rozmaitości, później Narodowym i w krakowskim teatrze, wystawionym „Narodowej Sztuce“.

Jej dzieje w teatrze Rozmaitości datują od roku 1922, gdy złożyłem ją dyrektorowi panu Janowi Lorentowiczowi. Podlegając złudzeniom, że autor winien przekonać dyrektora o swej umiejętności pisania dla sceny, wręczyłem mu także jednoaktową pracę: Dwie Kobiety (Marja Leszczyńska i pani Pompadour), bez nadziei ujrzenia jej na scenie, wiedząc, że prace jednoaktowe są dotknięte bezwzględnym ostracyzmem.

Mimo to, pan dyrektor Lorentowicz przeczytał tą sztukę, uznał za godną światła kinkietów i przyrzekł wprowadzić ją na afisz „skoro będzie na nim miejsce dla jednoaktówki“. To znaczy nigdy. Tak to rozumiałem i w rozmowach z nim nigdy nie podniosłem sprawy „Dwóch Kobiet“.

Zachęcony wszakże jego uprzejmością przedłożyłem mu inną, całowieczorową moją pracę: „Oaza Miłości“, zaakceptowaną przed wojną przez pana dyrektora L. Solskiego i pana A. Grzymałę-Siedleckiego, a po wojnie zaakceptowaną przez pana dyrektora J. Osterwę, dla Reduty, lecz niewystawioną.

W tym czasie nie umiałem odpowiedzieć sobie na kwestję, którą z tych dwóch całowieczorowych sztuk należało by najpierw wprowadzić na scenę. Obie sztuki: „Oaza Miłości“, zarówno jak „Nowa Kobieta“ (taki tytuł nosiła naonczas „Hrabina Olesia“) zyskały aprobatę pana dyrektora Lorentowicza. Przyrzekł mi on jaknajsolenniej, że wystawi na scenie Rozmaitości jedną albo drugą sztukę.

Stanęło na „Nowej Kobiecie“. Przeczytaliśmy wspólnie tę komedję, mówiliśmy szeroko o obsadzie ról, lecz... pan dyrektor nie wyznaczył terminu wystawienia tej sztuki.

Odłożyłem skrypt, schowałem go przed światem i sobą, aby wydobyć do dopiero po objęciu teatru Rozmaitości przez pana St. Miłaszewskiego. „Nowa Kobieta“ zdała egzamin i pan dyrektor Miłaszewski, poczyniwszy drobne zastrzeżenie zakwalifikował tę komedję na scenę Rozmaitości. Jakoż dnia 15 grudnia roku 1923 zawarłem umowę z dyrekcją Teatrów Miejskich, podpisaną przez pana Bronisława Rostkowskiego, i otrzymałem 100 miljonów marek tytułem zaliczki.

Wkrótce potem wręczyłem skrypt „Nowej Kobiety“, zmieniony w myśl pana dyrektora Miłaszewskiego, dyrekcji Teatru Rozmaitości, do jej dyspozycji, lecz... pan Miłaszewski nie zajął się tą sztuką wcale.

Jak można wypłacać zaliczkę na sztukę, a nie wystawić jej, jak można zaprzepaszczać fundusze z kasy instytucji publicznej, i wreszcie jak można drwić sobie z nonszlancją z autora — tego nie rozumiem. Lecz nie jestem Farysem.

Znów komedja spoczęła w biurku. Skazałem ją na zapomnienie, lecz praca, butwiejąca w szufladzie, to cierń w organizmie autora, przypominający się od czasu do czasu boleśnie. Odważyłem się przeto przypomnieć ją w roku 1927 panu dyrektorowi Lorentowiczowi.

Rozpoczęło się to znów idylicznie, całkiem tak jak w miłości.

„Czytałem Waszą powieść... Kapitalny ten tatuś i inne rzeczy... Bardzo to sceniczne... — mówi dyrektor o powieści „Wielka Gra“.

Autor przybiera słodko-niewyraźną minę i odzywa się w ten deseń: „Pięknie, bardzo pięknie, ale... czy wypadkiem nie moglibyśmy rozpocząć od sztuki złożonej w roku Pańskim 1922“?

Owszem. Naturalnie. P. dyrektor obiecuje przypomnieć sobie tą sztukę.

Dzieje się to w kwietniu roku 1927. W październiku okazuje się, że pan dyrektor nie miał jeszcze czasu zająć się tym skryptem. Przeczyta go w ciągu tygodnia.

„Jeżeli sztuka okaże się dobrą, to ją wystawimy“.

Cudownie. Stanęliśmy na jedynie racjonalnym i sprawiedliwym gruncie. Jeźli sztuka jest zła, sam autor nie pragnąłby ukazywać jej ogółowi, jeżeli jednak jest dobra, ma ona za sobą tak dobre prawo do wejścia na scenę jak każda inna dobra sztuka.

W dniu przez dyrektora oznaczonym autor stawia się u drzwi kancelarji, lecz... nie uzyskuje audjencji. A nazajutrz odbiera z dyrekcji skrypt. Odbiera go bez słowa ze strony dyrektora. Komedja odrzucona — bez słowa umotywowania. Takiej łaski autor polski z kategorji niewystawionych oczekiwać nie może.

Na to trzeba by ją wpierw przeczytać. A że kiedyś czytało się już, że się ją zakwalifikowało, i to, że zakontraktowali ją potem inni — wszystko to nie wystarcza wcale jeszcze, by skłonić dyrektora teatru do zajęcia się tą sztuką poważnie i serjo.

Bo na drzwiach tej kancelarji czytać należy nienapisane słowa:

Nowy autor niech się nie zgłasza!

––––––––––––

A teraz Krakowski Teatr, wystawiony „Narodowej Sztuce“.

Rozpoczyna się to znów idylicznie. Jak w miłości. Miłość gwałtowna, od pierwszego wejrzenia.

W lutym roku 1927 złożyłem osobiście panu dyrektorowi Nowakowskiemu skrypt „Hrabiny Olesi“.

Już dnia 27 lutego odebrałem w Krynicy list, zawiadamiający mnie, że „utwór zostanie wystawiony na scenie krakowskiej w najbliższym czasie“. A we dwa dni potem doręczono mi depeszę tej treści:

„Oczekujemy potwierdzenia warunków autorskich — Dyrektor Nowakowski“.

Słowem — gwałt. Na to depeszą i listem potwierdzam warunki i upoważniam dyrekcję do obsadzenia ról według swego uznania.

Sprawa rozwija się jak w bajce. Dnia 4 marca p. Dyr. Nowakowski pisze mi:

„Próby z „Hrabiny Olesi“, pod kierunkiem reżysera Jednowskiego rozpoczęły się onegdaj. Sztuka otrzymała obsadę najlepszych sił zespołu i po starannem przygotowaniu wejdzie na repertuar w sobotę dn. 12 marca“.

W toku listu czytamy:

„Gotowość, z jaką w kilkanaście zaledwie dni po otrzymaniu propozycji, przystępujemy do jej realizacji, niechaj będzie dowodem niezmiennego pietyzmu teatru Krakowskiego wobec autorów i twórczości rodzimej“.

Ów „pietyzm“ byłby zaiste objawem rozczulającym. gdyby nie był wyrodził się raptownie skutkiem zarzutów, jakie spotkały Teatr im. Słowackiego z tego powodu, iż w zapowiedzianym na sezon repertuarze jego nie figurowała ani jedna polska sztuka. I gdyby owego „niezmiennego (risum teneatis amici!) pietyzmu wobec autorów“ genezą nie były skargi ze strony kilku komedjopisarzy naszych.

Aby nikt nie wątpił w ów „pietyzm“, kierownik literacki tego teatru p. dr. Tadeusz Świątek, w wywiadzie z Il. Kurjerem Codziennym przechwalał się nim na cały głos, wymieniając „Hrabinę Olesię“ jako jedną ze sztuk polskich, jakie mają wejść na afisz Teatru Krakowskiego w najbliższym czasie. W ten sposób zaś Teatr Krakowski zobowiązał się także moralnie do wystawienia tej komedji.

Ale po transie błyskawicznej miłości przyszła równie raptowna reakcja: lodowa obojętność.

W dniu 12 marca sztuki nie wystawiono. Stało się to — jak pisał mi już nie p. dyr. Nowakowski, lecz p. dr. T. Świątek — „z powodu choroby (?) jednego z reżyserów i przesunięcia terminu jubileuszu W. Orkana, tudzież rozpoczętych przygotowań do realizacji „Fausta“ (którego nie wystawiono).

W rozmowie ze mną p. dr. Świątek zobowiązał się wystawić „Hrabinę Olesię“ w drugim tygodniu po Wielkanocy. Gdy upoważniłem go do ewentualnych drobnych zmian w tekście, p. dr. Świątek odrzekł, że żadne zmiany nie są wskazane.

W drugim tygodniu po Wielkanocy, ani później, sztuki nie wystawiono i głusza zaległa głęboka. Gdy zademonstrowałem przeciwko temu listownie, p. dr. Świątek, zamiast dyrektora teatru, odpisał mi, iż „do wystawienia tej sztuki nie jest obowiązany ani faktycznie (sic!), ani moralnie (sic!) i z wystawienia jej rezygnuje“. Obraził się.

Wprawdzie autor polski nie ma nigdy prawa obrażania się na majestat dyrektora teatru, chociażby traktowano go pod psem, jednakże sprawę tę przedstawiłem Związkowi Autorów Dramatycznych, który osądził, że przeciwko teatrowi temu należy wytoczyć skargę sądową, tę drogę poczytując snać za jedynie właściwą wobec instytucji, która nietylko zobowiązania swego faktycznego i moralnego nie dotrzymuje, ale go nawet nie uznaje.

Tak się stało. A zatem teatr o pięknych tradycjach, wystawiony przez miasto Kraków „Narodowej Sztuce“, doczekał się za dyrekcji pietystów, p.p. Nowakowskiego i Świątka, że autor polski wytacza mu proces, a Związek Autorów Dramatycznych (jak czytamy w „Il. Kurjerze Codziennym“ Nr. 285, z dn. 16 paźdz. 1927) nosi się z myślą „oficjalnego bojkotu Teatru im. Słowackiego“.

Sprawa ta sądowa jest z góry przesądzona.

Atoli nie na to autor polski pisze sztukę, aby wygrywać swą sprawę w sądzie, lecz w teatrze.

––––––––––––

Można to wszystko zbyć cierpkim uśmiechem pogardy i westchnieniem: „Panie, Ty widzisz, a nie grzmisz!“, niemniej jednak pozostanie bolesnem dla rozwoju literatury dramatycznej wszystko to, czego uczy ta historja nie do wiary, czyli bojkot nowych autorów dla sceny.

––––––––––––OSOBY:

Hrabia Kornel Granetski (lat 73)

Hrabia Leon Granetski (lat 43)

Hrabina Aleksandra, jego żona (lat 28)

Hrabia Jan, brat Leona (lat 40)

Włodzimierz Czyński, ich dziewierz (lat 50)

Janusz Żbikowski, sąsiad Sosnowic (lat 33)

Andrzej Gawrocki, kuzyn hrabiny (lat 48)

Kryspiczowa, dr. fil., kuzynka hrabiny (lat 40)

Marta Daraszówna, towarzyszka hrabiny (lat 32)

Stefan, lokaj

Służący

Rzecz dzieje się w pałacu majętności Granetskich, w Sosnowicach w Poznańskiem.SCENA 1.

ANDRZEJ — MARTA

MARTA (przywiędła, dystyngowana, o miłym wyrazie twarzy i sympatycznej powierzchowności. Typowa towarzyszka magnatki. Siedząc w fotelu na lewo od stołu, czyta książkę. Opuszcza ją raptem na kolana, w zdenerwowaniu). — Niech mi pan da papierosa!

ANDRZEJ (anemiczny, słabowity, zwykle zgaszony, flegmatyczny, jakby rozleniwiony i w zadumie tonący i zblazowany zbyt dobrze znanym światem. Siedząc opodal niej na taburecie, profilem do widza, na czele stołu, odkłada gazetę na stół i wydobywa powoli papierośnicę; cedzi). — Zbudził się dziś chochlik...? (patrzy w nią, podając jej papierosy).

MARTA (bierze papierosa). — Jaki chochlik?

ANDRZEJ — Nerwy. (zapala zapałkę).

MARTA (w zdenerwowaniu). — Istotnie. Sama nie wiem, czemu. (zapala papierosa).

ANDRZEJ — „Nie wiem“, to znaczy nie chce pani powiedzieć, czemu. Więc nie pytam się pani, ale pytam siebie, czy nie stoi to w związku z zapowiedzianym przyjazdem Leona.

MARTA (wybuchowo). — Ach nie! Dlaczegóżby!?

ANDRZEJ (z uśmiechem). — Z tego „ach“ wiem, że tak jest. Coś się święci i to coś wisi w powietrzu.

MARTA (jak wyżej). — Ależ, cóżby takiego? Poprostu od roku nie był w swych Sosnowicach.

ANDRZEJ — Dlaczegóżby zatem miał teraz bez szczególniejszej przyczyny odwiedzać Sosnowice, które go widocznie nie nęcą.

MARTA — Zapomina pan, że hr. Leon nie widział dotąd małej Anielci.

ANDRZEJ — Jeśli przez całe trzy miesiące trzymał skutecznie na uwięzi swą ojcowską ciekawość....

MARTA — To z tego nie wynika, by nie miał wcale zapragnąć zobaczyć tej dzieciny.

ANDRZEJ — Słusznie. Kobiety stają się przerażająco logiczne. Anektują nam to, co pozostało nam jeszcze z tytułów do wyższości.

MARTA — Czyliż to źle?

ANDRZEJ — Fatalnie. Z nielogiczną, kapryśną kobietą nauczyliśmy się dawać sobie radę jako tako, ale z logiczną...? Pozostanie nam teraz chyba tylko jedno: zdradzanie jej.

MARTA (z uśmiechem). — A czyż mężczyzna nie zdradza kobiety kapryśnej?!

ANDRZEJ — Bynajmniej. Kobiety nieobliczalnej, kapryśnej, mężczyzna nie zdradza nigdy; nie ma na to czasu, zanadto się lękając, by ona jego nie zdradziła. (po chwili). Radzę kobietom, by nie wyzbywały się swej nieobliczalności, swego wdzięku, swej kobiecości.

MARTA (z uśmiechem). — Zapiszę to sobie.

ANDRZEJ — Ale, wracając do rzeczy, t. j do Leona. Cóż u djabła mogło wywabić pana eksrotmistrza z ukochanego jego Berlina, z którym nawet narodziny państwa polskiego nie mogły go rozseparować! Chyba tylko brak gotówki. Albo coś gorszego... Z jego strony można się spodziewać zawsze jakiegoś nieprzewidzianego intermezzo.

MARTA — Oh tak, ale oddawna miałyśmy spokój.

ANDRZEJ — Bo jego nie było. Ale taki pan, który, jako podchorąży, potrafił sfałszować weksel na imię ojca, a w tydzień po ślubie sprowadzić do żony kochankę, jakąś Niemkę, która jej zrobiła scenę... może Olesię zaskoczyć szpetną jaką niespodzianką

MARTA — A nie przypuszcza pan, by Olesia mogła po niego pisać?

ANDRZEJ — Dalibóg, nie. Od czasu, jak tu jestem, nie wspomniała o nim słówkiem. Właśnie dlatego, że Leonek wypadł tak całkiem poza ramy jej bytowania, promieniuje ona pełnem szczęściem.

MARTA (tajemniczo). — A jeśli to jednak Olesia...

ANDRZEJ (zaciekawiony). — Olesia go wzywała?! To byłoby szczególnie ciekawem!

MARTA (jak wyżej). — I jest...

ANDRZEJ — Zaintrygowała mnie pani djabelnie!... To musi być historja jakaś nadzwyczajna.

MARTA — Dlaczego nadzwyczajna?

ANDRZEJ — Bo tylko nadzwyczajna kobieta, jak Olesia, może zrobić coś nadzwyczajnego. (po chwili zamyślenia). Aha, to dlatego hrabia Kornel dopytuje mnie się ciągle, kiedy Leon tu będzie. To mi daje dużo do myślenia.

MARTA — Nie widziałyśmy hr. Kornela od czasu narodzin Anielci. Wtedy raczył spełnić obowiązek i zapytać o zdrowie Olesi. Wyjrzał ze swej kryjówki. Zwykle siedzi w swem skrzydle pałacowem, jakby borsuk zakopany.

ANDRZEJ — Lubi samotność. Mocny człowiek.

MARTA — Nienawidzi Olesi.

ANDRZEJ — A ja sądziłem, że tylko własny mąż może nielubić takiej kobiety.

MARTA — Tak, ją każdy kocha.

ANDRZEJ — Bo i ona zdaje się kochać każdego. To wielki jej talent. (nagle chwyta ją za rękę i wyrzuca) Czy ona Leona jeszcze kocha?!

MARTA — Nie. Nigdy nie kochała, nie mogła pokochać.

ANDRZEJ (żywo). — Więc cóż Leona tu sprowadza?

MARTA (śmieje się z niego). — Nie mogę zdradzić. Nie mam prawa. Zresztą dowie się pan niebawem.

ANDRZEJ (milczy chwilę, powstaje i cedzi). — Qui vivra - verra. (patrzy na zegarek). Obiecałem się do hrabiego Kornela na pikietę. (odwraca się do Marty) Nerwy się uspokoiły?

MARTA — Nie bardzo. Mam powód lękać się przybycia Leona... (powstaje). Ja i pan musimy teraz stać przy Olesi mocno.

ANDRZEJ (zastanawia się) — Więc to atak na nią?... Ciekawe. Zaczynam coś przeczuwać... Ale spokoju, panno Marciu! Wszystko idzie w życiu, jak samo chce.

MARTA — To pańska teorja.

ANDRZEJ — Najmędrszym z filozofów au bout du compte jest chłop, mówiąc: „będzie tak, jak ci jest sądzone“.

MARTA — Ale sądzonem jest człowiekowi to...

ANDRZEJ (żywo przerywa). — Nie, panno Marciu, akurat, na złość, nie! Niema w wyrokach żadnej uchwytnej logiki ni sensu. Zdarza się zwykle to, czego nikt nie przewidział. (podchodzi trochę z głębi do niej). Mam przeświadczenie, że w życiu człowiek jest nagradzanym za swe sympatyczne wady, a karanym za swe istotne, pozytywne cnoty.

MARTA — Oryginalne zdanie.

ANDRZEJ — W tem skrapla się moja filozofja życiowa.

(Z lewej strony od widza wchodzi hrabina Olesia).SCENA 2.

CIŻ — OLESIA

OLESIA (zdrowa, dobrze zbudowana kobieta, bardzo ponętna i czarująca, nie tyle rysami twarzy, ile jej karnacją i ogólnym wdziękiem. Pogodna, na wesołą nutę nastrojona, rozsiewa słoneczną atmosferę) (swobodnie). — Przerwałam wam godzinę flirtu.

MARTA — Wyrośliśmy z tego dawno.

OLESIA — Wyrasta się z krótkich sukienek, ale nie z nałogów.

MARTA — Nigdy tego nałogu nie miałam.

ANDRZEJ — To źle, panno Marciu. To się mści.

MARTA — Aż mści?

ANDRZEJ — Kto za młodu nie puszcza sobie cugli, nie popełnia głupstw — pokutuje za to w przededniu starości, bo wtedy przychodzi nań potężna, powrotna fala wszelkich pokus w nim drzemiących i wtedy nietylko mu z głupstwem nie do twarzy, ale staje się ono dopiero rzeczywistem, potwornem głupstwem, nieraz niebezpiecznem szaleństwem.

OLESIA (śmieje się). — Popraw się, Marciu! Puszczaj sobie wodze, zabierz się zaraz do wszystkich możliwych głupstw!

ANDRZEJ — Niczego człek później tak bardzo nie żałuje, jak pominiętej sposobności do zrobienia miłego głupstwa. To są jedyne wyrzuty sumienia.

OLESIA (śmieje się serdecznie). — Oddaję cię w dobre ręce Andrusia. Jeśli on nie wyszkoli cię na pierwszorzędną flirciarkę...!

ANDRZEJ — Panna Marcia zbyt uczuciowa do flirtu, wymagającego mniej sentymentu, a dużo mózgowej perwersji. Bo flirt to... gra salonowa, w której serca nie są atutami.

OLESIA — To prawda. Nie można flirtować z człowiekiem, którego się kocha.

ANDRZEJ — Miłość jest za poważną rzeczą do zabawy. Miłość to święto. (odchodzi w głąb).

OLESIA (z uśmiechem). — Opuszczasz nas?

ANDRZEJ (w głębi). — Opuszczam... aby nie być opuszczonym przez kobiety. (wychodzi przez zatapetowane drzwi).

OLESIA (śmieje się). — Ach, co to za wygadane stworzenie!

ANDRZEJ (zatrzymuje się w drzwiach z uśmiechem, kłania się jej z galanterją i znika).SCENA 3.

OLESIA — MARTA — potem STEFAN

MARTA (na przedzie, przy stole). — Poszedł do hr. Kornela na pikietę.

OLESIA (układa kwiaty w wazonie, po chwili). — Jak dobrze, że on się zmarnował.

MARTA — Że się zmarnował?

OLESIA — Moja droga, gdyby pracował, zajmował stanowisko, był lekarzem, adwokatem, bankierem lub czemś równie nudnem — robiłby tylko to, co robi setki innych równie dobrze lub lepiej A trudnoby znaleźć drugiego takiego, co potrafiłby być, jak on, rozsadnikiem estetycznego smaku i duchowej kultury. Gdyby nie był, jak mówią, skończonym próżniakiem, rezydentem, nie miałby czasu myśleć... (po chwili). Są ludzie, którzy gwałtem domagają się, by wszyscy bez wyjątku pracowali. Co za nonsens! Jest to tak, jakby kto odmawiał kwiatom prawa bytu dlatego, że nie można ich jadać.

MARTA (przestawia wazon z kwiatami).— A te chryzantemy takie ładne. (siada tam, gdzie przedtem) (po dłuższej chwili). Dziwię się i podziwiam cię... Twój olimpijski spokój i beztroskę.

OLESIA (idzie na lewo do lustra, przegląda sięw niem, poprawia włosy). —Sądzisz, że powinnam być co najmniej zaniepokojoną?

MARTA — Z pewnością!

OLESIA — A ja jestem tylko w złym humorze.

MARTA — Tego po tobie doprawdy nie widać.

OLESIA — A tak jest. Ale nie dlatego, że przybywa Leonek, lecz że skutkiem jego przyjazdu nie zobaczę Janusza. A jest tu pod bokiem. Telefonował mi, że cały wieczór będzie u naszego proboszcza, z którym pan poseł ma konferencję w jakichś sprawach politycznych czy społecznych. On taki obywatel! (wzdycha i przechodzi na prawo). Właśnie dziś chciałabym, aby mnie widział, bo mam bodaj swój „ładny dzień“. (siada). I tak mi za nim tęskno!...

MARTA — Przed takiem spotkaniem, jakie cię czeka, każda inna żona...

OLESIA (przerywa jej).— Jakaś ty nieuleczalnie staroświecka, Marciu! Żona! Żona!! To u ciebie zawsze jeszcze synonim niewolnicy. Z nizin kobiecości nie umiesz wznieść się na piedestał człowieczeństwa. Napróżno uczę cię sztuki życia, której pierwsze przykazanie brzmi: każdy należy do siebie.

MARTA — A więc czem jest małżeństwo?

OLESIA — Spółką wypowiedzialną w celu utrzymania gatunku.

MARTA — I to ma być prawdziwe małżeństwo?

OLESIA — Prawdziwe małżeństwo jest wszędzie, gdzie jest miłość i... przyjaźń. Albo raczej odwrotnie: przyjaźń i miłość.

MARTA — A więc ty dla moralności nie masz zrozumienia.

OLESIA — W istocie nie, bo nie wiem wcale, co to słowo znaczy. To jakiś dziecinny straszak, wynaleziony przez filistrów na poskromienie niesfornych osobników o swoistej indywidualności.

MARTA — Doprawdy, patrząc na ciebie, nikomu nie przyszłoby na myśl, że niebawem czeka cię rozprawa z mężem i to rozprawa nielada.

OLESIA (śmieje się). — Miałam z nim już niejedną... przeprawę. To dla mnie nie pierwszyzna.

MARTA — Nie pojmuję, że materjalnie niezależna, tak zupełnie od niego niezależna, nie pomyślisz nigdy nad zerwaniem tych węzłów.

OLESIA (jakby zdziwiona). — Rozwód?!... To całkiem u nas wykluczone. A separacja sądowa, to skandal A ja nie lubię skandalu. Zresztą, czemu miałabym do tego dążyć, jeśli w rzeczywistości żyję z nim w separacji a nie jestem teraz skazaną nawet na widywanie tego miłego „małżonka“. Separacja formalna jest zbyteczna dla tych, co mieli tyle bon sens, by nie widywać się wcale.

MARTA — A jednak lękam się, że mąż da ci się dzisiaj we znaki.

OLESIA (do siebie). — Swoją drogą to będzie... ciekawe.

MARTA — Ciekawe i dramatyczne.

OLESIA — Nie dramatyczne! Leon nie wyszedł nigdy jeszcze z roli amanta z lekkiej, najlżejszej komedji. (po chwili, siadając). Dam sobie z nim radę. Mam swój plan! (poczyna śmiać się w głos, serdecznie). Jaką on przybierze minę! Jaką minę może przybrać małżonek. gdy żona prosi go na chrzciny dziecka, którego ojcem nie jest! (śmieje się). Ha! ha!

MARTA — Jesteś, zaprawdę, nadzwyczajna. Posiadasz jakiś talizman, przemieniający dramat we farsę. Ale mam przeczucie, że to nie obejdzie się bez awantury.

(Wchodzi z prawej Stefan).

STEFAN — Jaśnie pan hrabia przyjechał.

MARTA (półgłosem, przerażona).— Już przyjechał!...

OLESIA (do lokaja). — Czekam tu na pana hrabiego.

STEFAN (wychodzi na prawo).

OLESIA (do siebie). — Tak, jak ja go niecierpię, może mężczyznę niecierpieć tylko żona.

MARTA (zrywa się zaniepokojona). — Ja się doprawdy lękam!... Będzie awantura!

OLESIA — Ostatecznie, kto wie? Może masz rację...

MARTA (bardzo zaniepokojona). — Chodź, kochanie! Weźmiesz laurowych kropli. Niech on poczeka. (zbliża się do drzwi na lewo).

OLESIA — Dobrze, bo i tak muszę zebrać myśli (idzie za nią).

(Obie wychodzą na lewo).SCENA 4.

LEON — STEFAN

LEON (dość przystojny, elegancki, zniszczony, w ruchach nerwowy. Odczuwa się w nim b. długoletniego oficera niemieckiego. Ubrany w sportowo-podróżniczy kostjum) (wchodzi żywo z prawej, rozgląda się, zbliża do kominka, zacierając ręce, do lokaja). — Nie macie jeszcze tu centralnego ogrzewania...?

STEFAN (który wszedł za nim z prawej). — Nie, proszę jaśnie...

LEON (żywo).— Kazałeś napalić w mym błękitnym pokoju?

STEFAN — Pani hrabina kazała napalić już od rana.

LEON (rozgrzewa ręce przy ogniu). — I cóż tu słychać? Pan hrabia Kornel zdrów?

STEFAN — Zdrów. W lecie chodził jeszcze na pola i lasy. Zbierał zioła na leki.

LEON (dorzuca polano na ogień). —To on zawsze jeszcze bawi się w lekarza! I ludzie zażywają te jego leki z roślin?

STEFAN — Zażywają.

LEON — I nikt jeszcze od tego nie umarł?

STEFAN (z uśmiechem). — Nie. Ludzie powiadają, że to skutkuje.

LEON — Tak? Wyleczył kogo choćby z bólu żołądka?... Ale ty wolałbyś na taką przypadłość kieliszek gorzałki?

STEFAN (jak wyżej). — A-no, juści, proszę jaśnie pana.

LEON — Gorzałka na wszystko skutkuje, co? (uśmiecha się). Masz rację. Leśniczy co mówi? Jeleni dużo?

STEFAN — Mówi, że są. Pani hrabina nie da byle komu polować, Boże broń.

LEON — To dobrze. Zobacz-no do mego gabinetu, czy tam się nagrzało.

STEFAN (wychodzi przez drzwi w głęgi)
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: