Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ich Troje. Biografia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 lipca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,00

Ich Troje. Biografia - ebook

Pełna przygód i licznych zwrotów akcji historia zespołu Ich Troje Opowieść o tym zespole to inspiracja i przestroga w jednym. W czasach kiedy niemal każdemu marzy się splendor i kariera gwiazdy, a marzenia te podkręcają i pozwalają realizować formaty programów telewizyjnych, łatwo zabrnąć w ślepy zaułek. Michał Wiśniewski, Jacek Łągwa i wokalistki zespołu z rozbrajającą szczerością opowiadają o tym, co ich niosło i uszczęśliwiało, ale też o niepowodzeniach i porażkach, i wreszcie o cenie, jaką musieli bez wyjątku zapłacić za popularność. Ma się wrażenie, jakby chcieli zdjąć łuski z oczu tym, którzy na ich temat, ale i na temat branży muzycznej mają fałszywe wyobrażenia. Można nie być fanem Ich Troje, a i tak dać się wciągnąć w historię zespołu, który zbudowali ciężką pracą, wiarą w sens tego, co robią, bezwzględnym uszanowaniem i oddaniem dla swoich fanów. Tak, ta książka jest niewątpliwie hołdem dla nich.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8202-724-2
Rozmiar pliku: 22 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ICH TROJE…

Historia tego zespołu jest jak opowieść o statku, który pływał od portu do portu, walczył ze sztormami, uderzał o góry lodowe, zmieniał pasażerów i miał jednego kapitana, który nawigował raz lepiej, raz gorzej, ale zawsze na tyle wyraziście, że nie można było pozostać obojętnym na kurs, który obierał. To nie „Titanic”, bo choć Ich Troje miał szansę zatonąć co najmniej kilkakrotnie, los zawsze okazywał się łaskawy. Uparty kapitan co rusz nakreślał nowe trasy i dosłownie opływał świat dookoła.

Grupa, na ogromną i niespotykaną po dziś dzień skalę, zawładnęła masową wyobraźnią Polaków. O fenomenie Michała Wiśniewskiego i jego zespołu świadczą niebotyczne i przekraczające najśmielsze marzenia współczesnych muzyków liczby sprzedanych płyt, uginające się pod ciężarem nagród półki czy zapełnione po brzegi największe sale koncertowe, amfiteatry i stadiony nie tylko w naszym kraju.

Miarą sukcesu Ich Troje była przede wszystkim bezgraniczna miłość wiernych fanów. To właśnie oni dodawali łódzkiemu triu skrzydeł, gdy te podcinała nieprzychylna grupie branża. Nawiasem mówiąc, niezwykłym oddaniem i lojalnością swoich sympatyków, pomimo upływu lat, zespół może szczycić się po dziś dzień.

A skoro mowa o przemijającym czasie… W 2022 roku Ich Troje obchodzi swoje 27 urodziny. Aż trudno uwierzyć, że minęło już ponad ćwierć wieku od momentu, kiedy trójka młodych, przepełnionych pasją i marzeniami ludzi pochodzących z Łodzi postanowiła założyć zespół. Nawet w najśmielszych snach nie mogli przypuszczać, że wkrótce całkowicie odmienią oblicze rodzimej sceny, zapisując się wielkimi literami na kartach historii polskiej muzyki rozrywkowej. Na przestrzeni lat Ich Troje przyzwyczaili nas do tego, że chętnie wychodzą poza utarte schematy. Nie inaczej jest dziś, kiedy celebrując swoje urodziny, zespół zamiast przyjmować prezenty postanowił przygotować dla swoich fanów biografię podsumowującą 27 lat działalności artystycznej.

Tu rodzą się pytania. Czy można jeszcze napisać coś interesującego o kimś, kto przez lata wyskakiwał niemal z każdej lodówki? Czy w dobie internetowego ekshibicjonizmu pozostał jeszcze choć niewielki rąbek tajemnicy do uchylenia? Ta opowieść daje na to pytanie odpowiedź. Jak najbardziej: TAK! To nie zbiór suchych faktów, festiwal cytatów czy beznamiętnie uszeregowane chronologicznie daty największych sukcesów grupy. W Wasze ręce oddajemy historię zwyczajnych ludzi, którzy podążali i nadal podążają krętą i wyboistą życiową drogą. To opowieść o marzeniach, planach, lękach i konieczności zderzenia się z brutalną rzeczywistością. Czasem zabawna, innym razem pełna smutku i goryczy; traktująca o blaskach i cieniach niewyobrażalnej dla przeciętnego zjadacza chleba popularności, uwielbieniu fanów, a także zawiści i nieprzychylności branży muzycznej. To także opowieść o tym, jak bolesny bywa upadek z samego szczytu i jak olbrzymią cenę trzeba zapłacić za sukces. Bo show-biznes nie bierze jeńców i nie daje niczego na kredyt.

Fot. archiwum Michała Wiśniewskiego

Można powiedzieć, że ich historia jest banalnie prosta — oto ćwierć wieku temu pewien biznesmen skontaktował się z młodym kompozytorem, aby ten pomógł mu zrealizować muzyczny projekt. Plany wzięły w łeb, bowiem niespodziewana fascynacja jednego z nich amatorskim śpiewaniem zaowocowała otwarciem pierwszego w Polsce klubu karaoke. Tam w Łodzi przychodziło wiele ciekawych ludzi, jak Borys Szyc czy Anita Werner, obecnie dziennikarka i prezenterka stacji TVN. Ostatecznie wybór padł na absolwentkę socjologii UŁ, młodą zduńskowolankę, która została wokalistką powołanego niedługo później do życia zespołu. Ich Troje — koniec i kropka. Na dobrą sprawę w tych zaledwie kilku zdaniach można by zamknąć wątek powstania grupy. A jednak nie wszystko jest tak proste. Między innymi temu służy ta książka — by zamknąć szufladę z bezrefleksyjnie powtarzanymi od lat historiami, które z faktami nie miały wiele wspólnego.

Zajrzyjmy zatem w przeszłość… Odkurzmy wspomnienia Michała, Jacka i wokalistek… Sprawdźmy, nie „co”, ale „dlaczego” musiało się zdarzyć.

Fot. archiwum Michała Wiśniewskiego

***

Powiedzieć o Michale Wiśniewskim, że miał ciężkie dzieciństwo, to jak stwierdzić, że wejście zimą na K2 bywa kłopotliwe. Pijaństwo rodziców, a potem tułaczka po domach dziecka i rodzinach zastępczych, poczucie odrzucenia i brak miłości — to była codzienność kilkulatka. Nosił na swoich barkach życiowy ciężar, pod którym ugiąłby się niejeden dorosły. Każdy, kto miał okazję choć trochę poznać lidera Ich Troje, doskonale wie, że jest to człowiek, który nie szuka wymówek. Nie obraża się na to, co funduje mu los, i w pełni bierze odpowiedzialność za swoje życie. Ta determinacja towarzyszyła mu od najmłodszych lat. Pomimo kiepskiego startu i mnóstwa kłód rzucanych pod nogi, udało mu się wyjść na prostą. Kiedy jego koledzy, sącząc piwo, podrywali dziewczyny w barach, on wytrwale pracował na lepszą przyszłość. Dzięki temu, już jako młody chłopak, wreszcie poczuł smak sukcesu. Miła odmiana po wyczuwalnym wciąż w ustach smaku „radomskiego”, palonego i gaszonego po trzy razy. Paliło się takie okropne papierosy, bo były tanie, chociaż i tak nie zawsze było na nie stać. Chyba ze względu na potrzebę zmiany smaku Michał zajął się biznesem. I po pewnym czasie odniósł w nim swój pierwszy prawdziwy sukces.

Głowa na karku, pełna pomysłów, samozaparcie i zapewne odrobina szczęścia sprawiły, że wkraczając w dorosłość, ten chłopiec z domu dziecka nie musiał już stać przed sklepową witryną, oblizując się na widok smakołyków za szybą. Teraz mógł wejść do środka i śmiało wziąć z półek wszystko, na co tylko miał ochotę. A trzeba przyznać, że marzenia Michał miał niecodzienne. Jak bowiem wytłumaczyć fakt, że z okazji swoich urodzin, zamiast po prostu wyprawić huczną suto zakrapianą imprezę, chciał wystawić musical?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki1995. TAK SIĘ POZNALIŚMY, CZYLI NIE TYLKO VILLON

Michał nie tylko marzył o musicalu, ale rozpoczął przygotowania, żeby zorganizować tak wielkie przedsięwzięcie. Chciał, by muzykę opracował Paweł Marciniak, jeden z członków zespołu Varius Manx. Pomysł młodego biznesmena przypadł muzykowi do gustu. Zaproponował przygotowanie nowych aranżacji do wybranych przez Michała popularnych utworów Andrew Lloyda Webbera, Claude’a-Michela Schönberga i Johna Camerona z „Nędzników”, Richarda O’Briena z „Rocky Horror Show”. Marciniak podjął się tego zadania, niestety przeciągające się prace nad kolejną płytą Varius Manx niespodziewanie przekreśliły te plany.

Zmuszony wycofać się z umowy, poradził Michałowi, żeby odezwał się do innego muzyka, Jacka Łągwy, który współpracował z popularnymi Variusami przy produkcji dwóch pierwszych płyt.

Michał szybko doszedł do porozumienia z Jackiem. Początkowo nie była to sympatia — ta nawiązała się później — a po prostu dobre wyczucie biznesu. Każdy z nich widział w tej współpracy swój interes. Michał docenił umiejętności muzyczne Jacka, a Jacek dostrzegł we współpracy z Michałem możliwość realizacji swoich ambicji, a także zarobienia pieniędzy. Szybko doszli do wniosku, że zamiast wynajmować komercyjne studia nagrań, lepiej będzie kupić niezbędny sprzęt i otworzyć własne, wspólne studio.

Michał wybierał się na urlop, chciał zobaczyć i posmakować Azję. Przed wylotem wysłuchali jeszcze przygotowanego przez Jacka utworu. Łągwa pisał wtedy muzykę do spektaklu w Teatrze Adekwatnym według „Wielkiego Testamentu” François Villona w przekładzie Boya-Żeleńskiego. Michał był pod wrażeniem. Zaplanowali, że od razu po jego powrocie z wakacji pojadą do Niemiec, by wybrać najlepszy sprzęt.

Kiedy Jacek pracował nad ich wspólnym projektem, Michał korzystał z uroków urlopu w Tajlandii. Choć to stwierdzenie zdaje się mocno przesadzone — ani atmosfera Azji, ani tamtejsza architektura czy obyczaje nie robiły na nim większego wrażenia. Błąkając się bez celu po uliczkach Singapuru, trafił do niewielkiego baru. Choć pozornie knajpa nie różniła się niczym od innych lokali, w środku rzucały się w oczy liczne monitory. Jak się okazało, był to sprzęt do niezwykle popularnego w Azji, a w najlepszym wypadku raczkującego wówczas w Europie karaoke. Michał nie wiedział, co to jest, wypytał, dowiedział się, że słowo karaoke dosłownie znaczy „pusta orkiestra”. Po kilku głębszych przyłączył się do zabawy.

Fot. Jędrek Zaborowski

Jak dziś przyznaje, zmasakrował piosenkę Freddiego Mercury’ego „Great Pretender”. Tytuł piosenki jednak zobowiązuje. Zatem Michał udawał, że radzi sobie z tym numerem, a publiczność udawała, że jej się podobało, i wszyscy byli zadowoleni. Nie sam niezbyt udany popis wokalny okazał się tu najważniejszy. Michał poczuł, jaką moc ma ta zabawa i jak wielki drzemie w niej potencjał nie tylko biznesowy, ale również zrealizowania marzenia wielu osób: namiastki stania na scenie.

Po powrocie do kraju, tak jak się umówili, Wiśniewski z Łągwą wybrali się do Niemiec po wyposażenie studia nagraniowego. W jednym ze sklepów natrafili na… sprzęt do karaoke. Michał, będąc wciąż pod olbrzymim wrażeniem tego, jak ludzie cieszą się z amatorskiego śpiewania, szybko podjął decyzję. Porzucił plany o wystawieniu urodzinowego spektaklu, a pieniądze zainwestował w zmieniacz płyt i instrumentalne podkłady. Nie można mu odmówić daru przekonywania, skoro udało mu się namówić Jacka do zakupu potrzebnych monitorów i wejścia z nim do pierwszej wspólnej spółki.

— Michał pokazał mi, jak to funkcjonuje. Mimo że jestem z branży, nigdy nie słyszałem o takiej formie zabawy. W Polsce ludzie nawet nie słyszeli o karaoke. Cała koncepcja bardzo mi się spodobała. Pomyślałem, że warto poeksperymentować, że to może być droga do sukcesu w biznesie, zupełnie inna niż moja muzyka — wspomina Jacek.

Początkowo sprzęt testowali w domach, w gronie znajomych. Jednak imprezy, niewątpliwie wesołe i przyjemne, nie przynosiły zysków, a karaoke miało na siebie zarabiać. Zaczęli więc rozglądać się za lokalem, w którym oprócz alkoholu mogliby serwować klientom nieznaną dotąd atrakcję. Pierwszy wybór padł na klub przy Teatrze Muzycznym w Łodzi. Miejsce miało w sobie potencjał, spektakle przyciągały tłumy widzów. Niestety, znaczna część publiczności przyjeżdżała do Łodzi z okolicznych miejscowości, więc zaraz po przedstawieniu wynajętymi autokarami wracali do swoich domów. Problemem okazali się również współpracownicy.

— Do prowadzenia baru zatrudniliśmy niejakiego Zbyszka. Daliśmy mu szansę, bo łączyła nas dawna znajomość. Po jakimś czasie dopiero okazało się, że rąbał nas na kasę, jak tylko mógł. Bardzo przykre, kiedy oszukuje cię kumpel, który cię zna, więc wie, jak to zrobić — wspomina Michał.

W rozwinięciu skrzydeł nie pomagały również narzekania mieszkańców okolicznych domów, którzy skarżyli się na hałas. Ostatecznie Michał i Jacek zrezygnowali z tego miejsca z powodu nowych warunków finansowych, jakie postawił przed nimi właściciel budynku. Wspólnicy postanowili zatem znaleźć inny klub. Pomysł organizowania wieczorów karaoke przypadł do gustu właścicielowi restauracji Pera. Lokal wyglądał bardzo dobrze, okazało się, że aż za dobrze. Młodzi ludzie nawet nie próbowali tam wejść, obawiając się, że będzie dla nich za drogo. Faktycznie, ceny powodowały, że studenci w większości nie mieli tam czego szukać, zwłaszcza że właściciel nie był wyrozumiały dla klientów sączących przez cały wieczór jedno piwo. Niestety, również tym razem wybór okazał się chybiony. Jak to mówią, do trzech razy sztuka. Po żmudnych poszukiwaniach Michał i Jacek postawili na klub Wall Street. Początki były naprawdę trudne, Polacy niechętnie prezentowali swoje wokalne umiejętności przed szerszą publicznością, a już na pewno nie na trzeźwo. W tamtych czasach angielski stanowił dla wielu sporą przeszkodę. Chcąc ośmielić publiczność, Michał i Jacek sami występowali, często nawet przez kilka godzin bez przerwy.

— Kiedy usłyszałem, jak Wiśnia zaśpiewał „Jeanny” Falco, gdy zobaczyłem, w jaki sposób on, który był kompletnym amatorem, potrafił zapanować nad ludźmi zgromadzonymi w klubie, od razu powiedziałem mu: Facet, ty po prostu musisz zostać na scenie, to jest twój job. Poczułem, że to jest człowiek stworzony do tego, żeby być gwiazdą — wspomina Jacek.

— Na początku siedzieliśmy w klubie i śpiewaliśmy sobie sami. Później zaczęli dołączać do nas ludzie, ale gdyby w tamtym czasie ktoś mnie zapytał, czy coś z tego będzie, to ręki nie dałbym sobie uciąć. Nawet jednego palca — przyznaje Michał.

Aby wyeliminować ewentualny wstyd wynikający z braku znajomości angielskiego, chałupniczą metodą przygotowali muzyczne podkłady do śpiewania największych polskich przebojów, i to używając sprzętów typu Amiga 2000 i kaset VHS.

— Bawiliśmy się tak naprawdę przez trzy dni: w piątek, sobotę i niedzielę. Później wykończeni leżeliśmy aż do środy, a w czwartek zbieraliśmy siły, żeby w weekend znowu zorganizować kolejne trzy wieczory karaoke. Dokładniej rzecz biorąc, noce, bo przyjeżdżaliśmy do klubu na dwudziestą, a wychodziliśmy z ostatnimi gośćmi, często o ósmej rano. Wszyscy świetnie się bawiliśmy, byliśmy młodzi, jeszcze przed trzydziestką i mieliśmy wiele sił w organizmie — śmieje się Jacek.

Interes kręcił się coraz lepiej. Informacja o niezwykłym łódzkim klubie rozchodziła się pocztą pantoflową. Liczba gości lokalu wzrastała, a chętnych do wspólnego śpiewania przybywało.

— Do klubu przychodzili mistrzowie jednej piosenki, którzy za każdym razem wykonywali ten sam utwór. Pewna dziewczyna śpiewała „Hopelessly Devoted to You”. Wychodziło jej to doskonale — wspomina Michał. — Imponowała mi, była bardzo pewna siebie, ale niestety opanowała tylko ten jeden kawałek. Pewnego dnia wykonała inny numer i całkiem go położyła. Wywiązała się między nami dyskusja, w której nazwałem ją „niezłym suczyskiem”. Strasznie to przeżyła, a ja często wspominam tę historię, bo wtedy po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać, że trzeba ważyć słowa. Obraziła się na mnie śmiertelnie, ale kilka tygodni później pozwoliła sobie wytłumaczyć, że w ten niezręczny i niedelikatny sposób chciałem wyrazić swój podziw dla jej umiejętności wokalnych i, przede wszystkim, wielkiej swobody w zachowaniu na scenie. Jakoś mi wybaczyła.

Jacek nadal przygotowywał „Wielki Testament” Villona. W ostatniej chwili okazało się jednak, że reżyser Józef Zbiróg nie otrzymał zaplanowanego budżetu, przez co szumnie zapowiadane utwory, które miały być wykonane z rozmachem, z towarzyszeniem orkiestry, musiały zostać zamienione na playbacki. Wspólnicy planowali też nagrać na kasety przygotowywany materiał z „Wielkim Testamentem” i sprzedawać je po spektaklach. Nawet informacja o braku dofinansowania ze strony teatru nie zgasiła ich młodzieńczego entuzjazmu. Projekt postanowili zrealizować sami. Męskie partie wokalne Jacek powierzył Michałowi, którego barwa głosu idealnie pasowała do postaci głównego bohatera — średniowiecznego pijaczka i złodziejaszka. Brakowało jednak wokalu żeńskiego.

— Szukaliśmy i rozpuszczaliśmy wici. Proponowaliśmy współpracę wielu dziewczynom. Jedną z nich była Anita Werner, która grała już w zespole, który zdaje się, że nazywał się Monkeys. Została potem znaną dziennikarką i prezenterką telewizyjną — mówi Michał.

Na jednej z imprez karaoke pojawiła się Magda Pokora. Zachęcona dopingiem towarzyszącej jej koleżanki zaśpiewała „To nie ja” Edyty Górniak. Występ był na tyle dobry, że studentka nie tylko zachwyciła zgromadzonych w klubie gości, ale również zwróciła uwagę Michała. Znany ze swojej bezpośredniości, chwilę później już siedział przy stoliku dziewczyn, zabawiając je rozmową. Oczywiście opowiedział o trwających właśnie pracach nad spektaklem dla Teatru Adekwatnego i poszukiwaniach wokalistki. Od razu umówił się z Magdą na kolejne spotkanie. Wtedy właśnie zaczął kiełkować pomysł założenia zespołu.

— Tak naprawdę nie traktowałem tego jakoś specjalnie poważnie, raczej w kategoriach hobby. Oczywiście dawałem z siebie sto procent, ale to nie był mój pomysł na życie. Głównie chodziło mi o to, żeby stworzyć w Polsce sieć klubów karaoke — mówi Michał.

Jacek myślał wtedy podobnie:

— Zależało nam na promocji karaoke w Polsce. Michał zaproponował, abyśmy założyli zespół, który będzie grał swoją muzykę, jednocześnie promując w czasie koncertów ideę amatorskiego śpiewania. Stwierdziłem, że to bardzo dobry pomysł, ale nadal potrzebowaliśmy wokalistki. Wtedy nie czułem się na siłach, żeby pchać się do mikrofonu. Wolałem stać za klawiszami. Powiedziałem Michałowi, że będzie potrzebował wokalnego wsparcia jakiejś kobiety.

Kilkanaście dni później Magda ponownie pojawiła się w Wall Street. Wiśniewskiemu tym razem towarzyszył Jacek. Ten wieczór szybko się nie skończył. Luźne rozmowy przeplatały się z występami, a wraz z upływającym czasem trema Magdy powoli ustępowała. Jej kolejne popisy wokalne były na tyle dobre, że Michał zaproponował próbne nagrania.

Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej — z takiego założenia wychodził zapewne również Jacek, który właśnie wynajął ośmioślad Beatlesów, osiem ścieżek nagraniowych, i w swoim mieszkaniu kompilował na Atari 1040 ST aranżacje. Potrafił wykonać do osiemdziesięciu śladów na ośmiośladzie!

— Tak nagraliśmy „Wielki Testament” Villona, dla Teatru Adekwatnego, który wystawiał sztukę w Teatrze na Woli. Trudno to nawet było nazwać studiem. W jednym pokoju mikrofon i kupa kołder, aby wytłumić pogłos, a w drugim mały mikser, ośmioślad Tascam i… niewiele więcej — wspomina Jacek.

Cała trójka spotkała się tam kilka dni później. Michał od razu wręczył Magdzie teksty do „Wielkiego Testamentu”. Pośpiech i nerwowa atmosfera zaowocowały pierwszą poważną kłótnią, która o mały włos nie doprowadziła do zakończenia dopiero co kiełkującej współpracy. Każdy powiedział w emocjach o kilka słów za dużo.

— Kolejny raz powiedziałem do siebie: „Wiśnia, współpraca z ludźmi to trudna rzecz. Uważaj na to, co mówisz. A przede wszystkim jakim tonem”. Wszystkim nam naprawdę zależało na tym projekcie, więc po chwili zaczęliśmy żartować i rozpuściliśmy konflikt.

— Nagrywaliśmy czasami w łazience, czasami w kuchni. Jakościowo to trochę marne, jak na dzisiejsze czasy, ale wtedy bardzo się cieszyliśmy tymi utworami — wspomina Jacek.

Fot. archiwum Michała Wiśniewskiego

— Nagrany materiał montowaliśmy i realizowaliśmy w mieszkaniu dziadka żony Jacka, zwanego dentystą. Rzeczywiście był emerytowanym dentystą, niesłyszącym. Kiedy nagrywaliśmy naszą pierwszą płytę, a to była sytuacja jak z czasów komuny, Pagart płacił osobną stawkę za rolę/funkcję/instrument. I tak, żeby zarabiać więcej, wielu wokalistów było i scenarzystą, i reżyserem — bo liczyła się każda kolejna stawka. Zrobiliśmy taki myk, że poza gitarami całą resztę robiliśmy z sekwensera, ale Jacek wpisywał wszystkie instrumenty, tak żeby stawka była większa — tłumaczy Michał.

Kiedy Józef Zbiróg posłuchał tego, co zrobili, od razu zaproponował, aby aktorzy występujący na scenie korzystali z tych nagrań podczas przedstawienia. Aktorzy jednak kategorycznie odmówili. Woleli sami zaśpiewać z półplaybackiem.

— Mimo zgrzytów zostaliśmy jednak zaproszeni na premierę. To była totalna amatorszczyzna, bo Jacek wbrew pozorom pisze wymagającą muzykę. Aktorzy zagrali świetnie, ale wielu z nich nie potrafiło śpiewać. Po nagraniach naprawdę mieliśmy pogląd, jak to może brzmieć. Nie wytrzymałem. Po spektaklu powiedziałem wprost swoje zdanie, skrytykowałem to, co było rzeczywiście złe. No i wszyscy się na mnie obrazili. Zapadła cisza. Tylko Jacek, jako jedyny, podszedł do mnie i wytłumaczył, że w dniu premiery nie wolno tak robić. Powiedział, że muszę się ogarnąć i zrozumieć, że ja będąc na miejscu tych aktorów, też bym sobie nie życzył podobnego zachowania — przyznaje po latach Michał.

Jak się wkrótce okazało, opinię Wiśniewskiego podzielało więcej osób i spektakl po zaledwie kilku przedstawieniach zdjęto z afisza. Michał i Jacek, niezrażeni trudnościami, zgrali przygotowany materiał na kasety i sprzedawali je w klubie.

Fot. archiwum Michała Wiśniewskiego

— Kopiowaliśmy je drogą chałupniczą. Nie pamiętam dokładnie, ile tego było, ale całkiem sporo, jak na taką partyzancką pracę — wspomina Jacek.

Chłopaki poświęcili więcej czasu tworzeniu zespołu. Jacek sugerował cieszący się dużą popularnością pop, Michał upierał się przy piosence poetyckiej, w stylu „Jeanny” Falco. Jacek nigdy nie zgodził się z tym, że ten utwór ma cokolwiek wspólnego z poezją śpiewaną, ale dobrze pamiętał, jak publiczność w klubie karaoke reagowała na ten kawałek w wykonaniu Michała.

— Lubię muzykę z głębi, poezję śpiewaną. Ciągnie mnie w taką stronę od zawsze.

Wypracowali kompromis, tworząc estetykę, którą kilka lat później Marek Niedźwiecki określił mianem fabularyzowanego popu. Pozostała jeszcze kwestia nazwy. Kolejne pomysły, propozycje i nic. Zrezygnowany Jacek próbował zdać się na ślepy los:

— Pomyślałem, żeby zrobić tak, jak w prawdziwej czy legendarnej opowieści o powstaniu nazwy Budki Suflera, czyli otworzyć encyklopedię na dowolnej stronie, a wskazane palcem słowo stanie się nazwą naszego zespołu. Nic jednak z tego nie wychodziło. Nie chcieliśmy nazywać się Ratlerek, Rumianek ani Konopnicka.

Niespodziewanie z pomocą przyszła córka właścicieli mieszkania, które muzycy wynajmowali. Odwiedzając Michała, Jacka i jego żonę Dorotę, stwierdziła, że ich życie przypomina historię bohaterów popularnego wtedy filmu Andrew Fleminga „Ich troje”. I już nikt nie miał wątpliwości.

Fot. archiwum Michała Wiśniewskiego

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: