Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ikon - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 stycznia 2022
Ebook
36,90 zł
Audiobook
96,65 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,90

Ikon - ebook

Co łączy zakończony właśnie kryzys kubański, politykę braci Kennedych i ich związek z Marylin Monroe? Odpowiedź podsuwa jeden z najpoczytniejszych thrillerów Grahama Mastertona!

Daniel jest właścicielem małego pubu w spokojnym miasteczku w Arizonie. Gdy dowiaduje się, że jego najlepszy przyjaciel Willie, major lotnictwa, ginie niespodziewanie, od razu nabiera podejrzeń. Czy to na pewno był wypadek? Przecież kilka godzin wcześniej Willie wyjawił mu, że odkrył nieprawidłowości w działaniu rakiet samonaprowadzających używanych w systemie obronnym Air Force.

Parę dni później w sąsiednim mieście w podobny sposób umiera wdowa po innym majorze Air Force. Daniel natychmiast kontaktuje się z dziennikarką Kathy Forbes, która relacjonuje przebieg śledztwa w tej sprawie. Namawia ją, aby wspólnie rozwiązali mroczną zagadkę obydwu morderstw.

Masterton po mistrzowsku buduje napięcie, odkrywając maleńkie kawałki układanki, która pod koniec powieści staje się wyrazistym i jakże zaskakującym całościowym obrazem brudnej rzeczywistości.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66989-05-4
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„RINC (Reduction In Nuclear Capability) to akronim utworzony przez Komitet Połączonych Szefów Sztabów. Oznacza rozmowy prowadzone przez Stany Zjednoczone i Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich, których celem jest doprowadzenie do ostatecznej dwustronnej redukcji potencjału nuklearnego”.

„Joint Services Review”

Nr XVII, 1981

„Poleciliśmy naszym oficerom zdemontować (pociski) i zwrócić je Związkowi Radzieckiemu”.

Nikita Chruszczow,

październik 1962

„Były i inne kobiety tak piękne jak ona, lecz w niej było coś więcej: kombinacja zadumy, tęsknoty i żywotności. To właśnie wyróżniało ją wśród innych”.

Lee Strasberg,

19621.

Szukał jej od bardzo dawna, przez dwadzieścia pustych i nerwowych lat. A kiedy zobaczył ją wreszcie, siedzącą w półmroku sali koktajlowej hotelu Arizona Biltmore, kiedy dostrzegł jej piegowate dłonie zaciśnięte na szklance dużej „Mimozy”, zakrztusił się lunchem. Szybko wybiegł do toalety, by wypluć jeszcze nie przełkniętą kanapkę, a potem długo stał nad umywalką, przypatrując się sobie w lustrze, z uczuciem triumfu i niepokoju.

Chryste, znalazłem ją. Po tylu latach wreszcie ją znalazłem. Po chwili, gdy popatrzył na swe dłonie oparte o brzeg umywalki, dłonie teraz o dwadzieścia lat starsze niż wtedy, gdy zaczynał jej szukać, nawiedziła go inna myśl: oby to jednak nie była ona. Mam nadzieję, że to halucynacja. Jeśli to ona, będę przecież musiał ją zabić. Oni chcą, naprawdę chcą, żebym pewnego dnia pojawił się z jej głową. Poza tym, jeżeli to ona, co będę robił przez resztę życia? Kto da robotę człowiekowi, który od dwudziestu lat nie zajmuje się niczym innym poza przemierzaniem Ameryki wzdłuż i wszerz, od deszczowej Filadelfii po zasypany śniegiem Oregon, poszukując jednej kobiety?

Wyszedł z toalety, a drzwi zaskrzypiały za nim. Ciągle tam siedziała, sama na wielkiej kanapie z lat dwudziestych, pod podzwaniającymi żyrandolami w stylu art deco. Hotel Arizona Biltmore zaprojektował w połowie lat dwudziestych Frank Lloyd Wright. Pensjonat ów był wtedy wyzywająco nowoczesnym, luksusowym i modnym miejscem spotkań znanych i bogatych Amerykanów ery jazzu. Wokół, w ogrodach pełnych kwiatów ustawiono domki z betonowych półfabrykatów. Hotelowe jadalnie z kasetonowymi sufitami pełne były fontann w stylu art deco i ręcznie tkanych dywanów w geometryczne wzory. I oto tutaj właśnie ją znalazł, otoczoną całym tym dekadenckim splendorem. Była gruba, tak jak przypuszczał, musiała ważyć przynajmniej sto osiemdziesiąt pięć funtów. Zobaczył ją w liliowej plisowanej pelerynie. Miała skórę białą jak mleko, a rudobrązowe włosy z siwymi pasmami starannie zaczesywała do tyłu i spinała grzebieniami. Gdyby pozostała platynową blondynką, pomyślał, albo ufarbowała włosy na rudo, pewnie zamaskowałaby się lepiej. Lecz on zawsze wierzył, że gdy ją odnajdzie, okaże się jasną brunetką. Tak właśnie było.

Na twarzy nie miała żadnych śladów po operacjach plastycznych. Dla każdego, kto nie spędził dwudziestu lat na wpatrywaniu się w fotografie, rysunki i gliniane wzory jej twarzy i głowy pod każdym kątem i przy każdym oświetleniu, otyłość zmieniła ją na tyle, że zabieg chirurgiczny był niepotrzebny. Jej opuchnięte oczy przywodziły na myśl mongoloidalne szparki. Miała głęboki podwójny podbródek. Prawdopodobnie uważała, że gdy tylko powróci do swojej zwykłej, pozbawionej uroku postaci, przypisanej jej od dzieciństwa, będzie bezpieczna. Znów stanie się nieznaną, niechcianą sierotą, brzydkim kaczątkiem, którego nikt nigdy nie zechce adoptować. Brak przebiegłości zdradzał ją przez całe życie. A teraz ją zdemaskował.

Usiadł naprzeciwko niej, bardzo blisko. Założył nogę na nogę, zapalił papierosa i zaczął ją obserwować. Nawet jeśli to spostrzegła, niczego nie dała po sobie poznać. Sączyła „Mimozę”, bawiąc się złotą obrączką na serdecznym palcu i od czasu do czasu spoglądając w kierunku rozsuwanych drzwi, które wiodły ku trawnikom, bungalowom i olśniewającemu blaskowi popołudniowego słońca. W pewnej chwili uśmiechnęła się nawet do jasnowłosego trzylatka, Anglika, który przebiegał akurat obok niej, wołając mamę. Był to jednak smutny, pobłażliwy uśmiech. Właśnie taki, jaki posłałaby dziecku pięćdziesięciosześcioletnia bezdzietna kobieta po trzech małżeństwach, skazana na dalszą samotność dlatego, że uciekała przed zemstą o wiele bardziej straszliwą niż wyrok wymiaru sprawiedliwości.

Kelnerka, która właśnie rozpoczęła swoją zmianę, podeszła do mężczyzny i grzecznie zapytała, czego sobie życzy. Przez chwilę zastanawiał się, po czym odparł:

– Poproszę budweisera i orzeszki.

Uznał, że właśnie takie zamówienie – staromodnego trunku z baseballowych boisk – jest stosowne do sytuacji. A może był to jego ukłon w stronę Joe DiMaggio? Dziwił się, jak ona mogła to wszystko znosić, wiedząc, że Joe DiMaggio regularnie przynosi róże na grób w Westwood. Przetarł oczy, zaciągnął się papierosem, a w jego głowie, jak nieproszone duchy kłębiące się w sali koktajlowej, kotłowały się wspomnienia ostatnich dwudziestu lat.

Nazywał się Henry Friend. Zaczął jej szukać dokładnie dwa tygodnie i dwa dni po swoich trzydziestych ósmych urodzinach. Teraz miał pięćdziesiąt osiem lat, dwa lata więcej od niej. Był wysokim mężczyzną o pomarszczonej twarzy i stale przymrużonych oczach, jakby cierpiał na chroniczne bóle głowy. Jego nos przypominał kartofla, dłonie luźno zwisały w przegubach, a jego głos kojarzył się z Walterem Matthau. Jego przyjaciele nie mieli o nim opinii, ponieważ Henry Friend nie miał przyjaciół. Z rodziny pozostał mu tylko starszy brat, który mieszkał w Bend w stanie Oregon. Życie spędzał w hotelach, pensjonatach, przyczepach kempingowych, schroniskach, od czasu do czasu w ramionach wdów, dziwek lub samotnych żon, w sypialniach za wyblakłymi siatkowymi zasłonami. Palił winstony, czytywał „Playboya” i „Guns & Ammo”. Dla pozy jeździł fordem thunderbird landau, rocznik 1969. Bieliznę prał w hotelowych umywalkach, w proszku rozdawanym gościom w torebeczkach, i rozmawiał sam z sobą przed hotelowymi lustrami.

Kiedyś był mechanikiem, co jest grzecznym określeniem zawodowego mordercy. Wówczas najlepszym wśród ludzi ze swojego pokolenia; lecz po dwudziestu latach zastanawiał się, co z tej doskonałości w nim pozostało. Jack Ruby powiedział mu kiedyś: „Możesz uważać, że jesteś najlepszy. Twój talent może jednak nagle zniknąć, na przykład w jakiejś pieprzonej toalecie, kiedy będziesz mył te swoje upieprzone ręce”. Jack Ruby. Henry wciąż uśmiechał się do siebie na myśl o Jacku i jego trafnym przydomku. Jack Ruby – Czerwony Jack. Czerwony jak krew. Przez te wszystkie lata nikt nie dotarł do sedna, nie zrozumiał pseudonimu. Aż czasami człowiek zastanawiał się, co właściwie robią te wszystkie ważniaki z FBI, oczywiście poza starannym piłowaniem paznokci, chodzeniem na senackie przyjęcia i walką o gabinety z więcej niż jednym oknem. Pieprzony Jack Ruby.

Skończyła „Mimozę” zbyt szybko, niczym kobieta, która rzeczywiście musi się napić alkoholu. Za chwilę zawoła kelnerkę i zamówi następnego drinka. Henry nie wiedział, że przychodzi tutaj codziennie o piątej po południu i wypija trzy, czasami cztery kolejki, zawsze sama. Sama, po tym wszystkim, co się wydarzyło, po uwielbieniu tłumu… Była teraz otyłą damą w średnim wieku, wiodącą samotne życie, znaczone wizytami w salonach piękności, nieudanymi kuracjami odchudzającymi i lekturą „The Price is Right”.

Jeszcze przez chwilę czekał, po czym zwrócił się do niej:

– Przepraszam, ale nie mogę tego nie powiedzieć. Kogoś mi pani przypomina.

Popatrzyła w jego kierunku i zamrugała. Aż do tej chwili jej myśli koncentrowały się wyłącznie na kelnerce.

– Słucham? Pan mówi do mnie? – zapytała.

– Przepraszam. – Uśmiechnął się. – Nie chciałem pani przestraszyć. Ale naprawdę kogoś mi pani przypomina. Aż nie mogę w to uwierzyć.

Znów popatrzyła na niego zwężonymi źrenicami. W tym momencie podeszła do niej kelnerka i zapytała:

– Jak się pani czuje, pani Schneider? Czy mam przynieść kolejną „Mimozę”?

– Czy zechce pani ją dopisać do mojego rachunku? – zaproponował Henry.

Pani Schneider nie zareagowała, lecz jedynie kilkakrotnie w milczeniu przenosiła wzrok z Henry’ego na kelnerkę, jakby obawiała się, że zmówili się, żeby z niej zakpić.

– Śmiało, niech pani przyniesie jeszcze jedną „Mimozę” – powiedział Henry. – A dla mnie kolejnego budweisera.

Kiedy kelnerka odeszła do barku, Henry wziął nie dokończone piwo i usiadł obok pani Schneider, dość blisko, ale jednak nie na tyle, by ją krępować. Poczęstował ją winstonem, lecz odmówiła, kręcąc głową.

– Rzuciłam palenie. Tak chciał mój lekarz.

– Przecież wygląda pani doskonale. Powiedziałbym, wręcz kwitnąco.

Na moment położyła dłoń na piersiach.

– Po prostu muszę dbać o serce. To nic poważnego, ale lepiej, żebym nie paliła.

– Czy będzie pani przeszkadzać, jeśli ja zapalę?

– Wolałabym nie.

Wsunął papierosy z powrotem do paczki.

– W porządku, w takim razie nie zapalę.

Zapadła kłopotliwa cisza. Pani Schneider popatrzyła w kierunku rozsuwanych drzwi. Na zewnątrz w potężnym upale nakrywano stoliki rypsowymi obrusami i ustawiano jaskrawożółte parasole, przygotowując weekendowy jarmark wielkanocny. Chłopiec hotelowy z trzema drewnianymi królikami pod pachą: zielonym, białym i czerwonym, przeszedł obok stolika Henry’ego i pani Schneider.

– Zostaje pan tutaj na Wielkanoc? – zapytała Henry’ego.

– Nie wiem. To zależy. Ale chciałbym.

– Przyjechał pan w interesach?

Pokiwał głową.

– Tak. Motorola.

– Domyślałam się tego – powiedziała z uśmiechem. – Jeśli to nie mafia, to pewnie Motorola. To dwa wielkie M w Phoenix. Mam nadzieję, że pańska podróż przynosi efekty.

– Jasne – odparł.

Znowu cisza. Pani Schneider popatrzyła na Henry’ego.

– Powiedział pan, że kogoś panu przypominam. Kogo?

– Nie wiem. To było bardzo dawno. Jakieś dziewiętnaście albo dwadzieścia lat temu. Wszyscy się starzejemy.

– Ale kogo panu przypominam? Naprawdę pan nie pamięta?

– Może przyjaciółkę… – odparł Henry. – Nigdy się nie ożeniłem. Raczej nie urodziłem się po to, żeby być mężem. Dlatego miewam przyjaciółki, ale zapewniam panią, wszystkie do tej pory były bardzo ładne.

– A ja jestem wdową – powiedziała pani Schneider.

Kelnerka przyniosła napoje.

– Ja płacę – przypomniał Henry i położył na tacy dziesięciodolarowy banknot. – Reszty nie trzeba.

Pani Schneider wypiła potężny łyk szampana z sokiem pomarańczowym. Przymknęła oczy, kiedy musujący płyn zaczął spływać jej do żołądka.

– Mój mąż był pilotem w bazie Air Force w Lukę – odezwała się po chwili. – Wie pan, niedaleko Litchfield Park. Miał stopień majora, latał na F-16. Był przystojny i dobry. Czy pan wie, ile mu płacili? Tysiąc siedemset dolarów miesięcznie! Majorowi z dwunastoletnim stażem! Ale pewnego dnia wleciał prosto w jakieś zbocze w górach White Tank i tak się wszystko skończyło. Zostałam sama z domem, rentą z Air Force i niewielką kolekcją nieprzyzwoitych magazynów, które znalazłam w jego szufladzie ze skarpetami.

Henry dokończył jedno piwo i zaczął pić następne. Przytaknął pani Schneider ze zrozumieniem, ale i z widocznym roztargnieniem, jakby słuchał historii jej życia po raz trzeci czy czwarty, choć opowieść o majorze z Air Force, który wleciał samolotem w zbocze góry, była dla niego zupełnie nowa. No i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że wszystkie szczegóły biografii, jakie mu podawała, są z całą pewnością sfabrykowane, że w ciągu dwudziestu lat spędzonych w ukryciu doskonale je opracowała i zapamiętała. Zresztą dla Henry’ego nie miało to znaczenia. Nie mogła odwieść go od wypełnienia zadania, którego realizacji był tak blisko. Kawałek o sprośnych magazynach w szufladzie ze skarpetami nawet mu się spodobał. Przydawał majorowi Schneiderowi pewnej urojonej głębi, autentyczności. Ktokolwiek wymyślił dla niej ten drobny szczegół, z pewnością był profesjonalistą.

– Nie pijam niczego innego poza „Mimozą” – powiedziała. – Czasami tylko sok pomarańczowy. Jeśli wypiję za dużo, nie mogę brać pigułek nasennych, a jeśli nie mogę ich zażywać, wpadam w przerażenie. Czy wie pan, jak to jest, kiedy nie można zasnąć? Myśli galopują nie kontrolowane, aż wreszcie człowiek odnosi wrażenie, że za chwilę zapłonie mu mózg. Tak właśnie jest ze mną każdej nocy, a właściwie tak by było, gdybym nie brała tabletek. Od wielu lat wciąż to samo.

Henry zapalił papierosa i popatrzył na nią.

– Czy od dawna mieszka pani w Phoenix? – zapytał.

– Od dziesięciu lat. Mieli zamiar wysłać nas do Wheeler, na Hawaje, ale akurat Martinowi przydarzył się ten wypadek. Cieszyłam się na myśl o tym wyjeździe. Nie wiem, czy Martin był tak samo zadowolony. Przedtem mieszkaliśmy w Myrtle Beach w Karolinie Południowej. Tam raczej mi się nie podobało. Wszystkie żony oficerów zadzierały nosa. Pozycja męża decydowała o wszystkim. Żona majora nie mogła się odezwać do pułkownikowej, zanim ta sama nie zaczęła rozmowy. No i żadna z nas, żon oficerów, nie odzywała się do żony podoficera.

– Czy Lukę jest bardziej przyjazne?

Klasnęła białą dłonią w wierzch drugiej.

– Było i chyba nadal jest. Od dawna nie widuję już nikogo z Air Force. Wie pan, jak to jest. Teraz, kiedy Martina już nie ma, chyba nie miałoby to sensu. Bo cóż mnie obchodzi, że pułkownik Bickerstaff uważa kapitana Willisa za kretyna albo że major Hodges pieprzy pułkownikową Bickerstaff co środę w motelu Mesa przy Indian School Road?

Henry skrzywił się.

– No pewnie. Co to panią obchodzi?

Zapanowała cisza. Pani Schneider wciąż sprawiała wrażenie tak spiętej, że Henry Friend był pewien, iż za chwilę zmieni zdanie i poprosi go o papierosa.

– Czy ma pan zegarek? – zapytała nagle.

– Jest dziesięć po.

– To jeszcze wcześnie – stwierdziła, choć nie określiła, na co jest wcześnie. Na obiad? Sen? Zmierzch? Koniec świata? – Nie powinien mi pan pozwalać, żebym zawracała panu głowę – powiedziała niespodziewanie. – Musi pan być bardzo zajętym człowiekiem.

– Wcale mi pani nie zawraca głowy – odparł spokojnie. – Aż do jutra nie mam już żadnych spotkań.

– Tak? Cóż, tutaj, w Phoenix, nie ma nic ciekawego do roboty, będzie się pan nudził. Wciąż jesteśmy typowymi ludźmi zachodu. Wcześnie jadamy i wcześnie kładziemy się spać. Jesteśmy zdrowi, zamożni i mądrzy jak wszyscy diabli.

– To bardzo dobry pomysł. To znaczy wcześnie chodzić spać.

Zmarszczyła czoło. Znów wypiła łyk „Mimozy”, tym razem niewielki, ale bardzo szybko, łapczywie, jak ktoś, kto pijąc, myśli o czymś bardzo odległym. Opanowanie Henry’ego najwyraźniej niepokoiło ją, lecz do tej pory nie powiedział ani nie zrobił niczego, co dałoby jej pretekst, żeby się go pozbyć.

– Co, do diabła, pan tutaj właściwie robi? – zapytała po chwili.

Pytanie ostatecznie przekonało go, że odnalazł właściwą kobietę. Żadna inna nie odezwałaby się w taki sposób. Żadna prawdziwa wdowa z zachodu nie zadałaby tego pytania z taką arogancją i pewnością, że rozmówca się nie obrazi. Odwróciła się, żeby znów na niego spojrzeć. Wyraz jej twarzy dowodził, że nie czuje wobec niego niechęci, że wcale nie chce go urazić. Po prostu wypowiadała na wpół zapomnianą kwestię z na wpół zapomnianego filmu.

– Pracuję – odparł. – Jestem sprzedawcą. Sprzedaję półprzewodniki.

– Nie o to mi chodzi – powiedziała niecierpliwie. – Wcale nie o to mi chodzi. Zastanawiam się, co pan robi tutaj i teraz, dlaczego pan ze mną rozmawia?

– Podoba mi się pani – odpowiedział bezbarwnym głosem. Bezbarwnym, lecz zaczepnym, prowokującym.

– Podobam się panu?

– Tak. Nie sądzi pani, że moglibyśmy razem gdzieś pójść?

Przyglądała mu się uważnie.

– Co pan przez to rozumie?

– Tu jest tak jakoś oficjalnie, nie uważa pani?

Niespodziewanie głośno się roześmiała.

– Podrywa mnie pan, prawda?

Henry udał zakłopotanego. Opuścił wzrok i niby bezradnie jak nastolatek wzruszył ramionami.

– Tak, pan mnie naprawdę podrywa! – zawołała ze śmiechem. – Nie mogę w to uwierzyć!

– Nie chciałbym być bezczelny – powiedział Henry. – Ale to dlatego, że tak bardzo przypomina mi pani… Sam już nie wiem. Nie mogę sobie przypomnieć kogo. Ale wygląda pani jak gwiazda filmowa. Ma pani w sobie tę charyzmę, ten dziwny magnetyzm…

Pani Schneider przygładziła włosy.

– Zawsze wszyscy mi mówili, że mam to w sobie.

– Kto mówił?

– Wszyscy. Martin, przyjaciele. Po prostu prawie wszyscy. Henry pokiwał głową.

– No pewnie – powiedział.

Po dziesięciu minutach opuścili hotel Biltmore i wyszli w blask słońca. W radiu podali, że temperatura w Sky Harbor wynosiła dziewięćdziesiąt siedem stopni w skali Fahrenheita. Wokół czuć było upał i kurz. Henry wyciągnął z kieszeni okulary przeciwsłoneczne z pomarańczowymi szkłami i starannie umieścił je na swym kartoflanym nosie. Pani Schneider osłoniła twarz przed słońcem białym kapeluszem z dużym rondem.

– Może weźmiemy mój samochód? – zaproponował Henry.

Był to ciemnoniebieski oldsmobile wypożyczony w firmie Avis i zaparkowany pod drzewami na skraju hotelowego parkingu. Każdy, kto by zobaczył teraz tych dwoje wsiadających do niego, uśmiechających się do siebie i niespiesznie odjeżdżających, uznałby ich za małżeństwo od niedawna na emeryturze, członków klubu golfowego, którzy udają się właśnie do domu, by uciąć drzemkę po zaliczeniu dziewięciu dołków w gorącym porannym słońcu i po lunchu w meksykańskim Adobe Clubhouse, na przykład po dobrej emponadzie i żeberkach.

– Niech pan skręci w prawo – powiedziała. – W Dwudziestą Czwartą Ulicę, a potem jeszcze raz w prawo, w Lincoln.

Henry uśmiechnął się. Prowadził samochód spokojnie i płynnie aż do przesady. Ostatnią rzeczą, jakiej by teraz pragnął, było zwrócenie na siebie czyjejś uwagi albo, co gorsza, wplątanie się w jakiś wypadek. Jutro po południu osobiście zwróci samochód w punkcie Avisu na międzynarodowym lotnisku w Los Angeles, a jego alibi stanowić będzie to, że przecież nie mógłby przejechać całej drogi z Arizony do Los Angeles, jeśli naprawdę znajdowałby się tu i teraz w Phoenix z panią Schneider.

– Mieszka pan w Los Angeles? – wyrwała go z zamyślenia.

– Tak. Mam niewielki kawalerski bungalow przy Szóstej Ulicy.

– Mieszkałam kiedyś w Brentwood.

– Naprawdę? Dwadzieścia albo trzydzieści lat temu to była kraina gwiazd filmowych, prawda? Czy pani mąż służył gdzieś w okolicy?

Pani Schneider nie odpowiedziała. Popatrzyła na zakurzone pobocze. W oddali widać było Camelback Mountain. Henry dotknął jej dłoni.

– Niech się pani mną nie przejmuje – powiedział – Od dawna jestem fanem Hollywood. Greta Garbo, Bette Davis, Marilyn Monroe, Jayne Mansfield… Kochałem je wszystkie. Kochałem.

Dotarli do punktu, w którym Dwudziesta Czwarta Ulica styka się z Lincoln Drive.

– Jeszcze nie powiedziała mi pani, jak ma na imię – znów odezwał się Henry. – Jeśli mamy zostać przyjaciółmi…

Uśmiechnęła się, lecz nie do niego.

– Mam na imię Margot – powiedziała. – Margot Schneider. Z domu Petty.

– Ach, Margot – powtórzył Henry.

Poczekał, aż minie go trolejbus, po czym skręcił w prawo, w Lincoln Drive, w kierunku Paradise Valley. Droga wiła się pod górę, gładka, gorąca i zakurzona. W oddali, po prawej stronie w drżącym powietrzu skwarnego popołudnia falowały budynki centrum Phoenix: Convention Center, Compensation Fund, gmach radia KOOL. Henry czuł się jak wysuszona jaszczurka w wiwarium złapana w pułapkę w pełnym słońcu. Wyciągnął papierosa i wcisnął samochodową zapalniczkę, ale kiedy Margot Schneider spojrzała na niego z ukosa z wyrzutem, posłusznie odłożył papierosa.

Mieszkała w parterowym domku na Oasis Drive, w ekskluzywnej podmiejskiej dzielnicy, na wschodnich stokach Phoenix Mountains. Przed werandą spryskiwacze zraszały jasnozielony romb trawnika. Wiatr poruszał blachą okapu, obwieszczając, że nie ustanie już na Oasis Drive do końca dnia. Pani Schneider poprowadziła Henry’ego pod górę, do frontowych drzwi z rżniętego szkła wzmocnionego pozłacanymi różami z kutego żelaza. Dom miał numer 62, co wydało się Henry’emu cholernie na miejscu.

– Sympatyczne miejsce – zauważył, kiedy Margot otwierała drzwi. – A jakich masz sąsiadów?

– Bardzo spokojnych. Millerowie są naprawdę uroczy. On prowadzi w Scottsdale sklepik z wyposażeniem łazienek – Tub Time. Kargowie z naprzeciwka też są w porządku. On pracuje w Mountain Bell.

– A co robią ich żony?

– Och – wzruszyła ramionami – wychowują dzieci i oglądają w telewizji As the World Turns.

– A ja jestem fanem Guiding Light – powiedział Henry z uśmiechem.

Wprowadziła go do domu. Najpierw weszli do przestronnego salonu pomalowanego na biało, z ukośnym sufitem i dębowym kominkiem. Na ścianach wisiały kolorowe reprodukcje portretów amerykańskich Indian autorstwa Barriego Tinklera. Poszarzały zmierzwiony dywan wymagał już czyszczenia. Pod ścianą stała imitacja konsoli w stylu Ludwika XIV oraz para krzeseł stylizowanych na wzornictwo Chippendale’a. Henry wypatrzył też w kącie niewielki stolik na wrzecionowatych nogach, który zainteresował go najbardziej. Stało na nim kilka czarno-białych fotografii w srebrnych ramkach. Dwunastoletnia pani Schneider, major Schneider z żoną w trzecią rocznicę ślubu. Ich suczka Natasza. Państwo Schneiderowie w Myrtle Beach. Henry podniósł zdjęcie, na którym major Schneider – z doskonałym profilem i pewny siebie – stał obok spiczastonosego F-16. Nic, tylko podziwiać troskliwość i dbałość o szczegóły, z jakimi pani Schneider stworzyła swoje nowe życie.

– Twój mąż był bardzo przystojny. Jak mówiłaś, kiedy go poznałaś?

– Nie mówiłam ci o tym, ale to byto w grudniu 1950 roku.

– A, w grudniu 1950. To wtedy, kiedy nakręcono As Young As You Feel.

Zamarła nagle, zdejmując z głowy kapelusz.

– Co takiego?

– Mówiłem ci już. – Henry uśmiechnął się. – Zawsze byłem fanem kina. Uwielbiam filmy, nawet opery mydlane. Czy widziałaś Rzekę bez powrotu?

Popatrzyła na niego z ukosa.

– Nie – odparła. – Nigdy tego nie widziałam. Czy puszczali to w kanale Midnight Movie?

– Może. Chyba tak.

Znów zapadła cisza. Gdzieś z oddali dobiegło ich wycie samochodowego alarmu. Wreszcie Margot Schneider zapytała:

– Masz ochotę na drinka? Niestety, nie mam piwa.

– Wypiję cokolwiek. Whisky, wino, ty zdecyduj.

– Mam Stags Leap Riesling z Napa Valley.

– Świetnie. Chętnie się napiję.

Usiedli na tarasie i pili wino, które dla Henry’ego było za zimne i za słodkie. Zrobiło się późne popołudnie i gdy słońce zachodziło gdzieś nad Yuma County, góry zaczynały się wypełniać długimi skomplikowanymi cieniami. Wydawały się przez to starsze.

– Nigdy nie przepadałam za filmami – odezwała się Margot.

– Nie uległaś ich czarowi?

– Nie widziałam w nich żadnego czaru. Miały czarować, ale człowiek jest przecież tylko człowiekiem. Czy przychodzi ci do głowy, kiedy widzisz na ekranie którąś z gwiazd filmu, że ona czasami choruje, miewa bóle głowy albo bolesne miesiączki? Albo że bywa przerażona, ponieważ nie wierzy, że wystarczająco dobrze zagra? Nie myślisz o tym, prawda? A tak przecież z pewnością jest.

Henry obserwował ją uważnie.

– Oczywiście – powiedział po chwili. – Pewnie tak właśnie jest.

– Na przykład mój mąż – kontynuowała – nigdy nie rozumiał, że ktoś może być słabszy od niego, że nie radzi sobie z czymś. Mówił, że to rozumie, oczywiście. Ale w głębi duszy nie potrafił tego pojąć, ponieważ był przygotowany na to, żeby w każdej chwili radzić sobie z całym światem. A ja nie. No, ale teraz muszę dawać sobie radę. Przeważnie w samotności, niestety. – Wygładziła sukienkę, a potem spojrzała na Henry’ego i uśmiechnęła się do niego z zakłopotaniem, jakby przepraszająco. – Chyba nie chcesz mnie słuchać – stwierdziła. – Nie jechałeś przecież tak daleko, żeby wysłuchiwać opowieści o cudzych problemach.

– Wręcz przeciwnie – powiedział Henry. – Słucham cię, bo uważam, że jesteś jedną z najbardziej interesujących kobiet, jakie kiedykolwiek spotkałem. Od bardzo, bardzo dawna szukam kobiety takiej jak ty.

– Może coś zjesz? – zapytała nagle. – Mam w zamrażalniku pizzę pepperoni.

– Chyba nie jestem głodny – odparł Henry. – Wszystkie te służbowe lunche odkładają się we mnie. Na długi czas zapychają organizm. Pozostanę przy winie.

– W takim razie, czy nie będziesz miał nic przeciwko temu, że włożę coś wygodniejszego?

– Oczywiście. Ja tymczasem naleję sobie kolejnego drinka, jeśli pozwolisz.

Weszła do domu, odwracając się na moment w drzwiach patio, żeby rzucić mu – w jej przekonaniu uwodzicielskie spojrzenie. Po chwili Henry został sam. Sączył wino– i obserwował odległy odrzutowiec wojskowy, niczym igła połyskujący na ciemnoliliowym niebie. Wreszcie sięgnął do kieszeni i wyjął z niej czarny winylowy portfel. Położył go na stole obok jednorazowych rękawiczek chirurgicznych, które wydobył z drugiej kieszeni. Zaczął gwizdać przez zęby Some Day I’ll Find You.

Z wnętrza domu dotarł do niego głos z telewizora nastawionego na kanał KPHO:

– Stan pogotowia w związku z burzą piaskową pomiędzy Gila Bend a Yuma na autostradzie S… Jeśli zauważysz gęsty pył zbliżający się do autostrady, nie wjeżdżaj w ten obszar… Zjedź z drogi jak najdalej i zatrzymaj się, wygasiwszy światła…

Otworzył portfel i wyciągnął z niego zwiniętą piłę – dwie stopy drutu z doskonałej stali, z ostrymi zębami i czarnymi drewnianymi rączkami na końcach. Wyglądała jak garota z ząbkowanym brzegiem. Naprężył ją i wydała nieomal przyjemny dla ucha metaliczny dźwięk. Kupił ją w staromodnym sklepie z artykułami żelaznymi w Rumney Depot w stanie Vermont. Sprzedawca zapewnił go, że przecięłaby sześciocalową gałąź amerykańskiego białego orzecha tak, jak drut przeciąłby ser.

Dokończył kieliszek wina. Na jego twarzy pojawiła się niechęć, czego sobie nie uświadamiał. Po chwili ostrożnie włożył rękawiczki, naciągając je mocno. Czuł swój puls, jego regularny, mocny rytm, już prawie zapomniany, a towarzyszący mu zawsze wtedy, gdy szykował się do morderstwa. Minęło już dwadzieścia lat, a on znów poczuł to samo – chłodne, kontrolowane podniecenie. Narastające poczucie siły.

W dawnych czasach nazywano go Henry Gentleman właśnie z powodu jego opanowania. Rzadko kto rozumiał, jakże bezlitosnej natury potrzeba, by zabić człowieka na rozkaz. Wyspecjalizował się w zabójstwach powodowanych zemstą. W zadaniach, w których klient wymagał, żeby ofiara cierpiała i to w określony sposób. Po zakończeniu roboty zawsze zdawał raport. Opowiadał, jak ofiara błagała o litość, mimo że większa część jej wnętrzności znajdowała się już obok jej ciała. Jak krzyczała i płakała. Co ciekawe, klient zawsze wówczas unikał jego wzroku. Pieniądze zmieniały miejsce na stole bez wymiany choćby jednego spojrzenia między zleceniodawcą a zleceniobiorcą. Henry doszedł do wniosku, że prawie wszyscy unikają zabijania, choćby nawet za pośrednictwem płatnego mordercy. I przed dwudziestu laty podniósł cenę do pięciu tysięcy dolarów za zlecenie. W następnym tygodniu w Pittsburghu za pomocą elektrycznej wiertarki boscha wykończył mężczyznę, drążąc w jego czaszce pięć dziur. Nigdy przedtem ani potem nie słyszał, żeby ktoś tak przenikliwie krzyczał. Nigdy też nie miewał nocnych koszmarów, które byłyby związane z jego zajęciem.

Wytarł swój kieliszek miękką lnianą chusteczką do nosa. Przetarł nią także poręcz fotela oraz wszystkie powierzchnie, których mógł dotykać. Nie miało sensu mycie kieliszka, bezcelowa też byłaby próba zaaranżowania wszystkiego tak, jakby Margot umarła przypadkowo albo popełniła samobójstwo. Nikt nie mógł przez przypadek zrobić sobie tego, co zamierzał za chwilę zrobić Henry. Wstał i skierował się do drzwi, ciągle napinając piłę. Przystanął i przez chwilę nasłuchiwał, po czym wszedł do środka.

Wzięła szybki prysznic i teraz siedziała w sypialni, szczotkując włosy i podśpiewując. Henry wcale nie uważał, że zabijanie ludzi szczęśliwych jest choć odrobinę trudniejsze od mordowania ludzi złych, przerażonych czy też żałosnych. W gruncie rzeczy wolał, żeby umierali szczęśliwi. Był pod tym względem staromodny.

Wszedł do sypialni bez pukania. Poszarzały, ale miękki dywan tłumił odgłos jego kroków, więc Margot nic nie słyszała. W telewizji nadawano właśnie reportaż o rozzłoszczonych rodzicach, którzy pikietowali szkołę w Flagstaff. W sypialni stało ogromne łóżko przykryte białą pikowaną atłasową narzutą z draperiami. Obok biały telefon i butelka nembutalu. Drzwi łazienki były wciąż uchylone i Henry zobaczył porozrzucane na posadzce rzeczy Margot: pelerynkę, majtki oraz jeden samotny sandał.

Margot w białym atłasowym płaszczu kąpielowym, na którego plecach naszyta była duża srebrna gwiazda, siedziała przed białą rokokową toaletką. Robiła do siebie dziwaczne miny, malując usta różową szminką. Henry pomyślał, że pozostało jej to z dawnych czasów – takiej szminki mogłaby używać tylko blondynka.

Zatrzymał się tuż za nią, w odległości zaledwie kilku cali. Dopiero wtedy, gdy skupiła wzrok na jego odbiciu w lustrze, zdała sobie sprawę z jego obecności w sypialni.

– No, cóż – powiedziała, nie odwracając się. Zamknęła szminkę i sięgnęła po róż. – Gdybym wiedziała, że jesteś facetem, który lubi się zakradać do damskiej sypialni…

– To co byś zrobiła?

Jego serce ciągle biło w równym rytmie, głos jednak miał nieco rozbawiony. Jakiś rozwścieczony rodzic mówił z telewizora: „Nie pozwolę, żeby moje dziecko uczyło się w szkole razem z chuliganami, bandytami i głupkowatymi Indianami, to wszystko. Moje dziecko ma prawo do takiego samego wychowania, jakie mnie zapewniono”.

– Nie wiem – odparła. – Pewnie nie zaprosiłabym cię do siebie.

– Od momentu, gdy cię zobaczyłem, wiedziałem, że mnie zaprosisz.

– Naprawdę? – Głos Margot był trochę ostrzejszy.

– Nie zamierzałem cię obrazić – usprawiedliwił się. – Nie uważałem, że wyglądasz na tanią czy łatwą, czy nawet szczególnie samotną. Ale od pierwszej chwili wiedziałem, jaka naprawdę jesteś. Masz cechy gwiazdy, wiesz o tym? Jesteś na swój sposób gwiazdą.

– Chciałabym nią być.

– Jesteś nią. Uwierz mi, proszę.

Henry powoli unosił za jej plecami elastyczną piłę. Jego ręce rozciągały brzeszczot tak, aby mocno się naprężył. Margot Schneider powoli nałożyła na twarz róż, potem zacisnęła usta i wpatrywała się w swoje odbicie takim wzrokiem, jakby nie była zadowolona ze swojego wyglądu.

– Powinnam trochę schudnąć, prawda? Ale to bardzo trudne, kiedy nie ma się dla kogo.

– Dlaczego nie zrobisz tego dla mnie? Jestem tak samo dobry jak każdy inny.

– Nie sądzę, żebym jeszcze kiedyś cię spotkała. Niestety, wszyscy jesteście tacy sami. Pożądliwi, przemęczeni i zestresowani. Potrzeba wam jednego przyjemnego wieczoru, a potem wracacie do żon.

Gdy Margot gmerała w szufladzie toaletki, Henry podniósł piłę o kilka cali nad jej głowę.

– Jestem taka nieporządna – narzekała. – Wszyscy mi to powtarzali, kiedy byłam dziewczynką, wiesz? Nigdy niczego nie mogę znaleźć.

– Podnieś głowę – powiedział Henry. – Spójrz na swoje odbicie. A teraz co powiesz o kobiecie, która tak wygląda, mając pięćdziesiąt sześć lat?

Margot Schneider jeszcze przez chwilę grzebała w szufladzie, a potem nagle zamarła. Henry widział, jak napinają się mięśnie jej karku. Zdawało się, że upłynęła cała minuta, zanim przemówiła, a kiedy wreszcie odezwała się, jej głos brzmiał tak, jakby wydobywał się z gardła kogoś zupełnie innego, kogoś małego i bardzo przerażonego.

– Wiesz, kim jestem, prawda? – wyszeptała.

– Nie rozumiem. Jesteś Margot Schneider. Tak przynajmniej powiedziałaś.

– Powiedziałeś, że mam pięćdziesiąt sześć lat. Skąd to wiesz?

– Od ciebie.

– Niczego takiego ci nie mówiłam. Zawsze mówię wszystkim, że mam pięćdziesiąt jeden.

– No to nie wiem – odparł Henry. Bardzo chciał, żeby jego głos brzmiał naturalnie i niemal się modlił, aby Margot teraz się nie odwróciła i nie zobaczyła go, jak stoi tuż za nią z cienką stalową piłą w zaciśniętych dłoniach.

Nagle zaczęła wyrzucać z siebie żale.

– Czy nie dość z siebie dałam? Nie dość? Na miłość boską, to wy, wy wszyscy zabraliście mi to, co miałam. Zaczynałam od zera…

– Posłuchaj, Margot…

– Nie próbuj mnie okłamywać – szeptała. – Nabijałeś się ze mnie przez całe popołudnie, prawda? Hollywood, filmy, Rzeka bez powrotu. A ja byłam na tyle tępa, że się nie zorientowałam.

– Margot, uwierz mi, nie uważam cię za nikogo innego. Jesteś po prostu Margot Schneider. Dlaczego miałbym uważać inaczej?

Mijały sekundy. Jeden z rodziców wywodził w telewizji: „Jeśli potrzebują królików doświadczalnych, niech ich używają. Nie będą do tego wykorzystywać moich dzieci”.

I wtedy jakby nagle domyśliła się, co ma się stać, i postanowiła przyjąć to z godnością Joanny d’Arc, Margot podniosła głowę i popatrzyła na swoją twarz w lustrze. W tej chwili, dopiero w tej ostatniej chwili wyglądała przez moment dokładnie tak, jak zawsze wyglądała na fotografiach: dziewczyna z szeroko otwartymi oczyma, zdziwiona, jakby przerażona wszystkim dookoła.

W tym samym momencie Henry Friend szybkim ruchem przesunął piłę przed jej twarzą i ściągnął na gołej szyi Margot. Był tak szybki, że nie miała nawet czasu na nabranie wystarczającej ilości powietrza, by krzyknąć. Wydała tylko jęk, który nie przedostał się przez gardło. Henry przesunął piłę mocno w prawo, potem w lewo, przecinając białą skórę, silne mięśnie po obu stronach szyi i włóknistą tkankę, w której biegły tętnice, żyły i nerw błędny.

Henry jęknął z wysiłku i przerażenia, po czym wykonał ostatnie cięcie w prawo i ostrze lekko przeszło przez chrząstki pomiędzy kręgami szyjnymi. Głowa Margot stoczyła się z ramion i z głuchym łoskotem upadła na toaletkę pomiędzy grzebienie i kosmetyki.

Krew obficie trysnęła z otwartej szyi, plamiąc niemal całe lustro i pół ściany. Ciało ciężko runęło na podłogę, wciąż pompując litry lepkiej cieczy na biały dywan, tworząc upiorny action-painting w stylu Jacksona Pollocka. Jedna noga nagle zadrżała i zrzuciła ozdobiony futerkiem atłasowy pantofelek.

Henry potrzebował sporo czasu, żeby dojść do siebie. Wpatrywał się w podłogę, ponieważ nie był w stanie spojrzeć na głowę, która spokojnie leżała na toaletce. Mimo że zbryzgana krwią, wciąż wyglądała jak żywa. Bał się, że oczy Margot za chwilę na niego spojrzą, a usta wydadzą głos.

– Jezu Chryste – powiedział do siebie. Cały czas drżał. Chyba nie nadawał się już do tej roboty.

Po kilku minutach odwrócił się wreszcie i poszedł do łazienki. Było tam jeszcze sporo pary i pachniało po kąpieli Margot. Henry umył piłę pod kranem w umywalce. Lustro było zbyt zaparowane, by mógł ujrzeć w nim swoje odbicie. Widział w nim jedynie rozmazaną różową twarz jak jakieś niewyraźne monstrum z przeszłości, które najlepiej zapomnieć, ektoplazmę ludzkich koszmarów.

Zwinął piłę z dokładnością profesjonalisty. Potem wyszedł z łazienki, zamykając za sobą drzwi. Przeszedł przez sypialnię, celowo odwracając wzrok od toaletki. W kuchni pod zlewem znalazł duży zielony plastikowy worek na śmieci. Ściągnął zakrwawione rękawiczki i wrzucił je do niego. Na chwilę przymknął oczy jak człowiek zaatakowany przez migrenę. Ale to, co miał zrobić za chwilę, po prostu musiało być wykonane. Wrócił z workiem do sypialni. Zmusił się, by podejść do toaletki i popatrzeć na głowę Margot.

To nie krew tak go rozstrajała. Krew nie była problemem, była częścią jego zawodu. To sama głowa Margot wstrząsała jego nerwami. Nie był pewien dlaczego. Może dlatego, że tak naprawdę była martwa i pogrzebana już od ponad dwudziestu lat i mimo że udało mu się zabić ciało, jej duch przetrwał tę egzekucję? Wszystko odbyło się tak, jakby Henry obciął głowę woskowej lalce. Jej siła, jej legenda pozostały nienaruszone. Niewytłumaczalny blask, który sprawiał, że wydawała się większa i bardziej fascynująca niż w rzeczywistości, ciągle od niej bił. Henry zabił ją, lecz ona przecież wciąż żyła. Henry’emu wcale nie przypominało to już dawnych dni. Było w tym zbyt wiele podobieństwa do hollywoodzkich voodoo, Sharon Tate, Jayne Mansfield i Antone LeVeya. Zbyt wiele podobieństwa do Helter-Skelter. Popatrzył na głowę i słoiczki z kosmetykami. Wiedział, że teraz i on skazany jest na zagładę. Stracił na nią dwadzieścia lat. Dwadzieścia lat życia, aby wreszcie odkryć, czym jest zagłada.

Ostrożnie uniósł głowę za włosy i wrzucił do plastikowego worka. Jego żołądek zaczął szaleć, lecz zdołał utrzymać w nim wypite wino. Po raz ostatni rozejrzał się po sypialni, powoli i uważnie, upewniając się, że nie zostawia niczego, co mogłoby go zdradzić. Kiedyś w Marion zostawił krawat w paski w damskiej garderobie i ta drobna nieuwaga kosztowała go szesnaście dni więzienia i osiem tysięcy dolarów dla adwokata mafii. Mógł to przypłacić życiem.

Zmierzchało już, kiedy zamykał za sobą drzwi i szedł przez podjazd do swojego samochodu. Otworzył bagażnik i ostrożnie położył worek na kole zapasowym, żeby nie toczył się na zakrętach. Na wszelki wypadek przykrył go pledem w szkocką kratę. Potem szybko wsiadł do auta, włączył silnik i pojechał w dół Oasis Drive, nie włączając świateł. Po kilku chwilach pędził Lincoln Drive ku Dwudziestej Czwartej Ulicy, z której skręci w lewo do portu lotniczego Sky Harbor.

Ucieczka była prosta, przygotowana przed wielu laty, gdy zaczynał swoje poszukiwania poza Kalifornią. Henry zostawi teraz oldsmobila na parkingu Sky Harbor, odkręci tablice rejestracyjne i zedrze charakterystyczne naklejki. Następnie z terminalu zatelefonuje do swoich ludzi w Los Angeles i powie, co się wydarzyło. Gdy będzie wsiadał do samolotu w Phoenix, identyczny samochód wypożyczony zostanie z Avisu na lotnisku w Los Angeles, i kiedy Henry przyleci do tego miasta, nowy pojazd bez tablic rejestracyjnych będzie czekał na niego na lotniskowym parkingu. Henry przymocuje tablice samochodu, który wynajął w Phoenix, i zgłosi się w punkcie Avisu. Nie zapomni powiedzieć personelowi, jak ciężka była jazda z Arizony. „A te burze piaskowe, cholera jasna…”

Wspólnik, który wynajął samochód w Los Angeles, poleci do Phoenix z jego tablicami, przykręci je do pierwszego samochodu Henry’ego, po czym natychmiast pojedzie nim do Las Vegas, gdzie go zwróci.

Zamiana nie zostanie odkryta do chwili, w której jeden z samochodów pójdzie do przeglądu. A prawdopodobnie nawet wtedy mechanicy nie będą się trudzić sprawdzaniem numerów pojazdu.

Jadąc Dwudziestą Czwartą Ulicą, na południe w kierunku lotniska, Henry włączył radio. Zapalił papierosa i spostrzegł, że drżą mu ręce. Czas, niestety, robił swoje. Dwadzieścia lat przerwy między zabójstwami to o wiele za długo. Czuł się niczym sędziwy średniowieczny żeglarz, brodaty i zdesperowany, który nagle dotarł na skraj świata.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: