Jagiellonowie. Złoty wiek - ebook
Jagiellonowie. Złoty wiek - ebook
Wędrówka w czasie i przestrzeni po najciekawszych zabytkach czasów ostatnich Jagiellonów, nie bez powodu nazywanych złotym wiekiem dziejów Polski. Autor wraz z synem przemierza nie tylko ziemie będące dzisiaj w granicach naszego kraju, ale odwiedza również inne terytoria znajdujące się pod władzą tej dynastii a obecnie leżące na terytorium: Litwy, Łotwy, Białorusi, Ukrainy, Czech, Słowacji i Węgier. To książka o czasach i ludziach, polityce i kulturze, wojnach i obyczajach. Wybitne postacie mieszają się ze zwykłymi ludźmi, Polacy z innymi narodowościami, tworząc razem niezwykłą opowieść o tamtej epoce.
Czy Zygmunt August kochał Barbarę Radziwiłłównę?
Czy Bona była jedzą, czy też wielkim politykiem?
Czy klątwa pięknej szlachcianki spowodowała wygaśnięcie dynastii Gryfitów?
Jak wyglądał renesans w Polsce?
Czy szlachecki parlamentaryzm i przywileje szlacheckie przynosiły więcej szkody, czy pożytku?
Dlaczego wygasła dynastia Jagiellonów?
Na te, i nie tylko te pytania odpowiedź znajdziemy w najnowszej książce Sławomira Kopra.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16282-2 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Od Bałtyku do Adriatyku
Grodno, czerwiec 1492/Kraków, wrzesień 1492
7 czerwca 1492 roku w Grodnie zmarł Kazimierz Jagiellończyk. Wybitny monarcha zasiadał na krakowskim tronie przez 45 lat, a jego panowanie było niemal nieprzerwanym pasmem sukcesów. Odszedł tak, jak żył, w sposób godny i po męsku. Gdy zapadł na zdrowiu i dowiedział się od lekarzy, że nie dają mu szans na wyzdrowienie, to stwierdził: „więc tedy umrzeć”. I więcej już nie pytał o swoje zdrowie.
Chociaż zanotował także pewne niepowodzenia, mógł być dumny z bilansu swojego panowania. On i jego najbliższa rodzina panowali od Oki do Odry i od Gdańska do Zagrzebia. Blok państw jagiellońskich sięgał od Bałtyku do Morza Czarnego i Adriatyku, a w ciągu kilkudziesięciu lat potomkowie Jagiełły stali się najpotężniejszą dynastią europejską.
Śmierć króla po długim panowaniu zawsze stanowi granicę w dziejach państwa, ale w przypadku Kazimierza było to szczególnie odczuwalne. W swojej ostatniej woli władca zalecił wybranie na tron polski Jana Olbrachta, natomiast na Litwę skierował kolejnego syna, Aleksandra. Został on tam ogłoszony wielkim księciem, co oznaczało zerwanie unii personalnej między obydwoma krajami.
Nie wiadomo, jakie były powody decyzji Kazimierza. Może chciał uniknąć rywalizacji pomiędzy braćmi lub doszedł do wniosku, że żaden z jego synów nie będzie potrafił skutecznie rządzić jednocześnie Polską i Litwą, tym bardziej że od wschodu narastało zagrożenie moskiewskie, a w ruskich prowincjach Wielkiego Księstwa buntowali się bojarzy. Wprawdzie Kazimierz na kilka lat przed śmiercią krwawo złamał opozycję, ale możnowładcy nie zamierzali zaprzestać oporu, natomiast jego synowie nie dysponowali odpowiednim doświadczeniem i autorytetem.
Zmarły król nosił polską koronę i wielkoksiążęcy kołpak litewski. W Wilnie był władcą dziedzicznym, natomiast w Koronie elekcyjnym. Dlatego dowolnie dysponował tronem litewskim, natomiast w Polsce mógł tylko zalecić wybór nowego władcy. Tak zresztą się też stało i na zakończenie sejmu w Piotrkowie, pod koniec sierpnia 1492 roku, obrano Jana Olbrachta na króla Polski. Miesiąc później odbyła się koronacja w katedrze wawelskiej i dla naszego kraju rozpoczęła się nowa epoka.
Lewocza
Jechaliśmy przez słowackie Tatry, droga była bardzo kręta i nie dusiłem specjalnie samochodu. Zresztą Grześ, gdy zobaczył, jak wygląda trasa, to wręcz demonstracyjnie przesiadł się na tylne siedzenie naszego opla. Najwyraźniej uznał, że tam będzie bezpieczniejszy, co nie zmieniało faktu, że usta mu się nie zamykały.
– Po co właściwie jedziemy do Lewoczy?
– Ładne miasto – odparłem. – Poza tym tam działy się ciekawe wydarzenia w epoce Jagiellonów.
– Na Słowacji? – powątpiewał syn.
Wzruszyłem ramionami, czasami Młodemu wszystko należało tłumaczyć łopatologicznie.
– To nie była jeszcze Słowacja – zacząłem.
– Tak, wiem – przerwał mi. – Wysoki kraj, czyli część Węgier. A dwie węgierskie stolice leżały na Słowacji.
Westchnąłem. Gryś miał świetną pamięć i doskonale pamiętał naszą wizytę w Koszycach. Wtedy długo mu tłumaczyłem skomplikowane dzieje naszego południowego sąsiada.
– Słowacja nigdy nie była niepodległym krajem – zacząłem. – Przez prawie tysiąc lat była częścią Węgier. I właśnie w Lewoczy odbyło się wiosną 1494 roku ważne spotkanie władców jagiellońskich. Omawiali sprawy wspólnej polityki.
– Niedawno ze sobą walczyli, a teraz wzięli się za dyskusję – zauważył syn. – Czyli wszystko pozostało w rodzinie.
– Polityka zawsze jest polityką – odparłem. – Toczyli wojny, ale teraz przyszedł czas na narady w sprawach, które interesowały wszystkich. Natomiast miasto jest bardzo ładne, zobaczysz, że spodoba ci się.
Dzisiejsza Lewocza liczy niespełna 15 tysięcy mieszkańców, ale raz do roku przeżywa prawdziwe oblężenie. W pierwszą niedzielę lipca na leżącą w pobliżu Mariańską (Maryjną) Górę przybywają pielgrzymki z całej Słowacji i okolicznych krajów. To jedno z najważniejszych sanktuariów maryjnych w Europie Środkowej, a chociaż pielgrzymi pojawiają się również w innych miesiącach, to jednak na co dzień w miasteczku dominuje senna, prowincjonalna atmosfera.
Widok na Lewoczę (fot. Semu)
Lewocza sprawia wrażenie, jakby czas zatrzymał się przed wiekami. Centrum otoczone murami, sześć baszt obronnych, dwie bramy i urokliwy rynek z kilkudziesięcioma kamienicami z epoki średniowiecza i renesansu. To pamiątki dawnej świetności miasta leżącego na trasie karawan kupieckich podróżujących od Bałtyku po Morze Czarne i Adriatyk. Dogodna lokalizacja wraz z przywilejami spowodowały, że prężnie rozwijało się tutaj rzemiosło, a Lewocza stała się jednym z najważniejszych miast północnych Węgier. U schyłku średniowiecza stało tutaj ponad 500 domów, a mury obronne miały około 3 kilometrów długości.
W kwietniu 1494 roku do Lewoczy przybyli: Władysław, król Czech i Węgier, Jan Olbracht, król Polski, oraz ich dwaj bracia: Zygmunt (zwany później Starym) i Fryderyk, arcybiskup gnieźnieński. Pojawił się również szwagier Jagiellonów, margrabia brandenburski Fryderyk Hohenzollern.
– Nie było Aleksandra? – zdziwił się Grześ, gdy zaparkowałem samochód pod jednym z hoteli, gdzie wcześniej zarezerwowałem pokój.
– Nie – odparłem. – Ale wcześniej uzgodnił wszystko z Janem Olbrachtem.
– Powiedz mi w takim razie, o co właściwie chodziło z tym podziałem władzy pomiędzy Olbrachta i Aleksandra. Ich ojciec był jednocześnie królem i wielkim księciem. A teraz zerwano unię Polski z Litwą?
– Dobrze, ale trochę później. – Szarpałem się z walizką w bagażniku. – Na razie bierz swoje rzeczy i idziemy do hotelu.
W recepcji rozegrała się scena, do której przyzwyczaiłem się już podczas kolejnych pobytów na Słowacji. Ja próbowałem mówić w miejscowym języku, obsługa po polsku i kompletnie się nie rozumieliśmy. Wreszcie przeszliśmy na własne języki i problemy zniknęły.
Rozpakowywaliśmy się w pokoju, a Gryś, ciekawski jak zwykle, poszedł, by obejrzeć łazienkę. Po chwili wypadł z niej podekscytowany.
– Tato, musisz to zobaczyć – stwierdził kategorycznie. – Czegoś takiego jeszcze nie widziałeś.
Wzruszyłem ramionami, gdyż nie wiedziałem, co mogłoby mnie zdziwić w hotelowej łazience. Ale Młody faktycznie miał rację, wanna z natryskiem była ogromna. Miała kształt muszli i sprawiała wrażenie, jakby można było w niej pływać.
– Prawie jak basen – zauważyłem.
– No właśnie. To idziemy na kolację?
– Pora już – potwierdziłem. – Jak podjeżdżaliśmy pod hotel, widziałem lokal z kuchnią słowacką. Mam ochotę na tutejsze pierogi.
– Świetny pomysł – zgodził się syn. – To ruszamy.
Gdy chodziło o jedzenie, był natychmiast gotowy do wyjścia. Czasami zastanawiałem się, gdzie on to wszystko w sobie mieści. Też chciałbym mieć taki apetyt i żadnych śladów po sutej kolacji…
Mistrz Paweł z Lewoczy
Niewiele zobaczyliśmy tego wieczoru w mieście, po kolacji pobłąkaliśmy się trochę po ładnie podświetlonym rynku, ale wkrótce powróciliśmy do hotelu. Jednak następny dzień poświęciliśmy na to, co obaj lubiliśmy najbardziej, czyli na wędrówkę bez jasno określonego celu po nieznanym mieście. Dobrze zrobiliśmy, gdyż spacer po Lewoczy jest zachwycającym przeżyciem. Senne, rzadko odwiedzane przez turystów miasteczko i fantastyczne zabytki. Przepiękny, renesansowy ratusz, kamienice i najcenniejsza budowla miasta, kościół św. Jakuba.
Kościół św. Jakuba (fot. Henryk Bielamowicz)
Na pamiątkę spotkania Jagiellonów w kościele wzniesiono ołtarz Matki Boskiej Śnieżnej, gdzie wśród innych zdobień umieszczono herb Lewoczy i polskiego jagiellońskiego orła. To jednak atrakcja raczej wyłącznie dla przybyszów z naszego kraju, gdyż ważniejszy jest inny element wyposażenia świątyni. Fantastyczny ołtarz główny słusznie uważany jest za jeden z najcenniejszych zabytków sztuki gotyckiej w tej części Europy. Jego autorem był przyjaciel i uczeń Wita Stwosza Paweł z Lewoczy, a zabytek jest nawet nieco większy od swojego odpowiednika w kościele Mariackim w Krakowie. To najwyższy ołtarz gotycki na świecie, gdyż liczy ponad 18 metrów wysokości.
– Wow – szepnął Grześ. – Wydawało mi się, że po tym, co widziałem w Krakowie, nic już nie zrobi na mnie wrażenia.
Miał rację, dzieło mistrza Pawła jest jednym z najpiękniejszych wytworów sztuki schyłku średniowiecza. W centralnej części tryptyku znajdują się ponadnaturalnej wielkości posągi Matki Boskiej, św. Jakuba Apostoła i św. Jana Ewangelisty, wykonane z lipowego złoconego drewna. Na skrzydłach obrazy z życia obu świętych, a na dole scena z Ostatniej Wieczerzy. Mistrz Paweł, podobnie jak Wit Stwosz, sportretował współczesnych sobie mieszczan, jednak część swoich bohaterów usadowił tyłem do widza, co dodaje ołtarzowi autentyczności. To zapowiedź nadchodzącego już renesansu.
Zabytkowe wyposażenie kościoła nie kończy się jednak na dziele mistrza Pawła. Wewnątrz świątyni znajduje się jeszcze 18 kolejnych gotyckich i renesansowych ołtarzy, wielka kazalnica i pięknie rzeźbione drewniane ławy z przełomu XV i XVI wieku. Zwracają uwagę także nieco późniejsze organy, które przez wiele lat były największym tego rodzaju instrumentem na ziemiach wchodzących w skład Królestwa Węgier. Całości dopełniają piękne gotyckie sklepienia pokryte malowidłami.
Ołtarz mistrza Pawła w kościele św. Jakuba (fot. Lure)
Niewiele natomiast zachowało się informacji o życiu mistrza Pawła. Nie znamy miejsca ani daty jego urodzin, a nawet narodowości. Właściwie wiadomo tylko to, że zawodu uczył się w Norymberdze i Krakowie, a około 1500 roku osiadł w Lewoczy. Tutaj ożenił się, otworzył warsztat rzeźbiarski i dochował się kilku synów. Spod jego dłuta wyszły wówczas także inne znane dzieła: ołtarz św. Barbary w Bańskiej Bystrzycy, ołtarz św. Jerzego w Spiskiej Sobocie oraz elementy wyposażenia kościołów w Bardiowie, Preszowie, Nowej Wsi Spiskiej i Sasowej. Na miejscowej starówce zachował się dom, w którym mieszkał, ale nie znamy daty jego śmierci. Wiadomo tylko, że zmarł pomiędzy 1537 a 1542 rokiem.
Król Władysław Jagiellończyk
Siedzieliśmy na tarasie jednego z lokali przy rynku. Ja piłem caffè latte, a Grześ swoją ulubioną mrożoną herbatę. Po chwili zresztą poprosiłem o piwo, a Młody od razu się skrzywił:
– Pijesz piwo – zauważył – i co dalej?
– Marudzisz – odparłem. – Dzisiaj i tak już nie siadam za kierownicą. Poza tym trzeba oszczędzać.
– Hm, to znaczy? – zdziwił się.
– Sam widziałeś, że tutaj woda mineralna czy cola jest droższa od piwa. Zresztą słowackie piwo jest świetne.
– Akurat – roześmiał się. – Ale niech ci będzie. Po co zatem Jagiellonowie tutaj zjechali?
– Na pewno nie z miłości braterskiej – wzruszyłem ramionami. – Chociaż podobno faktycznie wszyscy bardzo się wzruszyli podczas powitania i nawet popłakiwali wspólnie. Ale liczyła się twarda polityka.
Władysław nosił koronę czeską i węgierską, Jan Olbracht objął tron polski, natomiast Aleksander rządził na Litwie. Cztery najważniejsze państwa tej części Europy pozostawały pod rządami rodzonych braci. Jagiellonowie stali się pierwszą dynastią na kontynencie.
– Trochę ponad sto lat wcześniej – powiedział Grzegorz w zamyśleniu – Jagiełło był jeszcze poganinem. A teraz jego wnukowie decydowali o losach Europy. Przy ich państwach posiadłości Habsburgów wyglądały bardzo mizernie.
– Masz rację – pochwaliłem. – I dobrze, że nie usiłujesz uznać, iż państwa Jagiellonów stanowiły jedną całość. Nawet Polska i Litwa rządziły się innymi prawami, a co dopiero mówić o Czechach czy Węgrzech. Inna sprawa, że faktycznie był to zwarty i potężny obszar od Bałtyku do Adriatyku i Morza Czarnego.
Władysław, będący królem Czech i Węgier, nosił także koronę chorwacką, a żadne z tych państw nie stanowiło monolitu. W skład Czech wchodziły również Łużyce i księstwa śląskie, z których część była rządzona z Pragi, a część znajdowała się w rękach miejscowych Piastów uznających zwierzchnictwo króla. Zbliżona sytuacja była na Węgrzech i w Chorwacji, gdzie poszczególne ziemie rządziły się własnymi prawami. Żaden z ówczesnych władców jednak nie myślał o scentralizowaniu swoich posiadłości, tak by stanowiły jednolity obszar rządzony według takich samych przepisów prawnych. Czas państw narodowych miał dopiero nadejść w odległej przyszłości.
– Wiesz, jakie tytuły nosił Władysław Jagiellończyk? – zapytałem.
– Pewnie dużo, i do tego bardzo skomplikowanych…
– Z łaski Bożej – zacząłem recytować – król Węgier, Czech, Dalmacji, Chorwacji, Ramy, Serbii, Galicji, Lodomerii, Kumanii i Bułgarii, a także książę Śląska i Luksemburga oraz margrabia Moraw i Łużyc etc. I tak można ciągnąć jeszcze długo.
– Część tych tytułów – prychnął Młody – była tylko pretensjami sprzed wieków, a takie państwa już nie istniały. Co to takiego Kumania?
– Terytoria zamieszkiwane dawno temu przez plemiona koczowniczych Kumanów, które osiedliły się na Nizinie Węgierskiej po najazdach mongolskich. Była nawet Wielka Kumania i Mała.
– No i co z tego? – zdenerwował się chłopak. – Kumanowie osiedlili się przecież w granicach Węgier.
– Tak – broniłem się – ale za Jagiellonów były to tereny autonomiczne, zatem miały własne przepisy prawne.
– No dobrze, a ta Rama? Brzmi jak nazwa margaryny.
– Rama to pozostałość po podboju Bośni, która pozostawała oddzielnym państwem pod rządami węgierskich dynastii.
– W porządku – zaperzył się chłopak. – A w Luksemburgu Jagiellończyk też panował?
– Oczywiście, że nie, ale był to spadek po dynastii rządzącej wcześniej w Czechach.
Władysław Jagiellończyk
– Serbia, Bułgaria – wyliczał syn. – Przecież tam od dawna byli już Turcy. A Galicja, czyli Halicz, była polska.
– Zgadza się, ale wiesz, jak to jest z tytułomanią u władców. Jak można było coś sobie dorzucić, by wszystko brzmiało długo i wspaniale, to tak robiono.
– Tak jak z ruskimi generałami – roześmiał się syn. – Im więcej medali i orderów na piersi, tym lepiej.
Nie zmienia to jednak faktu, że panowanie nad taką mozaiką królestw i księstw było dużym wyzwaniem. Zdolny polityk mógł dać sobie radę, ale problem polegał na tym, że Władysław kompletnie nie nadawał się do rządzenia państwem, a tym bardziej wieloma państwami. Poza tym nie potrafił sobie dobrać odpowiednich doradców, a to był już ogromny kłopot. Historia notuje wielu niespecjalnie uzdolnionych władców, którzy dawali sobie radę w zawiłościach polityki, gdy pozostawiali trudniejsze sprawy lojalnym współpracownikom.
Władysław był jednak typem słabego monarchy ulegającego swojemu otoczeniu, które bezwzględnie to wykorzystywało. Z tego powodu nazywano go nawet _rex bene_, czyli król – dobrze. Pod wieloma względami zachowywał się jak jego młodszy brat, późniejszy Zygmunt Stary.
– No tak – zauważył syn. – Tylko że on nie miał przy sobie Bony.
– No właśnie – potwierdziłem.
– Ale cały czas unikasz odpowiedzi – zauważył Grzegorz. – Po co oni tutaj właściwie przyjechali? Owszem, walczyli ze sobą, teraz chcieli się poklepać po barkach, ale chyba nie o to chodziło?
– Oczywiście – odparłem. – Wprawdzie faktycznie głośno szlochali ze wzruszenia, ale w tle były ważniejsze sprawy. Każdy z Jagiellonów miał własne problemy. Nieobecny Aleksander był zagrożony przez Moskwę, której władcy uważali, że to oni powinni panować nad Rusią. Wprawdzie wielki książę nie dojechał do Lewoczy, ale wcześniej spotkał się z Olbrachtem i brat dobrze wiedział o jego kłopotach. Z kolei król Polski miał problemy z Turkami i Tatarami, którzy jeszcze za życia jego ojca zajęli dwa ważne porty czarnomorskie: Kilię i Białogród. Dotychczas należały do zależnej od Polski Mołdawii i odgrywały ważną rolę w gospodarce naszego kraju. Zresztą hospodar Mołdawii już wcześniej nie potrafił skutecznie odpierać Turków i musiał płacić im trybut. Poza tym wiadomo było, że sułtan nie zadowoli się tylko Mołdawią. Oznaczało to, że zagrożone były południowe ziemie Polski.
Jednak największe problemy miał Władysław Jagiellończyk. Powszechnie uważano, że był „doskonałym człowiekiem, ale żadnym królem”. Wszyscy podziwiali jego życzliwość, dobry charakter, niechęć do prowadzenia wojen, a niektórzy nawet twierdzili, że zachowywał się tak, jakby był „zesłany z nieba”.
– Tak – zauważył zgryźliwie Grzegorz. – Tylko że czasy były nie bardzo odpowiednie dla aniołów.
– No właśnie – potwierdziłem. – Sytuacja polityczna była trudna i na tronie powinien zasiadać ktoś o znacznie twardszym charakterze.
Tymczasem Władysław „zawsze chciał być zwany dobrym i łaskawym” i z tego powodu popadał w tarapaty, tym bardziej że nawet wybitny polityk na jego miejscu miałby problemy z opanowaniem sytuacji. W Czechach od lat trwały konflikty religijne pomiędzy katolikami i spadkobiercami husytów, zwanymi utrakwistami. Pretensje do tronu w Pradze zgłaszali Habsburgowie i z tego powodu królowi Czech odmawiano uznania jego prawa do obioru cesarza. Na domiar złego Jagiellończyk nie potrafił zadbać o dochody skarbu i pod wpływem otoczenia rezygnował z kolejnych podatków. Zrzekł się nawet tradycyjnego prawa kaduka.
– O! – zainteresował się chłopak. – Zawsze zastanawiałem się, co to znaczy, że coś należy do kogoś prawem kaduka.
– Stary obyczaj średniowieczny – odparłem. – Jeśli właściciel ziemski nie miał syna i nie pozostawił testamentu, to jego majątek przechodził na rzecz władcy z pominięciem innych krewnych.
– Myślałem, że to określenie na bezprawie, a ty twierdzisz, że było to jednak normalne postępowanie?
– Jak najbardziej – potwierdziłem – gdyż oznaczało, że majątek uznawano za bezpański. Nie zmienia to jednak sytuacji, że braciom czy córkom zmarłego wcale się to nie podobało. Szczególnie gdy rycerz czy szlachcic poległ na wojnie wywołanej przez jego władcę. Dlatego w Polsce zniesiono takie prawo jeszcze podczas rozbicia dzielnicowego.
– Czyli – zamyślił się Grzegorz – wykorzystano czas, kiedy władza Piastów była słaba. Jeżeli natomiast w Czechach prawo to zniknęło dopiero za czasów Władysława, to oznacza, że faktycznie był słabym królem.
Inne problemy miał natomiast Jagiellończyk na Węgrzech. Państwu temu zagrażali Turcy, którzy w 1492 roku najechali na południowo-wschodnie tereny królestwa. Udało się ich odeprzeć, ale dalsza wojna była tylko kwestią czasu. Na domiar złego narastały problemy wewnętrzne, gdyż Władysław, ulegając magnatom, przyznawał im coraz więcej przywilejów, a to nie podobało się rycerstwu. Pojawiły się żądania, by odebrać koronę nieudolnemu królowi i powołać na tron kogoś bardziej odpowiedniego.
Trudno się z tym nie zgodzić, gdyż Władysław faktycznie nie był monarchą odpowiednim na trudne czasy. Zapewne lepiej zapisałby się w dziejach, gdyby rządził w latach pokoju, potrafił przecież pięknie rozbudować zamek na praskich Hradczanach. Przeszedłby wówczas do historii jako Władysław Budowniczy, Dobrotliwy albo Łaskawy, a tak stał się synonimem króla niedołęgi.
Spacerem po skansenie dawnych epok
Chociaż zawsze byłem wielbicielem Českiego Krumlova, to muszę przyznać, że Lewocza niewiele mu ustępuje. W zabytkowym centrum, otoczonym murami obronnymi, można chwilami odnieść wrażenie, że czas zatrzymał się tu przed wiekami. Mieliśmy przed sobą kolejny dzień spokojnego zwiedzania, tym bardziej że syn nie zdradzał chęci wędrówki na Mariańską Górę. Wcale się nie dziwiłem, był gorący koniec czerwca i ja także nie miałem ochoty maszerować w skwarze pod górę. W zamian poszliśmy wzdłuż mierzących 2,5 kilometra długości murów obronnych. To znacznie więcej niż słynne obwarowania chorwackiego Dubrownika, a w całej Europie niewiele znalazłoby się miast o dłuższym obwodzie fortyfikacji. Tak naprawdę to Lewoczę przewyższają tylko francuskie Carcassonne i toskańska Lukka. Oczywiście tamte obwarowania są bardziej malownicze i o wiele sławniejsze, ale słowackie miasto też nie ma powodów do kompleksów.
Mury obronne Lewoczy (fot. S. Koper)
Część obwarowań (około 500 metrów) rozebrano w XIX stuleciu, natomiast niektóre fragmenty niedawno zrekonstruowano. Dawną fosę zastąpiły trawniki, ale i tak byliśmy zachwyceni. Na dłużej zatrzymaliśmy się przy Baszcie Kupieckiej, gdzie znajdowała się urokliwa, niewielka restauracja. Grześ szybko pochłonął porcję klusek ziemniaczanych w sosie bryndzowo-śmietanowym ze skwarkami (_halušky)_, a ja, by daleko od niego nie odbiegać, zamówiłem demikat, czyli zupę bryndzową z ziemniakami i bekonem. Przy okazji usłyszałem pytanie, czy znów zamierzam oszczędzać, ale udałem, że nie zrozumiałem. Z ciekawością rozglądałem się po lokalu, gdyż zawsze uwielbiałem dawne wnętrza przystosowane do dzisiejszych potrzeb. Baszta Kupiecka powstała w połowie XVII wieku i była wówczas najmłodszym elementem systemu obronnego Lewoczy. Obowiązek jej utrzymywania spoczywał na miejscowych handlowcach, co zadecydowało o jej nazwie. Z upływem lat popadła jednak w ruinę i zamierzano ją przebudować na więzienie, ale ostatecznie przekształcono w budynek mieszkalny. Teraz wieża oferuje chwilę odpoczynku strudzonym turystom.
Brama Koszycka (fot. Henryk Bielamowicz)
Warto natomiast poświęcić dłuższą chwilę na oględziny najbardziej efektownej bramy miejskiej Lewoczy, zwanej Koszycką. Była to główna brama grodu, a nazwę zawdzięcza traktowi wiodącemu do stolicy wschodniej Słowacji. Powstała prawdopodobnie na początku XIV wieku i kiedyś strzegła mostu zwodzonego nad fosą, być może dodatkowo umocniona barbakanem. Nad samym przejazdem wznosi się wieża, gdyż bramy do miast czy zamków zawsze były najsłabszymi punktami obrony. Dlatego niemal zawsze wzmacniano ich walory defensywne.
– Stąd w Krakowie Brama Floriańska – wykrzyknął triumfalnie syn – i tamtejszy Rondel.
– Zgadza się – potwierdziłem. – Zresztą barbakany były stałym punktem obronnym miast w dawnych wiekach. A przy okazji, czy widziałeś kiedyś zamek lub jego ruiny, gdzie nad bramą nie wznosiłaby się wieża lub jej pozostałości?
Pewien zawód sprawiła natomiast Młodemu Brama Polska. Wydawało mu się, że powinna być znacznie bardziej wspaniała niż Koszycka, jednak zdecydowanie jej ustępowała. Faktycznie w tym miejscu zaczynał się trakt prowadzący do naszego kraju, ale wjazd nigdy nie był przeznaczony do normalnego ruchu kupieckiego. Dawni handlowcy, kierując się do Polski lub z niej przyjeżdżając, przekraczali Bramę Koszycką, gdzie mogli załatwić wszelkie formalności, natomiast druga wieża bramna stanowiła rodzaj wyjścia awaryjnego i wzmocnienie systemu obronnego Lewoczy.
Wolno powracaliśmy w stronę rynku, gdyż wcześniej właściwie obejrzeliśmy tylko wnętrze kościoła św. Jakuba. Wprawdzie rano Młody długo zachwycał się panoramą placu z okna hotelowego, ale teraz przyszedł czas na bezpośredni kontakt z miejscowymi kamienicami.
Zwiedzanie warto rozpocząć od wolnego okrążenia rynku, gdyż plac Mistrza Pawła otacza ponad 60 zabytkowych kamieniczek. Budynki powstały głównie w XIV i XV wieku, a z czasem je rozbudowywano, dodając jedną lub dwie kondygnacje. Większość z nich jest pięknie odrestaurowana, a w jednej zlokalizowano nasz hotel.
Brama Polska (fot. Pudelek)
Chociaż Lewocza jest wyjątkowo urokliwym miejscem, jednak widać było, że poza pierwszą dekadą lipca niewielu tutaj trafiało przyjezdnych. Wprawdzie mogłaby swobodnie rywalizować z Českim Krumlovem, ale nie jest nastawiona na duży ruch turystyczny. Miało to jednak duże zalety, gdyż nie prześladowały nas karne wycieczki chińskie i japońskie, które potrafiły zablokować każdy ciekawszy fragment w czeskich miastach. Owszem, widywaliśmy pojedynczych przybyszy z Azji, ale ich liczba była wręcz śladowa. Dzięki temu w miejscowych lokalach nie widzieliśmy skośnookich turystów spożywających z przejęciem potężne golonki (vepřové koleno) pieczone w piwie. Najwyraźniej to popularne za naszą południową granicą danie uznano za najbardziej typowe dla Czechów i Słowaków. Z drugiej jednak strony, dla przybyszów z Azji zapewne ja również wyglądałbym dość egzotycznie, jedząc sushi widelcem lub palcami. Nigdy nie nauczyłem się używać pałeczek, a Młodemu chociaż był w tym znacznie lepszy ode mnie, też daleko pozostawało do mistrzostwa. Czynił jednak stałe postępy, podczas gdy ja dałem sobie już spokój.
Kamienica Turzonów (fot. Henryk Bielamowicz)
Niestety, umiarkowany ruch turystyczny powoduje, że Lewocza ma dużą wadę w porównaniu z Krumlovem, Dubrownikiem czy Krakowem. W ścisłym, zabytkowym centrum dopuszczony jest normalny ruch kołowy i samochody psują wizerunek rynku oraz jego okolic. Główny plac miasta i otaczające go uliczki zdecydowanie lepiej by wyglądały bez aut parkujących niemal w każdym miejscu i psujących perspektywę zdjęć. Nie mówiąc już o hałasie i spalinach.
Nie zmienia to faktu, że rynek jest niezwykle urokliwym miejscem, a kilka kamieniczek prezentuje się naprawdę znakomicie. Na czoło wysuwa się otynkowana na ciemnożółty kolor kamienica Turzonów we wschodniej pierzei placu. Od razu przyciągają wzrok wspaniale zdobione murki dachowe zwane attykami. Przy okazji można dostrzec niecodzienną konstrukcję budynku, składa się on bowiem z dwóch nierównych części, z których pierwsza ma dwa piętra, a druga tylko jedno. W zamian attyka tej drugiej jest bardziej rozbudowana.
Ratusz w Lewoczy (fot. Sławomir Koper)
Wyjaśnienie tego stanu rzeczy jest stosunkowo proste. Kiedyś stały w tym miejscu dwie kamieniczki, a gdy w XV wieku nabyli je nowi właściciele, wybudowali jeden budynek. Tak przynajmniej twierdzą przewodniki, ale doszliśmy z Grzesiem do wniosku, że raczej nie burzono pierwotnych, gotyckich domów. W zamian przebudowywano je w stylu renesansowym i stąd wziął się zauważalny brak symetrii. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to najpiękniejszy dom na Rynku, obecnie mieści się w nim archiwum.
Plac otacza jeszcze wiele urokliwych kamieniczek, ale najbardziej wzrok przyciąga budynek ratusza. Ten pięknie zdobiony gmach powstał na miejscu dawnej gotyckiej siedziby władz miejskich, zniszczonej przez pożar w 1550 roku. Po odbudowie prezentował styl renesansowy, ale nie przetrwał do naszych czasów w ówczesnym kształcie. Wojny i klęski żywiołowe spowodowały liczne remonty i przebudowy, a najwięcej zmian wprowadzono w XIX wieku. Zgodnie z ówczesną modą budynkowi nadano charakter neorenesansu, a do tego zwieńczono go jeszcze dość dziwnie prezentującym się dachem.
– Podróbka to jednak nie oryginał – zauważył Młody. – Szkoda, że nie przywrócono mu dawnego wyglądu.
– Zgadzam się. A ten dziwny dach miał podobno nadać budynkowi romantyczny charakter.
Chłopak wzruszył ramionami, ale po chwili bardziej zainteresowała go metalowa klatka stojąca w pobliżu budynku. Zdziwiony podniósł na mnie wzrok.
– To dawny pręgierz – wyjaśniłem. – Tutaj nazywał się klatką hańby.
– Nie widziałem nigdy takiego – nie dowierzał. – Normalnie to rodzaj słupka albo murku czy rzeźby, do której przykuwano skazańców.
– Szczerze mówiąc, ja też widzę coś takiego pierwszy raz – potwierdziłem. – A pewność mam z tego powodu, że czytałem wcześniej na ten temat. Może dlatego pręgierz ma taki kształt, gdyż podobno był przeznaczony wyłącznie dla kobiet.
– To faceci tutaj nie popełniali przestępstw?
– Oczywiście, że popełniali – uśmiechnąłem się. – Ale nawet w dawnych czasach lepiej było odsunąć ukaraną kobietę od tłumu, tym bardziej że umieszczano tutaj skazańców w dni targowe, by odczuwali większą hańbę.
– Czarownicę palono na stosie – głośno myślał Grzegorz – złodziejce ucinano rękę albo wieszano. Jakie zatem kobiety trafiały do tej klatki?
Kamieniczki w pobliżu centrum Lewoczy (fot. Sławomir Koper)
Westchnąłem. Młody czasami zadawał trudne pytania.
– Takie – zacząłem ostrożnie – które naruszyły obyczaje.
– To znaczy? – nie ustępował.
– Na przykład takie – znalazłem wreszcie odpowiedź – które wyszły wieczorem na miasto bez zgody męża.
Pokręcił głową, spojrzał na mnie nieco dziwnie, ale na szczęście nie kontynuował tematu. Odetchnąłem.
Złota epoka Lewoczy trwała aż do początków XVIII wieku. Potem nadszedł okres wojen i epidemii, które przypieczętowały los miasta. Ostateczny cios zadało upowszechnienie transportu kolejowego, gdy pociągi przejęły rolę dawnych karawan kupieckich. Lewocza nie znalazła się na trasie uruchomionej w 1871 roku linii łączącej Koszyce z Czechami. Nie budowano tutaj zakładów przemysłowych, handlowcy omijali miasto, które zaczęło się wyludniać. Niebawem miało stać się skansenem dawnych epok bez znaczenia gospodarczego i politycznego.
Spiski Hrad
Słowacja potrafi zaskakiwać, gdyż nigdy nie podejrzewałem, że w pobliżu Lewoczy trafimy na ruiny największej budowli obronnej w tej części Europy. Na nagim wzgórzu wznoszą się pozostałości dawnej stolicy administracyjnej Spisza, fortecy, której powierzchnia zajmowała ponad 4 ha. Właśnie z tego miejsca zarządzały tą krainą rodziny: Turzonów, Zápolyów i Csàkych.
Budowla powstała na przełomie XI i XII stulecia, a sto lat później, podczas najazdów mongolskich, miała już murowane wały, dzięki czemu w jej wnętrzu mogła przetrwać okoliczna ludność. Z upływem pokoleń zamek był wielokrotnie przebudowywany, dodawano nowe bastiony obronne. Wędrując dzisiaj po jego ruinach, można bez problemu odnaleźć obok siebie elementy gotyckie, renesansowe czy barokowe.
Mieliśmy szczęście, gdyż na terenie przylegającym do ruin działała właśnie wioska rycerska. Młodemu zaświeciły się oczy, a ja również chętnie bym sobie postrzelał z łuku czy kuszy.
– Będzie na to czas – stwierdziłem kategorycznie. – Teraz zwiedzimy pozostałości zamku, a na podzamcze pójdziemy później.
– W porządku. A dlaczego mówisz o podzamczu? To nie była część zamku?
Staliśmy w oknie niewielkiego pomieszczenia na drugiej kondygnacji ruin. Pod nami rozciągały się namioty, dymiły kowalskie miechy i piec chlebowy, grupki ludzi kręciły się wokół bud stylizowanych na dawne warsztaty. Pasło się kilka koni, a do tego mocno hałasowało stadko owiec.
– I tak, i nie – odparłem z namysłem. – Tak nazywano osadę, gdzie pracowali ludzie na potrzeby zamku. Różnego rodzaju kowale, rymarze czy piekarze. Wprawdzie była ona otoczona murem obronnym, ale od właściwej twierdzy oddzielały ją kolejne fortyfikacje.
– Ale czasami takie podzamcze nazywano też niskim zamkiem – upierał się Młody. – Było więc jego częścią czy też nie?
– To zależało od woli właściciela – wzruszyłem ramionami. – Faktycznie czasami przyłączano podzamcze do zamku właściwego i dodatkowo je fortyfikowano. Ale wtedy obok powstawała nowa osada rzemieślnicza, która przejmowała większość obowiązków gospodarczych, bo wszystkiego nie można było zrobić w warowni. Chodziło o bezpieczeństwo budowli.
Spiski Hrad (fot. Sławomir Koper)
Najstarszym zachowanym fragmentem Spiskiego Hradu (Zamek Spiski, Spišský Hrad) jest wieża z XIII stulecia, stanowiąca fragment tzw. Górnego Zamku. Obok znajdują się ruiny romańskiego palatium, które służyło właścicielom gmachu aż do drugiej połowy XV wieku. Wtedy to Stefan Zápolya rozpoczął przebudowę, tworząc reprezentacyjną magnacką siedzibę. Na jego polecenie wybudowano nowy pałac, w nim salę rycerską oraz kaplicę św. Elżbiety. W tym miejscu urodziła się też jego córka Barbara, która po latach miała wyjść za Zygmunta Starego i zostać królową Polski. Uważano ją za największą miłość Jagiellona, który długo nie potrafił otrząsnąć się po jej przedwczesnej śmierci. Cieszyła się też dużą popularnością na terenach Rzeczpospolitej, a jej legenda wzmagała się wraz z rosnącą niechęcią do kolejnej żony Zygmunta, Bony Sforzy.
Kres świetności Zamku Spiskiego przyniosły wojny u schyłku XVII stulecia, warownia przestała spełniać funkcje obronne i opustoszała. Jej los przypieczętował wielki pożar w 1780 roku, po którym fortecy już nie odbudowano. Obecnie ma status zabezpieczonej ruiny.
W ruinach Spiskiego Hradu (fot. Sławomir Koper)
Zwiedzanie Spiskiego Hradu oznacza wędrówkę labiryntem kamiennych korytarzy, ale na szczęście trasa jest dobrze oznakowana. W częściowo zrekonstruowanych wnętrzach odtworzono dawną kaplicę, kuchnię zamkową, sypialnię, a także izbę tortur. Warto też zwrócić uwagę na niewielką ekspozycję historyczną, jednak największe wrażenie sprawia makieta zamku z czasów jego świetności. To była jednak niezwykła budowla.
– Do sprawy Zygmunta Starego, Bony i Barbary Zápolyi jeszcze powrócimy – powiedziałem, gdy stanęliśmy na tarasie widokowym. – Podczas zjazdu w Lewoczy przyszły król miał 27 lat i był ostatni w kolejce do splendorów. Wprawdzie prosił braci o wydzielenie mu jakiegoś księstwa, ale oni mieli ważniejsze sprawy na głowie.
Podczas rozmów Władysław i Jan Olbracht wyrażali sprzeczne opinie. Wprawdzie ustalono, że należy przeciwstawić się Turcji, ale problemem była sprawa Mołdawii. Była ona lennem Polski, ale pretensje do zwierzchnictwa zgłaszali także Węgrzy. W efekcie nigdy właściwie nie miało dojść do współdziałania braci, co w przyszłości przyniosło fatalne skutki dla Jagiellonów.
– A nie mogli zrobić księciem Mołdawii Zygmunta? – zapytał Grześ. – Miałby to swoje księstwo, a oni przestaliby się kłócić.
– Też na to wpadli – uśmiechnąłem się. – Ale po raz kolejny przyniosło to bardzo złe efekty.
Ustalono jednak, że w razie zagrożenia władzy Władysława na Węgrzech pozostali bracia wspomogą go zbrojnie. W zamian najstarszy z Jagiellonów miał nie protestować przeciwko wyprawie Jana Olbrachta na Mołdawię. I chociaż efekty polityczne zjazdu były niewielkie, miał on jednak ogromne znaczenie propagandowe. Na kilkanaście dni słowackie miasto stało się stolicą Europy, a Jagiellonowie zademonstrowali jedność, chociaż tak naprawdę nie potrafili ze sobą współpracować.
Zjazd wywarł też wielkie wrażenie na Władysławie Jagiellończyku. Na pewien czas przestał być gnuśnym i powolnym monarchą, zadziwiał otoczenie swoją aktywnością. Odrzucił nawet propozycję dłuższego rozejmu ze strony Turcji, zgadzając się tylko na trzyletnie zawieszenie broni. Wzbudziło to zaniepokojenie w Stambule (Konstantynopolu), gdzie zaczęto się obawiać współdziałania Polski i Węgier. Niedługo jednak Władysław na nowo popadł w apatię i zaczęto mówić, że odzywa się tylko trzy razy dziennie. Była to aluzja do faktu, że władca miał zwyczaj codziennie uczestniczyć w trzech mszach, a tam faktycznie musiał się czasami odzywać. Zapewne gdyby był bardziej podobny do swojego ojca Kazimierza Jagiellończyka albo brata Jana Olbrachta, to panowanie Jagiellonów w Czechach i na Węgrzech przetrwałoby dłużej.
– I bardzo dobrze – podsumował Grześ – że chociaż był najstarszym z braci, to nigdy nie zasiadł na polskim tronie. A teraz idziemy trochę postrzelać? Z łuku pewnie będziesz lepszy, ale kusza to coś dla mnie!
Przed nami roztaczał się jeden z najpiękniejszych krajobrazów, jakie w życiu widziałem. W oddali mury warownego miasteczka (Kapituły Spiskiej), od południa białe skały rezerwatu przyrody. Wzgórza i doliny, z rzadka przerywane domkami wiosek leżących w cieniu drzew. Słowacja to jednak piękny kraj, chociaż Grzegorz zdawał się tego nie dostrzegać. Od kiedy zobaczył wioskę rycerską, w głowie mu były tylko kusze, łuki, strzały i włócznie. Dobrze, że przynajmniej nie miał ochoty na walkę na miecze, najwyraźniej uważając, że byłoby to zbyt męczące. Dlatego też skinąłem głową i zeszliśmy na podzamcze. Nadszedł czas na lekcję historii w praktyce.
Uroki miejscowej kuchni
Wizyta na Słowacji jest znakomitą okazją do poznania tamtejszej kuchni. Zresztą obaj zawsze uważaliśmy, że podczas podróży po Europie należy poznawać miejscowe obyczaje. Przecież to prawdziwy absurd podróżować w odległe miejsca, by pić i jeść to samo co w domu.
Słowacja pod względem kulinarnym jest krajem bardzo przyjaznym Polakom. Miejscowa kuchnia najczęściej przypomina nasze potrawy z Podhala, posiłki są smaczne, bardzo sycące i lepiej nie liczyć kalorii. Ozdobą miejscowego jadłospisu są potrawy mączne, obowiązkowo z dodatkiem zawiesistego sosu lub przetopionego boczku i słoniny. Do tego wędzone sery, czasami na gorąco, w wersji panierowanej z żurawiną. Im dalej na południe i wschód, tym więcej wpływów węgierskich. Dzięki temu do popularnych na Słowacji zup dodaje się czerwoną paprykę, co znakomicie urozmaica smak. Być może skrzyżowanie tych tradycji spowodowało, że wspominam do dzisiaj słowacką zupę gulaszową zjedzoną kiedyś w przydrożnej knajpce w drodze do Koszyc. To zresztą prawdziwa bajka – połączenie w ramach jednego obiadu kulinarnych obyczajów słowackich i węgierskich.
Inna sprawa, że wiele dań tak naprawdę można zjeść tylko na Słowacji. Miejscowi kuchmistrze używają w znacznie szerszym zakresie serów typu bryndza niż ich podhalańscy odpowiednicy. Dzięki temu, poza wspomnianymi już haluszkami, można raczyć się pierogami i naleśnikami z tym serem. Szczególnie ta druga potrawa jest wyjątkowo intrygująca, gdyż naleśniki powstają z ciasta ziemniaczanego. Podaje się do nich bardzo popularną kapustę z kminkiem na słodko, co stanowi ciekawe połączenie smakowe.
Problemy mogą mieć tylko wegetarianie. Wprawdzie minęły już czasy, kiedy pytanie o dania bezmięsne wzbudzało popłoch u kelnerów, ale ich zwolennicy nadal mają niewielki wybór. Pozostają im faktycznie panierowane sery lub pierożki, ewentualnie naleśniki z bezmięsnym nadzieniem. Problemem może być jednak namówienie obsługi, by nie dodawała skwarek lub nie oblewała tłuszczem dania jeszcze w kuchni. Dobrą alternatywą bywa panierowany kalafior (znakomity), chociaż i tak w lepszej sytuacji pozostają zwolennicy kuchni tradycyjnej. W Lewoczy zamówiłem kiedyś kalafiora faszerowanego mięsem na ostro i doszedłem do wniosku, że żadna wegetariańska potrawa nie może dorównać temu daniu. Grzegorz to potwierdził, zresztą zawsze był urodzonym mięsożercą…II. ZA KRÓLA OLBRACHTA
II
Za króla Olbrachta
Najzdolniejszy z braci
Dziwnie los obszedł się z synami Kazimierza Jagiellończyka. Najzdolniejsi umierali stosunkowo młodo, a ci mniej utalentowani cieszyli się znacznie dłuższym życiem. Przez wiele lat za potencjalnego następcę króla uchodził jego imiennik, drugi według starszeństwa królewicz. Młody Kazimierz faktycznie zapowiadał się znakomicie, a ojciec musiał mieć do niego dużo zaufania, gdyż podczas swojego długiego pobytu na Litwie właśnie jemu powierzył funkcję namiestnika w Koronie. Niestety młody Jagiellon chorował na gruźlicę i zmarł w marcu 1484 roku w wieku zaledwie 26 lat.
Kolejnego z braci, Jana Olbrachta, również uważano za bardzo zdolnego. Dostrzegał to ojciec i być może żałował, że tak późno zaczął wtajemniczać syna w arkana władzy. Wiedział też, że Olbracht w odróżnieniu od reszty braci miał zadatki na niezłego wodza, co wprawdzie nie jest konieczne przy sprawowaniu władzy, ale nie może też zaszkodzić.
– Co to za dziwne imię? – zapytał Grzegorz. – Olbracht?
– Oba imiona nie były dotychczas spotykane w dziejach dynastii – wyjaśniłem. – Pierwsze z nich nadano na cześć świętego Jana Ewangelisty, gdyż przyszły król urodził się w dniu jemu poświęconym. Natomiast Olbracht jest spolszczoną wersją imienia Albert, a tak nazywał się jego rodzony dziadek, król Niemiec, Czech i Węgier.
Inna sprawa, że w kwestii imion dla królewiczów nie było specjalnego wyboru. Kazimierz miał sześciu synów, dynastia dopiero niedawno przyjęła chrześcijaństwo i nie wypracowano jeszcze własnych tradycji. Przed Janem Olbrachtem na tronie zasiadało dwóch Władysławów i jeden Kazimierz, a w grę nie wchodziły imiona pogańskich przodków. Dlatego czerpano z tradycji Habsburgów i kolejni synowie nosili imiona popularne w tym rodzie.
Jan Olbracht nie wyglądał jak typowy Jagiellon. Był potężnie zbudowany i nie miał charakterystycznej dla tej rodziny wąskiej głowy i twarzy. Bardziej przypominał Habsburgów, chociaż, jeżeli wierzyć kronikarzom, miał ciemną karnację. Wcześnie też zaczął łysieć, co upodobniało go do rodzonego dziadka, Jagiełły.
– Zachowały się jakieś portrety z czasów jego życia? – zapytał Grześ.
– Nie, ale rzeźba na nagrobku w katedrze wawelskiej powstała niebawem po śmierci króla, można zatem uznać ją za wiarygodną.
Jan Olbracht na obrazie Bacciarellego
Olbracht nie był specjalnie przystojnym mężczyzną, ale odznaczał się bez wątpienia silną osobowością. Odróżniał się również od reszty braci brakiem typowo jagiellońskiej dobroduszności i opanowania. Nowy król Polski był człowiekiem gwałtownym i niecierpliwym, co raczej nie mogło pomagać w prowadzeniu polityki. W zamian jednak cechowała go ogromna energia, a do tego opowiadano, że był głodny sławy.
Podobnie jak pozostali bracia otrzymał staranne wykształcenie. Nauczycielem młodych Jagiellonów został Jan Długosz – zwolennik twardych metod wychowawczych. Zdarzało się, że młodzi królewicze wraz ze swoim pedagogiem wyjeżdżali na wiele dni w okolice Nowego Sącza, gdzie w bardzo skromnych warunkach pobierali edukację.
Nasz znakomity dziejopis był jednak człowiekiem średniowiecza i być może dlatego nauczaniem młodych Jagiellonów zajmował się także włoski humanista Kallimach. Przybysz z Italii zainteresował swoich podopiecznych nowymi prądami umysłowymi promieniującymi zza Alp. Chociaż w Polsce trwało jeszcze w najlepsze średniowiecze, to jednak na południu Europy renesans był już w rozkwicie.
Połączenie wysiłków obu pedagogów przyniosło znakomite rezultaty i młodzi Jagiellonowie zadziwiali obcych posłów swoją kulturą. Poza tym Olbracht był chyba najbardziej głodny wiedzy ze wszystkich braci, a w przyszłości miał się także okazać całkiem dobrym mówcą.
Był też najbardziej ambitny ze wszystkich synów Kazimierza Jagiellończyka. Miał zaledwie 18 lat, gdy prosił ojca o powierzenie mu rządów na Litwie, a po odmowie nie mógł powstrzymać łez. Chyba też jako jedyny ze wszystkich królewiczów faktycznie lubił wojnę i miał okazję się wykazać, broniąc południowych Kresów przed najazdami Tatarów.
– Korony węgierskiej jednak nie zdobył – zauważył zgryźliwie syn.
– Tak to bywa – odparłem. – Nawet najlepszy wódz, gdy ma zbyt słabą armię, raczej nie odniesie zwycięstwa.
Jan Olbracht nie oszczędzał się w boju. Pod tym względem bardziej przypominał Piastów niż Jagiellonów, gdyż uważał, że miejsce wodza jest w pierwszej linii. Był ostatnim polskim władcą, który tak postępował, a kolejnym królom, jeżeli zdarzyło się wziąć bezpośredni udział w walce, to raczej z konieczności niż z osobistego wyboru.
Pierwsza wolna elekcja?
Tron polski od czasów Władysława Jagiełły nie był dziedziczny, ale to Jan Olbracht został pierwszym królem wybranym w drodze wolnej elekcji. Wprawdzie powszechnie się uważa, że tego rodzaju praktyka nastała dopiero po wygaśnięciu Jagiellonów, ale nie jest to prawdą.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki