Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jak tu nie zwariować. Na herbatce u psychiatry - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 września 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jak tu nie zwariować. Na herbatce u psychiatry - ebook

W wywiadzie przeprowadzonym przez Irenę A. Stanisławską z doktorem Edwardem Krzemińskim psychiatra wyjaśnia, dlaczego przybywa zaburzeń psychicznych natury emocjonalnej, różnego rodzaju psychopatii i uzależnień, kiedy mamy do czynienia z problemami, a kiedy z zaburzeniami lub chorobami psychicznymi. Mówi o schizofrenii, chorobie dwubiegunowej, depresjach, nerwicach, psychogeriatrii i wychowywaniu dzieci. A także o typie osobowości najlepszym na partnera, o sposobie na jąkanie, funkcjonowaniu szpitala psychiatrycznego i teatrze Bim-Bom.

Kategoria: Psychologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-1013-9
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1 Who is who

Ma pan świadomość, że większość ludzi nie darzy psychiatrów sympatią?

Powiedziałbym nawet, że nas nie lubi i się boi. Bardzo często jesteśmy posądzani o to, że tylko rozglądamy się wokół, szukając, kogo by tu zakwalifikować jako chorego. Tak jakbyśmy uwielbiali ludzi badać, leczyć, zamykać w szpitalu. Jakbyśmy czerpali z tego jakąś wielką przyjemność. A my często bronimy osób, które inaczej się zachowują, trochę inaczej mówią, poruszają się, które mają jakiś tik. Bo one nie są chore. Po prostu są inne.

A wie pani, że negatywne zdanie na nasz temat mają również lekarze? Wyłapują nasze cechy czy zachowania i diagnozują: „O, to na pewno psychiatra!”. Może ich niechęć bierze się stąd, że mają świadomość naszej przewagi w kwestii wiedzy psychologicznej, a także takiego zwykłego obycia kulturalnego z dziedziny socjologii, polityki, literatury, teatru, filmu? Myślę też, że często się nas po prostu boją, że będziemy się im analitycznie przyglądać. A jak wiadomo, nikt za tym nie przepada.

Ja też, idąc na spotkanie z panem, odczuwałam strach: facet będzie obserwował, jak siedzę, co mówię, jak gestykuluję! Natychmiast włączy „skaner”.

My naprawdę nie marzymy o tym, aby w wolnym czasie pracować. Kiedy idę na spotkanie towarzyskie, to chcę się dobrze bawić. Lecz goście, wiedząc, że w ich gronie jest psychiatra, natychmiast zwracają się o „małą poradę”: w sprawie dzieci, pracy, kłopotów małżeńskich. Wtedy mówię: „Stary, jestem tu prywatnie, a jeśli coś ci dolega, to możemy umówić się na wizytę”. Lub czasami złośliwiej: „Masz jeszcze wyrostek robaczkowy? To świetnie! W kuchni są nóż i stół, a ten facet stojący przy oknie jest chirurgiem. Więc poproś go, żeby ci twój wyrostek wyciął”.

Ja też jestem lekarzem i potrzebuję odpowiednich warunków do pracy. Jeśli mam udzielić porady między kotletem a kompotem, to wartość tego, co powiem, będzie żadna. W internie mamy cały zestaw objawów i badań, dzięki którym możemy rozpoznać chorobę; w psychiatrii narzędzia, którymi się posługujemy, muszą być precyzyjniejsze. Bo im bardziej zmienna, nieokreślona jest rzeczywistość, którą próbujemy opisać, tym większą lekarz musi zachować dyscyplinę intelektualną.

Ale, co ciekawe, chociaż ludzie nas się trochę boją, to równocześnie z nas się naśmiewają. Bo jak są przedstawiani psychiatrzy w filmach? Rozkojarzeni, trochę nerwowi, nieprzykładający wagi do swojego wyglądu. A jeśli odbiegają od tego wizerunku, słyszą: „No, jak na psychiatrę, to jesteś normalnym facetem!”. Taki komplement. Bo aby spełniać ich oczekiwania, psychiatra powinien, idąc ulicą, przeskakiwać z jednej płyty chodnikowej na drugą i przy tym śpiewać.

Uważają też, że psychiatrzy niewiele się różnią od swoich pacjentów.

Wkłada się nas do tego samego worka co naszych chorych. Moją żonę często bombardowano pytaniem: „A ten twój jeszcze jest zdrowy?!”. No, bo skoro dzień w dzień przebywa w szpitalu psychiatrycznym, to musi się „zarazić”! Co oczywiście jest jedną wielką bzdurą. Owszem, psychiatra może zachorować, ale wyłącznie z powodów osobistych – jak każdy.

Ja wiem, że chorobą psychiczną nie można się zarazić, ale wiem też, że generalnie na psychologię idą ludzie mający problemy, liczący na to, że rozwiązanie ich znajdą właśnie na studiach. A pan dlaczego zdecydował się na psychiatrię?

Złożyło się na to kilka okoliczności. Po studiach chciałem być lekarzem okrętowym i pływać po całym świecie, albo pójść na medycynę sądową, bo tam dzieją się dramatyczne rzeczy. W ostateczności pracować jako chirurg (też dramatycznie). Jednak we wszystkich miejscach, w których starałem się o pracę, już na progu się ze mnie śmiano, ponieważ nie miałem, jak to się mówi, niezbędnych atrybutów potrzebnych w zawodzie lekarza.

Jak to się śmiano?!

Ponieważ osoby, z którymi rozmawiałem, uważały, że śmiesznie się ubieram. Byłem wtedy mocno zaangażowany w studencki kabaret Bim-Bom. Akurat wróciliśmy z Paryża. Nosiłem spodnie w prążki, koszulę w grochy, czerwony szalik. W przaśnych latach sześćdziesiątych XX wieku taki ubiór wywoływał sensację. Przecież ktoś tak ubrany nie mógł być lekarzem! Przecież lekarz to zawód poważny!

Drugi powód był taki, że będąc w Bim-Bomie, kolegowałem się i przyjaźniłem z takimi osobami jak Mrożek, Cybulski, Kobiela, Fedorowicz, Markuszewski (z STS-u). Mój sposób myślenia, wrażliwość, oczekiwania były na pewno inne niż tak zwanego normalnego studenta medycyny. Mój kolega psychiatra, syn profesora Bilikiewicza, jeszcze na studiach stwierdził: „Pozostaje ci tylko psychiatria! Taki dziwak jak ty tam się przyjmie!”. Wtedy żachnąłem się: „Daj spokój, co ja tam będę robił?!”, ale później okazało się, że miał rację. Trzeci powód był bardziej prozaiczny – podobnie jak większość młodych ludzi, nie miałem szans na mieszkanie. A szpital psychiatryczny to własne lokum zapewniał. Oraz dodatek do pensji.

Nie mogę o to nie spytać. Skąd pan się wziął w Bim-Bomie?!

W moim skromnym, prawie wiejskim domu był głośnik, tak zwany kołchoźnik. W tamtych czasach niezwykle popularny był teatr radiowy. Grali w nim najwięksi aktorzy. Te spektakle pokazały mi inny świat, taki, którego w moim pobliżu nie było. Oczywiście zapragnąłem zostać aktorem. Mając osiemnaście lat, pojechałem na egzamin. O dziwo, zdałem. Ale profesor Jan Kreczmar stwierdził: „Chłopcze, egzamin masz zdany, ale zgłoś się do nas za rok, dwa. Jak zmężniejesz. Bo teraz jesteś taką chudziną, że ze sceny nie będzie cię słychać”.

Wróciłem do domu. Moi koledzy wybierali się na jakieś studia. Jeden z nich zdawał na medycynę. Zaproponował: „Zdawaj ze mną, to będzie mi raźniej”. No to dla dotrzymania towarzystwa pojechałem z nim do Gdańska. I ku swojemu zaskoczeniu zdałem. Mój ojciec nie był zachwycony. Każdy inny, gdyby jego syn z małego miasteczka dostał się na medycynę, pewnie by zemdlał ze szczęścia. Ale mój ojciec zaprotestował: „Zaraz, zaraz! Jakie studia?! Kto będzie cię utrzymywał?! Nas na to nie stać!”.

A w trakcie studiów pojawił się Bim-Bom.

Jako źródło finansowania?

Nie. Pieniądze za występy zaczęliśmy dostawać znacznie później. Zresztą niewielkie. Kabaret wziął się stąd, że na studiach wstąpiłem do międzyuczelnianego chóru przy Akademii Medycznej w Gdańsku – w tym czasie najlepszego chóru akademickiego w Polsce. Mieliśmy jechać na festiwal do Moskwy. Wcześniej, abyśmy mogli spokojnie ćwiczyć, wysłano nas na obóz przygotowawczy. I był tam Bim-Bom. A wiadomo, że życie nie składa się tylko z pracy. Byłem facetem z poczuciem humoru, który uwielbiał wygłupy. Na jednej z imprez zwrócił na mnie uwagę Zbyszek Cybulski. A gdy zobaczył, jak tańczę boogie-woogie na małym stole, zaproponował współpracę. W Bim-Bomie miałem tańczyć i „robić różne śmieszne rzeczy”. A potem byłem specjalistą od monologów na proscenium. A żeby było śmiesznie, to wtedy jeszcze bardzo się jąkałem.

To jakim cudem występował pan na scenie?!

Jąkałem się, kiedy z kimś rozmawiałem. A kiedy trzeba było grać tekst lub mówić po niemiecku – po jąkaniu nie było śladu.

Teraz pan się nie jąka.

Mało tego. Z mówienia żyję.

To co się stało? Jaką ma pan receptę na jąkanie?

Tych recept było kilka. Jedną z nich był chór. Śpiew jest przedłużoną mową, a kiedy mówimy wolno, wtedy jąkanie jest zdecydowanie mniejsze.

W tamtych czasach naszym idolem był Emil Zatopek – czeski biegacz, który startował zarówno w maratonach, jak i na różnych krótszych dystansach. I wszystkie zawody wygrywał. Kiedyś przeczytałem z nim wywiad. Spytano go, co robi, że tak dobrze biega. Jak trenuje? Odpowiedział: „Zwyczajnie. Zakładam buty narciarskie i biegam po górach. A jak te buty zdejmę, to po prostym samo mnie niesie”. Pomyślałem, że ja też swoją sytuację utrudnię. Kiedy na przykład zdawałem egzamin, tłumaczyłem pytanie na niemiecki, w tym języku układałem odpowiedź, a potem przekładałem na polski. Bo w każdym obcym języku mówimy wolniej, z dystansem. Poza tym bardzo szybko odkryłem, że jeśli w normalnej rozmowie, trochę jak aktor, skupiam się na wypowiadanych słowach, kontroluję intonację, dykcję – mówię płynnie, bez zacinania.

Co panu dał kabaret?

Wszystko. I w życiu prywatnym, i zawodowym. Nie zawaham się powiedzieć, że ukształtował mnie jako człowieka. Studia medyczne to wyższa szkoła zawodowa, która intelektualnie „ogranicza”, bo jest tylko szkołą zawodową. Ja w kabarecie miałem do czynienia z ludźmi, którzy pokazali mi inny świat: poezji, plastyki, filmu. Świat, w którym liczy się kreatywność. W którym wspólnie wymyślamy, tworzymy. Druga rzecz – w tamtym czasie na szczycie były trzy kabarety studenckie: STS, Piwnica pod Baranami i Bim-Bom. Na nasze występy waliły tłumy. Przekładając na dzisiejszy język, byliśmy idolami. Pamiętam, jak graliśmy w Teatrze Żydowskim w Warszawie (obecnie w tym miejscu stoi hotel Victoria). Gówniarze, amatorzy, którzy przyjechali z Gdańska, a na widowni siedział kwiat polskiego aktorstwa. Po spektaklu odbyło się spotkanie z publicznością. I usłyszałem, jak prowadzący je Kazimierz Rudzki, mówi: „Daję państwu za przykład tego chłopca. Właśnie tak, w naturalny sposób trzeba mówić ze sceny!”.

Nie rozbuchało się w panu ego?

Nie za bardzo. Na pewno wzrosło poczucie własnej wartości. A to zakompleksionemu chłopcu z prowincji bardzo się przydało.

A jak przełożył się Bim-Bom na życie zawodowe?

Tak jak wspomniałem, poszerzył moje horyzonty. Lekarze, w tym również psychiatrzy, których świat zawęża się tylko do intelektu, zawodu, którzy kierują się tylko „szkiełkiem i okiem”, i sztywno trzymają się materii medycznej, są mniej skuteczni. Bo chory potrzebuje czegoś więcej niż tylko wypisanej recepty. Z drugiej strony, lekarze psychiatrzy, którzy wyłącznie psychologizują, filozofują, mogą nie zauważyć, że pacjentowi rośnie w mózgu guz. Człowiek jest w istocie złożony, biologiczno-psychologiczno-kulturowy, więc żeby mu skutecznie pomóc, lekarz, szczególnie psychiatra, musi umieć połączyć świat ducha – emocji, metafizyki, z materią, jaką jest przyroda. A pożenienie bardzo precyzyjnego świata biologii (ciała) ze światem zmiennych barw i temperatur (psychiki), który jest nieograniczony jak kosmos, jest bardzo trudne. Bo praktycznej wiedzy z dziedziny psychiatrii można się nauczyć – można przeczytać ileś tam podręczników, trochę popraktykować, ale żeby być dobrym psychiatrą, trzeba mieć taką naturalną cechę, dzięki której te dwa światy umie się ze sobą połączyć. I jeszcze jedna istotna rzecz: nie wolno przesadzać ze znaczeniem swojej osoby i roli. Trzeba mieć łatwość i chęć dawania siebie, służenia drugiemu człowiekowi. Nie oceniać i nie osądzać. Umieć się do niego zbliżyć. Inaczej będę rozmawiał z profesorem uniwersytetu, a inaczej z kimś, kto skończył szkołę podstawową. I ta umiejętność zmiany języka komunikacji zależnie od mojego rozmówcy jest warunkiem skuteczności. Trudność w tym zawodzie polega też na tym, że pacjent chorujący na przykład na schizofrenię nie ma poczucia choroby i traktuje nas często jako wroga. Jako kogoś, z kim trzeba walczyć. Większość lekarzy nie ma takiego problemu, bo do lekarza idzie się po pomoc, a mnie pacjent mówi, że jest zdrowy, żebym się od niego odczepił.

Jak w latach sześćdziesiątych wyglądała psychiatria?

Mało kto wybierał tę specjalizację. Po pierwsze, miała powszechnie złą opinię. Mój ojciec, gdy dowiedział się, że wybrałem tę drogę, po prostu się na mnie obraził. Bo gdybym wybrał chirurgię, to takim synem mógłby się pochwalić. Ale lekarzem od „tych wariatów”?! To znaczyło, że jest tak kiepski, że nie wytrzymałby konkurencji wśród normalnych lekarzy i dlatego poszedł tam, gdzie nikt nie idzie.

Po drugie, psychiatria w tamtym czasie była dość beznadziejna. Nie odnosiło się w niej większych sukcesów, ponieważ nie było leków, które mogłyby efektywnie leczyć psychozy, depresje. Pacjenci przebywali w gigantycznych szpitalach psychiatrycznych, bardziej przypominających więzienie niż ośrodek, w którym leczy się ludzi. Było się bardziej strażnikiem niż lekarzem. W związku z tym o satysfakcję w zawodzie psychiatry było wówczas trudno.

Mój pierwszy szpital w Toszku koło Gliwic mieścił się w dawnych koszarach. Ogromne budynki z czerwonej cegły, oddział to bardzo długi i bardzo wysoki, prawie gotycki korytarz, do którego przylegały sypialnie pacjentów, wcześniej będące salami dla żołnierzy. Pamiętam jak dziś, kiedy przyjmująca mnie do pracy doktor Irena Buchowska otworzyła wielkie dwuskrzydłowe drzwi, za którymi ujrzałem wśród kłębów papierosowego dymu ludzką masę. Drepczącą jak zombie. Naprzeciwko mnie stanął pielęgniarz z podwiniętymi rękawami, z pękiem kluczy (atrybutem władzy). Wyglądał jak rzeźnik. Zmierzył mnie wzrokiem, powiedział z powątpiewaniem: „To pan ma być lekarzem?”. W podtekście: „Przyszedł chłoptaś. Poradzę sobie z nim!”. Bo to on był panem oddziału.

Od razu zostałem rzucony na głęboką wodę. Doktor Buchowska powiedziała: „Panie kolego, podeślę panu pacjenta. Proszę spróbować go zbadać i opisać”. Przyprowadzono mi pacjenta ze schizofrenią, bez kontaktu. Napisałem: „Pacjent nie mówi, nie odpowiada na pytania, nieobecny”. Przychodzi doktor Irena: „No, jak tam poszło, panie kolego?”. Pokazałem, ile mi się udało zrobić. „Aha. To niech pan poprosi pacjenta jeszcze raz”. Jej opis badania zajął cztery strony papieru maszynowego. Liczyło się wszystko: każdy jego ruch, gest, spojrzenie. Poza tym tak z nim rozmawiała, że on jej wszystko powiedział. Była tak zwanym zwierzęciem psychiatrycznym i potrafiła otworzyć każdego człowieka. Kiedy ten chory zaczął mówić, wbiło mnie w ziemię. Pamięta pani Lot nad kukułczym gniazdem i tego wielkiego Indianina, który odezwał się po dwudziestu latach milczenia?

Miałem ogromne szczęście, że trafiłem na tak wspaniałą nauczycielkę.

Nie robiła mi wykładów, po prostu obserwowałem, jak pracuje. W ten sposób bardzo dużo się nauczyłem. I druga rzecz – warunki, w jakich przyszło mi pracować. W całym szpitalu było czterech lekarzy na ośmiuset pacjentów! Wtedy mieszkało się na terenie szpitala, nie było granicy między czasem prywatnym a służbowym. Pracowało się praktycznie dwadzieścia cztery godziny na dobę. Trzeba było sobie poradzić, nie było innego wyjścia. Musiałem na przykład zrobić pierwszą w życiu punkcję lędźwiową, pojechać do sądu jako biegły, zrobić obchód. Byłem trochę jak chirurg na froncie, który wykonuje kilkanaście zabiegów dziennie. To była najlepsza szkoła zawodu. Potwierdziło się to, gdy w końcu musiałem się zająć swoją specjalizacją. Kiedy pojechałem na kursy dokształcające do kliniki w Warszawie, w teorii wszyscy byli lepsi ode mnie (bo kiedy miałem czytać?), lecz kiedy zaczynaliśmy badać pacjenta, obserwowano mnie w zdumieniu, po czym pytano: „Jak ty to robisz?!”. Ja nie widziałem w tym nic niezwykłego. Co za pytanie? Normalnie!

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: