Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jeszcze - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
23 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jeszcze - ebook

Gdy czytacie to zdanie, gdzieś jacyś ludzie, chcąc uciec przed panującą w ich krajach wojną, głodem i nędzą, szykują się do podróży; podróży, której koniec niknie w ciemności. Nie jest to jednak opowieść o nielegalnych imigrantach, lecz o kimś, kto ich przemyca. Na imię mu Gazâ. Jego ojciec jest przemytnikiem ludzi, a Gazâ mu w tym pomaga. Ma dopiero 9 lat.Wystarczająco dużo, by dowiedzieć się o ludziach i życiu wszystkiego, czego dzieci w tym wieku na pewno nie powinny wiedzieć.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-548-4
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Gdyby mój ojciec nie był mordercą, nie przyszedłbym na świat…

– Dwa lata przed twoimi narodzinami… była łódź. Nigdy jej nie zapomnę, nazywała się „Swing Köpo”. Należała do takiego jednego drania, Rahima… Nieważne. Załadowaliśmy towar… Co najmniej czterdzieści głów. Jeden był chory. Żebyś widział, jak on kaszlał! Był wykończony. Kto wie, ile mógł mieć lat: siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt?

Gdyby mój ojciec nie był mordercą, nie istniałbym…

– Na cholerę ci to? – powiedziałem mu nawet. – Ucieczka, emigracja? Co z tego, że dotrzesz tam, dokąd się udajesz? Znosisz te męki, żeby umrzeć? Nieważne. Później Rahim powiedział: „Płyń z nami. Zamienimy dwa słowa w drodze powrotnej”. Nie miałem jeszcze wtedy żadnej roboty. To było, zanim kupiłem ciężarówkę…

Gdyby mój ojciec nie był mordercą, moja matka nie umarłaby podczas porodu…

– Pomagałem czasem tym, którzy jeździli ze szmuglem… Z jednej strony uczyłem się fachu, z drugiej strony zarabiałem parę groszy. „A co tam, kurde!” – pomyślałem. Wsiedliśmy do łodzi i wypłynęliśmy… Już prawie dopływaliśmy do Chios, gdy zerwał się sztorm! „Swing Köpo” ledwie unosiła samą siebie! Nim się zorientowałem, co i jak, byliśmy już pod wodą…

Gdyby mój ojciec nie był mordercą, nie skończyłbym dziewięciu lat i nie usiadłbym wtedy z nim przy jednym stole…

– Patrzę: wszyscy są po jednej stronie i drą się wniebogłosy… Ci ludzie przyjechali z pustyni, dlaczego mieliby umieć pływać. Nad wodą pojawiali się raz, i tyle! Szli na dno jak kamienie. Tonęli jeden po drugim… W pewnej chwili zobaczyłem Rahima, był cały zakrwawiony… Uderzył głową o coś na łodzi… Gdybyś tylko widział te fale niczym ściana! Jak nacierały na człowieka! Później patrzę: Rahim także zniknął…

Gdyby mój ojciec nie był mordercą, nie opowiedziałby mi tej historii, a ja bym jej nie wysłuchał…

– Pomyślałem: „Popłynę”. Ale w którą stronę? Jest środek nocy! Nieźle się namachałem… Ale gdzie tam, trudno mi było nawet głowę nad wodą utrzymać… To się wynurzam, to znów idę pod wodę… Mówię sobie: „Ahad, stary, to koniec! Za chwilę będzie po tobie…”. Aż nagle między dwiema falami dojrzałem coś białego, a na tym ciemną sylwetkę…

Gdyby mój ojciec nie był mordercą, nigdy bym się nie dowiedział, że kogoś zabił…

– Patrzę, a to ten chory mężczyzna… Pamiętasz? Tamten skonany… Znalazł koło ratunkowe, chwycił się i płynie… Nie wiem, jak mi się to udało, ale wreszcie do niego dopłynąłem… Złapałem koło i wyrwałem mu z dłoni… Popatrzył na mnie… Wyciągnął rękę w moją stronę… Odepchnąłem go, chwyciwszy za gardło… A potem nadeszła fala i go zabrała…

Mój ojciec jednak był mordercą, a to wszystko wydarzyło się naprawdę…

Tamtej nocy ojciec opowiedział mi swoją historię tak powoli, że jego słowa oplotły nas jak urywki milczenia wydobywające się spomiędzy jego warg. Właśnie dlatego nie wbiły mi się w pamięć, tylko się w nią wśrubowały. Okrężnym ruchem powoli wryły się w mój umysł. Lub w to, co z niego zostało… Kiedy się teraz nad tym zastanawiam, myślę, że gdyby mój ojciec nie był mordercą, nie mógłby być moim ojcem. Ponieważ, jak się z czasem okazało, tylko morderca był w stanie mi ojcować…

Nigdy więcej nie wspominał o tamtym zabójstwie. W zasadzie nie było takiej potrzeby. Ile razy człowiek ma się spowiadać z tego samego grzechu przed tą samą osobą? Usłyszysz raz i wystarczy. Wystarczy, żeby powoli wstać od stołu, iść do łóżka i mieć oczy postawione na baczność, nawet jeśli się położysz…

Pamiętam, że tamtej nocy zastanawiałem się, dlaczego właśnie teraz. Z jakiego powodu opowiedział to teraz? Opowiedział mnie czy jednak sobie? Być może była to jedyna lekcja życia, jaką mógł dać swojemu dziewięcioletniemu synowi. Jedyna wiedza życiowej wagi, jaką posiadał. Jedyna prawdziwa lekcja życia: „Pozostań przy życiu!”. Pamiętam też wniosek, jaki z tej lekcji wyciągnąłem dla siebie: „Lecz nie mów nikomu, jak to zrobiłeś…”. Pamiętam, że płakałem, powtarzając: „Niech nikt nie mówi, skąd pochodzi! Niech nikt nie mówi, komu ukradł oddech”. Miałem dziewięć lat… Nie mogłem wiedzieć, że należy pozostać przy życiu, by potem opowiedzieć, w jaki sposób się przy życiu pozostało… Pamiętam, że jakiś czas potem wyobrażałem sobie moment, gdy ojciec chwycił tego człowieka za gardło. Że zastanawiałem się, czy tamten mężczyzna również ma wystającą grdykę jak mój ojciec… Że cicho zapytałem sam siebie, czy ojciec poczuł dłonią tę wypukłość? Czy grdyka tego starca zostawiła jakiś ślad na dłoni mojego ojca? Czy to przejdzie na mnie, gdy ojciec pogłaszcze mnie po policzku? Pamiętam, że w końcu zasnąłem… I że się obudziłem… A potem śniadanie, które dla mnie przygotował, policzek, jaki mi wymierzył, i tamten rozkaz.

Kromka chleba…

– Co zrozumiałeś z tego, co ci wczoraj opowiedziałem?

– Zginąłbyś albo ty, albo tamten człowiek…

Dwa kawałki sera…

– Bardzo dobrze… A teraz powiedz, co ty byś zrobił w takiej sytuacji?

– Może to koło ratunkowe wystarczyłoby dla nas obu…

Uderzenie w twarz…

– Jedz, nie gap się tak na mnie! Wytrzyj oczy…

– Dobrze, tato.

Jedno jajko…

– Nie byłoby ciebie, gdyby nie ja, rozumiesz?

– Tak, tato.

Trzy oliwki…

– I dobrze… Pamiętaj o tym! A teraz powiedz, co ty byś zrobił w takiej sytuacji?

– Zrobiłbym to samo, co ty, tato.

Trochę masła…

– Cokolwiek zrobiłem w tym życiu, zrobiłem to dla ciebie.

– Dziękuję, tato.

Rozkaz…

– Skoro wiesz już, że w tym interesie chodzi o przetrwanie, pojedziesz dzisiaj ze mną!

– Dobrze, tato.

Okazało się, że ojciec szukał parobka. Pomocnika, którego mięśnie, kości i szpik będą należały do niego. Okazało się, że chciał ze swojego syna zrobić wspólnika, żeby nie musieć dzielić się zarobkiem z kimś obcym.

Powiedział: „Pojedziesz!”, więc pojechałem. Tamtego lata, zaraz po tym, gdy odebrałem szkolne świadectwo, stałem się przemytnikiem ludzi. Mając dziewięć lat… Prawdę mówiąc, niewiele się to różniło od bycia synem przemytnika…

Teraz wydaje mi się, że chyba był pijany, kiedy opowiadał mi tamtą historię. Gdy w miarę opowiadania trzeźwiał, zorientował się, że jest już za późno… Być może sumienie mojego ojca kulało, gdyż zło, jakie było w nim, przeważało i już. Być może stał się taki przez własnego ojca… A on z powodu swojego ojca… A on przez swojego… Tamten przez swojego… Czy w końcu my wszyscy nie byliśmy dziećmi tych, którym udało się przeżyć? Dziećmi tych, którzy przetrwali wojny, trzęsienia ziemi, susze, zbrodnie, okupacje, rozruchy i klęski… Dziećmi oszustów, złodziei, morderców, kłamców, donosicieli, zdrajców, tych, którym w pierwszej kolejności udało się uciec z tonącego statku, lub tych, którzy komuś wyrwali koło ratunkowe… Tych, którzy wiedzieli, jak przeżyć… Tych, którzy, żeby przeżyć, byli gotowi zrobić wszystko, naprawdę wszystko… Czy faktu, że dziś żyjemy, nie zawdzięczamy temu, że ktoś z naszego rodu powiedział kiedyś: „Albo ja, albo on”? Może nie chodziło w tym nawet o przewagę zła. To było naturalne… Tylko nam wydawało się odrażające, nic więcej… Przecież w przyrodzie coś takiego jak brzydota nie istnieje… Piękno także nie… Tęcza była po prostu tęczą i w żadnej książce z zakresu nauk przyrodniczych nie było napisane, że można pod nią przejść…

Przecież w życie wniesiono mnie na dwóch trupach: chęci życia i chęci dania życia… Jednego pragnął mój ojciec, drugiego – moja matka… Więc przeżyłem… Czy miałem inne wyjście? Na pewno… Ale kto wie, być może tak właśnie działa fizyka życia, opisana gdzieś w ten oto sposób:

Wprowadzenie do fizyki życia:

Każde narodziny równe są dwóm śmierciom. Dwóm śmierciom, z których jedna zależy od chęci życia, druga – od chęci jego dania.

Jednak ten, kto dostał życie, aby przetrwać, musi przeżyć je nieświadomy, że swój oddech dwóm śmierciom zawdzięcza.

W przeciwnym razie osoba ta będzie toczyć wieczną wojnę, z której każdego dnia będzie wychodzić martwa.

Tak, być może mam na imię Gazâ¹.

Nigdy jednak nie myślałem, żeby się zabić.

Tylko raz… Poczułem.Opowiem teraz historię i będę wierzyć już tylko w nią, ponieważ ilekroć oglądam się za siebie, widzę, że coś uległo zmianie. Albo zniknęło jakieś terytorium, albo dodano nowy wątek historyczny. Nic w życiu nie zostaje na swoim miejscu. Nic nie jest ze swojego miejsca zadowolone. Być może nic po prostu nie ma własnego miejsca. I dlatego nic nie może zmieścić się w dole, do którego je upchałeś. Mimo że wykopałeś go na miarę, do niczego się nie nadaje. Wszystko czeka na twoje jedno mrugnięcie okiem. Żeby uciec. Albo zmienić położenie i przez to doprowadzić cię do szału. Zwłaszcza twoja przeszłość…

Wreszcie nadszedł ten moment… Czas, żeby opowiedzieć wszystko, co pamiętam. Opowiedzieć wszystko bez wyjątku i zapieczętować. Ponieważ to koniec! Już nigdy więcej nie spojrzę w przeszłość. Nawet patrząc w lustro, nie spojrzę na jej gębę. Słowo za słowem pożrę ją w całości. Później wykałaczką zeskrobię jej resztki z zębów i rozgniotę podeszwami na miazgę. To jedyny sposób, aby składać się z „teraźniejszości”. W przeciwnym razie ciało, w którym żyję, zrobi wszystko, aby zatrzymać czas! Ma bowiem świadomość wszystkiego: tego, że umrze, i tego, że zgnije… Ktokolwiek mu o tym powiedział, jakikolwiek skurwysyn, moje ciało wie, że któregoś dnia zdechnie! I tylko dlatego, aby móc jak wściekły pies zacisnąć szczękę na życiu, zmusza mnie do popełniania ciągle tych samych błędów. I jeszcze raz, i znowu! Żeby przez to déjà vu choć na chwilę przenieść mnie w przeszłość i zyskać na czasie… Ale to już koniec! Od chwili, gdy zamilknę, wypowiedziawszy ostatnie słowo mojej historii, będę popełniał tylko nowe błędy! Błędy zupełnie obce, które sprawią, że czas pogna galopem przed siebie! Błędy nieznane na tyle, że zamienią zegary w namagnesowane kompasy! Błędy, o których nikt nigdy jeszcze nie słyszał! Których nikt nigdy jeszcze nie popełnił! Błędy tak wspaniałe i niezdefiniowane jak odkrycie zaginionego kontynentu czy pozaziemskiego życia! Błędy tak nieprawdopodobne jak ludzie robiący maszyny robiące ludzi robiących maszyny robiące maszyny! Błędy potężne jak wynalezienie Boga! Błędy nieprzewidywalne jak charakter, będący po Bogu drugim największym wynalazkiem! Popełniać błędy śmiertelne jak narodziny i cudowne jak pierwszy błąd nowo narodzonego dziecka! Pragnę tylko tego… No i może trochę siarczanu morfiny.Różnicą między Wschodem a Zachodem jest Turcja. Nie wiem, czy żeby została Turcja, należy Wschód odjąć od Zachodu, czy odwrotnie, jestem jednak pewien, że odległość między nimi wynosi tyle, ile ona. Żyliśmy tam. W kraju, w którym politycy codziennie wypowiadali się w telewizji na temat jego geopolitycznej wagi. Z początku nie mogłem rozgryźć, co to oznacza. Później zorientowałem się, że znaczenie geopolityczne to rachunek zysków liczony przy użyciu numerów działki i parceli, na której znajdował się zapuszczony, ledwie stojący budynek, który jedynie ze względu na swoje przydrożne położenie stał się miejscem nocnego postoju zaciemnionych autokarów z reflektorami przypominającymi dwie szklane kule. Że mowa o wielkim i długim na 1565 metrów Moście Bosforskim². Potężnym moście, który przechodził przez gardła wszystkich żyjących w tym kraju ludzi. Starym moście, którego bosa stopa stoi na Wschodzie, a ta obuta – na Zachodzie. Wszystko, co nielegalne, przechodziło przez ten most. I przez nasze gardła. Przede wszystkim ludzie nazywani uchodźcami… Robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby nie utknęli nam w gardle. Przełykaliśmy i wysyłaliśmy dalej. Dokądkolwiek mieli dotrzeć… Handel od granicy do granicy… Od muru do muru… Oczywiście reszta świata też nie próżnowała i oferowała im desperację w każdej możliwej formie, aby mogli przebiec odległość między miejscem urodzenia a miejscem, w którym mieli umrzeć. Wszystkie rodzaje desperacji. Desperację w dowolnym rozmiarze, ciężarze i wieku… My robiliśmy tylko to, czego wymagały od nas współrzędne geograficzne naszej ziemi. Transportowaliśmy uciekinierów z piekła do raju… Ja nie wierzyłem w żadne z tych miejsc, lecz ci ludzie wierzyli we wszystko. I to w zasadzie od urodzenia! Myśleli bowiem w ten sposób: jeśli istnieje na tym świecie piekło, w którym człowiek umiera z głodu, mimo że przeżył wojnę, to na pewno musi być także raj. Mylili się. Wszyscy zostali oszukani. Piekło nie było dowodem na istnienie raju! Byłem jednak w stanie ich zrozumieć. Tak ich nauczono… Zresztą nie tylko ich, wszystkich… Istniał przecież oprawiony w złote ramy, okazały obraz, którego cała populacja tego świata musiała nauczyć się na pamięć. Przedstawiał walkę dobra ze złem i wojnę między rajem a piekłem. A przecież coś takiego nie istniało. Taka wojna nigdy się nie wydarzyła. Wojna na śmierć i życie, jaką dobro miało toczyć ze złem, aż do dnia Sądu Ostatecznego, była największą ściemą, na jaką nabrała się ludzkość. Blaga, której zastosowanie było konieczne, by na skróty doprowadzić do ładu społecznego i zapewnić przetrwanie autorytetom. Jeśliby bowiem przyjęto za prawdziwy fakt, że każdy człowiek jest równocześnie dobry i zły, na obliczach wszystkich dotychczasowych podziwianych przywódców, za którymi każdy gotów był iść na śmierć, zaczęłyby pojawiać się skazy. Pojawiłyby się mętlik i dezorientacja, myśli zderzałyby się ze sobą i nikt już więcej nie poświęciłby swojego życia dla kogoś innego. Tak się jednak nie stało, a wojna absolutnego dobra z absolutnym złem stała się najprostszym sposobem doprowadzenia do tego, że ludzie wybijali się wzajemnie. Ci, którzy mówili: „To wy jesteście dobrzy!”, tak naprawdę chcieli powiedzieć: „Idźcie i zdechnijcie za mnie!”, ci zaś mówiący: „Wy jesteście tymi, którzy pójdą do raju!”, chcieli powiedzieć: „Każdy, kogo zabijecie, pójdzie do piekła!”. Dlatego raj i piekło, dobro i zło rozpołowiło istotę zwaną człowiekiem i przeobraziło ją w głupca, którego obie połowy toczą między sobą krwawą wojnę. W ten sposób niesamowitym kramarzom przeszłości udało się sprzedać wolnym ludziom zapakowaną w teorię świętych przeciwieństw uległość z bezterminową gwarancją. Chodziło jedynie o to, by zmusić uległe psy do zagryzienia innych uległych psów! Ciemność nie była wrogiem jasności ani na odwrót. Istniało jedyne prawdziwe przeciwieństwo – i to takie, które obowiązywało tylko w biologii: żywy lub martwy… To był tak naprawdę jedyny punkt, na który należało zwrócić uwagę przy nielegalnym transporcie ludzi: liczba przyjmowanych żywych ludzi musiała zgadzać się z liczbą zdawanych. To, że ktoś mógł myśleć, że pokonuje drogę z piekła do raju, było nieistotne. Przewoziliśmy mięso. Tylko mięso. Nasze wynagrodzenie nie zawierało marzeń, myśli czy uczuć. Być może, gdyby zapłacili wystarczająco dużo, moglibyśmy dopilnować, żeby byli przewożeni bez szwanku. Nawet ja mógłbym podjąć się tego zadania i zapewnić, by marzenia, które snuli w swoich domach – czy gdziekolwiek, gdzie się urodzili – nie rozbiły się podczas podróży. Wystarczyłoby pokazać im kilka hollywoodzkich filmów. Żeby podtrzymać ich wiarę w niebo. Albo – posługując się klasyczną metodą, która na przełomie wieków wiele razy udowodniła swoją skuteczność – podsunąć im świętą księgę. Oczywiście, znowu zgodnie z tym, co napisała historia, tylko jednemu z nich. Żeby opowiedział pozostałym. W dowolny sposób… Mógłbym nawet zrobić to wszystko za darmo, nie miałem jednak ani wystarczająco dużo lat, ani czasu. Ponieważ ciągle dostawałem coś do roboty.

– Gazâ!

– Słucham, tato?

– Idź i przynieś z magazynu łańcuchy.

– Dobrze, tato.

– I kłódki.

– Dobrze, tato.

– Nie zapomnij o kluczykach!

– Mam je w kieszeni, tato.

Kłamałem. Zgubiłem wszystkie. Ale nie przypuszczałem, że to się kiedyś wyda. Dostałem nawet za to dwa policzki i jednego kopniaka. Skąd mogłem wiedzieć, że ojciec, gdy zajdzie taka potrzeba, krępuje czasem ludzi łańcuchami?

– Gazâ!

– Słucham, tato?

– Idź i przynieś wodę, a potem ją rozdaj!

– Dobrze, tato.

– Ale nie tak jak poprzednio, gdy dawałeś jedną na łebka! Masz dawać jedną butelkę na dwie osoby, zrozumiałeś?

– Ale tato, oni ciągle mówią…

– Co?

– Jeszcze!

Kłamałem. Tak, stale powtarzali: „Jeszcze!”, ale robili to tylko dlatego, że nie znali innego słowa po turecku, a mnie nie chodziło o to, że zabraknie im wody, lecz o to, że moje dochody spadną. Jakiś czas temu zacząłem bowiem sprzedawać wodę, którą normalnie dawaliśmy im za darmo. Oczywiście w tajemnicy przed ojcem… Jakkolwiek by było, miałem już dziesięć lat.

– Gazâ!

– Słucham, tato?

– Ty też to słyszałeś? Ktoś przed chwilą krzyknął?

– Nie, tato.

– Pewnie mi się zdawało…

– Pewnie tak…

Znowu kłamałem. Oczywiście, że usłyszałem ten krzyk. Ale niecałe dwa dni temu odkryłem, że kawał mięsa, jaki posiadam, służy nie tylko do sikania. Dlatego myślałem tylko o tym, żebyśmy jak najszybciej skończyli to, co mieliśmy do zrobienia, i żebym mógł wrócić za zamknięte na klucz drzwi mojego pokoju. Na pace naszej jadącej ciężarówki znajdowały się dwadzieścia dwie osoby dorosłe i jedno niemowlę. Skąd mogłem wiedzieć, że ten urwany w połowie krzyk wydobył się z desperacko zamkniętych przez pozostałych uchodźców ust matki po tym, jak zauważyła, że dziecko, które trzymała w ramionach, jest martwe? Czy zrobiłoby mi różnicę, gdybym wiedział? Nie sądzę, ponieważ miałem już jedenaście lat.Trudno stwierdzić dokładnie, kiedy handel ludźmi miał swój początek. Gdy jednak uświadomimy sobie, że realizacja takiego rodzaju wymiany jest możliwa z udziałem jedynie trzech osób, możemy wyruszyć daleko wstecz w historii rodu ludzkiego. W bezsensownej książce, którą przeczytałem wiele lat temu, było jedno sensowne zdanie. Brzmiało tak: „Pierwszym narzędziem wykorzystanym przez człowieka był inny człowiek”. Dlatego nie sądzę, że ociągano się z wyceną tego pierwszego narzędzia i ze sprzedaniem go pozostałym. Początek handlu ludźmi na skalę światową można więc datować następująco: „Przy pierwszej sposobności!”. A że zawiera się w nim również sutenerstwo, jest drugą najstarszą profesją na świecie. Nie byłem oczywiście świadom tego, że przyczyniamy się do przetrwania tradycji tak zacnej branży. Jedynie ciągle się pociłem i robiłem wszystko, by wykonywać polecenia mojego ojca. A przecież w rzeczywistości transport był kręgosłupem handlu ludźmi. Nie było transportu, nie było nic. Ponadto był to najbardziej ryzykowny i najżmudniejszy etap tego procederu. Upchnięcie później uchodźców w jakiejś norze, zmuszanie ich do pracy przez osiemnaście godzin dziennie, wykorzystywanie do produkcji podróbek markowych torebek, położenie ich na ziemi i zerżnięcie sobie któregoś z nich, jeśli ci się spodobał, to w porównaniu z naszą pracą była bułka z masłem! To my byliśmy pracującymi w najtrudniejszych warunkach, oddanymi wyrobnikami sektora handlu ludźmi! Przede wszystkim wciąż działaliśmy pod presją. Ciągle czuliśmy na karkach oddech dostawcy towaru, odbiorców, pośredników. Przy najmniejszym choćby potknięciu to nam kazano się tłumaczyć. Czas zawsze działał na naszą niekorzyść, a wszystko, co mogło pójść nie tak, najpierw stwarzało iluzję, że wszystko idzie jak należy, po czym waliło się na łeb na szyję. Tak naprawdę sam proceder nie był skomplikowany, jak to jednak bywa w każdym nielegalnym biznesie, nikt sobie nie ufał i każdy krok trzeba było przemyśleć tysiąc razy, jakby się stąpało po polu pokrytym potłuczonym szkłem.

Towar wwożono trzy razy w miesiącu przez granice z Iranem, a gdy było coś do dorzucenia z Syrii lub Iraku, to grupowano dostawy i towar wyruszał w naszą stronę. Zazwyczaj dostawcy przyjeżdżali tirem. Oczywiście za każdym razem innym. Rzadko dzielono towar i rozlokowywano w różnych pojazdach jak ciężarówka, kamionetka czy minibus. Człowiekiem, który organizował wyekspediowanie towaru i przewiezienie go przez granicę, był mężczyzna o imieniu Aruz. Prawdopodobnie był kimś w rodzaju Przewodniczącego Komitetu Wykonawczego Komisji Wdrożeniowej Rady Koordynacyjnej do spraw Zapewnienia Swobodnego Przemieszczania się Jednostki Między Państwami za Określoną Opłatą Zgodną z Taryfą Ruchów Rewolucyjno-Ludowych Pobieraną w Ramach Pomnożenia Dochodów z Wojny Demokratycznej oraz Pokrycia Kosztów Wolnego Życia Woli Kadry Zarządzającej Oddanej Walce o Niepodzielną Integralność Kurdystanu i Wieczystość Przywództwa Partii Pracujących Kurdystanu³.

Określona opłata za „swobodne przemieszczanie się” wynosiła tyle, ile podpowiadało serce. I mogło to być serce. Albo nerka plus koszty, nieważne… Gdyby zapytać Aruza, powiedziałby, że jest jednym z ministrów Partii Pracujących Kurdystanu odpowiedzialnych za przemyt. Ale tylko za przemyt ludzi. Przemyt narkotyków, paliwa, papierosów czy broni znajdował się w gestii innych ministerstw. I tak powinno być: należało oddzielić od siebie kierownictwo działów poszczególnych usług. W przeciwnym razie zapanowałyby chaos i wzajemna intoksykacja. Mając na uwadze przykład tureckiego Ministerstwa Kultury i Turystyki, którego nazwa brzmi przynajmniej tak samo dziwnie jak Ministerstwo Wojny i Pokoju, nikt oczywiście nie chciał popełnić tego samego błędu. W sytuacji, gdy łączy się pod dachem jednego ministerstwa dwa zupełnie różne zagadnienia, z których jedno celuje wyłącznie w zarabianie pieniędzy, a drugie w bezwarunkowe wsparcie i ochronę, z kultury pozostawał jedynie promocyjny długopis z wyschniętym atramentem, z turystyki zaś – zdobiące go i wytarte w połowie logo pięciogwiazdkowego hotelu. Ale kto by się tym przejmował? Przecież nie Aruz! Aruz, który specjalizował się w handlu tak samo jak w przemocy, pojmował turystykę zupełnie inaczej. Przede wszystkim rządził swoim imperium nielegalnego biura podróży jedynie przez telefon. Dosłownie pożerał telefon. Wydaje mi się, że tak było, ponieważ miał głos tonącego hipopotama i nigdy nie rozumiałem, co mówi. Dlatego powtarzałem tylko: „Niezmiernie dziękuję, wujku Aruzie!”, a czasem, gdy bardzo mi się nudziło i chciałem go zirytować, pytałem: „Co u Felata?”. Kiedy padało imię jego syna, w niczym nieprzypominającego dziecka z jego marzeń, zaczynał mruczeć jak wieloryb, który ugrzązł na mieliźnie, zazwyczaj jednak wydawał z siebie pomruk przypominający mamuci śmiech i prosił mojego ojca do telefonu. Domyślałem się, że tak jest, gdyż milknął. Prawdę mówiąc, z moim ojcem łączyło go coś między miłością a nienawiścią. Mogli godzinami rozmawiać przez telefon. Trochę z konieczności. W końcu dopóki rozmawiali ze sobą przez telefon, nie mieli możliwości się wzajemnie okantować. Wiedziałem, że ojciec nie przerzuca części z przekazanych mu uchodźców za granicę, tylko wysyła ich do Stambułu. Byli sprzedawani jako niewolnicy do pracy przy produkcji tekstyliów lub w usługach konsumpcyjnych typu prostytucja. Następnie mój tata przestawiał ton głosu z wszechmogącego arbitra na wszechmogącego podejrzanego i wyżalał się Aruzowi, opowiadając zmyślone historie o dosięgających nas tragediach i ubywającym towarze. Ponieważ wszystko, ale to naprawdę wszystko liczone było co do głowy, Aruz przez co najmniej pół godziny bulgotał jak nosorożec, po czym – wiedząc doskonale, że nie znajdzie solidniejszego kierowcy ciężarówki niż mój ojciec – groził mu półgębkiem i się rozłączał.

Kiedyś nawet, chcąc zapobiec temu wszystkiemu, zaczął tatuować cyfry na prawej pięcie każdego uchodźcy i założył archiwum ich zdjęć. Gdy któryś zniknął, mówił: „Powiedz mi, jaki miał numer? Który to był?”. Te tatuaże tak mu się spodobały, że pewnego dnia zadzwonił do ojca i powiedział: „Znajdź dwunastkę i spójrz na jego ramię”. Kiedy odsłoniliśmy ramię, naszym oczom ukazał się napis: „Aleśmy wam wjebali!”, a Aruz zaśmiał się jak nowo narodzone słoniątko. Tym, kto wjebał, była oczywiście drużyna piłkarska, której kibicował, a tym, komu wjebano – drużyna, której kibicował mój ojciec. Osobą zaś, którą w celu przekazania wiadomości wykorzystano jako papirus, był dwudziestoletni Uzbek. Nie wiem dlaczego, ale on również się roześmiał. Może był obłąkany. Tak naprawdę myślę, że oni wszyscy są obłąkani. Wszyscy ci Uzbecy, Afgańczycy, Turkmeni, Malijczycy, Kirgizi, Indonezyjczycy, Birmańczycy, Pakistańczycy, Irańczycy, Malezyjczycy, Syryjczycy, Ormianie, Azerowie, Kurdowie, Turcy, wszyscy… Ponieważ tylko obłąkany mógł znieść to wszystko. Mówiąc „to wszystko”, mam poniekąd na myśli nas: Aruza, mojego ojca, braci Harmina i Dordora – kapitanów przewożących uchodźców do Grecji, uzbrojonych mężczyzn, których liczba zwiększała się lub malała według pływów na poziomie przestępczości, oraz wszystkich psychopatów, których imion nie znałem i którzy ustawili się wzdłuż długiej na dziesiątki tysięcy kilometrów drogi, i którzy przekazując sobie z ręki do ręki nieskończoną liczbę ludzi, wnosili ich do świata… Przede wszystkim jednak braci Harmina i Dordora. Byli najdziwniejszymi ludźmi, jakich mogłem w życiu zobaczyć, i naprawdę ich lubiłem. Ponieważ z nimi życie jakby nie istniało. Gdy nie ma żadnych zasad, życie ulatnia się powoli i miesza z powietrzem. Znikały czas, moralność, mój ojciec i strach. Byli dzicy na tyle, żeby tam, gdzie akurat się znajdowali, natychmiast obrócić najniższą cywilizację w pustynię, usypać z jej piasku olbrzymie lustro i krwią koloru szminki napisać na nim pożegnalną wiadomość. Obaj wielokrotnie, łapiąc mnie za ręce, zaprowadzali do punktu, w którym kończy się człowieczeństwo. W ostatniej podróży, jaką odbyliśmy do granicy człowieczeństwa, niestety, nie mogli mi towarzyszyć.

Tak, mój ojciec był okrutnym człowiekiem i nie ulega wątpliwości, że uczuciowy świat tego orangutana Aruza nie różnił się od plastikowego globusa. Ale bracia Harmin i Dordor byli zupełnie inni. Zdwojony Arthur Cravan! Łącznie cztery metry i dwieście pięćdziesiąt kilogramów. Mimo takiej ilości mięsa ich głosy były niepozorne. Ciągle rozmawiali szeptem, a ja, żeby usłyszeć, co mówili, musiałem stawać na palcach. Stale robili sobie tatuaże, a ja próbowałem zobaczyć, co malują. Po jakimś czasie oczywiście zorientowałem się, że zawsze pisali te same zdania:

Born to be wild

Raised to be civilized

Dead to be free

Całe ich ciała były zapisane tymi zdaniami. Nogi, ramiona, karki, stopy, dłonie… Gdy pytałem: „Co to znaczy?”, Harmin odpowiadał: „To babskie imiona!”. Dordor, który widział, że nie bardzo w to wierzę, mówił: „To staroturecki, synu. To po osmańsku!” i zaczynał się śmiać. Musiały minąć trzy lata, żebym dowiedział się, co oznaczają te słowa. Harmin wyjaśnił mi to rano, po tamtej nocy, kiedy czworo ludzi Aruza zamordowało Dordora, dźgając go nożami sześćdziesiąt sześć razy. Szeptem opowiedział:

– Byliśmy chyba w twoim wieku… Uciekliśmy na statek. Chcieliśmy zwiedzić świat. Nieważne… Pewnego dnia rzuciliśmy kotwicę, patrzymy… Jesteśmy w Australii! Postanowiliśmy zejść na ląd. Ale gdzie! Nie byliśmy w stanie! Mówimy: „Co jest, do cholery?”. Byliśmy jak zdjęci chorobą, kręciło nam się w głowie, mieliśmy mdłości… Gdy tylko wspominaliśmy o zejściu na ląd, robiliśmy się bladzi jak ściana… Wiesz, że niektórzy ludzie boją się morza. Mają chorobę morską… Okazało się, że u nas zaczął się lęk przed lądem… Zapytaliśmy, czy istnieje, kurde, w ogóle takie schorzenie. Powiedzieli, że nie. Oni nie mieli, ale my, kurwa jego mać, tak! I potem byliśmy już tylko na morzu… Tak minęły lata. Domyślasz się, że nie zwiedziliśmy świata! Zwiedziliśmy morze! Pamiętasz, pytałeś, co znaczą te tatuaże… Właśnie to… Całą tę historię… Tak brzmią po turecku. A kiedyś, jak się nauczysz, zrozumiesz je też po angielsku…

– A gdzie ty nauczyłeś się angielskiego? – zapytałem wtedy.

– W Belconnen Ramand! – odpowiedział. – To więzienie… W Australii – dodał, gdy zauważył, że nie wiem, o co chodzi.

Nie zrozumiałem nic z jego opowieści. Myślałem, że znowu mnie wkręca. Nie zorientowałem się, że zarażał mnie wtedy swoją chorobą, czymkolwiek ona była. Stało się to na schodach przed drzwiami do kostnicy, w której leżał Dordor… Potem Harmin poszedł oczywiście zabić Aruza… Ale nie udało mu się to. On też umarł… A ja nauczyłem się angielskiego… To znaczy… Wiem już w każdym razie, że obaj są wolni. Może nie na ziemi, ale przynajmniej pod ziemią…Miałem dwanaście lat i dzięki pojawiającym się regularnie w moim życiu mieszkańcom bliskiej-środkowej-dalekiej Azji moja wiedza z geografii poszerzyła się do rozmiarów tej, jaką posiadają Cyganie. Nauczyciel pokazywał mnie w klasie jako wzór i mówił: „Widzicie? Wasz kolega Gazâ w wolnym czasie studiuje mapę świata. Nie byłoby źle, gdybyście i wy się tym zainteresowali. Świat nie składa się tylko z miejsca, w którym żyjecie, dzieci!”. Po czym wszyscy, oprócz Endera, z którym dzieliłem ławkę, patrzyli na mnie, jakby chcieli mnie pożreć, i zaczynali wydzielać z siebie zapach złości w takim stężeniu, że wypełniał on całą klasę i trzeba było otwierać okna. Naprawdę mnie nienawidzili. Byłem tego pewien. Chcieli mnie pobić. Lecz nie byli pewni, czy będą w stanie to zrobić. Ponieważ słyszeli kilka małych, ohydnych szczegółów. O mnie, a także o moim życiu oraz najbliższym i dalszym otoczeniu. Tak naprawdę te ich to wzmagające się, to słabnące zapędy przemocowe, których celem byłem ja, siedzący po turecku, nie trwały zbyt długo. Ponieważ pewnego dnia Harmin i Dordor przyszli odebrać mnie ze szkoły i przy użyciu czterech metrów wzrostu przeprowadzili małą demonstrację sił. W ten sposób otaczająca mnie dziecięca nienawiść skurczyła się, zwinęła do wewnątrz i zamieniła w absolutną ciszę. Od tamtej chwili mówił tylko Ender. Tylko on o czymś mi opowiadał, zadawał pytania, choć wiedział, że mu na nie nie odpowiem, a potem zaczynał się śmiać sam do siebie. Jego ojciec był żołnierzem żandarmerii. Starszym sierżantem. Znałem go. To był wujek Yadigâr. Ilekroć przychodził do szkoły odebrać syna, wyjmował z kieszeni czekoladowy batonik i podając go Enderowi, mówił: „No, podziel się nim z Gazą”. Kiedy ja przeżuwałem swoją część batonika, powtarzał: „Wpadnij do nas. Ciocia Salime zrobiła dziś kotleciki”, a ja kiwałem raz czy dwa razy głową i oddalałem się. Oczywiście wiedział, że jestem synem Ahada. Byłem jednak pewien, że nie mógł dojść, jakim gównem tak naprawdę Ahad się zajmuje. Być może właśnie dlatego stale zapraszał mnie do ich domu. Żeby w zamian za kotleciki wyciągnąć z moich ust informacje. Ale ja nie miałem matki i kotleciki umiałem sobie zrobić sam. I to od dwóch lat…

Bohaterski starszy sierżant wujek Yadigâr! Naprawdę był bohaterem. Słyszałem, że kiedyś, gdy podczas pożaru lasu uratował trójkę dzieci, biorąc je w ramiona, ogień całkowicie zniszczył jego prawy policzek, ale za to dostał medal. Ender założył go nawet kiedyś do szkoły i wszystkie dzieci – zarówno te, których ojcowie byli hodowcami oliwek, sprzedawcami warzyw, pikli, artykułów papierniczych, wyposażenia wnętrz, krawcami, rzeźnikami, strażnikami miejskimi, strażnikami więziennymi, restauratorami, jak i te, których ojcowie byli martwi – zagryzały nerwowo wargi, zdzierając z nich pokrywającą je zazdrość, po czym zbierały ją na końcu języka i wypluwały na ziemię. Wtedy jeszcze bardziej wykluczyły Endera, od którego i tak trzymały się z daleka, ponieważ ze mną rozmawiał. Tym razem zepchnęły go jednak na margines marginesu, zostawiając samych w czterdziestosiedmioosobowej klasie syna przemytnika ludzi i syna żandarma. Jednak rozwój Endera zatrzymał się tak skutecznie, że nie zdawał sobie z niczego sprawy i bezustannie śmiał się sam do siebie. Ja zaś byłem pewien, że pryszcze, zamiast na mojej twarzy, zaczęły się pojawiać w moim wnętrzu. Ponieważ powoli zaczynało mi się robić niedobrze od uchodźców.

Ilekroć widziałem tych ludzi tulących się do siebie ze strachu przed najmniejszym nieznanym hałasem i wydających mikroskopijne wrzaski; ludzi, którym drżały tylko źrenice, jakby byli chorzy na tajemniczą odmianę choroby Parkinsona; ludzi, którzy czekali w popłochu, aby złamanymi, przypominającymi zanurzone do połowy w wodzie długopisy nosami wywąchać nadchodzącą chwilę; ludzi, którzy, mimo że nieustannie rozmawiali, nie umieli powiedzieć nic więcej niż: „Jeszcze!”; ludzi zakopanych w siedemnastu warstwach materiału najpierw pożółkłego od potu, a potem pociemniałego od sadzy, którzy z tych tekstylnych grobów wyciągali swoje głowy jedynie po to, żeby o coś poprosić, mówiłem: „Wypierdalać mi stąd!”. I to prosto w twarz. W końcu nic nie rozumieli. A ci, którzy rozumieli, wbijali brody w klatkę piersiową i siedzieli nieruchomo.

Kiedy Ender pytał mnie: „Co robisz w weekend?”, nie odpowiadałem mu oczywiście: „Będę, kurwa, ludzi przemycał!”. Zbywałem go ogólnikiem: „Będę pomagał tacie”, a on wtedy mówił: „Szkoda, że nie możesz ze mną pójść!” i zaczynał wymieniać wszystkie te miejsca, do których chciałem się udać: kino w mieście, wesołe miasteczko w pobliskiej miejscowości, sala gier w centrum handlowym w mieście czy obojętnie która z dwóch kafejek internetowych w naszym miasteczku… Ender nie miał żadnych zajęć! Jedynym jego obowiązkiem było odrabianie lekcji, objadanie się kotlecikami jego matki i może jeszcze chodzenie na kurs koraniczny. Ja harowałem jak osioł! Zbierałem reklamówki, do których srali uchodźcy, i zakopywałem ich gówno na tyłach magazynu, chodziłem do wszystkich marketów w miasteczku i kupowałem po dwie butelki wody i trzy chleby, ponieważ hurtowe zakupy mogłyby przyciągnąć czyjąś uwagę, opróżniałem kanistry, do których sikali, latałem od apteki do apteki, bo ciągle chorowali. Nie miałem chwili wytchnienia. Tylko dlatego, że jacyś ludzie wpadli na pomysł, żeby przedostać się z kraju do kraju, ja padałem na pysk! Nawet Robinsona Crusoe, którego pożyczyłem od Endera, oddałem nieprzeczytanego, ponieważ po prostu nie miałem kiedy go przeczytać. Tak naprawdę zainteresowałem się tą książką tylko dlatego, że Ender streścił mi ją jako historię handlarza niewolnikami, który trafia na bezludną wyspę. Gdy tylko to usłyszałem, zapragnąłem znaleźć się na bezludnej wyspie. W końcu ja również byłem handlarzem niewolnikami i obu tych rzeczy miałem już dosyć: niewolników i handlowania nimi! Moim jedynym pragnieniem było to, żeby jak każde przeciętne dziecko dostać od ojca ochrzan za złe oceny na świadectwie. A nie dlatego, że zapomniałem włączyć klimatyzację, którą niedawno zamontowaliśmy w pace ładunkowej ciężarówki! To nie było coś takiego, jak zapomnieć o zgaszeniu światła przed wyjściem z domu. Ponieważ zapomniałem ją włączyć, przyczyniłem się do śmierci przez uduszenie jednego Afgańczyka. Miał dwadzieścia sześć lat i zrobił mi żabę z papieru. Żabę, która odskakiwała, gdy na nią mocno naciskałem palcem i szybko puszczałem. Miał na imię Cuma⁴. Ten Afgańczyk. Wiele lat później dowiedziałem się, że Robinson Crusoe również miał swojego Piętaszka. Ponieważ był on jednak bohaterem powieści, nie miał nic wspólnego z naszym Cumą! Nie mógłby zostać znaleziony martwy w ciężarówce, po tym jak udusił się z braku powietrza, ani nie mógłby podarować papierowej żaby chłopcu, który traktował go jak wąż! Oczywiście gdyby Robinson i Piętaszek żyli naprawdę, to nasze życie byłoby dla nich jak z powieści. Tak naprawdę to był główny problem. Życie drugiego człowieka każdemu wydaje się jak z powieści. A przecież było to po prostu życie. Opowiedziane, nie stawało się powieścią. Może co najwyżej protokołem z sekcji zwłok… Autopsji z fabułą… Biblioteki pękały od nich w szwach – od fabularnych protokołów z sekcji zwłok. Oprawione w skórę czy nie, wszystkie opowiadały historie wyblakłych skór. W końcu człowiek składał się ze skóry i z kości… Czekało go albo pomarszczenie, albo połamanie… Albo, żeby umrzeć jak ten myślący kamień Rodina, mógł zostać Afgańczykiem o imieniu Cuma. Piętaszkiem, który umarł w niedzielę…

Poczułem się tak bardzo źle, że w końcu nie wytrzymałem i poszedłem do domu Endera na kotleciki. Ale na gówno się to zdało. A nawet – im dłużej siedziałem przy tamtym stole i patrzyłem na całą rodzinę – tym gorzej się czułem. A przecież kotleciki były bardzo smaczne. Jestem pewien, że gdybym miał mamę, robiłaby je w ten sam sposób. Ona również pytałaby mnie: „Chcesz jeszcze? Chcesz jeszcze trochę?”. Być może wtedy nie nienawidziłbym tych „jeszcze” aż tak bardzo. Moja mama również na pewno mówiłaby to, co powiedziała ciocia Salime, gdy – zapewne z przyzwyczajenia – wstałem, żeby przewrócić kotleciki na patelni: „Zostaw, to nie jest zajęcie dla dziecka”. I ja, jak dziecko, siedziałbym przy stole i czekał, i pryskający tłuszcz nie parzyłby mi dłoni i nie robiłyby mi się potem bąble między palcami, jak to się działo za każdym razem… Powiedzieli: „Mamy lody”, ale nie zostałem. Wstałem i wyszedłem. Wujek Yadigâr o nic nie zapytał. Ani o zdrowie ojca, ani o to, jak idą interesy. Jakby wiedział o wszystkim. Powiedział tylko: „Zjadaj. Potrzebujesz teraz tego”. W zasadzie miał rację. Wszyscy byliśmy w wieku dorastania. Wszyscy, bez względu na wiek. Cały świat. Obracając się, przechodziliśmy przez wiek dorastania. Aż kręciło nam się w głowach. Dlatego jedliśmy i powinniśmy jeść. Żreć się ze wszystkimi i wszystkim. Potrzebowaliśmy tego. Żeby jak najszybciej dorosnąć. Żeby jak najszybciej dorosnąć, zdechnąć i zwolnić miejsce dla kogoś innego. Żeby rozpoczął się nowy wiek… Jeśli to możliwe, nieprzypominający tego teraz. Ponieważ wiedzieliśmy już, że z nas to gówno będzie. Nie byliśmy aż tak głupi. Aż tak nie…------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- ------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Byłem w domu. Ojciec pojechał do dzielnicy przemysłowej w mieście, żeby wymienić klocki hamulcowe w ciężarówce. Miał wrócić dopiero wieczorem. I dokładnie w chwili, gdy odkryłem, jak cudowną rzeczą jest samotność, i pomyślałem, że gdy dorosnę, na pewno powinienem być sam – zadzwonił telefon. Kiedy zobaczyłem cyfry na małym niebieskim ekranie, zrozumiałem, że dzwoni Aruz. Znałem jego numer na pamięć. Nie chciałem odebrać. Zazwyczaj czekał najwyżej trzy sygnały i się rozłączał. Cztery, pięć… No przecież nie było nas w domu! Dlaczego sobie nie odpuścił i nie zadzwonił do ojca na komórkę? Czyżby dzwonił do ojca, a ten nie odbierał? Ale przecież ojciec zawsze trzymał telefon w ręku. Odbierał po pierwszym sygnale. Czyżby coś mu się stało? Zatrzymała go policja? Żandarmeria?
– Halo, wujku Aruzie?
– To ja, ja. Felat!
Ogłuchłem przez ten niepokój.
– Co?
– Gazâ, mówi Felat!
Felat, syn Aruza. Był w moim wieku, lecz z jakiegoś powodu był ode mnie starszy.
– Felat? Wszystko w porządku?
– Tak. W porządku. A u ciebie?
– Daj spokój, opowiadaj! Gdzie byłeś? Co się stało?
– Nie wiem, ojciec najpierw mnie zlał, a potem odesłał do stryjostwa. Zamknęli mnie tam w pokoju, to siedziałem…
Podczas gdy Aruz i starszyzna liczącej dwustu sześćdziesięciu członków społeczności, której przewodził, obradowali na naradzie rodzinnej, po tym jak państwo obwieściło, że będą mogli powrócić do swoich wysiedlonych przed laty przez to samo państwo wsi, Felat i będących pod jego wodzą kilku szaleńców, którzy za żadną cenę nie chcieli być częścią tej odwróconej migracji oraz nie mieli zamiaru opuszczać miasta, w którym żyli, poszli w góry i podpalili domy swoich pradziadów. Ponieważ ci marzycielscy podpalacze, z których najmłodszy miał dziewięć, a najstarszy czternaście lat, nie działali tak regulaminowo jak ci, którzy w tym czasie podobne wsie podpalali w sposób niemalże sugerujący stosowanie się do wytycznych „dyrektywy palenia wsi”, ogień rozprzestrzenił się i zanim zapadł wieczór, podpalaczy pojmano. Żandarmeria, chcąc się zabezpieczyć, przygotowała i dała Aruzowi do podpisu protokół, w którym oświadczał, że zdarzenie to nie miało związku z żadną oficjalną czy nieoficjalną instytucją państwową, przez co pożar zajął wyjątkową pozycję w zadymionej przeszłości regionu. Głosu Felata nie słyszałem od czterech miesięcy. Teraz mówił o ucieczce.
– Ucieknę stąd, stary! Zabiorę dupę w troki i ucieknę!
– Przecież dopiero co uciekłeś w zeszłym roku! Dokąd cię znowu niesie?
Bardzo dobrze pamiętam. Była Noc Niewinności⁵. Ojciec uparł się wtedy, żebym złożył wujkowi Aruzowi życzenia, więc musiałem do niego zadzwonić. Ponieważ bardzo długo nie odbierał, już miałem powiedzieć ojcu: „Nie ma go, tato, nie odpowiada”, gdy dobiegł mnie dziecięcy głos z drugiej strony słuchawki:
– Bracie? – mówił. – To ty?
– Mówi Gazâ – odpowiedziałem mu wtedy.
Gdy zapytałem: „Kto mówi?”, rozłączył się.
– To pewnie Felat… Młodszy syn Aruza – powiedział ojciec. – Trudno, najwyżej jutro zadzwonisz – dodał i wyszedł. Żeby iść do meczetu.
– A ja, kurde, wiem? Może przyjadę w wasze strony?
– Co miałbyś tu robić?
– A może pojadę do Stambułu? Mam tam kuzynów. Choć to też przygłupy są!
Tego samego wieczora pół godziny później zadzwonił Felat i pierwsze jego pytanie brzmiało tak:
– Jest tam mój brat?
– Nie – powiedziałem. – Kim jest twój brat?
– Ahlat…
– Nie ma tu nikogo takiego…
Zamilkliśmy.
– Ty jesteś Felat, prawda? Syn wujka Aruza.
– Tak. A ty kim jesteś?
– Mówiłem już, Gazâ… Mój tata pracuje z twoim tatą. Dzwoniłem, żeby mu złożyć życzenia…
– Jest tam twój tata?
– Nie, wyszedł.
Wtedy zaczął płakać. Znienacka. Jakby nagle runął na ziemię…
– Felat? Co się stało?
– Uciekłem z domu…
Jego słowa mieszały się ze szlochem, więc nic nie zrozumiałem.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- ------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: