Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Joker - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
7 września 2022
Ebook
24,99 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,99

Joker - ebook

Najpierw gorączka, potem krwotok, a wszystko kończy się śmiercią w ciągu kilku godzin. Co jest źródłem zakażenia i kto będzie następną ofiarą nieznanego wirusa? Doktor Steven Dunbar z Inspektoratu Sci-Med dostaje kolejne zlecenie, tym razem ma wyjaśnić, na co zmarł wracający z Afryki podróżnik i gdzie pozostałe ofiary zaraziły się gorączką krwotoczną podobną do Eboli. Detektyw medyczny znajduje wspólny mianownik dla wszystkich zakażeń, ale wyniki śledztwa przekraczają ludzką wyobraźnię. ,,Joker" to trzeci z thrillerów o śledztwach dra Dunbara, można go uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności serii. Jeśli lubisz przyprawiające o dreszcze thrillery medyczne i pasjonują cię powieści w stylu Robina Cooka, przeczytasz ,,Jokera" z dużym zainteresowaniem.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-284-3824-4
Rozmiar pliku: 542 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Człowiek jest w afrykańskiej wiosce, gdzie ludzie padają jak muchy. Dwadzieścia cztery godziny później ląduje w Los Angeles i nawet nie wie, że ma wirusa gorączki Lassa czy Ebola.

Joshua Lederberg, laureat Nagrody Nobla,

profesor na Uniwersytecie Rockefellera w

Nowym Jorku

Magazyn „Discover”, grudzień 1990

Dopóki nasz dom nie stanie w płomieniach, nie zdajemy sobie sprawy, że w mieście brakuje wozów strażackich. Usłyszymy jeszcze o Eboli. Liczba ludności w Afryce rośnie, ingerencja w środowisko wirusa nasila się. Prędzej czy później ktoś znów przywlecze go z dżungli.

Anthony Sanchez, badacz wirusa Ebola z

Ośrodka Zwalczania Chorób w Atlancie

Magazyn „Discover”, styczeń 1996

Wytępienie ospy to wspaniały przykład współpracy międzynarodowej, ale jestwiele innych przykładów niedokończonych spraw, jak walka z polio, gruźlicą i malarią. Wszystkie choroby zakaźne są wspólnym zagrożeniem, zwłaszcza w czasach, gdy ludzi zbliżają międzynarodowe podróże i interesy. Choroby zakaźne nie uznają granic. Do ich zwalczania potrzebna jest globalna kooperacja.

Hiroshi Nakajima, dyrektor generalny

Światowej Organizacji Zdrowia

kwiecień 1997ROZDZIAŁ PROLOG

Tyt Edynburg, Szkocja

Paul Grossart, dyrektor Lehman Genomics UK, był zdenerwowany. Szef amerykańskiej centrali firmy przyjeżdżał do niego, zamiast wezwać go do Bostonu i Grossart czuł się niepewnie. Jego kierownicy sekcji przygotowali się do prezentacji, mieli slajdy i diagramy pokazujące osiągnięcia swoich grup badawczych. Personel techniczny posprzątał laboratoria i starał się, żeby wrzała w nich praca jak w ulu, na wypadek gdyby goście chcieli tam zajrzeć. Sekretarki dopilnowały, żeby biura pachniały jak stoiska kosmetyczne. Na górze w księgowości przygotowano otwarte dokumenty finansowe do kontroli. Ich autorzy byli pełni optymizmu i gotowi do przedstawienia wizji świetlanej przyszłości. Porządek dnia nakazywał każdemu uśmiechać się do wszystkiego, co się rusza.

Mimo to Grossart czuł, że ma spocone dłonie, gdy stał z rękami z tyłu przy oknie w swoim gabinecie i czekał na przyjazd gości. Wydawałoby się, że nie ma się czego obawiać. Dla wszystkich firm biotechnicznych w Zjednoczonym Królestwie przyszły ciężkie czasy, bo środowisko biznesmenów uważało, że obiecują więcej, niż dają, ale Lehman przetrwał burzę topniejącego kapitału inwestycyjnego lepiej niż większość. W ciągu dwóch ostatnich lat wprowadził na rynek kilka udanych zestawów diagnostycznych. Próby z dwoma nowymi środkami chemioterapeutycznymi szły dobrze. Docelowe terminy uzyskania obu licencji zaczynały wyglądać realistycznie. Ale Grossart wciąż podejrzewał, że coś jest nie tak. Czuł to przez skórę. Wizyta Amerykanów była zapowiadana jako rutynowa, ale wiedział, że chodzi o coś więcej.

Na parking wjechał czarny mercedes sedan klasy S. Grossart podszedł do biurka i nacisnął guzik interkomu.

– Już są, Jean. Daj nam pięć minut, potem przynieś kawę i ciasteczka. Dopilnuj, żeby reszta wiedziała, że przyjechali.

– Załatwione.

Grossart poprawił krawat i zbiegł po schodach ze swojego gabinetu na pierwszym piętrze do holu. Uśmiechnął się do wysokiego, szczupłego mężczyzny, który wszedł pierwszy.

– Miło cię znów zobaczyć, Hiram – powiedział i wyciągnął rękę; najpierw wytarł ją w garść chusteczek higienicznych w kieszeni. – Dawno się nie widzieliśmy.

– I ciebie też, Paul. Hiram Vance, wiceprezes Lehman International, wskazał mężczyznę za sobą. – To doktor Jerry Klein z naszego laboratorium w Bostonie. Jest szefem działu medycyny molekularnej.

Grossart uścisnął dłoń niskiemu mężczyźnie z czarną brodą i w źle dopasowanym ciemnym ubraniu. Klein przypominał mu trochę rabina. Grossart miał wrażenie, że facet jest zdenerwowany jak on.

Weszli na górę do holu, gdzie powiesili płaszcze, potem do gabinetu Grossarta. Porozmawiali chwilę o pogodzie i „urokach” listopadowego lotu nad Atlantykiem. Sekretarka Grossarta poniosła kawę i została przedstawiona gościom. Przywitała ich i uśmiechnęła się uprzejmie.

– Mogę panom jeszcze coś podać? – zapytała.

– Na razie dziękujemy, Jean – odparł Grossart. – Więc od czego chcecie zacząć? – zagadnął, kiedy drzwi się zamknęły. – Myślałem o obchodzie laboratoriów, krótkich prezentacjach przygotowanych przez personel naukowy, wizycie na produkcji, a potem może w biurach?

Vance spojrzał na drzwi.

– Czy ona może nas tu podsłuchać?

– Mam do Jean pełne zaufanie – odpowiedział zaskoczony Grossart.

– Nie o to pytałem – odrzekł Vance.

W odpowiedzi Grossart wyłączył interkom.

– Nie, nie może.

Vance był przeraźliwie chudy, miał niezdrową cerę i podkrążone czarne oczy.

– Jesteśmy w dużych tarapatach – oznajmił.

– Więc to nie rutynowa wizyta?

Vance pokręcił głową.

– Rezygnujemy z projektu Snowball. Musimy to przerwać.

– Co?! – wykrzyknął Grossart. – Przecież wszystko idzie dobrze! I co z umową?

– Wiem, wiem – przytaknął Vance. – Ale Jerry znalazł poważną przeszkodę. Pokaż mu, Jerry.

Klein otworzył neseser, wyjął cienkie akta w niebieskiej okładce i wręczył je Grossartowi, nie patrząc mu w oczy. Grossart zaczął czytać. Kiedy skończył, przełknął z trudem.

– Jesteście całkiem pewni? – wychrypiał.

Klein przytaknął.

– Niestety – miał akcent nowojorskiego Żyda. – Sekwencja wygląda na część genomu gospodarza, ale tak nie jest. Niech pan spojrzy na homologię.

– Jezu Chryste – wymamrotał Grossart. – Powinienem był wiedzieć, że to zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Już za późno, żeby to odkręcić. Co my teraz zrobimy, do cholery?

– Musimy natychmiast przerwać produkcję – powiedział Vance. – Ale...

Grossart wciąż wpatrywał się w dokumenty Kleina. W głowie miał mętlik.

– Ale co?

– Może na tym powinniśmy skończyć – odparł Vance, obserwując uważnie jego reakcję.

Grossart podniósł wzrok znad dokumentów i spojrzał na niego pytająco.

– Chcesz powiedzieć, że powinniśmy siedzieć cicho?

– Uważam, że musimy być praktyczni – odrzekł Vance. – Za późno, żeby coś zrobić z materiałem, którego użyto. Jeśli zaczniemy się spowiadać, ukrzyżują nas. Firma padnie, a my będziemy skończeni. Prawnicy już się o to postarają. O ile wiem, masz... zobowiązania, Paul?

Grossart nie mógł się z tym pogodzić. Z trudem skoncentrował się na pytaniu. Jasne, że miał zobowiązania. Sto pięćdziesiąt tysięcy długu hipotecznego, dwoje dzieci w prywatnych szkołach i żonę, która lubiła wygodne życie. Ale...

– Ta firma o wiele lepiej przysłuży się ludzkości, jeśli zostanie w branży – powiedział Vance. – Pomyśl o tym, Paul.

Grossart złączył dłonie pod brodą. Kołysał się lekko w fotelu i zastanawiał, co robić. Czuł ucisk w żołądku. Tak bardzo wierzył w projekt Snowball, że utopił w akcjach firmy całą gotówkę, jaką tylko mógł zdobyć. Okay, szedł na skróty, żeby przyspieszyć sprawę. Ale taki jest biznes. To wyścig. Nie było w tym nic nieuczciwego. To po prostu... interes. A teraz wszystko szlag trafił. Nagle i bez ostrzeżenia znalazł się w tej sytuacji i bał się.

– Chryste, nie wiem! – wykrzyknął. – Mam ochotę posypać głowę popiołem i przepraszać... ale... jak mówisz... na dłuższą metę nic dobrego z tego nie wyjdzie, do cholery, skoro jest już za późno.

– Wierz mi, że wszyscy mamy takie myśli – pocieszył go Vance. – Gdyby można było cofnąć czas, zrobilibyśmy to. Ale nie można, Paul. Po prostu się nie da.

– Kto o tym wie? – zapytał Grossart.

– Tylko my trzej. Jerry przyszedł ze swoim odkryciem najpierw do mnie i uzgodniliśmy, że zatrzymamy to dla siebie, dopóki nie pogadamy z tobą. Wielka Brytania to jedyne miejsce, gdzie „rzuciliśmy ten towar”, że się tak wyrażę.

Grossart nerwowo złączał i rozłączał końce palców. Jego mózg pracował na pełnych obrotach, ale nie mógł jasno myśleć; za dużo było do ogarnięcia. Postanowił nie być mięczakiem i nie wahać się. Tamci dwaj mieli czas wszystko przemyśleć, więc musieli dojść do słusznego wniosku. Będzie z nimi trzymał.

– W porządku – zgodził się. – Siedzimy cicho.

– Rozsądny z ciebie facet – pochwalił Vance. – Firma nie zapomni o twojej lojalności przy corocznym podziale premii.

Grossart nagle poczuł się jak szmata. Spojrzał na Vance’a i zrobiło mu się niedobrze. Nie cierpiał samego siebie, ale nie miał już odwrotu. Przełknął ślinę i odwrócił wzrok.

– Więc po sprawie – powiedział.

Vance odchrząknął.

– Obawiam się, że nie całkiem. Jest jeszcze jeden problem.

Grossart czuł, że dłużej nie wytrzyma; musi pójść do łazienki.

– Jaki problem? – wychrypiał.

– Próbki krwi pobrane rutynowo od ludzi pracujących nad projektem Snowball, które przysłałeś...

– Co z nimi?

– Jerry jeszcze raz je zbadał w związku z naszym drobnym kłopotem, kiedy tylko go odkrył. Dwie miały wynik dodatni.

– Chcesz powiedzieć, że dwojgu moim ludziom zagraża to draństwo?

– Jest taka możliwość – przyznał Klein.

– I co teraz zrobimy, do cholery?

– Nie możemy ryzykować, że się tu rozchorują i ludzie dodadzą dwa do dwóch – odrzekł Vance. – Przy twojej współpracy natychmiast ich przeniesiemy. Na wszelki wypadek, rozumiesz. Jeśli będzie trzeba, dostaną najlepszą opiekę. Obiecuję.

– A co powiedzą rodzinom? – zapytał Grossart.

– Że projekt, nad którym pracują, wymaga wyjazdu do jednej z naszych stacji doświadczalnych, powiedzmy w północnej Walii. Wymyślimy im tam jakieś zajęcie. Potrzymamy ich na uboczu, dopóki się nie upewnimy, czy nic im nie grozi. Dla osłody podwoimy im pensje. Co ty na to? Przynajmniej tyle możemy zrobić.

– Co najmniej – odparł Grossart. – O kogo chodzi?

Klein zajrzał do swoich notatek.

– O Amy Patterson i Petera Doiga.

– Znasz ich? – zapytał Vance.

Grossart był zazwyczaj uprzejmy, ale teraz zaczęły mu puszczać nerwy.

– Jasne, że ich znam – warknął. – Patterson przyszła tu po doktoracie. Jest u nas od blisko trzech lat. Doig to technik medyczny. Przeniósł się do nas jakieś dziewięć miesięcy temu z laboratorium jednego z miejscowych szpitali. Oboje są w porządku. – Wstał. – Przepraszam, ale naprawdę muszę...

LamROZDZIAŁ 1

Tyt Lot British Airways, Ndanga – Londyn

Humphrey James Barclay od kilku dni nie czuł się dobrze i dlatego łatwo wpadał w rozdrażnienie. Nie mógł tego zrekompensować nawet fakt, że wraca do domu po nieskończenie długiej wizycie roboczej w środkowej Afryce.

– Rany boskie! – mruknął, kiedy stewardessa odkryła, że skończył się jej tonik i przekazała to bezgłośnie koleżance przesadnym ruchem warg, obdarzając go firmowym uśmiechem.

– Momencik, proszę pana. Z lodem i cytryną?

Barclay przytaknął i ugryzł się w język. Wewnątrz aż się gotował. Jak mogło jej czegoś zabraknąć po obsłużeniu zaledwie trzech rzędów?

Koleżanka posłusznie doniosła pół tuzina małych puszek toniku i stewardessa wręczyła Barclayowi drinka. Wziął go bez podziękowania, szybko otworzył tonik i wlał trochę do dżinu. Wypił koktajl dwoma dużymi łykami, położył głowę na oparciu fotela i zamknął oczy. Palący smak alkoholu w gardle pomógł, ale nadal czuł nieprzyjemne gorąco i ból w całym ciele. Wyciągnął rękę, żeby zwiększyć dopływ powietrza z nawiewu nad głową. Zabolały go mięśnie ramienia. Skrzywił się, na czoło wystąpiły mu krople potu. Szarpnął ze złością kołnierzyk koszuli, ale zapięty guzik nie puścił. Barclay poczuł nową falę frustracji. Pociągnął tak mocno, że guzik wystrzelił w oparcie fotela z przodu i gdzieś upadł. Barclay nie zamierzał go szukać. Z powrotem położył głowę na oparciu. Elegancka kobieta na fotelu obok skupiła się na magazynie ilustrowanym i udawała, że niczego nie zauważyła.

Barclay znów zamknął oczy i pomodlił się w duchu, żeby to nie była grypa. Tylko nie to. Jeśli nie położę raportu na biurku pieprzonego sir Bruce’a Collinsa najpóźniej jutro po południu, mogę się pożegnać z moją pieprzoną karierą. Nawet się nie obejrzę, a polecę z Ministerstwa Spraw Zagranicznych prosto na zasiłek dla bezrobotnych. Teraz mnie widzisz, a za chwilę nie. Jezu Chryste, Marion byłaby po prostu zachwycona. Ona i ta jej zarozumiała rodzinka.

Barclay rzucał głową z boku na bok. Dostawał mdłości, wirowało mu w oczach.

– Chryste, nie wytrzymam – jęknął.

Wiercił się, żeby znaleźć wygodną pozycję. Bez skutku. Jeszcze kilka dni, a potem mogę się położyć do łóżka na tydzień. Albo na cholerny miesiąc, jeśli będzie trzeba. Starał się skoncentrować na tym, co napisze w raporcie. Nic dobrego, stwierdził kwaśno. Nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien jechać do tej pieprzonej dziury, jaką jest Ndanga. Tym cholernym krajem rządzi banda drobnych cwaniaczków. Bardziej interesuje ich założenie kont w szwajcarskich bankach niż zrobienie czegoś dla narodu, który rzekomo reprezentują. Zagraniczna pomoc pójdzie na mercedesy i garnitury od Armaniego, zanim człowiek zdąży powiedzieć „abrakadabra”.

Właśnie to miał ochotę napisać, ale oczywiście wiedział, że tego nie zrobi. Niższy urzędnik Ministerstwa Spraw Zagranicznych nie jest od polityki. W sprawie Ndangi już zapadła decyzja. Rząd Jej Królewskiej Mości wyciąga rękę w geście przyjaźni i partnerstwa. Proponuje pomoc, choć Ndanga nie ma ropy czy innych ważnych surowców, których potrzebujemy. Ale jest tam strategicznie położone lotnisko z przyległościami. Ministerstwo Obrony uznało, że może się bardzo przydać Królewskim Siłom Zbrojnym, gdyby w krajach na południu sprawy wymknęły się spod kontroli. A na to się zanosi. Uzgodniono więc duże dofinansowanie Ndangi. Za kilka tygodni poleci tam minister spraw zagranicznych, żeby zapewnić nowy reżim o brytyjskim poparciu. Barclaya wysłano do Ndangi, aby przetarł szlak i upewnił się, czy przygotowania do wizyty postępują zadowalająco. Ministrowi nie może zabraknąć papieru toaletowego w głębi Afryki.

Rozpiął szarpnięciem następny guzik koszuli i poczuł strużkę potu na policzku.

– Źle się pan czuje? – spytała zaniepokojona sąsiadka.

Barclay odwrócił głowę, żeby na nią spojrzeć, ale niewyraźnie widział. Kobieta wydawała się otoczona aureolą jaskrawych, kolorowych świateł.

– Chyba złapałem grypę – odparł.

– To pech – powiedziała. Wróciła do lektury, ale odsunęła się kawałek i zasłoniła ręką usta. – Powinien pan poprosić stewardessę o aspirynę – zasugerowała.

Barclay skinął głową.

– Może poproszę. – Zerknął znacząco przez ramię. – Jak będzie wolna.

Otworzył z wielkim wysiłkiem neseser i wyjął plik papierów. Czuł, że musi zanotować punkty, które chce podkreślić w raporcie. „Ochrona głównego portu lotniczego w Ndandze jest kiepska” – zapisał. „Zalecane...” Urwał, kiedy na kartkę kapnęła wielka kropla krwi z nosa. Przez moment wpatrywał się w czerwoną plamę jak zahipnotyzowany.

– Jasna cholera – mruknął. – Co jeszcze będzie?

Wyciągnął z kieszeni chusteczkę higieniczną i przytknął do nosa. Zdążył zatrzymać następną kroplę. Położył głowę na oparciu i tamował krew. Boże, jestem ciężko chory. Pękała mu głowa, bolały go oczy. Nagle poczuł coś nowego... wilgoć... Miał mokre spodnie. Powoli włożył rękę między nogi. Tak. O, mój Boże, co za wstyd. O, mój Boże, wszystko, tylko nie to. Jak mogłem się zmoczyć i nie wiedzieć o tym? – zastanawiał się z zażenowaniem. Ściągnął mięśnie zwierające i przekonał się, że nadal je kontroluje. Więc jak to się stało? Boże! Nie przeżyje tego. Zaczął planować, jak wybrnie z niezręcznej sytuacji. Po wylądowaniu zostanie na miejscu, dopóki wszyscy pasażerowie nie wyjdą... Tak, to właśnie zrobi. Przy odrobinie szczęścia załoga nawet nie będzie pamiętała, kto siedział na tym miejscu.

Chaotyczne myśli znów przerwał potworny ból głowy. Był niemal nie do zniesienia. Mimo to Barclay poczuł coś nowego. Ma nie tylko mokro między nogami; wilgoć jest... lepka! Cofnął rękę, na wpół otworzył jedno oko i spojrzał na dłoń. Krew!

Widok jego zakrwawionej ręki popchnął sąsiadkę do działania. Wstrzymała oddech i sięgnęła do przycisku sygnalizacyjnego nad głową. Wciskała go raz za razem, dopóki nie przybiegły dwie stewardessy.

– Jego ręka... – wyjąkała i odsunęła się najdalej, jak mogła. – Jest zakrwawiona. Mówił, że złapał grypę, ale spójrzcie na niego!

Do Barclaya już nie docierało, co się dzieje dookoła. Wysoka gorączka wywołała delirium, nękały go fale bólu i mdłości.

Jedna ze stewardess, Judy Mills, pochyliła się nad nim.

– Słyszy mnie pan? Może pan powiedzieć, co panu jest?

Barclay uniósł powieki. Otworzył usta, ale nie mógł wymówić słowa. Zamiast tego zwymiotował prosto na Judy, która skrzywiła się z obrzydzeniem. Jej profesjonalizm zastąpiła na moment odraza i gniew.

– Nie możecie go gdzieś zabrać? – zapytała kobieta na środkowym siedzeniu.

– Samolot jest pełny, proszę pani – odrzekła druga stewardessa, Carol Bain.

– Musicie coś zrobić, na litość boską! On jest zakrwawiony.

Pasażerka miała rację. Krew z nosa spływała po twarzy Barclaya i plamiła przód jego koszuli.

– Spróbuj zatamować krwotok – poleciła koleżance Judy. Zrobiła, co mogła, żeby wyczyścić uniform, i teraz wróciła.

Carol oparła głowę Barclaya na zagłówku. Uważała, żeby nie być „na linii ognia”. Przyłożyła mu chusteczki higieniczne do nosa i spojrzała na Judy.

– Co dalej? – szepnęła.

– Trzymaj go tak. Sprawdzę, czy na pokładzie jest lekarz.

Judy poszła do kokpitu i po chwili kapitan ogłosił, że jeśli w samolocie jest lekarz, prosi go o zgłoszenie się do personelu. Carol ciągle przyciskała chusteczki do twarzy Barclaya. Poczuła ulgę, gdy w głębi samolotu odezwał się sygnał. Uśmiechnęła się. Żeby ukryć to przed pasażerami, spojrzała w dół. Na widok krwi na spodniach nieprzytomnego Barclaya przestała się uśmiechać. Była pewna, że to nie z nosa.

Judy podeszła do niskiego, łysego mężczyzny, którego inna stewardessa prowadziła z głębi samolotu. Zatrzymali się w łączniku między przednią i tylną kabiną pasażerską.

– Jest pan lekarzem? – spytała Judy.

– Tak. Nazywam się Geoffrey Palmer. W czym problem?

– Pasażer z przodu zemdlał. Krwawi z nosa i... zwymiotował.

Nie mogła się powstrzymać od patrzenia w dół na swoją spódnicę.

Palmer domyślił się, co zaszło. Uśmiechnął się.

– Uroki tej pracy... Prawdopodobnie choroba powietrzna i omdlenie na widok własnej krwi. Mogę go obejrzeć, jeśli pani chce.

– Byłybyśmy bardzo wdzięczne.

Judy ruszyła pierwsza w kierunku dziobu samolotu. Jej nadzieja, że wszystko wróci do normy, wyparowała na widok spanikowanej miny Carol.

– Co jest? – szepnęła.

– On mocno krwawi... z dołu.

Carol podkreśliła to ruchem głowy.

– Zobaczmy, co się dzieje – powiedział Palmer. Nie słyszał cichej wymiany zdań i zamierzał opanować sytuację.

Stewardessy odsunęły się i przepuściły go do nieprzytomnego mężczyzny.

Palmer spojrzał na koszulę Barclaya.

– Rany, ale się urządziłeś, chłopie. Tak to jest z krwią. Wszędzie się dostanie.

Sprawdził puls, potem uniósł kciukiem jedną powiekę Barclaya. Jego zachowanie natychmiast się zmieniło; stracił pewność siebie. Wyprostował się i bezwiednie wytarł rękę o klapę marynarki.

– Doktorze, on krwawi gdzieś z dołu – szepnęła Carol. – Niech pan spojrzy na jego spodnie.

Palmer popatrzył na czerwoną plamę na ciemnym materiale.

– O, mój Boże – wymamrotał i cofnął się o krok.

Stewardessy wymieniły zaniepokojone spojrzenia.

– Co pan o tym myśli, doktorze? – zapytała Judy, bardziej z obawą niż nadzieją.

Palmer wytrzeszczał oczy na Barclaya.

– Musimy się umyć.

Głowa Barclaya opadła na bok i pasażerka na środkowym fotelu wstrzymała oddech.

– Jego oczy... – wykrztusiła. – Zobaczcie, krwawią mu oczy! Zróbcie coś, na litość boską!

– Chryste, więc to prawda – jęknął Palmer. – Musimy się umyć.

Judy pokazała wzrokiem Carol, żeby została z Barclayem. Zaprowadziła Palmera do kuchni z przodu samolotu i zaciągnęła zasłonę.

– O co chodzi, doktorze? – spytała. – Co mu jest?

– Uważam, że to gorączka krwotoczna – wyjaśnił wstrząśnięty Palmer.

Spojrzała na niego.

– Nic mi to nie mówi. A dokładniej?

– To może być Ebola.

– Ebola? O, mój Boże.

– Musimy się umyć i trzymać od niego z daleka.

– Przecież jest pan lekarzem. Nie zamierza mu pan pomóc?

– Jestem radiologiem, na litość boską – parsknął Palmer. – Co mogę wiedzieć o Eboli, do cholery? Poza tym, nikt tu nic nie zrobi. Niech pani powie kapitanowi, żeby zawiadomił przez radio ziemię, że prawdopodobnie mamy na pokładzie przypadek wirusowej gorączki krwotocznej. Idę się umyć. Radzę pani i koleżance zrobić to samo.

Palmer zniknął w łazience. Oszołomiona Judy popatrzyła za nim.

– Wielkie dzięki – mruknęła i wróciła do Carol, która stała przy siedzeniu Barclaya.

– Co się dzieje? – zapytał pasażer z następnego rzędu.

– Mamy chorego – odrzekła Judy. – Ale nie ma powodu do obaw.

– Bez jaj – rzucił drwiąco mężczyzna. – Co z nim jest, do cholery?

– Na razie nie wiadomo. Ale lekarz podejrzewa, że to może być... malaria.

– Biedny facet – skomentował pasażer. – Paskudna sprawa.

– Czy to zaraźliwe? – zapytała jego żona.

– Nie, kochanie. Przynajmniej tak słyszałem... Ale może lepiej zapytać lekarza.

Palmer wyszedł z łazienki i ruszył przejściem między siedzeniami. Nadal wyglądał na wstrząśniętego. Judy przejęła inicjatywę.

– Doktorze, właśnie mówiłam zaniepokojonemu pasażerowi, że podejrzewa pan u naszego chorego malarię.

Popatrzyła na niego znacząco.

– To nie jest zaraźliwe, prawda, doktorze? – upewnił się mężczyzna.

– Nie – odparł Palmer z wahaniem i powtórzył bardziej zdecydowanie: – Nie jest.

Przecisnął się za stewardessami, żeby nie zbliżać się do Barclaya, i poszedł dalej. Pasażerowie byli zaskoczeni.

– Nic pan nie może zrobić dla tego biednego gościa? – zdziwił się zaniepokojony pasażer.

Palmer nie zatrzymał się.

– Nie... nic – odpowiedział. – Zajmą się nim na lotnisku.

– Co się stało z czuwaniem przy chorym? – odezwał się pasażer.

– Czasy się zmieniły – wtrąciła się jakaś kobieta.

– Muszę porozmawiać z kapitanem – powiedziała Judy do Carol. – Wszystko gra?

Carol skinęła głową i uśmiechnęła się słabo. Wciąż przykładała chusteczki do twarzy Barclaya. Na cienkich plastikowych rękawiczkach miała czerwone plamy.

– Nie są dziurawe? – zapytała Judy.

– Chyba nie. Dlaczego pytasz?

Mina Judy mówiła sama za siebie.

– Sprawdzaj je co jakiś czas. Niedługo wrócę.

– Cześć, Judy. Jak nasza ofiara? – zagadnął kapitan, kiedy weszła do kokpitu i zamknęła za sobą drzwi.

Przykucnęła między dwoma fotelami.

– Nasz doktorek... – zaczęła z niesmakiem – podejrzewa Ebolę. Nie jest ekspertem, bo to radiolog, ale wydaje się pewien, że to rodzaj wirusowej gorączki krwotocznej. Prosi o zawiadomienie przez radio Londynu.

Kapitan zmarkotniał.

– Cholera, tylko tego nam brakowało. Tym się chyba łatwo zarazić?

– Wcale nie – wtrącił się pierwszy oficer. – Wszyscy tak myślą, ale w rzeczywistości to mniej groźne niż niektóre bardziej pospolite choroby. Można to złapać przez kontakt z płynami ustrojowymi.

– Dobrze wiedzieć, John. Skąd masz takie wiadomości?

– Kilka miesięcy temu byłem na szkoleniu. Wystraszyłem się jak cholera, ale zapamiętałem, co mówili o Eboli.

Kapitan odzyskał dobry humor.

– Chyba nie wymieniałaś z tym gościem płynów ustrojowych, Judy?

– Obrzygał mnie od góry do dołu.

– Cholera! Umyłaś się?

– Niezbyt dokładnie.

– Zrób to teraz. Zmień całe ubranie. Włóż wszystko, co masz na sobie, do plastikowego worka i zapieczętuj.

– Dobrze.

– Czy nasz doktorek zajmuje się nim?

– Nie. Carol się nim opiekuje. Facet krwawi z nosa, oczu i gdzieś z dołu.

– Więc co robi ten lekarz?

– Sra ze strachu.

– Aż tak? Posłuchaj, jeśli Carol się ubrudzi, niech też się przebierze. Jak skończycie, przykryjcie tego gościa plastikowymi workami i kocami.

– Ma wysoką gorączkę – zaprotestowała Judy. – Ugotuje się.

– Trudno. Musicie odseparować jego płyny ustrojowe. Rozumiesz?

Judy przytaknęła.

– Idź się umyć. Przekażę na Heathrow dobrą wiadomość.

– Za ile lądujemy?

– Za siedemdziesiąt pięć minut.

Judy wyszła z kokpitu i zamknęła się w łazience. Przebrała się i włożyła brudny uniform do foliowego worka. Po wyjściu założyła świeży fartuch i nowe plastikowe rękawiczki. Upewniwszy się, że nie są dziurawe, wzięła głęboki oddech i z uśmiechem odsunęła zasłonę. Z promienną miną dołączyła do Carol przy siedzeniu Barclaya.

– Co z nim? – spytała szeptem.

– Śpi albo jest nieprzytomny. Nie jestem pewna.

– Idź się przebrać. Stare ubranie włóż do worka i zapieczętuj go. Co robisz ze zużytymi chusteczkami?

Carol spojrzała pod nogi, gdzie leżał worek na śmiecie.

– Wrzucam tam, ale już się kończą. Ten facet się wykrwawi. Nie możemy tego powstrzymać?

– Nie w tych okolicznościach – odparła Judy. – Musimy po prostu odseparować jego krew. Jasne?

Carol skinęła głową. Przekazała koleżance tampon z chusteczek, wzięła z podłogi worek i poszła na dziób samolotu. Judy została sama z Barclayem. Patrzyła, jak czerwona strużka przesiąka przez chusteczki na jej palce osłonięte cienkim plastikiem. Wzdrygnęła się ze strachu na myśl, że razem z krwią może wypływać wirus gorączki Ebola. Jej troskę o pasażera na moment zastąpiło pragnienie, żeby umarł i przestał krwawić. Kiedy Barclay poruszył głową, tętno skoczyło jej powyżej stu pięćdziesięciu. Boże, nie pozwól mu się ocknąć i wiercić, modliła się. Sąsiadka Barclaya była tak samo zaniepokojona. Podniosła wzrok i ich spojrzenia się spotkały. Jedna wiedziała, co myśli druga. Ale pasażerka martwiła się z przyczyn estetycznych – po prostu nie chciała mieć obok siebie rzucającego się, wymiotującego, krwawiącego mężczyzny. Judy chodziło o życie swoje i innych.

Barclay nie odzyskiwał przytomności, był na to zbyt chory. Ale gdzieś w jego umyśle odzywał się alarm funkcjonujący od dzieciństwa: musi iść do toalety. Rzucał głową z boku na bok i próbował wstać. Judy powstrzymywała go jedną ręką, drugą przyciskała chusteczki do jego twarzy. Barclay stawał się coraz bardziej pobudzony, a Judy przerażona. Obejrzała się niecierpliwie, czy nie wraca Carol, ale nie zobaczyła koleżanki.

Pasażer siedzący za Barclayem zauważył, co się dzieje.

– Może powinna panu zapiąć mu pas?

No jasne, pomyślała Judy, uśmiechając się do siebie. Że też na to nie wpadłam. Spróbowała zapiąć klamrę, ale Barclay wiercił się. Sąsiadka nachyliła się, chcąc pomóc. W końcu zależało jej na tym, żeby Barclay siedział spokojnie.

– Dziękuje – powiedziała Judy i unieruchomiła mu ramię.

Kobieta zapięła klamrę i mocnym szarpnięciem zlikwidowała luz pasa. Spojrzała na swoje ręce; były czerwone od krwi przesiąkającej przez koc na brzuchu Barclaya. Judy była przerażona, ale wzięła się w garść. Kobieta nie mogła wyjść bez odpięcia i przesunięcia Barclaya. Musiała zostać na swoim miejscu.

– Dam pani chusteczki – powiedziała spokojnie Judy.

Carol wróciła z łazienki.

– Przynieś tej pani chusteczki i butelkę wody mineralnej – poprosiła ją Judy. – Tylko szybko.

Carol przyniosła również plastikowy worek. Wręczyła wszystko pasażerce.

– Proszę dokładnie umyć ręce – poleciła Judy – i wrzucić wszystko do worka.

– Ale przecież malaria nie jest zaraźliwa?

– Nie jest, proszę pani, to tylko środki ostrożności.

– Środki ostrożności? – powtórzyła z niepokojem kobieta i po chwili zrozumiała. – A tak, krew. Mój Boże, myśli pani, że on może mieć AIDS?

– AIDS? – zirytował się ktoś w następnym rzędzie. – Kto ma AIDS? Myślałem, że to malaria.

– Nikt nie ma AIDS, proszę pana. Proszę się uspokoić. To nieporozumienie.

W tym momencie Barclay zrezygnował z półprzytomnej walki o pójście do toalety i wypróżnił żołądek. Fetor wywołał głośne protesty najbliższych sąsiadów. Judy i Carol były u kresu wytrzymałości.

– Proszę państwa – powiedziała Judy – wiem, że to bardzo nieprzyjemne, ale za niecałe czterdzieści minut będziemy na Heathrow. Mamy ciężko chorego pasażera, którym musimy się zajmować. Proszę o spokój i cierpliwość. Otwórzcie państwo nawiewy, a Carol rozda pachnące chusteczki. Trzymajcie je przy twarzach.

Carol rzuciła koleżance pytające spojrzenie.

– Weź perfumy wolnocłowe – poleciła Judy.ROZDZIAŁ 2

– Panie i panowie, mówi kapitan. Jak niektórzy z państwa już wiedzą, mamy na pokładzie chorego pasażera. Dlatego nie będziemy mogli od razu wyjść z samolotu. Wiem, że to niewygodne, ale dostaliśmy polecenie, żeby podkołować na stanowisko nieco oddalone od budynku terminalu i czekać na dalsze instrukcje. Będę państwa informował na bieżąco. Na razie proszę o cierpliwość i wyrozumiałość.

Judy czuła się tak, jakby ktoś właśnie podpalił lont i zaraz miała nastąpić eksplozja. Nie czekała długo. W samolocie wybuchło ogólne niezadowolenie. Rozległy się gniewne oskarżenia.

– Mówiliście, że to malaria! – zawołał facet na siedzeniu za Barclayem. – Okłamaliście nas! Co jest grane, do cholery? Co mu jest?

– Mamy ciężko chorego pasażera, proszę pana. W tej chwili nie mogę powiedzieć więcej, ale proszę o cierpliwość.

– Do diabła z cierpliwością! Coś tu jest nie tak. Mamy prawo wiedzieć. Co przed nami ukrywacie? Co mu jest?

– Nie jestem lekarzem, proszę pana...

– Ale on jest – parsknął facet i wskazał kciukiem za siebie. – Co powiedział?

– Przykro mi – odparła Judy – ale naprawdę nie mogę dyskutować...

– Wszystko jasne – przerwał jej pasażer. – Doktorek nie chce mieć z tym nic wspólnego, tak? O ile pamiętam, olał to i wycofał się sprytnie na swoje miejsce. Co jest z tym gościem, do cholery? Pieprzę to... Pójdę do tyłu i sam go zapytam.

Zaczął odpinać pas. Judy chciała go powstrzymać, ale żona mężczyzny oszczędziła jej kłótni.

– O, mój Boże, Frank! – wykrzyknęła na widok błyskających niebieskich świateł na zewnątrz. – Tam są kosmonauci!

Zamieszanie ucichło, gdy pasażerowie wyjrzeli przez okna i zobaczyli, że samolot otaczają pojazdy ratownicze. Na tle nocnego nieba migały lampy. Z przodu na płycie lotniska stał rząd ludzi w pomarańczowych skafandrach ochronnych, które osłaniały ich od stóp do głów. W szybach hełmów odbijały się światła.

– Witam wszystkich, tu znów kapitan – odezwał się w interkomie przyjazny, spokojny głos. – Za chwilę podjadą autobusy i przewiozą nas do centrum recepcyjnego. Tam dowiemy się więcej o sytuacji i możliwości skontaktowania się z krewnymi i przyjaciółmi. Dziękuję za cierpliwość. Mam nadzieję, że to wszystko nie potrwa długo. Proszę zostać na miejscach i czekać na instrukcje naszego personelu.

W głośnikach rozległy się „Cztery pory roku” Vivaldiego.

Widok na płycie lotniska najwyraźniej otrzeźwił pasażerów. Wojownicze nastawienie zastąpiła obawa i ogólna akceptacja sytuacji. Agresywne protesty i mrukliwe groźby z żądaniami odszkodowań ucichły. Zapanował strach przed nieznanym.

Barclay został zabrany z samolotu jako pierwszy. Dwaj ludzie w pomarańczowych skafandrach nakryli go plastikową kopułą, znieśli po stopniach na płytę lotniska i wsunęli do czekającej karetki. Potem wyprowadzono pasażerów z czterech rzędów za Barclayem i z rzędów przed nim. Skierowano ich przednimi schodami do autobusu z kierowcą w pomarańczowym skafandrze. Wszędzie unosiła się woń środków odkażających; rozpylono je na podłodze pojazdu. Na pokład samolotu weszła ekipa dezynfekcyjna. Zwolnioną część kabiny odgrodzono plastikową folią i dokładnie spryskano ten rejon. Pozostałych pasażerów wyprowadzono tylnymi drzwiami do następnych autobusów. Członkowie załogi wyszli ostatni. Umieszczono ich w oddzielnym autobusie, który miał pojechać za innymi do awaryjnego centrum recepcyjnego. Kiedy autobus ruszył, obejrzeli się. Ekipa dezynfekcyjna spryskiwała samolot wewnątrz i na zewnątrz.

– Ciekawe, co będzie dalej – powiedział kapitan.

– Przychodzi mi na myśl słowo „kwarantanna” – odrzekł pierwszy oficer.

– Cholera.

– Ostrożności nigdy za wiele.

– Chyba tak.

– Ile to może potrwać? – zapytała Judy.

Pierwszy oficer pokręcił głową.

– Może zatrzymają tylko tych, którzy byli najbliżej tego gościa albo mieli z nim kontakt.

– Świetnie – mruknęła ponuro.

– Nie pękaj, Judy. Nie będzie tak źle. Pomyśl, ile się naoglądasz telewizji w ciągu dnia – odparł pierwszy oficer z uśmiechem.

– Chyba wolałabym zachorować – odparowała.

– Dobrze się spisałyście – pochwalił kapitan Judy i Carol. – Sytuacja nie była łatwa.

– Chętnie powiedziałabym, że nie ma sprawy – odparła Judy – ale to była chyba najgorsza przygoda w moim życiu. Ten facet krwawił chyba z każdego miejsca na ciele.

– Właśnie – przytaknęła Carol. – Kiedyś zastanawiałam się, czy nie zostać pielęgniarką. Teraz dziękuję Bogu, że tak się nie stało. Praca stewardessy to może nic wielkiego, ale zajmować się takimi rzeczami na co dzień? Dziękuję bardzo.

Pasażerowie, którzy nie mieli kontaktu z Barclayem w czasie lotu lub wcześniej, zostali zwolnieni do domu. Zostawili tylko adresy. Poinstruowano ich, żeby zgłosili się do swoich lekarzy ogólnych, gdyby źle się poczuli. Ci, którzy siedzieli koło niego, trafili do szpitala na kwarantannę. Władze nazwały to „rozsądnym środkiem ostrożności”. Do tej grupy dołączyły dwie stewardessy i doktor Palmer; w sumie dwadzieścia sześć osób.

Humphrey Barclay zmarł cztery dni później. Gorączka nie ustąpiła, więc nie zobaczył plastikowej kopuły, pod którą leżał na oddziale specjalnym, ani pielęgniarek w „kosmicznych” skafandrach, które starały się przynieść mu ulgę w ostatnich godzinach życia. Nie zobaczył też żony, dwóch córek, swoich rodziców i teściów, bo na oddziale specjalnym obowiązywał zakaz odwiedzin. Nie zdążył dostarczyć raportu z Ndangi swoim szefom w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, ale jego śmierć mówiła sama za siebie.

Starsza stewardessa Judith Mills zmarła osiem dni po Barclayu, jeden dzień przed panią Sally Morton – pasażerką z fotela tuż obok niego – i dwa dni przed doktorem Geoffreyem Palmerem. Obawiano się o Carol Bain, bo po pięciu dniach źle się poczuła. Ale okazało się, że to tylko przeziębienie. Geoffrey Palmer był ostatnim zmarłym z samolotu, ale nie ostatnią ofiarą wirusa. Jedna z pielęgniarek opiekujących się Barclayem zaraziła się mimo stroju ochronnego i też zmarła.

„Zabójczy wirus afrykański powstrzymany” – informował „The Times”. Przedstawiciele służby zdrowia, zapewniają, że nie zanotowano dalszych zachorowań i nie należy się ich obawiać; sytuacja jest opanowana. Mimo to prasa nie porzuciła tego tematu. Jedne dzienniki przepowiadały w stolicy zarazę podobną do epidemii dżumy z siedemnastego wieku inne pisały o tym, jak łatwo w dzisiejszych czasach przenieść wirusy czające się w sercu afrykańskiej dżungli na Zachód, co jest „zasługą” szybkiego transportu lotniczego.

Stosunkowo niska liczba zgonów i szybkie powstrzymanie wirusa ośmieszyło gazety, które przewidywały czarny scenariusz. Jedna z nich sprytnie przeszła do ofensywy, żądając wyjaśnień, jaki to dokładnie wirus. Twierdziła, że jej czytelnicy „mają prawo wiedzieć”. Inne przegapiły tę linię ataku, gdyż nie było oficjalnego oświadczenia o zidentyfikowaniu wirusa ani wrzawy, że ktoś wie. „Nowe choroby afrykańskie”, jak je nazywało wiele gazet, uznano za problem, który nie musi obchodzić czytelników z Chingford czy Surbiton.

Tyt Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Londyn

– Mają rację – Bruce Collins odłożył gazetę. – Nadal nie wiemy, jaki wirus dopadł biednego starego Barclaya i resztę.

– Myślałem, że są pewni, że to gorączka Ebola, sir – odparł jeden z ośmiu mężczyzn siedzących wokół stołu.

– Takie było i jest przypuszczenie – powiedział Collins. – Zapewne słuszne, biorąc pod uwagę wszystkie symptomy. Ale nie mamy jeszcze oficjalnego raportu laboratoryjnego.

– Nie spieszą się.

– Widocznie naukowcy potrafią pracować nad takimi wirusami tylko w warunkach „BL4”, jak to nazywają. Wszystkie próbki musiały pojechać do rządowego ośrodka obrony biologicznej w Porton Down do analizy. Tak czy inaczej, musimy szybko zdecydować, czy minister może lecieć do Ndangi czy nie.

– W tej sytuacji nie widzę takiej możliwości – odezwał się jeden z mężczyzn. Pozostali mruknęli potakująco.

– Muszę wam przypomnieć, panowie, że ta wizyta jest ważna dla nas i dla Ndangi. Oni potrzebują naszego poparcia, a my dostępu do ich lotniska na południu. Jeśli odwołamy tę podróż, mogą zerwać umowę.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: