Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kacica - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Rok wydania:
2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kacica - ebook

Ostatnio wydana w Polsce w 1995 roku, "Kacica" to najlepsza powieść Pavla Kohouta uważanego za jednego z czołowych pisarzy w historii czeskiej literatury.

 

"Kacica" to historia dziewczynki, która nie zdała do liceum teatralnego, więc zaczęła uczyć się na kacicę. W szkole dla katów zrozumiała, że powiesić człowieka może prawie każdy, ale sztuką jest powiesić go tak, aby w tym akcie zawrzeć całą historię cywilizacyjną ludzkości aż po rewolucję naukowo-techniczną.

Arcydzieło czarnego humoru! .

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-942777-6-5
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Powieść Kacica, wydana w Czechosłowacji nielegalnie w 1978 r., była pretekstem do wyrzucenia Pavla Kohouta i jego małżonki przez granicę. Nie, to nie błąd w zdaniu. Kilkunastu pograniczników chwyciło ich, wcisnęło do samochodu i wypchnęło za graniczny szlaban. Zdarzyło się to na granicy czechosłowacko-austriackiej, kiedy małżeństwo Kohoutów w 1979 r. wracało z Wiednia. Czechosłowaccy urzędnicy osiem godzin namawiali ich, żeby zawrócili na zawsze do Austrii. Dla własnego dobra, bo żonę pisarza czekał w Pradze proces za ugryzienie jednego z tajniaków, którzy po tym, gdy podpisała opozycyjną Kartę 77, porwali ją do komisariatu. Kohoutowie nie dali się przekonać do wyjazdu, stąd akcja wyrzucenia.

Wcześniej, za podpisanie Karty 77, Kohoutów – z psem, papugą i maszyną do pisania – Służba Bezpieczeństwa eksmitowała z domu na Hradczanach. W telewizji podano ich prywatny adres i ludzie zaglądali im do okien, wykrzykując przekleństwa.

„Wtedy przyrzekłem sobie podwójną zemstę – wspomina pisarz. – Że przestanę palić papierosy, żebym ich przeżył. I że skończę powieść Kacica, żeby popamiętali!”.

Oba przyrzeczenia spełnił. Co do pierwszego, to 20 lipca 2014 roku skończył osiemdziesiąt sześć lat.

Mariusz Szczygieł

Kacica – misternie skonstruowana powieść, pisana przez autora kilka lat – nazywana jest w Czechach „czarną powieścią” albo „powieścią crazy”. Autor słownika Czescy pisarze dziesięciu stuleci twierdzi, że to książka, która „zżera czytelnika między wierszami”.

Kacica to literacki amalgamat. Kohout zespolił w jedno dwie praskie poetyki. Jak sam mówi, połączył północny i południowy biegun literatury – Kafkę i Haszka. Wszystko po to, żeby unaocznić, jak cienką skorupką cywilizacji otoczony jest homo sapiens. Wystarczy mały wstrząs historii, a kaci lęgną się jak robaki.

Kacica łączy śmierć i erotykę. Główną bohaterkę, piętnastoletnią Lízinkę, która jest małomówna i tajemnicza (w powieści wypowiada tylko jedno zdanie) na Zachodzie porównywano z Lolitą Nabokova. Rewizorka polskiego przekładu nieżyjącego już Józefa Waczkowa, Elżbieta Zimna, porównuje ją do Iwony, księżniczki Burgunda.

Ponieważ Kohout przez kilka lat nie dostawał od władz paszportu, poprosił swojego szwajcarskiego wydawcę, aby z bibliotek, do których pisarz nie miał dostępu, wypożyczał i posyłał mu dzieła dotyczące penologii – nauki o karze. Karanie śmiercią okazało się mieć swoją historię, technikę, psychologię, filozofię i literaturę, łącznie z drobiazgowymi instrukcjami dla katów.

Dlatego też Kacica nie jest tylko powieścią, jest również esejem o człowieczeństwie.

Mariusz Szczygieł

Pavel Kohout (ur. 1928) najpierw gorliwie służył komunizmowi jako działacz młodzieżowy i poeta. Ostatnie wiersze sławiące reżim napisał już po śmierci Stalina („On nie umarł! On tylko drzemie. / Na zawsze został w tobie i we mnie…” – i tym podobnie). Z biegiem lat zmienił się w opozycjonistę. Był czołową postacią Praskiej Wiosny, za co usunięto go z Komunistycznej Partii Czechosłowacji. Został sygnatariuszem Karty 77.

Należy do czołówki czeskich pisarzy i dramaturgów. Niestety, w Polsce nie tłumaczono jego prozy prawie w ogóle, poza Kacicą, która została u nas wydana w 1995 r., i autobiograficznymi zapiskami z 1969 r. pt. Z dziennika kontrrewolucjonisty (polskie wydanie – 1990).

Jego dramaty, w tłumaczeniu Krystyny Krauze, ukazały się jako Sześć utworów scenicznych (2008), a także znalazły się w antologii sztuk czeskich dysydentów W roli głównej Ferdynand Waniek (2008, tłum. Andrzej Jagodziński).

Pisarz, świadomy, do czego się przyczynił, popierając komunizm, odmawiał po 1989 r. zaangażowania politycznego i wszelkich proponowanych mu funkcji politycznych.

Mówi, że już raz oddał przysługę Diabłu i to wystarczy.

Mariusz Szczygieł

Mój ulubiony pogląd Pavla Kohouta (i należałoby się tego poglądu nauczyć na pamięć):

„Kapitalizm znowu popełnia stare błędy. Jest tak głupi i okrutny, że na swoją zgubę hoduje socjalistów i komunistów”.

Mariusz Szczygieł

Mój ulubiony cytat z Kacicy:

„Z każdym rokiem coraz bardziej się cieszył, że zostawia za sobą w dole świat , że w górach wyjdzie na śnieg, nietknięty cywilizacją, i będzie sunął po nim pod prąd dziejów w takie strony, gdzie cała technika ogranicza się do męskich muskułów, a całą kulturę wraz z poezją zastępuje penis”.

Mariusz SzczygiełOsoby, miejsca i akcja tej książki zostały, niestety, całkowicie zmyślone, natomiast historyczne odniesienia, informacje rzeczowe i cytowana literatura fachowa są, na szczęście, absolutnie autentyczne.

Żyjemy w świecie, w którym niemal już wyginął koń Przewalskiego. Coraz częściej widzimy, jak monopolizacja po jednej, a kolektywizacja po drugiej stronie świata niszczą nie tylko drobnych przedsiębiorców, ale również wolne profesje, wraz z którymi często umiera jedyne w swoim rodzaju doświadczenie ludzkości.

Pragnę swoim skromnym udziałem przyczynić się do tego, byśmy pewnego ranka nie obudzili się w świecie bez egzekutorów.

AUTORROZDZIAŁ I

W Wielki Czwartek wyszło na jaw, że Lízinka Tachecí nie zdała egzaminu do liceum dramatycznego.

Przewodniczący komisji, znany aktor, z nieudawanym żalem oświadczył jej matce, pani Łucji, że odmowna decyzja zapadła w wyniku burzliwej dyskusji, kiedy kolejne próby wykazały, że jej córka ma naturę introwertyczną i mogłaby pełniej wykorzystać swoje zdolności jako lekarka, uczona czy też pisarka.

W Wielki Piątek okazało się, że Lízince nie powiodło się również na egzaminie do liceum klasycznego, które w formularzu zgłoszeniowym umieściła na drugim miejscu.

Dyrektor szkoły, wybitny pedagog, z niekłamanym smutkiem oznajmił matce, że odmowna decyzja była wynikiem zażartych sporów grona profesorskiego, a powtórzone testy potwierdziły, że jej córka ze względu na swoją aparycję z pewnością znacznie korzystniej zaistniałaby jako modelka czy też

1

aktorka.

Kiedy doktor filologii Tachecí wrócił z pracy, zastał w domu jedynie córkę. Siedziała w narożnym saloniku przed telewizorem i zmieniała obrazy trzymanym w ręku pilotem. Gdy musnęła jeden przycisk, na ekranie dwaj mężczyźni zaciekle okładali się pięściami, po dotknięciu następnego przycisku chór dziecięcy śpiewał pieśni ludowe. Gdy nacisnęła oba równocześnie, pojawiła się biała szemrząca płaszczyzna.

– Jak ci poszło? – zapytał doktor Tachecí.

Lízinka, nie przerywając zabawy, wzruszyła ramionkami.

– Gdzie mama? – zapytał doktor Tachecí.

Lízinka wskazała głową sypialnię.

Doktor Tachecí wyszedł do przedpokoju i lekko nacisnął klamkę. Po chwili cicho zapukał. Nie spotkało się to z żadnym odzewem. Po dłuższym wahaniu nieśmiało przez drzwi zadał swojej połowicy pytanie, czy przypadkiem nie chce herbaty albo czegoś innego.

W odpowiedzi pani Łucja wybiegła z sypialni, wołając, że przede wszystkim nie chce żyć z człowiekiem, który swojej jedynej córce nie potrafi zapewnić możliwości dalszej nauki. Po czym z płaczem zamknęła się w łazience.

Doktor Tachecí swojej jedynej córce usmażył jedyne niepomalowane jeszcze na Wielkanoc jajko, po czym posłał ją do łóżka, by jej, kruchej i wrażliwej, oszczędzić uczestnictwa w dalszych wypadkach. Następnie jął pukać do drzwi łazienki i wypowiadać słowa perswazji. Panująca w środku cisza napawała go coraz większą zgrozą. Nie wiedział, gdzie zakręca się gaz, natomiast dobrze wiedział, że w łazience są żyletki i apteczka pełna proszków. Przeszedł do telefonu i z uczuciem rozterki począł wertować spis numerów; z rodziną nie utrzymywał stosunków, przyjaciół nie miał, a milicji się bał. Pod naporem okoliczności zdecydował się zasięgnąć rady telefonu zaufania.

Pełniący dyżur psychiatra wysłuchał jego nieskładnej opowieści i spytał:

– Jak długo tam siedzi?

– Ze dwie godziny – odparł doktor Tachecí.

– Często to robi?

– Nie – powiedział doktor Tachecí – zazwyczaj zamyka się w sypialni.

– A gdzie pan wtedy śpi? – zapytał psychiatra.

– Zwykle w łazience – odparł doktor Tachecí.

– No to dzisiaj niech pan śpi w sypialni – powiedział psychiatra – przynajmniej trochę pan sobie użyje.

– Przepraszam – powiedział doktor Tachecí – ale ja mam uzasadnione obawy…

– Przepraszam – powiedział psychiatra – ale ja mam dyżur już trzecią noc z rzędu, ja bym się zgodził i na tę łazienkę. Myśli pan, że podeszłaby do telefonu?

– Sądzę, że nie – powiedział doktor Tachecí. – Myślałem, że może pan by tu do nas…

– Niestety – powiedział psychiatra – muszę być pod telefonem. W tych dniach wielu rodziców chodzi po ścianach. Nie ma pan mesla?

– Co to takiego? – zapytał doktor Tachecí.

– Jest pan filozofem?

– Filologiem.

– Aha – powiedział psychiatra – to wie pan co? Może by jej pan powiedział, że chce z nią rozmawiać inspektor szkolny?…

– Bardzo mi przykro – odparł doktor Tachecí – ale ja z zasady nie kłamię…

– Panie doktorze – powiedział psychiatra – być może właśnie teraz dzwoni do mnie ktoś, komu naprawdę mógłbym pomóc. Skoro może pan sobie jeszcze pozwolić na zasady, to sprawa nie wygląda beznadziejnie.

Doktor Tachecí powoli odłożył słuchawkę. W tym czasie z łazienki wyszła jego żona. Była odświętnie uczesana i mocno umalowana, jakby wybierała się na dansing. Nie zwracając uwagi na małżonka, wyjęła z torebki złoty notesik, podeszła do telefonu, wykręciła numer i czekała, postukując obcasem w podłogę. Po czym zapytała dźwięcznym głosem:

– Oskar?

– Tak – powiedział Oskar. – Kto mówi?

– Lucy – powiedziała pani Łucja.

– Jaka Lucy? – zapytał Oskar.

– Łucja Alexander – powiedziała Łucja Tachecí.

Doktor Tachecí przy drzwiach łazienki przełknął ślinę.

– Łucja Alexander! – powiedział Oskar. – Bomba! Lucy!

– Co u ciebie, Osku? – zapytała pani Łucja. – Ciągle wolny?

– Jakżeby inaczej – powiedział Oskar. – A ty ciągle zamężna?

– Jakżeby inaczej – powiedziała pani Łucja. – Przyszła mi ochota, żeby znowu wpaść do ciebie na drinka.

Doktor Tachecí, nadal tkwiąc pod drzwiami łazienki, powiedział:

– Łucjo…

– No, to byłaby bomba! – powiedział Oskar. – Tyle że…

– …nie jesteś sam – powiedziała pani Łucja.

– Jakżeby inaczej – powiedział Oskar.

– Odłóżmy więc tę przyjemność na kiedy indziej – powiedziała pani Łucja. – Dzisiaj zresztą bardziej mi zależy na twojej radzie.

– Chcesz przydział na samochód? – zapytał Oskar. – A może na mieszkanie?

– Nie – powiedziała pani Łucja. – Mam córkę.

– No to gratuluję – powiedział Oskar. – Chodzi o żłobek?

– Jest już piętnastoletnia – powiedziała pani Łucja.

– Co? Aa, wybacz. Ha, więc to już piętnaście lat?… To bomba!

– Nie dostała się do szkoły średniej – powiedziała pani Łucja. – Dla jednych jest za ładna, dla innych znowu za inteligentna.

– No to po co jej szkoła średnia? – zapytał Oskar.

– Chcę, żeby w życiu do czegoś doszła – powiedziała pani Łucja. – Nie tak jak ja.

– Łucjo… – powiedział znowu spod drzwi łazienki doktor Tachecí.

– Szkoła średnia… – powiedział Oskar – …jasny gwint, kto by to… kto mi to… czekaj, od tego jest przecież jakaś komisja… chwileczkę, laluniu…

– Dawno już tak do mnie nie mówiłeś – powiedziała pani Łucja.

– Co? Aa, wybacz, to nie było do ciebie.

– Szkoda – powiedziała pani Łucja.

– Możesz z tym tydzień poczekać? – zapytał Oskar. – Aż wrócę z gór? Załatwilibyśmy wszystko za jednym zamachem.

– Nie przypominasz sobie chociaż, co to za komisja?

– Aha – powiedział Oskar – już wiem. Miejska Komisja do spraw Pomocy Młodzieży przy Wyborze Zawodu. Nazwiska przewodniczącego nie pamiętam, ale spokojnie powołaj się na mnie, zawdzięcza mi przydział na łajbę mieszkalną.

– No to na razie dziękuję, Osku – powiedziała pani Łucja. – I kończmy, bo się przeziębisz.

– Więc się domyśliłaś? – zapytał Oskar.

– Jakżeby inaczej – powiedziała pani Łucja. – Powiedz laluni, że dzwoniła ciotka. Wesołych świąt wielkanocnych, Osku!

Odłożyła słuchawkę. A wraz z nią rozanielony wyraz twarzy. Spod drzwi łazienki doktor Tachecí rzucił pytanie:

– Łucjo, kto to był?

– Pewien mężczyzna – powiedziała pani Łucja – który swego czasu proponował mi małżeństwo. Przepuścisz mnie?

Jej mąż się odsunął, żeby ponownie mogła wejść do łazienki.

– Dlaczego telefonujesz właśnie do niego? – zapytał.

– Bo – powiedziała jego żona – gdybym przed szesnastu laty nie była głupia jak but, ojcem Lízinki byłby

2

on!

– To możliwe, tak, to nawet bardzo prawdopodobne – powiedział oschle przewodniczący Komisji do spraw Pomocy Młodzieży przy Wyborze Zawodu – chyba właśnie przez tę łajbę mój poprzednik musiał się z piątku na sobotę zrzec swojej funkcji w naszej komisji.

Dla pani Tachecí był to ostateczny dowód, że Lízince nie przyświeca szczęśliwa gwiazda. Już we wtorek po świętach wielkanocnych wstrząsnęła nią wiadomość, że zostaną przyjęte przez komisję dopiero we czwartek, według kolejności. Oskar byczył się w górach, do męża z tym pójść nie mogła, położyła się więc do łóżka i udawała wyczerpanie nerwowe. Przy jej temperamencie wymagało to takiego opanowania, że we środę omal się nie załamała. Tylko miłość do Lízinki i świadomość, że doktor Tachecí zachowuje się wobec urzędników jak złapany na gorącym uczynku zbrodniarz, zaprowadziły ją ponownie we czwartek na niesympatyczny korytarz, przed pomieszczenie, z którego dochodził płacz pechowych uczniów i podniesione głosy urażonych rodziców.

Doświadczenie i obyczaj kazały jej się dobrze zastanowić, jak się mają obie z Lízinką najstosowniej ubrać. Rozsądek doradzał zrezygnowanie z wszelkich ekstrawagancji i zmierzanie do celu w niewymyślnych i chędogich szatkach, jak zawsze, gdy trzeba było raczej prosić, niż żądać, a zdecydowanie zawsze, kiedy pertraktowało się z kobietą. Partnerem jednakże miał być mężczyzna, przy tym przyjaciel mężczyzny, który – jak wiedziała – niemal chorobliwie ubóstwiał kobiecą urodę. Postawiła zatem na najmocniejszą kartę.

Miała na sobie obcisłą sukienkę w barwny deseń, uszytą według najnowszych wzorów francuskich, podkreślającą jej szczupłą talię, wydatny biust i długą szyję. Dla Lízinki wybrała krótką białą sukieneczkę bez rękawów, w odcieniu przypominającym śnieg przed wschodem słońca.

Teraz ze zgrozą pomyślała, że wskazane byłyby raczej zakonne habity.

Przewodniczącym komisji był człowiek, który przez lata przystosował się do niewdzięcznych funkcji jak średniowieczny rycerz do zbroi. Jego brodaty łeb, utrzymujący się jak gdyby bez szyi na masywnym korpusie, umacniał wrażenie, że facet jest nietykalny. Jego białe palce pozwalały pani Łucji się domyślać, że to człowiek niepalący, a lekko stęchły zapach ubrania – że jest starym kawalerem. Zrozumiała, że nie mają do niego dostępu żadne namiętności, że łapówek nie potrzebuje, a kobiet się boi.

Siedząca obok niego starszawa koścista kobieta, sekretarz komisji, ostro zlustrowała obie petentki, po czym z obrzydzeniem odwróciła wzrok i zaczęła zapełniać notes krzyżykami. Z tego wszystkiego pani Tachecí wywnioskowała, że babsztyl leczy się tu z własnej klęski życiowej widokiem porażek bliźnich, wydatnie się do nich przyczyniając.

Przewodniczący w ogóle nie podniósł wzroku. Widział tyle przygnębionych twarzy, że już ich nie rozróżniał; podczas masowej ciachaniny nie mógł sobie zresztą pozwolić na luksus zaangażowania. Toteż pogrzebawszy jednym zdaniem swojego poprzednika, grzbietem dłoni wskazał wolne krzesło, otworzył teczkę Lízinki i odmownie potrząsnął głową.

– Liceum dramatyczne, oczywiście… liceum klasyczne, oczywiście, oczywiście – powiedział niemal z wyrzutem w głosie

– słowem, matura za wszelką cenę, bez względu na to, czy nas na nią stać czy nie. Krótko i węzłowato, droga pani: ze szkół dających maturę pozostała nam już tylko średnia muzyczna dla młodzieży z wadami wzroku, ale takowych, jak wynika z zaświadczenia lekarskiego, ona, niestety, nie posiada. A zatem z maturą, droga pani, po prostu trzeba się pożegnać i dziękować za to Bogu! A jeżeli –

ciągnął przewodniczący komisji

– naprawdę ją pani kocha, to proszę jej zapewnić wykształcenie zawodowe, póki jeszcze czas. Rzemiosło wciąż jest żyłą złota i dostać się do liceum dramatycznego, droga pani, to fraszka wobec trudności z dostaniem się do szkoły zawodowej stewardes lub fryzjerek. Toteż najlepiej o tym po prostu zapomnieć i po zmartwieniu! Po cóż taka młoda i zdrowa dziewczyna –

ciągnął przewodniczący komisji, nie podnosząc wzroku

– miałaby przeszastać życie w ondulacjach lub gdzieś tam w obłokach, skoro, dajmy na to, taka zawodowa szkoła ogrodnicza oferuje jej pewny grunt pod nogami i świeże powietrze przez cały rok. Co pani na to?

– Kiedy z niej… taki zmarzluch – powiedziała pani Tachecí.

Nieoczekiwanie przyparta do muru nie zdołała wymyślić nic lepszego.

– Oczywiście – powiedział przewodniczący wyrozumiale – no cóż, trudno! Ale są jeszcze ciekawsze zajęcia niż sadzenie i okopywanie kalarepy w deszczu i błocie. Jeśli jest po prostu ciepłolubna, to nie znam nic lepszego niż zawodowa szkoła piekarska. Co pani na to?

– Ach – powiedziała pani Łucja dobita ostatecznie – ona również nie znosi gorąca…

– Oczywiście, oczywiście – powiedział przewodniczący z zadowoleniem, gdyż zbliżał się do celu – nic nie szkodzi! A po cóż by jeszcze zimą i latem miała za te parę marnych groszy zrywać się o trzeciej nad ranem, skoro taka na przykład zawodowa szkoła rolnicza, a zwłaszcza jej specjalizacja: wielkie fermy hodowlane, proponuje jej pracę zautomatyzowaną w wyrównanej łagodnej temperaturze. A w przypadku, gdy zaraz po szkole pojedzie na wieś – także dom i wyprawę ślubną, czyli praktycznie i pana młodego. No więc jak, zgoda?

Odruchowo wyciągnął do pani sekretarz kciuk i palec wskazujący, a ona równie machinalnie wetknęła mu między nie formularz.

– Boże święty – powiedziała pani Tachecí, niemal mdlejąc. – Boże święty, czyż ona może iść do prosiąt?…

Gdyby krzyczała, groziła lub płakała, nawet by tego nie zauważył, ale że szeptała, i to na osobliwym jakimś przydechu, jak gdyby Wszechmogący, do którego się zwracała, siedział wraz z nimi w tym gabinecie, przewodniczący mimo woli podniósł oczy i… zobaczył Lízinkę.

Lízinka przez cały czas obserwowała ołówek urzędniczki. Kiedy przewodniczący mówił „oczywiście”, ta rysowała krótką kreskę. Kiedy mówił „po prostu”, stawiała kropkę. Gdy tylko nazbierało się jej pięć kresek lub kropek, łączyła je linią prostą i dorysowywała kolejny krzyżyk. Teraz czubek ołówka tkwił nad kartką i Lízinka czekała, kiedy znów na nią spadnie.

Przewodniczący patrzył na jej szczuplutkie łokcie i kolanka, na jej ciągle jeszcze dziecinną i niemal przezroczystą buźkę, tonącą w powodzi złotych kędziorów, i naraz poczuł, jak silny poryw uczuć i wspomnień wytrąca go z tego siedliska biurokracji, wyzwala z zatęchłych ciuchów i zaśniedziałych przyzwyczajeń i niesie przeciwko prądowi stanowisk i posiedzeń do krainy pierwotnej niewinności, i oto ni stąd, ni zowąd usłyszał również głos, o którym myślał, że dawno w nim już przebrzmiał na zawsze: „Madonna! – znowu powiedziała jego matka na Świętym Kopeczku, gdzie właśnie dotarli z procesją. – Honziczku, klęknij, to jest Najświętsza Panienka!”.

Pozwolił opaść dłoni ze zgłoszeniem do szkól rolniczych, choć werbunek do nich szedł mu opornie, i zwrócił się do siedzącej obok niego urzędniczki:

– Proszę mi podać teczkę PST!

Koścista kobieta oderwała wzrok od swoich krzyżyków i ponownie spojrzała na Lízinkę, tym razem z lękiem. Znała swojego zwierzchnika i nie pojmowała, co wpłynęło na tak nagły zwrot w jego zachowaniu. Niechętnie odłożyła ołówek, podeszła do sejfu i podała przewodniczącemu teczkę z napisem PRZYSPOSOBIENIE SŁUŻB TAJNYCH. Zawierała wykaz specjalnych szkół zawodowych prowadzonych na potrzeby niektórych instytucji centralnych. Wykaz opatrzony był krótkimi, ale rzeczowymi informacjami, czego wymaga się od adeptów poszczególnych specjalności.

Jako człowiek uczciwy, który sprzeniewierzył się swojemu sumieniu tylko raz, kiedy musiał wyrzec się Boga, aby móc służyć państwu, przewodniczący, rzecz jasna, również i w tej wyjątkowej sytuacji nie zamierzał uczynić nic, co by przyniosło państwu jakikolwiek uszczerbek. Przeglądając specjalności przeznaczone dla chłopców i dziewcząt, skrupulatnie pominął wszystkie, do których Lízince brak było predyspozycji, przygotowania lub właściwego pochodzenia społecznego, jak kurier dyplomatyczny, ambasador czy prokurator. Zatrzymał się na dłużej dopiero przy kontrwywiadzie, który od zaraz reflektował na trzech uczniów. W głowie mignęło mu wspomnienie delikatnej Grety Garbo w roli Maty Hari. Film w jednej chwili mu się urwał, kiedy rzuciwszy okiem na rubrykę PŁEĆ, ujrzał M. Odwrócił stronę. Z miejsca spostrzegł w rubryce PŁEĆ literkę K, której towarzyszyła następująca charakterystyka:

SPEC. HUM. Z MAT.: ABSOLW. SZK. PODST. /K/

– WZBUD. ZAUFANIE – ZDOL. DO WYST. PUBL.

– USPOSOB. FLEGM. – B. ATRAKC. WYGL. Po tym następował nawias, jedyny tego typu w teczce PST: (JAKĄ BY CZŁOWIEK CHĘTNIE SPOTKAŁ U DENTYSTY!!!).

Przewodniczący uniósł ponownie wzrok. Nawet najsurowszy sędzia w nim tkwiący nie mógł zaprzeczyć, że Lízinka w pełni odpowiada powyższym wymaganiom. Ba, nigdy nie widział twarzy, na którą chętniej patrzyłby z fotela dentystycznego, gdzie doznał już tylu udręk. Z reguły bardzo szybko się decydował, gdy tylko dochodził do wniosku, że postępuje zgodnie z interesem społecznym.

– Panienko – spytał bezpośrednio Lízinkę – nie chciałaby pani zostać wykonatorką?

– Co to takiego? – zapytała matka, szybko odzyskując przytomność.

Przewodniczący Komisji do spraw Pomocy Młodzieży przy Wyborze Zawodu zagłębił się w lekturze odpowiedniego akapitu.

– Specjalność humanistyczna z maturą – powiedział po krótkiej chwili.

– Ale jaka plus minus? – spytała matka nader łagodnie, żeby nie zdmuchnąć płomyka nadziei.

Przewodniczący dopiero teraz zauważył, że informacji towarzyszy dopisek: „kand. ust. wst. egz. ust. z prof. Vlkiem, tel. – 61 460!”.

– Kandydat – wyjaśniał – powinien ustalić wstępny egzamin ustny z profesorem Vlkiem telefonicznie, numer tu jest. Z tego wynika po prostu, że szczegółowych informacji udzieli pani wymieniony przedstawiciel szkoły. Ja powinienem tylko, rzecz jasna, wiedzieć, czy w zasadzie zgadza się pani na to, żebym wypisał jej do niego skierowanie. Tak więc –

powiedział podniesionym głosem zniecierpliwiony przewodniczący, gdyż z wyrazu twarzy pani sekretarz wywnioskował, że naraził na szwank swoją reputację

– ogrodniczka, piekarka, karmicielka trzody czy…

– Zdecydowanie – krzyknęła pani Tachecí – zdecydowanie

3

wykonatorka!

– Co to takiego? – spytał dr Tachecí, kiedy jego żona skończyła swoje sprawozdanie.

Siedzieli w pokoju stołowym pochyleni nad zupą. Lízinka obserwowała ciemną powierzchnię zawiesiny, w której odbijała się jej twarz. Ilekroć zanurzała w niej łyżkę, twarz marszczyły fale, ilekroć łyżkę wyjmowała, twarz rozpływała się na całą powierzchnię.

– To, co najważniejsze – odparła pani Tachecí – to specjalność humanistyczna z maturą.

– Ale jaka, chociażby z grubsza? – nalegał doktor Tachecí bez cienia zaczepności, żeby nie rozniecać pożaru nowej kłótni.

Wstał, podszedł do regału i zaczął kartkować podręczny słownik językowy.

– Wykonatorki tu w ogóle nie ma – powiedział po chwili. – Jest tylko „wykonawstwo, wykonawstwa, neutrum, inaczej wykonanie, wykonywanie – czynność, dawniej – władza wykonawcza, sprawowanie ważnej funkcji”.

– No to będzie funkcjonariuszką na szczeblu, phi! – zareagowała pani Tachecí. – Tym lepiej!

– Tylko że – zauważył doktor Tachecí – ta charakterystyka wskazuje bardziej na wyrafinowaną w swoich metodach niewolenia mężczyzn odaliskę.

– Lízinko – powiedziała pani Tachecí – raz-dwa, córeńko, zjedz zupkę i lulu. Jutro czeka cię szkoła!

Ledwo córka pocałowała ich na dobranoc i zamknęła za sobą drzwi, matka zabrała głos; mówiła bez krzyku i łez, co nadawało jej słowom tym większą wagę.

– Jedyne, co kiedykolwiek zrobiłeś dla swojej córki – powiedziała – sprowadza się do tego, że przed szesnastoma laty, nadużywając mojego zaufania, przewróciłeś mnie w koniczynę jak jakąś służącą. Nie przypuszczałam, że człowiek z tytułem uniwersyteckim z miejsca, na łapu-capu, zrobi mi dziecko, a przede wszystkim wierzyłam, że się o nie przynajmniej zatroszczy. Tylko że ty –

mówiła coraz bardziej rzeczowo, tak że doktor Tachecí szybko się połapał, że sytuacja staje się coraz bardziej krytyczna

– wstydzisz się bodaj pisnąć, kiedy ci konduktor w tramwaju nie wyda reszty z setki, a co dopiero dać normalną łapówkę po to, żeby twoja córka zdała egzamin. Kiedy jej przyszłość legła w gruzach, jedyną rzeczą, którą mi zaproponowałeś, była herbata. A kiedy zamiast ciebie postarałam się dla niej o ostatnią szansę, ażeby nie musiała paść krów, śmiesz twierdzić, że robię z niej kurwę? Ja –

podniosła co nieco głos, obalając jak gdyby zarzut, którego doktor Tachecí nie odważyłby się w tej chwili nawet w myśli naszkicować

– nie wiem, co to znaczy wykonatorka, i nie muszę. Mnie wystarczy, że dziecko będzie miało maturę, a potem będzie mogło sobie pójść, gdzie tylko zechce. A jeśli zależy ci na tym, żeby Lízinka nadal mówiła ci „tato”, to jutro zadzwonisz do tego Vlka i umówisz się z nim na spotkanie. I jak każdy przyzwoity ojciec pójdziesz na nie z butelką koniaku, a gdy wyczujesz w rozmowie telefonicznej jakieś wahanie, to i z dwiema, no bo jeśli –

dodała pani Tachecí, a on ze zgrozą ujrzał na jej twarzy promienny uśmiech

– nie zrobisz tego ty, to pójdę do niego ja i zaproponuję mu wszystko, co tylko może zaproponować matka i

4

kobieta.

W piątek rano, gdy tylko doktor Tachecí zasiadł za swoim biurkiem w Poradni Językowej Akademii Nauk, natychmiast wykręcił numer 61 460.

– Słucham – odezwał się głos po drugiej stronie.

– Halo – odpowiedział głos po tej stronie – bardzo przepraszam, czy mógłbym rozmawiać z profesorem Vlkiem?

– A kto mówi? – spytał głos po tamtej stronie.

– Doktor Tachecí – powiedział doktor Tachecí.

– Nie znam – powiedział głos po tamtej stronie.

Doktor Tachecí poczuł, jak się rumieni. Podobnie władcze głosy sprawiały, że dawał się wymijać w kolejkach i oszukiwać na wadze, że bez protestu zjadał gęsią czerninę, którą mu serwowano zamiast gęsich wątróbek, i bez sprzeciwu płacił za landrynki, które mu wtykano zamiast pralinek. Już-już miał wyjąkać przeprosiny i odłożyć słuchawkę, ale przejmująca świadomość, że właśnie temu głosowi wydałby na pastwę swoją ubóstwianą żonę, rozbudziła w nim niebywałą odwagę.

– Proszę mi wybaczyć – powiedział – dzwonię w sprawie córki.

– Jakiej córki? – spytał głos po tamtej stronie.

– W sprawie mojej córki Lízinki – ciągnął doktor Tachecí, zamykając przy tym oczy, jakby skakał w głębinę — moja żona była z nią wczoraj na komisji i otrzymały ten numer telefonu.

– A jaki jest pański? – spytał głos z tamtej strony.

– 27 14 25 – poinformował posłusznie doktor Tachecí – wewnętrzny 15.

– Proszę odłożyć słuchawkę – powiedział głos z tamtej strony – oddzwonię do pana.

Z tamtej strony stuknęły widełki. Na to doktor Tachecí również odłożył słuchawkę; siedział przez chwilę bez ruchu, porażony własnym męstwem. Niebawem otworzył oczy, uświadamiając sobie, że nie tylko nic nie załatwił, ale nawet nie wie, kiedy tamten zadzwoni, tak że pomimo sukcesu nie ma co powiedzieć w domu. Telefon milczał. Pozostawało jedynie znowu zadzwonić, co było ponad jego siły. Ale w mózgu doktora nauk, funkcjonującym na zasadzie przetwarzania wyłącznie sprawdzonych faktów, wykluł się nagle żywy obraz: jego żona, naga i ponętna, osuwa się w trawę, tyle że tym razem pod naporem cudzego uwodzicielskiego ciała. Natychmiast sięgnął po słuchawkę. Aparat wszakże już dzwonił.

– Mówi profesor Vlk – powiedział znajomy głos; brzmiał teraz uprzejmie, niemal przyjaźnie. – Przepraszam, musiałem to sprawdzić. A zatem ma pan córkę. Czy mógłby pan powiedzieć, że budzi ona zaufanie?

– Sądzę, że tak – odparł doktor Tachecí. – Co roku brano ją do sprzedaży choinek, gdyż umiała przekonywać klientów do wyboru takiego, a nie innego drzewka na Boże Narodzenie.

– Ma żyłkę do publicznego występowania? – spytał profesor Vlk.

– Sądzę, że tak – powiedział doktor Tachecí. – W szkolnych przedstawieniach grywała Śpiącą Królewnę.

– Mogę więc z tego wnosić, że ma przyjemną powierzchowność? – spytał profesor Vlk.

– Sądzę, że tak – powiedział doktor Tachecí. – Właściwie jestem prawie pewny.

– I że ma raczej usposobienie flegmatyczne? – spytał profesor Vlk.

– Sądzę, że tak – powiedział doktor Tachecí. – Wdała się we mnie…

– A czy to jest, panie doktorze, dziewczyna – spytał profesor Vlk – jaką by człowiek chętnie spotkał w nieprzyjemnej sytuacji, powiedzmy – u dentysty?

– Tego to nie wiem – powiedział doktor Tachecí zgodnie z prawdą.

– Sądzi pan, że nie? – zapytał z niepokojem profesor Vlk.

– Nie, po prostu nie wiem – powtórzył doktor Tachecí. – Ja nigdy nie byłem u dentysty.

– No, to gratuluję panu – zaśmiał się profesor Vlk z ulgą. – Dentyści są gorsi od morderców, z wyjątkiem mojego, na szczęście! Więc nie wyklucza pan, że córeczka oddziaływałaby u dentysty uspokajająco?

– Absolutnie nie wykluczam – powiedział doktor Tachecí.

– No to wspaniale – powiedział profesor Vlk. – To wspaniale!

– Niestety – powiedział doktor Tachecí – niezbyt się orientujemy, o jaką profesję tu chodzi. I dlatego żona prosiła mnie, żebym się z panem spotkał.

– Spotkać się musimy przede wszystkim z pańską córką – powiedział profesor Vlk – żeby ją przeegzaminować.

– Czy wolno wiedzieć z czego? – spytał doktor Tachecí. – Byłoby dobrze, żeby się co nieco przygotowała…

– Nie trzeba – powiedział profesor Vlk. – To będzie jedynie test psychotechniczny.

– Gdzie mamy się z nią stawić? – spytał doktor Tachecí.

– Macie państwo w domu łazienkę? – spytał profesor Vlk.

– Sądzę, że tak – ze zdziwieniem powiedział doktor Tachecí i zaraz się poprawił – ależ tak, mamy!

– Wobec tego przyjdziemy raczej do państwa – powiedział profesor Vlk. – W domu córka będzie się lepiej czuła i będziemy mogli w spokoju się dogadać. Odpowiada panu jutro o 14.30?

– Jutro jest sobota – powiedział doktor Tachecí.

– My pracujemy przede wszystkim w soboty – powiedział profesor Vlk. – Niech pan łaskawie powie o naszych ustaleniach szanownej małżonce, a córeczka niech śpi spokojnie. Jeśli jest normalną, młodą i zdrową dziewczyną, z całym tym egzaminem upora się za jednym

5

zamachem.

– A jeśli przyjdzie ich dwóch? – spytała pani Tachecí. – Jak podzielisz butelkę?

– No to wypiją ją razem tutaj – podsunął rozwiązanie jej mąż.

– Masz nie z tej ziemi wyobrażenia o łapówkach – powiedziała jego żona.

Siedzieli w narożnym saloniku, skazani na bierne czekanie. Pani Tachecí nerwowo paliła papierosa i co jakiś czas posypywała babkę marmurkową nową porcją cukru pudru. Doktor Tachecí przeglądał swoje klasery i co chwila starannie czyścił lupę. Lízinka obserwowała muchę na szybie okiennej. Kiedy zamknęła prawe oko, mucha wdrapywała się na transformator. Kiedy zamknęła lewe oko, mucha lazła po polnej drodze. Kiedy oczu nie zamykała i odpowiednio pochylała głowę, widziała dwie muchy, natomiast transformator i droga rozpływały się.

– Kiedy mi ktoś mówi „przyjdziemy”, to pytam, kto przyjdzie! – powiedziała pani Tachecí.

– Sądziłem, że to pluralis maiestatis – powiedział jej mąż.

– O święta naiwności! – powiedziała jego żona. – Rany boskie, nie raczyłbyś już zostawić tych idiotycznych znaczków?

Po doświadczeniach z czwartku miała na sobie luźną, popielatą suknię własnoręcznej roboty, dającą słabe pojęcie o jej talii, biuście i szyi.

– Wybacz – powiedział ze zdziwieniem jej mąż – nie wiedziałem, że to ci działa na nerwy.

Ubrany był w angielski garnitur odziedziczony po ojcu i oczywiście przerobiony, który wkładał na sobotnie herbatki.

– Działa mi na nerwy dopiero od jakichś piętnastu lat – powiedziała jego żona. – Lízinko, nie zezuj!

Lízinka przestała patrzeć w wymieniony przez matkę sposób. Ubrana była w długą spódnicę w kolorze swoich włosów i białą bluzkę, która wzruszająco wydymała się na drobnych piersiach.

Pani Tachecí posypała babkę cukrem pudrem i zapaliła kolejnego papierosa.

– Czy nie powinnaś mniej palić? – troskliwie zapytał doktor Tachecí.

– To jedyny luksus, na jaki twoja żona może sobie pozwolić – powiedziała pani Tachecí.

– Przyszło mi tylko do głowy, że mógłby to być przypadkiem ktoś niepalący – usprawiedliwiał się mąż.

– Myślisz? – przestraszyła się. Zdusiła papierosa w popielniczce, po czym otworzyła obie połowy okna i rękoma rozpraszała dym.

Spojrzała przy tym na zegarek.

– Jest minuta po wpół – powiedziała z niepokojem.

– Jest za minutę wpół – uspokajał ją.

W tym momencie gdzieś za oknem rozległo się bicie zegara i jednocześnie zadźwięczał dzwonek do drzwi. Pani Tachecí złapała popielniczkę i wysypała z niej niedopałki i popiół za okno.

Na klatce schodowej stali trzej mężczyźni. Mieli na sobie niemal identyczne czarne, obszerne płaszcze, czarne kapelusze o klasycznym kroju i białe rękawiczki. Pierwszy trzymał bukiet czerwonych róż. Drugi – ozdobne pudło w kształcie walca. Trzeci – blaszaną bańkę i sporą walizkę.

– Jestem profesor Vlk – powiedział pierwszy, zdejmując kapelusz i rękawiczki. – Czy pozwoli szanowna pani, że ucałuję jej rączki i złożę ten drobny wyraz szacunku?

Był to krzepki sześćdziesięciolatek o głęboko osadzonych oczach, z lekko siwiejącą grzywą czarnych włosów i o krzaczastych, zrośniętych brwiach. Przywodził na myśl światłych prowincjonalnych lekarzy wywodzących się ze zubożałych rodów szlacheckich.

– Miło mi pana poznać – powiedziała pani Tachecí czarującym głosem, takim samym, jakim przed laty po raz pierwszy przywitała doktora Tachecíego.

Powąchała róże i zrobiło się jej żal, że nie włożyła tej samej sukni co w czwartek. Mimo woli zaczęła zazdrościć Lízince.

– Pani pozwoli – powiedział profesor Vlk – że jej przedstawię swojego zastępcę, docenta Šimsę.

– Docent Šimsa – powiedział docent Šimsa, kłaniając się i podając doktorowi Tachecíemu obły przedmiot. – Doszliśmy do wniosku, że pan będzie wolał butelkę dobrego koniaku!

Był to rówieśnik pani Tachecí, niewysoki, ale też niebrzydki mężczyzna o atletycznej posturze, którą podkreślały krótko ostrzyżone włosy. Zmarszczki w kącikach oczu świadczyły, że często i chętnie się śmieje.

– Nie było to konieczne – cichym głosem powiedział doktor Tachecí zupełnie zbity z pantałyku.

Z miejsca poczuł, że jest o docenta zazdrosny. Aby ukryć swoje uczucia, odłożył prezent na podłogę i rzucił się w stronę trzeciego mężczyzny, chcąc go uwolnić od ciężaru.

– Proszę pozwolić, że panu pomogę, panie… panie…

Był to otyły mężczyzna w nieokreślonym wieku. W mięsistej twarzy niemal nie widać było oczu, natomiast sterczał z niej ostry grzbiet złamanego nosa. Całość przypominała od lat nietknięte ręką ludzką pobojowiska, w jakie zmieniają się twarze byłych bokserów.

– To Karlik – powiedział profesor Vlk – nasz pomocnik i szofer. – Mógłby pan go łaskawie zaprowadzić do łazienki?

– Tak – powiedział doktor Tachecí – oczywiście, niewątpliwie, naturalnie…

Otworzył odpowiednie drzwi i przekręcił kontakt. Mężczyzna zwany Karlikiem uprzejmie poczekał, aż doktor wyjdzie, po czym przyniesione rzeczy położył obok wanny. Wychodząc, zdjął wreszcie kapelusz i w przedpokoju zabłysła łysina. Usłużnie podniósł i podał doktorowi Tachecíemu jego butelkę.

– Karliku – powiedział profesor Vlk – jeśli nie przyjdziemy za piętnaście minut, odwieź narzędzia, skocz do domu i przyjedź po nas punktualnie o czwartej.

– Rozkaz, szefie – powiedział Karlik, ale stał dalej, nie spuszczając z profesora pełnego oddania wzroku.

– Trzydzieści kawałków możesz sobie odciąć z mojego – powiedział profesor Vlk łaskawie.

– Dzięki, szefie – z wyraźną wdzięcznością powiedział Karlik, po czym zwrócił się do pozostałych: – Moje uszanowanie, całuję rączki szanownej pani.

Włożył kapelusz i zasalutował. Jego olbrzymia dłoń zafalowała jak ucho słonia.

– Możemy się rozpłaszczyć? – spytał profesor Vlk.

– Boże, Emilu – powiedziała pani Tachecí – no, pomóżże panom!

Doktor Tachecí ponownie postawił prezent na podłodze, ale profesor i docent byli szybsi. Pod płaszczami mieli karmazynowe marynarki tego samego kroju. Na prawym rękawie i lewej piersi widniało godło państwa. Wyglądali jak trenerzy reprezentacji olimpijskiej, co uspokoiło panią Tachecí.

– Proszę nam wybaczyć, łaskawa pani – powiedział profesor Vlk – przychodzimy prosto z pracy. Ale gdzie właściwie jest szanowna córeczka państwa?

Docent Šimsa uprzejmie podniósł i podał doktorowi Tachecíemu butelkę. Pani Tachecí znowu odzyskała pewność siebie.

– Czeka w pokoju – powiedziała z usprawiedliwiającym uśmiechem matki – ma tremę. Nie dziwcie się, panowie. To jeszcze dziecko.

– Jeśli się wdała w szanowną panią – powiedział profesor Vlk – nie ma się czego obawiać w życiu. Mogłaby pani łaskawie przedstawić nas sobie?

– Lízinko! – zawołała pani Tachecí.

Drzwi do pokoju otworzyły się. Lízinka, stojąc w ich ramie, wyglądała jak na starym obrazie.

– To jest nasza Lízinka – powiedziała pani Tachecí nie bez radosnej dumy. – Lízinko, to jest pan profesor Vlk i pan docent Šimsa.

Lízinka grzecznie dygnęła. Profesor Vlk i docent Šimsa spojrzeli po sobie z nieukrywanym wyrazem przejęcia. Wyglądali jak kaperownicy z profesjonalnego klubu, co doktora Tachecíego zaniepokoiło.

– Emilu – powiedziała pani Tachecí – zaprośże panów do pokoju!

Doktor Tachecí postawił butelkę na podłodze.

– Nie, nie – powiedział profesor Vlk – pozwólcie nam państwo łaskawie najpierw z córeczką zajść

6

do łazienki.

– Co oni tam z nią robią? – spytał doktor Tachecí już po raz trzeci.

– Proszę cię, uspokój się – po raz trzeci powiedziała jego żona. – Sam mówiłeś, że musi zdać egzamin.

– Od kiedy to egzaminy zdaje się w łazience? – powiedział jej mąż.

– W każdym razie zdaje się je bez rodziców – powiedziała jego żona.

– To mogliśmy się usunąć do kuchni – powiedział jej mąż.

– Po prostu nie chcieli nam przeszkadzać. Ten profesor jest jak lord angielski.

– Za to ten docent to goguś.

– Ty tak samo wyglądałeś, kiedy cię poznałam – powiedziała pani Tachecí.

– Ale tylko wyglądałem! – powiedział jej mąż.

– Niestety! – powiedziała jego żona.

Przez dwoje drzwi było słychać, że w łazience leje się woda.

– Napełniają wannę – powiedział doktor Tachecí.

– Robią jakiś eksperyment – powiedziała jego żona.

– W wannie? – zapytał jej mąż.

– Was nie uczono tego prawa? – spytała jego żona. – O tym, że waga wody równa się wadze ciała?

– Uczono nas, ale inaczej. Nie w wannie.

– Czyżbyś sądził, że ją tam kąpią czy co?

– Zbytnio bym się nie zdziwił – powiedział Tachecí.

– Do ciebie w ogóle chyba nie dociera – powiedziała jego żona – że mogą być mężczyźni, którzy od razu nie przewracają dziewczyny w koniczynę.

– Chciałbym ci raz jeszcze przypomnieć – powiedział jej mąż – że to był angielski trawnik i że najpierw poprosiłem cię o pozwolenie.

Przez dwoje drzwi dobiegły z łazienki przytłumione odgłosy ciosów.

– Czym tam tak walą? – spytał doktor Tachecí.

– Coś im upadło – powiedziała jego żona.

– To było uderzenie – powiedział jej mąż.

– Widać coś tam przybijają – powiedziała jego żona.

– Czy ty kiedyś przybijałaś coś w cudzej łazience?

Przez dwoje drzwi dobiegł z łazienki niesamowity dźwięk.

– A to co znowu? – spytał doktor Tachecí.

– Ktoś się śmieje – powiedziała jego żona.

– Ktoś krzyczy! – powiedział jej mąż. – Ja tam idę!

– No wiesz, nie ośmieszaj się!

Dźwięk się nasilił.

– To przecież kura! – powiedział doktor Tachecí.

– Ty naprawdę zwariowałeś! – powiedziała jego żona.

Dźwięk urwał się jak ucięty.

– Mów, co chcesz – powiedział doktor Tachecí – to była kura!

– Na litość boską, co w naszej łazience robiłaby kura?! – spytała jego żona.

– No właśnie o to pytam!

– Wiesz co, mój drogi, już ty lepiej pooglądaj sobie te swoje znaczki! Lízinka walczy o swoją przyszłość, a ty nic, tylko się wygłupiasz!

– Proszę bardzo – powiedział jej mąż – ale jeśli ona to wszystko w naszej łazience straci, miej potem pretensje tylko do siebie. Ja umywam ręce.

– Odkąd cię znam, nic innego nie robisz – powiedziała jego żona. – Piłat przy tobie był flejtuchem.

W tym momencie usłyszeli, że drzwi od łazienki się otwierają. Rozległy się męskie głosy, a niebawem otworzyły się także drzwi do pokoju. Na progu stali profesor Vlk i docent Šimsa. W łazience szumiał prysznic.

– Panowie, wytłumaczcie nam wreszcie… – powiedział doktor Tachecí. – Gotowiśmy nawet wychylić kielich…

– Właśnie w tym cały problem – przerwał mu profesor Vlk ze strapioną miną.

Pani Tachecí zbladła.

– Na śmierć bowiem zapomnieliśmy o szampanie! – powiedział z uśmiechem docent Šimsa.

Pani Tachecí się rozpromieniła. Profesor Vlk podszedł do rodziców i ceremonialnie uścisnął im ręce.

– Gratuluję. Gratuluję. Wasza Lízinka zdała celująco. No, cóż robić, opijemy to koniakiem.

Docent Šimsa zdążył już rozpakować przyniesioną butelkę i wyjąć z kieszeni wielofunkcyjny scyzoryk.

– Serce matki to wiedziało – powiedziała pani Tachecí, przezwyciężając wzruszenie. – Emilu, mówiłam ci to, prawda?

– Panowie – nieustępliwie powtórzył doktor Tachecí – czy dowiemy się wreszcie…

– Przecież po to przyszliśmy, panie doktorze – powiedział profesor, kładąc mu po przyjacielsku rękę na ramieniu. – Ale czy nie powinniśmy poczekać na nią?

– A gdzie ona jest? – spytał doktor Tachecí.

– Myje wannę – powiedział profesor Vlk. – No, ale napić się możemy bez niej, na to ma jeszcze czasu a czasu.

Pani Tachecí wyjęła tymczasem z serwantki odświętne kryształowe kielichy, które docent Šimsa napełnił aż po brzegi courvoisierem. Profesor Vlk wzniósł czaszę ręką tak pewną, że powierzchnia nawet nie drgnęła.

– Życie – powiedział – odmówiło mi pańskiego szczęścia, panie doktorze. Nie mam dzieci. Moja praca pozwoliła mi jednak wiele zrozumieć. Toteż potrafię wczuć się w sytuację rodziców, których jedyna córka stoi właśnie na pierwszym i tak decydującym rozdrożu. Piję za to, żeby droga, na którą właśnie wstępuje, przyniosła jej wiele twórczych sukcesów i zadowolenia z dokonań!

Razem z docentem wyprężyli się, skinęli głowami, po czym wychylili kielichy do dna. Wzruszona pani Tachecí spontanicznie przyłączyła się do nich. Doktor Tachecí poszedł za ich przykładem, chociaż kłóciło się to z jego zwyczajami.

– Czy łaskawa pani się zgodzi, żebyśmy usiedli? – spytał profesor Vlk. – Jesteśmy na nogach od wpół do piątej rano.

Pani Tachecí zatrwożyła się.

– Rany boskie, Emilu! – zawołała. – Zaproś panów do stołu! Powiedzcie, panowie, czy w ogóle coś jedliście?

– Dziękujemy za troskę – odparł profesor, siadając przy stole. – Jedzenia i picia aż nadto, ale pracy dwa razy tyle. No cóż, stara śpiewka, że brak nam ludzi!

– Ale pan im to prosto w oczy powiedział! – wtrącił docent z podziwem.

– Powiedziałem im – wytłumaczył profesor – że to zupełnie tak samo, jakby od kogoś oczekiwali, że będzie grał Hamleta i zarazem ustawiał dekoracje.

– I jeszcze strzygł włosy! – dodał docent.

– No właśnie – powiedział profesor z największym niesmakiem. – Mróz człowieka przechodzi aż do szpiku kości, kiedy sobie uświadomi, jak łatwo paru biurokratów i pomyleńców mogłoby pozbawić ludzkość jej najstarszych tradycji. Na całe szczęście w porę –
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: