Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kanthy. Od wszelakich złych przygód... - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 lipca 2022
Ebook
19,99 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,99

Kanthy. Od wszelakich złych przygód... - ebook

1413 rok, miasto Kanthy w Księstwie Oświęcimskim podnosi się do życia po zarazie, która zdziesiątkowała mieszkańców. Do wesołej, jak co wieczór, karczmy Zakątek wkracza szlachcic Gotfryd Engelhardt von Wünschelburg. Niepokój biesiadników wzbudza nie tylko jego strój, zdradzający nietutejsze pochodzenie, ale również nonszalanckie, wyniosłe zachowanie. Przewrotny los skierował tego wieczoru do gospody również młodego wyrobnika Jaczemira, który ma skłonność do hazardu. Jar traci wszystkie oszczędności i zaczyna szukać okazji do odegrania się na Gotfrydzie. Ramę powieści stanowi wiernie zrekonstruowana historia Księstwa Cieszyńskiego i Oświęcimskiego, zaś fabuła nawiązuje do lokalnych legend i folkloru. Fani alternatywnych historii konstruowanych przez Wita Szostaka powinni być zadowoleni!

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-283-7339-2
Rozmiar pliku: 760 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA

_Kanthy_ to powieść historyczna z elementami fantasy. Akcja dzieje się w średniowieczu, głównie na terenach Księstwa Oświęcimskiego. Fikcja literacka przeplata się tam silnie z wątkami historycznymi, ponieważ czerpałem z lokalnego folkloru, zasłyszanych legend, ludowych mądrości oraz skrupulatnie gromadzonych materiałów źródłowych. Jako miłośnik fantasy, a także wieloletni pasjonat opowiadanych gier fabularnych RPG zapragnąłem zaciekawić dziejami dawnego Śląska szersze grono odbiorców. Czy mi się udało? To już pozostawiam do Waszej oceny, drodzy Czytelnicy!

Proszę, nie przeraźcie się Prologiem, w którym nagromadziło się wiele postaci i wzmianek o zamierzchłych dziejach, co sprawia, że bardziej przypomina szkolny podręcznik niż pasjonującą powieść. Obiecuję, że wraz z kolejnymi rozdziałami będzie coraz lepiej!

Opisywane w książce losy regionu stanowią pokłon w stronę lokalnych, prężnie działających muzealników oraz miłośników historii, jednak sądzę, że zainteresuje także osoby mieszkające daleko poza rubieżami księstw śląskich, jak i mające macosze podejście do dziejopisarstwa, tworzyłem bowiem _Kanthy_ z myślą o dostarczeniu rozrywki!

Ukryłem w powieści kilka smaczków dotykających klasyków literatury, komputerowych erpegów i filmów kultowych dla odbiorców fantasy, których próżno szukać w przypisach, a wpadnie na nie jedynie bystre oko. Nie zabrakło również jednej zawoalowanej przepowiedni. Bądźcie czujni!

Życzę przyjemnej lektury!PROLOG

Kanthy et Orbi

_Życie to teatr, marionetkami ludzie, a kto do świętej Kunegundy ciągnie za sznurki?_

Rok Pański 1413 był przełomowy dla pewnego młodego wyrobnika, który pochodził z miejscowości Kanthy, odgrywającej ważną dla losów Księstwa Oswyanczynskiego rolę. Zanim jednak poznamy na dobre jego dzieje warto napomknąć pokrótce, co działo się w dalszej i bliższej okolicy. A działo się i to całkiem niemało!

Zmarł doża Wenecji niejaki Michele Steno i biskup Andrzej z Bazylei. Żywota dokonał Henryk IV Lancaster, ale też Cześko – żebrak bujakovski i Domarat – pijaczek ze wsi Dwie Kozy. Był to też czas trzech papieży: rzymskiego Grzegorza XII, awiniońskiego Benedykta XIII i pizańskiego Jana XXIII. Przyczyn tej mnogości upatrywać należy w braku porozumienia wśród kardynałów, prowadzeniu rozgrywek politycznych i wielkim majątku do podziału. Mamona poplątała języki duchowieństwa, nie inaczej jak w zamierzchłości Bóg budowniczym wieży Babel. Bój o Stolicę Piotrową nie był jednak najbardziej pilącym problemem dla hierarchów kościelnych, coraz śmielej bowiem wygłaszał tezy Jan Hus. Mimo zakazu udzielania sakramentów nadal praktykował w najlepsze, a do tego ganił kler za kupczenie odpustami i za gromadzenie dóbr doczesnych.

Ku zmartwieniu Krzyżaków ochrzczono Żmudź, czym pozbawiono ich sensu istnienia, a przynajmniej najświętszego celu misyjnego. Wrzody zwane rycerzami Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, bynajmniej niezasługujące na tak zaszczytne miano, ani myślały o rozwiązaniu intratnego towarzystwa i już knuły w zakamarkach Malborka kolejną intrygę! Ich wielkim mistrzem podówczas był Henryk von Plauen, a największym wrogiem Jogaila Olgierdowicz, znany lepiej z imienia przyjętego na chrzcie jako Władysław Jagiełło. Z kolei jego brat stryjeczny Witold Giedyminowicz rządził Wielkim Księstwem Litewskim. Obaj natenczas do Horodła spraszali szlachtę polską i bojarów litewskich, by o jeszcze okazalszym zespoleniu dwóch mocarstw mówić. Wyższość tychże krewniaków uznać musiał Wasyl, Wielki Książę Moskiewski, od lat kilku siedzący jak przysłowiowa mysz pod miotłą. Dość nieudolnie Królestwem Czech władał Wacław IV, natomiast całkiem sprawnie poczynał sobie jego przyrodni brat, energiczny i bystry Zygmunt Luksemburski, którego panowanie roztaczało się szeroko na Rzym, Węgry i Chorwację. Królem Anglii był Henryk V, Francji – Karol VI, Szkocji – Jakub I, a Szwecji – Eryk XIII Pomorski. W Portugalii władzę sprawował Jan I, a w Burgundii Jan bez Trwogi.

Tymczasem na naszym podwórzu, czyli na zamku w Oswyanczyniu, zasiadał Kazik, choć ze względu na młody wiek rzeczywistą władzę sprawował jego stryj Bolesław, książę teschinski, syn wybitnego dyplomaty Przemysława Noszaka. W Malyeczu na zamku rezydował Paszko herbu Wieniawa, Otton Kuchnidorf herbu Wieże zarządzał Nydkiem, Niclaus herbu Kornicz upodobał sobie Czanyecz, Peszko Tarło herbu Glaubicz wziął w posiadanie Wythkowycze, rycerz Tomasz Rachnowski pod swą opieką miał Bulyvycz, Zywyecz zajmowali Komorowscy herbu Gryf, Besthwyne – Miklo herbu Tępa Podkowa, a w zamku na Wołku rezydował rycerz księcia Bolesława, którego imienia i herbu nie pomnę.

W samym znowuż Kanthy rządził wójt Tesschko i czterech rajców: Peszko, Tomasz, Stanislav i Ruprecht, zaś nimi ich baby. Na uprzywilejowanej pozycji był Ruprecht nieposiadający żony, jednak cwana jak lisica Eufemia poczęła już wodzić go na pokuszenie, a wdzięki miała… pokaźne. Nie chcąc wszystkich białogłów jedną miarą mierzyć, cześć oddać należy Annie, żonie rajcy Stanislava. Była to kobieta wielce poczciwa i bogobojna, służąca mężowi szczerą, choć w sprawach rajcowania raczej rzadką poradą, wszelako zawsze bez ukrytych intencji czy nieczystych pobudek.

Poza tym w naszej mieścinie całkiem dobrze poczynał sobie pleban Wojciech, człek gorliwy i zaradny oraz mówca nie gorszy od wspomnianego już czeskiego duchownego. Gdy komuś zdarzyło się zejść na manowce, po czym postanowił ulżyć sumieniu i wyznać przewiny w konfesjonale, to krzyki proboszcza i łajanie grzesznika słychać było nieraz na przyległej do kościoła ulicy Małej.

Kanthy, jak wiele miast i miasteczek leżących na pograniczu, zwano przeróżnie. Wpływy czeskie, śląskie, niemieckie i polskie mieszały się jak wywary w kotle Baby Jagi. Jedni używali nazw: Canti, Canthi, Canto, Kanthi, inni: Kanty, Kenty, Kamty, a pozostali zniemczone Libenwerde, wylamowskie Łīwert czy też czeskie Kúty. Dawna osada leżała przy brzegu rzeki Macochy, jednakże w roku Pańskim 1391, w maju, miasto powtórnie ulokowano na prawie magdeburskim w nieco innym miejscu. Rynek wytyczono między dwiema rzekami bardziej „sprawiedliwie” – pośrodku. Starsze skupiska ludności, czy to przy drodze na Krakov, Oswyanczyn, Bielycz czy Zywyecz, ostały się jako przedmieścia, a właściwe miasto wyrosło nieopodal kościoła świętej Małgorzaty. Kilka dobrych lat zajęło stawianie chat na wyznaczonych parcelach, dlatego mowa tu będzie o młodej osadzie, gdzie dopiero się na nowo urządzano.

Z perspektywy roku 1413 dopiero zaczynał się proces dzielenia pierwotnych działek i stawiania pojedynczych chat w drugiej linii zabudowy. Wnioskować należy więc, że liczba ludności była nieprzesadnie duża. Jeszcze w 1412 roku osada liczyła czterystu mieszkańców, a gdyby nie zaraza, imponująco by się owa społeczność rozrastała.

Za zarazę przesądnie obwiniono rok przestępny, zaś zła dopełnić miało aż dwóch zabójców samego siebie , którzy zapewne przekleństwo na miasto sprowadzili. Szczęście w nieszczęściu, że ich na cmentarzu nie pochowano, tylko spalono w Górach Południowych, a prochy rozsypano na cztery wiatry. Któż wie, cóż by się wydarzyło, gdyby wtedy inaczej postąpiono? Aż strach myśleć!

Kanthy i tak wielce ucierpiało. Nie nadążano chować trupów, a grabarz Gustav musiał nająć zagrodników do pomocy, bo sam nie dawał rady. Zmora także nie ominęła znaczących rzemieślników, co spotęgowało straty i spowolniło rozwój miasta. Pleban Wojciech odnotował wówczas w księdze parafialnej wzmiankę o stanie ludności: przeżyło trzystu siedmiu mieszczan. Podczas zarazy najwięcej zmarło dzieci. Do teraz nie wiadomo, co to za licho było, wcześniej bowiem jedynie czarna zmora zbierała takie żniwo. Byli i tacy, co powtarzali za Wincentym z Ferrary, że to wszystko świadczy o zbliżającym się końcu świata…

Wspominając krztynę o geografii; położenie Kanthy miało doskonałe i w nim upatrywać należało powrotu miasta do świetności. Krzyżowały się w tej mieścinie ważne szlaki handlowe, którymi wożono cenne towary: sól, ołów, miedź, srebro, barwniki garbarskie i wszystko, czego dusza pragnęła. Poza tym miasto w swe objęcia wzięła wartka Soła i leniwa Macocha, występowała zatem mnogość wszelkiego zwierza wodnego: ryb, raków, kaczek czy też bobrów. Z Kanthy wyprawiano się drogą na zachód na Czechy i Morawy, a na południe ku Węgrom. Jadąc północnym traktem, zmierzało się w stronę pozostałych księstw śląskich, a wschodnim – do Korony. Wtedy Kanthy wraz z okolicznymi ziemiami podlegały Królestwu Czech i stanowiły lenno Wacława IV.

W samym mieście dobrze prosperował młyn, solidnie napełniając kiesę wójta. Browar mistrza Johannesa także miał się niczego sobie, po beczki samej świcie Jagiełły zdarzało się zawitać, a dwór królewski grosza wtedy nie skąpił. Kramy, jatki i ławy kupieckie stały na rynku, a przy kościele wyrosła szkoła, w której nauczał bakałarz Wszeciech. Warsztaty rzemieślników powstawały jak grzyby po deszczu, najwięcej zaś sukienniczych i szewskich. Za najznamienitsze wyroby uznawano tkaniny Mariana czy też buty Bartosza.

Należało mieć się na baczności poza granicami miasta, za pastwiskami i łąkami miejskimi, gdzie nie było już tak bezpiecznie. Złą sławę miał choćby Burgwald, zwany przez tutejszych Burym Lasem. Obfitował w stwory straszne, co jakiś czas z onego wychylające się, zaś najwięcej szkody czyniące należącemu do wójta folwarkowi, który do boru przylegał. Gdyby nie myśliwy Kazimir, wspomożony sporadycznie rejzami dzielnych młokosów, plugastwo przekraczałoby rzekę, psociło przy moście i szkodziło karawanom…ROZDZIAŁ I

Zaczątek, a raczej… Zakątek

Piwo nigdzie nie smakowało tak dobrze jak w stojącej na rogu rynku karczmie Zakątek, u Gościrada, dlatego zawsze kłębiły się tam tłumy mieszczan. Tego dnia dysputowali oni nad tym, skąd wzięła się nazwa ulicy Uciecha. Czy dzięki przyleganiu do karczmy, czy pannom, które błądziły tam niby przypadkiem nocami, żądne wrażeń, czy od rusałek, co zalęgły się w gaju przy końcu drogi i zwodziły chłopów. Głośno się śmiejąc, nie szczędzili sobie złotego trunku, który Gościrad doprawiał czymś korzennym, sobie jeno znanym, czyniącym smak specyfiku iście wybornym.

Gwar i dyskusje przycichły na chwilę, gdy drzwi gospody rozwarły się i stanął w nich jakiś herbowy, przybrany w jedwabie i strusie pióra. Nietutejszy, ale od razu wyczuwało się, że ważny. Rudy, krótko ścięty, z wąsem równym, choć bez bokobrodów – zadbany, a zatem zamożny. Jego spojrzenie – przenikliwe i zimne niczym grudniowa noc – budziło grozę. Przyodziany był w szkarłatną suknię przewiązaną złotym pasem, a jego ramiona okrywała aksamitna peleryna z kapturem. Skórzane, pełne mieszki zapięte miał u pasa zaraz obok miecza. Kiedy przybliżył się do szynkwasu, karczmarz dostrzegł na jego szyi złoty łańcuch z wisiorem w postaci orła. Bez wątpienia był to jeden z herbów, pochodzących zza zachodnich rubieży księstw śląskich.

Gwizd podziwu uleciał z ust któregoś z mieszczan, dojadających groch z kapustą.

– Szlachcic Gotfryd Engelhardt von Wünschelburg – przedstawił się przybyły.

Kupiec Ignác z Czech, stojący akurat przy szynkwasie, głośno przełknął ślinę i pośpiesznie pożegnał Gościrada, właściciel oberży zaś miał zadowoloną minę, bo nieznajomy wyraźnie śmierdział groszem. Naprędce zagadnął więc, nie szczędząc uprzejmości:

– Czegóż jaśnie pan sobie życzy?

– Dajcie godziwego jadła i niezgorszego napitku – odburknął ochrypłym głosem szlachcic. – Byle w rozsądnej cenie, bo nie lubię, gdy próbuje się ze mnie zdzierać. Później przygotujcie kwaterę na noc. – Spojrzał z pogardą na opasłego jegomościa po drugiej stronie lady, odzianego w zaflejtuszony fartuch. – Macie szansę zarobić, gospodarzu, albo obejść się smakiem, toteż dobrze radzę potraktować mnie z rozwagą! – zacharczał obracając złotą monetę w palcach.

Gościrada oburzyła bezpośredniość przybysza.

– Mości panie, jakżebym mógł tak postąpić?! Tak się nie godzi! – żachnął się. – Widać, żeście światowy, aleście u mnie wcześniej nie gościli, bo inaczej wiedzielibyście, że poważnie traktuję podróżników! – wycedził, nie opuszczając wzroku. – Nikomu miejsca nie odmawiam, rachuję zaś stosownie do jakości usług. Bynajmniej nie jak lichwiarz, lecz jak właściciel oberży dbający o swój interes.

– Doprawdy waść wygadany jak na tak obskurną dziurę. – Engelhardt wyszczerzył zęby w ponurym uśmiechu. Aż dziw brał, że nikt mu ich jeszcze nie wybił. – Do rzeczy, karczmarzu! Ile?

Cóż za nadęty tuman – pomyślał wzburzony Gościrad. Najchętniej kazałby iść szlachcicowi w trzy diabły, jednakże wiedział, że nie wolno mu tego uczynić. Nie o monety się rozchodziło, a o reputację i możność pojawienia się problemów, sądów bądź nasłania książęcych poborców podatkowych. Z takimi nigdy nic nie wiadomo – stwierdził w myślach i odpuścił awanturowanie się.

– Nocowanie – grosz praski, wikt i opierunek – trzy grosze, w tymże zarachowałem już godziwe jadło i wyborne piwo – oznajmił usłużnie. – Tyle że nie przejecie ani nie przepijecie, waszmo…

– Zostaję do jutra – uciął przybysz. Dobył mieszka i wysypał parę halerzy na jesionową ladę.

Zadowolenie Gościrada z dobicia targu prędko minęło. Przeważnie płacono groszem praskim, czasem denarami krakowskimi, gdy zaś na ladę padały halerze niczym owe, które miał natenczas przed sobą, to zawsze pojawiały się problemy. Halerze były bite lokalnie, różniły się w księstwach, toteż posługiwanie się nimi nastręczało niemałych trudności w handlu. Teschinskie dało się jeszcze rozsądnie wycenić, gdyż były tutaj popularne, choć nie każdy podejmował się tego czynić, bo raz wypuszczano je grubsze, a innym razem chudziutkie niczym wygłodzona szkapa.

– Cóż to jest, panie? – zapytał jeszcze grzecznie właściciel gospody.

– Obyty się wydawaliście, karczmarzu, a nie wiecie, co to wrocławski halerz? – prychnął grubiańsko nieznajomy. – Rzuciłem z naddatkiem, znajcie moją hojność. Tymczasem biesiadujmy!

– Jaśnie panie, podobnie jak wy nie jestem rad, gdy się ze mnie dworuje – wyjaśnił Gościrad, wskazując palcem na szynkwas, zaś jego oburzenie wzbierało i piekło niczym kwasoty, co podchodzą z żołądka do gardzieli. – Może nie wyraziłem się zbyt jasno, zatem powtórzę: do kupy cztery grosze będzie i ani ździebka mniej!

– Tu macie przeszło dwa tuziny monet! Dalej wam mało? – Gotfryd przybrał minę urażonego, a zrobił to nie gorzej niżli sam błazen króla Jagiełły. – Zachłanniście jak Żyd! Wy hultaju skąpy. Wy, wy… gałganie grosza duszący! – ryknął caluśką paszczą. – Zważajcie, kogo nabrać próbujecie i komu ciemnotę wciskacie! Ze mną chcecie się targować?!

– Panie, przyjęło się liczyć dziewięć halerzy za jednego grosza, te wasze są wątlutkie to przynajmniej dziesięć, a za trudności w ich dalszej wymianie powinienem wziąć jedenaście, a nie ośmielam się aż tyle wołać – wyjaśnił właściciel gospody. ¬– A wy daliście siedem za jeden.

– Głupoty prawicie! – parsknął Engelhardt. – To pełnowartościowe monety. _Qualis optimus!_ Lecz znajcie mą szczodrość – warknął, po czym dorzucił cztery srebrniki.

– Pięć jeszcze, waszmość, bo i tak na zbytnie ustępstwo już idę – powiedział drżącym głosem.

– Zgoda, gospodarzu. – Ku zdziwieniu Gościrada Gotfryd przystał na propozycję. – Nudności we mnie wzbierają, kiedy tak kramarzymy o te parę groszy – rzekł, spojrzał wprost na interlokutora i dodał: – Krakowskim targiem trzy dorzucam i na nic więcej nie liczcie!

– Niechaj tak zatem będzie, panie – odrzekł oberżysta, bo wiedział, że zastałby ich ranek, gdyby nie ustąpił. – Ekonom z waszmościa wprawiony, pozazdrościć ogłady i umiejętności. – W dupę chędożony – dokończył w duchu, czyniąc uprzejmy uśmiech w stronę gościa.

– Jeno wartko i smacznie, karczmarzu, bom głodny jak wilk! – zadudnił herbowy. – Dajcież piwa i oby nie było skisłe!

Gościrad nieświadomie dobił dobrego targu, bowiem halerz wroclaviensis, mimo że wydawał się lżejszy, był krztynę cięższy od teschinskiego, ostatecznie więc zarobił. Nie omieszkał jednak szlachcicowi napluć do jadła i odrobiny szczyn do browaru domieszać, co serce mu wielce uradowało. Zwłaszcza że panicz jadł i pił ze smakiem, aż ciekło mu po gębie. Niezgorszy gospodarz miał ubaw, gdy Gotfryd zawołał go i sypnął jeszcze kilka monet, twierdząc, że strawa była wyśmienicie doprawiona.

Minęły trzy piwa, noc była jeszcze młoda, więc szlachcic rozejrzał się za jakąś uciechą. Dziewki w karczmie żadnej nie uświadczył, od mordobicia stronił, a gawędzić nie lubił przy piwie, bo niełatwo było język za zębami trzymać, toteż poddał się innej rozrywce. Wyciągnął kości z jeleniego poroża i nagabnął paru kmiotków do rzucania. Miał dwa bukowe kofliki, po sześć kości w każdym, pióro i kałamarz do rachowania wyników, a także beczułkę złotego trunku, by się chętnym czekanie na swą kolej nie przykrzyło. Skórzane mieszki leżały na widoku, aby fantazję rozbudzać i kusić. Wszystko to sprawiało wrażenie, jakoby wygrana znajdowała się na wyciągnięcie ręki. I tak być miało, bo nie pierwszy raz takie przedstawienie urządzał.

Szczęścia owego wieczoru mu brakowało, bowiem co jakiś mieszczanin się dosiadł, to z monet go ograbiał. Tak to jednak miało wyglądać. Tutejsi poświęcali ledwo kilka halerzy, a taka drobnica nie interesowała Gotfryda. Czekał na prawdziwą okazję i uwydatniał swoje upojenie. Mylił się na swoją niekorzyść w zliczaniu oczek, co powodowało coraz większe szemranie w gospodzie i radość obecnego pospólstwa. Dało się zasłyszeć wypowiadane półgębkiem słowa, że szlachcic to tuman, dureń i błazen pomylony. Zdawało się Lechowi, Węgłomirowi, Spytkowi i Zoltanowi, że świat zawojowali lub pojmali kurę, co złote jajca znosi. Gotfryd zaś cierpliwie czekał i bezbłędnie głupka strugał.

Tymczasem Jaczemir siedział w kącie izby, zajadał się żytnim podpłomykiem oraz połową pieczonego i sowicie posolonego kuraka, którego zapijał chlebowym kwasem. Zerkał przy tym nieustannie na intrygującą go scenę. Nieznany mu szlachcic rozdawał pieniądze niczym król jałmużnę w wielkie święto. Podstępu w tymże procederze nie wietrzył, gdyż do niedawna był gołowąsem i brakowało mu eksperiencji. Dziewiętnaście wiosen przeżył i świata poza Kanthy wraz z przedmieściami nie zwiedził. Znał go tylko z opowieści, które od podróżników czy kupców zasłyszał. Nic w tym dziwnego, bo prócz nielicznych obieżyświatów, pątników, kupców czy obłąkańców mało kto zapuszczał się dalej niż pół dnia drogi od swego miejsca zamieszkania. Czemuż akurat pół dnia? By wyjść po świtaniu i wrócić przed zmrokiem, wiele niebezpieczeństw bowiem czyhało w nocy na wędrowców. Na traktach, gościńcach, a już najwięcej w lasach. Stąd też brakowało ludziom obycia, a wykorzystywał to taki skurwysyn jak Engelhardt.

Jaczemir miał twarz ogorzałą, przez słońce spieczoną podczas pracy w polu, był szczupły, przygarbiony i mimo że niepozorny posturą, to w jego ciele kryła się prawdziwa siła. Dla wybryku schwytał kiedyś w lesie tarpana i utrzymał na powrozie do momentu, aż zwierzę okazało mu posłuszeństwo. Wprawdzie ów tarpan był niewiele starszy od źrebięcia, ale jednak. Poza tym chłopak spojrzenie miał bystre, trochę smutne, oczy barwy _caelia_ prosto z praskich beczek. Krótki zarost i długie, czarne włosy mimo młodego wieku sprószone siwizną. Ze starej, lnianej szmaty wydarł pas materiału i nim związywał koński ogon. Rysy jego różniły się od tutejszych, bo Tatyjana, jego babka, pochodziła z ziem Hospodarstwa Mołdawskiego. To ona wybrała dla niego rzadkie imię. Uciekła z rodzimego kraju, gdy jej ukochany zginął, broniąc Mirczy Starego, hospodara mołdawskiego. Tatyjana była wtenczas brzemienna. Nosiła pod swym sercem Piotra, ojca Jaczemira. Tenże związał się z Anną, mieszczką z Kanthy, zatem Jaczemir był pół-Ślązakiem, pół-Mołdawianinem, co czyniło jego urodę ciekawszą, nieco egzotyczną. Wysokie czoło, śniada cera i cienki, nieco krzywy nos wbrew temu, co mogłoby się wydawać, przydawały mu uroku.

Przegryzał właśnie ostatnie kęsy chrupiącego placka, tak cienkiego, że można by przezeń świat oglądać. Dopiero gdy ruszał ustami, można było dostrzec skrywaną pod wąsem bliznę, biegnącą od górnej wargi do czubka nosa. Pijany dziadek kowal, chcąc pewnego razu ukarać chłopaka za dziecięce psoty, ścisnął mu wargę kleszczami. Jaczemir nigdy nie zapomniał owego bólu, jak i inszych krzywd wyrządzonych mu przez rodzicieli zmarłej matki.

Jar, tak nań wołano, był oszczędny i pracowity. Zbierał sumiennie grosz do grosza, wydając tylko tyle, ile potrzeba na zaspokojenie głodu. Niewiele ich było: jeden, góra dwa tygodniowo. Skrajnie stronił od rozrzutności, choćby w najmniejszej postaci. Poza jednym wyjątkiem, lecz o tym później. Pragnął pojąć za żonę Kochnę, córkę szewca Bartosza, musiał jednak najpierw wkraść się w łaski jej ojca, aby oddał mu jedynaczkę, swój ukochany skarb, najpiękniejszą z panien w Kanthy. Z tego powodu Jar marzył o dokonaniu rzeczy nadzwyczajnych, imponujących, a przy tym intratnych. Wkup do takiej znamienitej rodziny nie był sprawą łatwą, gdy więc tylko sił starczało po całym dniu pracy na roli, najmował się jako wyrobnik do wszystkich możliwych zadań.

I teraz nadarzyła się sposobność, aby pomnożyć majątek.

– Grzechem byłoby nie skorzystać, gdy niebo mi zsyła taką okazję – wymamrotał pod nosem.

Wierzył, że wyskubie ździebko monet od opływającego w dostatek wielmoża, co owemu wielkiej różnicy zapewne nie uczyni, zaś jego zbliży do zaślubin z Kochną. Samo dobro! Tak sobie to tłumaczył. Zebrał się na odwagę, wstał i podszedł do grających.

Miał przy sobie dwa grosze, więc wnioskował, że starczy mu na długą potyczkę. Poprzednicy podchodzili zaledwie z paroma halerzami, a odchodząc, każdy z nich niósł kilkanaście, jak nie kilkadziesiąt.

Gotfryd uraczył piwem Jaczemira, jak też wcześniej czynił wobec pozostałych.

Wszystko się powtarza – pomyślał chłopak. Czuł się swojsko, gdyż znał dalszy przebieg spraw. Nie bez kozery przyglądał im się cały wieczór. Szlachcic zaprosił go, bełkocząc, i wypytywał o jakieś błahostki, jakby nie był zainteresowany kośćmi. Przegrywał pojedyncze monety, więc Jaczemir zachwycił się swym sprytem i biegłością w dostrzeganiu schematów.

Engelhardt pytał o rodziców, wykonywany zawód, gospodarność. Czy mu się w mieścinie nie nudzi, o powodzenie wśród dziewcząt, a potem o plany na życie. Toteż gdy wynik wypadł nawet na korzyść Engelhardta, ów się zupełnie w rachubie gubił, a zbałamucony przez chłopaka, przegrywał partię za partią. Jaczemir zdziwił się nieco, gdy jemu samemu zdarzyło się przegrać kolejny z rzutów, zaś szlachcic poprawnie obliczył sumę oczek. Wszelako rychło nadrobił zaległości, turlając i wygrywając następne razy. Zaczęło zachwycać go piękno gry w kości, poczuł się bardzo pewnie, więc wykonał większy zakład aniżeli do tej pory i przegrał. Lekko zmieszany podwoił kwotę, aby się odrobić i… przegrał po raz wtóry. Uznał, że to zwyczajny pech.

– Przecie to nic, co by się nie dało naprawić – zamamrotał i sięgnął do kieszeni. Jakież było jego zdziwienie, gdy nie znalazł tam najwątlejszego nawet halerza.

Gdzież moja wygrana? – pomyślał niespokojnie, przetrząsając spodnie i kaftan.

Wpierw stwierdził, że go jakiś łapserdak okradł, kiedy całą uwagę skupił na grze. Później na palcach zliczył przyczynę pustki w kieszeniach. Przegrał naddatek i jeszcze dwa grosze początkowego wkładu!

Rozsierdziło go to niemiłosiernie, a jednocześnie wielce zasmuciło. Nie chciał się jednak poddać i pogodzić ze stratami. Zrodziła się w nim niezwykła zaciętość. Poprosił szlachcica, aby poczekał, i popędził na złamanie karku, aby uzupełnić brak monet. Wparował do swej chaty, nie wiedząc nawet, kiedy minęła mu droga, doskoczył do krokwi i zwisając na jednej ręce, drugą wymacał zawiniątko z oszczędnościami.

Nie odgadł, że wpadł w sidła straszliwej bestii, której przeklęte imię… HAZARD. Odnóża ma długie i lepkie niczym _octopus_, co wciąga w otchłań – nieszczęśnik ani się nie obejrzy, a tonie po uszy. Owa poczwara była na usługach Gotfryda Engelhardta niby przywołaniec alchemików czy też golem rabinów. Szlachcic wiedział znakomicie, kiedy i ku komu skierować jej macki, by wykorzystać tłuste w grosiwo, a zarazem najbardziej nieświadome i bezbronne ofiary.

Gdy Jaczemir wrócił, zapragnął się odegrać. Łudził się, że los znów się do niego uśmiechnie. Pochłonięty widmem wielkiej wygranej, walczył w tymże amoku do upadłego. Szlachcic natomiast nie przegrywał, bo ani upojony nie był, ani w ciemię bity. Pod nieobecność chłopaka podmienił kości i rzucał trefnymi. Zamiast jedynek i dwójek padały piątki i szóstki. Popadający w coraz większe zdenerwowanie Jaczemir nie zauważył oszustwa. Gdy po raz kolejny sięgnął do sakwy, zdrętwiał. Fala gorąca uderzyła w ciało i zatrząsł się niby chory na _morbus caducus_. Przegrał nie tylko kolejne trzy grosze, ale trzydzieści pięć. Stracił wszystko.

Szelmowski uśmieszek pojawił się na twarzy Gotfryda. Herbowy lubował się w zadawaniu tego rodzaju bólu. Nie na próżno zwano go mistrzem intryg i skurwysyństwa.

Tymczasem Jaczemir stał w osłupieniu. Serce kołatało mu jak oszalałe, a zimny pot zalewał czoło. W głowie kołatała mu tylko jedna myśl: cóż ja uczyniłem?! Nie wiedział, co zrobić. Ze szklącymi oczyma, okrutnie upokorzony zaczął błagać o litość:

– Panie najjaśniejszy, racz się zmiłować i parę groszy oddać – rzekł trzęsącym się głosem, po czym padł na kolana. – Przez dwa ciężkie lata zbierałem, od ust sobie odejmowałem, a jednej nocy owładnięty głupotą wszystko straciłem. – Chwycił Gotfryda za dłoń. – Dla waszmości tychże kilka monet jest zapewne śmiechu warte, dla mnie to cały majątek. Być albo nie być…

– Zadziwiacie mnie, biedaki. Zawsze to samo skomlenie! – skwitował Gotfryd, chowając wygraną do mieszka. – Cóż sobie myśleliście, durniu? Że mnie przechytrzycie?! Szlachcica herbowego? Rycerza z Wünschelburgu? Pana na Albendorfie?

– Ja…

– Naiwniście, prostaku. A teraz spierdalajcież! – Odesłał chłopaka gestem dłoni, jakby się opędzał od natrętnych much, po czym najspokojniej w świecie podniósł kufel z piwem i pociągnął solidny łyk.

– Panie, ale…

– Idź precz albo każę wezwać straże!

Załamany młodzieniec obrócił się i ze wzrokiem wbitym w podłogę udał się w stronę wyjścia, przygarbiony bardziej niż zwykle.

Drogę do jego odziedziczonej po babce chaty oświetlał mu księżyc. Wielka, żółtawa tarcza. Pełnia Plonów. Zwykle zachwycał się nocnym nieboskłonem, lecz nie tym razem. Nawet nie zwrócił uwagi na czyste, jaśniejące od gwiazd niebo. Powlókł się w kierunku południowego przedmieścia.

Nie zmrużył oka przez całą noc. Bił się z myślami. Nie pojmował, jak mógł dopuścić do takiego obrotu spraw. Zawsze był rozważny i unikał pochopności – przynajmniej we własnym mniemaniu.

Zachowałem się jak największy bęcwał! – wyrzucał sobie. Nerwy nim szarpały, a żałość zalewała serce na wspomnienie poniesionej straty. Trud tak wielu dni poszedł na marne!

Prawdę jednak mówiąc, nie pierwszy raz przegrał oszczędności. Próbował się okłamywać, ale od czasu do czasu przegrywał w mnicha, w gazdę, nie trafiając do kura bądź źle obstawiając zwycięzcę walki lub inny zakład. Bardzo często wypierał o tym myśli. Dostrzegał i zapamiętywał wygrane, a zapominał o porażkach. Sądził, że jest już wolny od hazardu, ale ciągle powtarzało się to samo. Nigdy jednak nie stracił tak wielkiej sumy pieniędzy. Wcześniej potrafił powiedzieć: „dość” w pewnym momencie, prócz… tego jednego razu.

Dumał nad tym, jak spojrzy Kochnie w oczy. Jak uda mu się przeżyć zimę bez odłożonego grosza. Cóż powie ojcu ukochanej, gdy ten go zawoła, aby wybadać, z kim spotyka się jego córa. Przegrał wszystko. Stracił zaufanie, zyskał pogardę dla samego siebie.

***

Pierwsze promienie słońca wdarły się przez okiennice. Poranek. Nie przełknął nawet kęsa jadła. Lamentował i po cichu łkał w kącie. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz płakał, z pewnością lata temu. Był twardy, lecz to, co spotkało go zeszłej nocy, przelało czarę goryczy.

Gdy za oknem rozwidniło się na dobre, wyruszył pogrążony w beznadziei do folwarku. Zaniedbywał obowiązki, nie mógł się na nich skupić, za co dostał po głowie od najemnika, który pilnował, aby parobkowie nie obijali się w polu. Same przykrości go spotykały, bo jak to mówią – nieszczęścia chadzają parami. Tu całym tabunem musiały się zwalić. Wygłodniały, z rozbitym od uderzenia strażnika okiem i kompletnie załamany udał się do swego domostwa, które mieściło się na południowym przedmieściu, przy drodze na Czanyecz. Na domiar złego Jakub, zarządca majątku ziemskiego, nie wypłacił mu dniówki, gdyż najemnik na niego doniósł. Wpadł więc do swej jednoizbowej chatki i z niej nie wychodził. Chciał zapaść się pod ziemię.

Jaczemir cały tydzień walczył ze sobą. Unikał miejsc, w które chadzała Kochna, aby przypadkiem na nią nie natrafić. Pracował ciężej, jadał mniej, co jeszcze bardziej żylastym go uczyniło. Starał się nie zadręczać, choć było to silniejsze od niego. Jednak gdy minęła niedziela, jego biadolenie z wolna przerodziło się w pragnienie poprawienia sytuacji. Dumał, jak odpracować to, co stracił, i jak wyjaśnić lubej dziwną, choć krótko trwającą rozłąkę. Sztuką jest wstać po upadku, a nie zalegać jak końskie łajno, które przylgnęło w skwarny dzień do bruku. Jar postanowił, że nie pozwoli się z tym łajnem zmieszać.

– Najwyższy czas wziąć się w garść – zamruczał, podnosząc się pewnego poranka ze skrzypiącego wyra.

Kość złamana po zrośnięciu staje się twardsza i nasz bohater począł się wewnętrznie zrastać. Wylizywać rany. Zadbał o jadło, zażył orzeźwiającej kąpieli w potoku, odzienie uprał i pomyślał o zapasach na zimę, ponieważ na dobre rozpoczął się już wrzesień. Spotkał się ze swoją wybranką i przybrał pogodną minę, by nie mogła się niczego domyślić. Zrzucił zniknięcie na chorobę, co go z nóg zwaliła. Ochoczo pracował u Jakuba de Czanyecz, jednakże gdy się tylko dało, oszczędzał siły. Wieczorami bowiem, po młóceniu zboża, próbował podejmować się dodatkowych zleceń. Dorabiał nocami, a różnorodność zadań wzbogacała go o nowe umiejętności. Z kolei machanie cepem czyniło jego dłonie i mięśnie twardymi niczym skała.

Pracy mu nie brakowało. To stolarzowi Zigmundowi drewno z osady drwali dostarczył, to pasterzowi Ludwikowi owieczek przypilnował. Raz młynarzowi Michaelowi ziarno zwiózł od Bogodara, innym razem czuwał u Jana golibrody nad destylatem, aby nie wykipiał.

Cieszyły go niezmiernie te zajęcia, bo nie pozwalały popaść w monotonię. Zaspokajały ciekawość i wzbudzały szacunek wśród mieszkańców, którzy niejednokrotnie chwalili jego pracowitość. Dużo się dzięki nim nauczył. Jaczemira troskało jednak srodze ślamazarne przybywanie monet. Po sześciu dniach ledwo dwa grosze uzbierał, harując od samiuśkiego ranka do najpóźniejszego wieczora z zawziętością wołu. Żywił się wówczas tylko ochłapami z pańskiego stołu, niekiedy tym, co mu przyniosła Kochna, a czasem jedynie jajkami, które znosiły jego wątłe, biało nakrapiane liliputki. Do karczmy od przykrego incydentu nie zajrzał ni razu. Na inne przyjemności także nie wydał ani łamańca. I rozmyślał o swej głupocie, gdy zrozumiał, że oszczędzanie idzie mu jak krew z nosa.ROZDZIAŁ II

Jarmark na Podwyższenie Krzyża Świętego

Nazajutrz miał się odbyć jarmark, co wzbudzało wielkie poruszenie wśród mieszkańców. Kupców i rzemieślników cieszyła wizja zarobku, a możni, rajcowie i ławnicy ekscytowali się na myśl o pokazaniu się lub nabyciu czegoś wyjątkowego. Dzieci ciekawiły się, co to za persony się zjadą i jakie różnorodności przywiozą, stare baby miały nadzieję, że ktoś je wychędoży, a młódki, że zwrócą na nie uwagę wielkomiejscy panowie. Przekupki, że im towaru zejdzie, a Gościrad, że karczma wypełni się po brzegi. Leopold, awanturnik, liczył na srogie mordobicie, zaś żebrak Florian, że grosik mu do mycy spadnie. Żak Jan radował się, iż na wozie kupieckim dotrze do Krakova. Żyd Natan, bo zapewne ktoś dukatów weźmie zbyt mało, a wtedy udzieli lichwy bądź wymieni za nieznaczną opłatę floreny, halerze, denary, ćwertniki czy co tam się jeszcze nadarzy. Inni też się radowali, bo Kanthy przyznano tylko dwa jarmarki, więc były to wydarzenia wyjątkowe. Jeden odbywał się na świętej Małgorzaty w lipcu, drugi we wrześniu, dnia czternastego.

***

Jaczemir stał nieruchomo jak kołek wbity w ziemię, nie dając wiary własnym uszom.

To dar zesłany z samego nieba – pomyślał, lecz zaraz zganił się za pochopność, która go już wpędziła w tarapaty. Po grze w kości ostrożniej podchodził do spraw, które wydawały się z pozoru oczywiste i proste. Wzrokiem zatem badał smagłego mężczyznę i rozważał propozycję, bo kwota była zbyt duża na takie zlecenie.

– Powiadacie cztery grosze za jeden wieczór? – upewnił się.

– _Güt_ słyszeliście – przytaknął mężczyzna w sile wieku. – Równe _fiyr_, a jeśli się wykażecie, to częściej skorzystam z waszych usług.

Daren był jednym z tutejszych kupców, a jego dewiza brzmiała: „Co nietypowego, to u mnie, panie”. Gdy ktoś zatem potrzebował menzurek, żabich udek, papuzich języków, bobrzych ogonów, pawich piór, przytulających się kamieni, octopusowego atramentu czy też prochu, to w Kanthy pytał właśnie o niego.

– Zgoda – przystał na propozycję chłopak i na znak dobicia targu wyciągnął dłoń w kierunku kupca.

***

Gdy wybił dzwon u świętej Małgorzaty, Jar stawił się w umówionym miejscu. Daren czekał już na niego, skąpany w blasku słońca chylącego się ku zachodowi. _Hora aurea_, złota godzina, zaraz po wschodzie i przed zachodem słońca czyni rysy człowieka dostojniejszymi, zatem i jemu dodała majestatu. Włosy miał zaczesane do tyłu, usztywnione tłuszczem własnego konceptu i pokropione wonnymi olejkami: nardem i lawendą. Wąs zakręcony ku górze, lnianą koszulę ze złotymi guzikami, a wełniane spodnie u dołu związane krwistymi owijaczami nachodzącymi na cholewy butów. Skórzana, bogato zdobiona torba kołysała mu się u pasa, a z krępej szyi zwisał złoty łańcuch z kryształem górskim i opadał na dobrze zbudowany, śniady tors. Słowem: nosił się nie gorzej niż książęta. Uroda wskazywała na pewną odmienność, być może domieszkę krwi arabskiej.

Daren obiecał Jaczemirowi godziwą zapłatę za to, że uda się do myśliwego Dragobora po wóz wypełniony towarami dla kupca Ignáca. Miał powozić zaledwie przez ów znikomy kawałek drogi, rozładować furmankę i ją odstawić.

Nic prostszego – pomyślał Jar.

Do czasu, bo sprawy zaczęły się komplikować, nim jeszcze w drogę wyruszył.

– W samą porę przybyliście. To sobie cenię – rzekł Daren, a kącik jego ust drgnął w uśmiechu. – _Cajt to gield_, zwłaszcza mój, pamiętajcie o tym!

– Toteż uczyniłem, panie – odparł, skłoniwszy się. – Równo po dzwona biciu, jakżeście kazali.

– Teraz słuchaj, chłopcze – Wypowiadał wyraźnie każde słowo, by dziewiętnastolatek zrozumiał jego dialekt. – _Pódysz po wiön_, jakżem wam powiedział, do Dragobora, rozumiesz?

– Jestem pojętny, panie, mówcie dalej – odrzekł ochoczo.

– _Güt, zir güt_ – pochwalił młodzieńca. – Skupić się musicie, bo dużo słuchania przed wami.

Daren tłumaczył Jaczemirowi zadania, robiąc od czasu do czasu przerwy, aby upewnić się, że ten pojmuje:

– Gdy _pódycie_ do _jegiera_, to zważajcie, aby nikt was nie zobaczył, a zwłaszcza strażnik przy moście, co przejścia pilnuje i myto pobiera. – Rozglądnął się na boki, czy nikt ich nie podsłuchuje. – Przejdziecie _fluss_, rzekę, tam, gdzież najwęższa i najmniej rwąca, z dala od mostu. W las wejdziecie i skierujecie się w stronę chaty _jegiera_, która stoi przy drodze na Bielycz. – Złapał oddech i kazał chłopakowi słuchać jeszcze uważniej. – Powiecie Dragoborowi, że ode mnie jesteście i _wiön_ weźmiecie oraz glejt na wjazd do miasta. Most przejedziecie, zaś gdy strażnik was zatrzyma, to mu ten glejt pokażecie. _Rydacie_, żeście z Moraw przybyli, za pomagiera Hynka z Karwiny robicie, pojmujecie?

Jar przytaknął.

– Myto stosowne zapłacicie i... jakoś to będzie! Uszy do góry, cóżeście tak pobledli?! Skupcie się, bo to jeszcze nie koniec. – Pogrzebał w swej torbie i wyciągnął mieszek. – Tu na poczet opłaty _gield_ macie _cwencik-zachs_ groszy, niechaj ułomek monety zginie, a jajca wam urwę!

– Gdzież wam to panie przyszło do głowy…

– Znałem już takich, co się zarzekali, a później znikali z monetami. – Głos Darena przybrał na sile. – Jednak nie na długo. Zawsze dopadnę tych, którzy próbują mnie oszukać, pamiętajcie o tym, gdyby wam się kiedy głupot zachciało! – Kupiec zrobił chwilę przerwy, rozprostował kości i popatrzył badawczo na młodzieńca: – Gdy już do Ignáca dotrzecie, powiecie to samo, co strażnikowi: żeście są od Hynka z Karwiny, zaś on obłożnie chory, toteż was posyła. _Wiön_ pomożecie Ignácowi ze skrzyń opróżnić, ino grzecznie, pamiętajcie! – przykazał kupiec, grożąc palcem. – Zabierzecie sto siedemdziesiąt praskich, to będą _draj_, takie sakiewki. – Dał potrzymać Jaczemirowi jedną, aby mógł oszacować wagę i zapamiętać. – Wrócicie _cyryk_ do Dragobora, _wiön_ postawicie na placu, _gield_ mu oddacie i znowuż _Zöł_… _Zöłę_… Sołę, psiamać, przekroczycie, a _miün_… eh… po waszemu to… jutro. Zaś jutro pod wieczór, gdy słońce zajdzie, po zapłatę się do mnie zgłosicie. – Zawiesił głos. – Wszystko _klar_?

– Nie do końca _klar._ – Jaczemir pokręcił głową. – Mam kilka pytań.

– Pytajcie zatem! – ponaglił go Daren, bo robiło się ciemno, a po zmroku nieroztropnym byłoby wysyłać młodzieńca do Burgwaldu.

– Powiedzieliście o przysłudze furmańskiej, ale nie wspominaliście o oszukiwaniu i podszywaniu się pod pomagiera tego… Hynka z…

– Karwiny – dopowiedział kupiec. – A cóż to za oszukiwanie? – zapytał. – Małe kłamstewko, żebyście mogli do _stadtu_, to znaczy miasta, wjechać i by Ignác wypłacił _gield_, ot co.

– Taa…

– Udawać nie będziecie wiele, gdyż Ignác bywa w Kanthy jeno od święta, raczej nie natkniecie się więcej na siebie, a o strażnika też się nie martwcie – rzekł, poklepując chłopaka po ramieniu. – Wywiedziałem się, że on nowy, prosto z Oswyanczynia, do tego będzie zmęczony, bo od wczoraj na warcie stoi. Przy odrobinie oleju w głowie nie da się tego spartaczyć.

– Panie, czy to nie dziwne, że mnie posyłacie, gdy o tak ważne rzeczy się rozchodzi? O tyle pieniędzy? Mnie gołowąsa? Czemuż służyć ma ten podstęp? Aby kupiec Ignác myślał, żem i ja Czech? – Jar uznał, że najwyższy czas zadać nurtujące go pytanie.

– A to już nie wasza sprawa. Chcecie zarobić czy nie? – Darena oburzyła dociekliwość wyrobnika. Uszy mu poczerwieniały.

Cóż miał w owym wypadku uczynić pozbawiony majątku nieszczęśnik? Potulnie pokiwał głową, spuścił wzrok i stał niczym dziewka karczmiana, której wolno się tylko uśmiechnąć, gdy ją kto w tyłek capnie. I on nie miał wyjścia – schował dumę wraz z ciekawością do kieszeni.

– Poza tym gdzie tu kłam?! – parsknął wylamowyanin. – Przecie wyście też Czech!

– Taki ze mnie Czech, jak i Polak – westchnął Jaczemir. – Tu ani Czechy, ani Korona, a księstwa śląskie. Kocioł, w którym miesza się szczypta Niemca, garść Czecha i chochla Polaka, choć czasem i Wołocha. Zresztą sam Bóg raczy wiedzieć kogóż jeszcze. Myśmy chyba Ślązaki, jakby nas wedle zamieszkania chciał kto wołać.

– Nie za mędrkowanie wam płacę! – uciął szorstko kupiec. – Jakżeście tacy uczeni, to czemuście nie w szkole, ino w polu? – zadrwił, kręcąc wąsa. – Czemuście biedni? Boście głupi! Toteż mało dumajcie, zaś za _arbajt_ się chwyćcie! Mój dziad powtarzał: „z gadania ni ma nic!” .

Słowa Darena zabolały Jaczemira, ale chłopak wiedział, że są prawdziwe.

– Nie musicie mnie obrażać, wielmożny panie, za powiedzenie prawdy, jednakże prawdą jest też to, coście rzekli. Jestem biedny, bo za głupotę płacę. – Młodzieniec spochmurniał. – Ruszam więc z ową biedą walczyć…

– W drogę zatem, ino mnie nie zawiedźcie!

– Bądźcie pewni, że pierwej marnego żywota dokonam, niźli ostatnią szansę zaprzepaszczę – oznajmił. – Jutro wieczorem stawiam się po zapłatę!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: