Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kapelusz prezydenta - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
5 grudnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kapelusz prezydenta - ebook

Urokliwa paryska groteska w znakomitym stylu, nagrodzona za przyjemność czytania (Prix Relay des Voyageurs Lecteurs).

Bestseller autora „Kwiatów z cukru” przetłumaczony na 17 języków.

Na podstawie książki powstał film.

Ta urokliwa paryska groteska, napisana w znakomitym stylu, została nagrodzona za przyjemność czytania. Zachwyciła publiczność w wielu krajach lekkością surrealistycznego żartu, iście francuskim muśnięciem absurdu.

Pewnego wieczoru w Paryżu księgowy Daniel Mercier, przeciętny Francuz, samotnie je kolację w brasserie, gdy przy sąsiednim stoliku siada znamienity gość: François Mitterrand. Prezydent wychodzi, a Daniel przywłaszcza sobie pozostawiony przez polityka kapelusz. Zakłada go na głowę i w tym momencie jego życie zostaje wywrócone do góry nogami… Kapelusz kolejno zmienia właścicieli i w magiczny sposób spełnia ich najskrytsze marzenia, a czytelnik odbywa szaloną podróż przez francuskie społeczeństwo lat 80.

Antoine Laurain - urodzony w 1972 roku francuski powieściopisarz, scenarzysta, dziennikarz i reżyser, którego książki zostały przetłumaczone na ponad dwadzieścia języków, w tym arabski i koreański. W 2022 roku Nakładem Wydawnictwa Nowe ukazała się jego powieść Kwiaty z cukru.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67029-85-8
Rozmiar pliku: 812 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Da­niel Mer­cier wspi­nał się pod prąd po za­tło­czo­nych scho­dach dwor­ca Sa­int-La­za­re, to­ru­jąc so­bie dro­gę wśród na­pły­wa­jących z na­prze­ciw­ka mężczyzn i ko­biet o za­tro­ska­nych ob­li­czach. Nie­któ­rzy za­ci­ska­li dło­nie na tecz­kach, inni tasz­czy­li wa­liz­ki, wszy­scy jed­nak zręcz­nie go wy­mi­ja­li. Choć mo­gli go rów­nie do­brze stra­to­wać, prze­cież spie­szy­li się i pa­no­wał nie­ma­ły ścisk, ale nie, nikt na­wet go nie po­pchnął, wręcz prze­ciw­nie, zgrab­nie przed nim ustępo­wa­li. Szczęśli­wie więc do­stał się na górę, mi­nął po­cze­kal­nię i wy­sze­dł na pe­ro­ny. Tam rów­nież kłębił się gęsty tłum, a z wa­go­nów wy­le­wał się nie­prze­rwa­ny ludz­ki po­tok, Da­niel do­ta­rł jed­nak bez pro­ble­mów aż do ta­bli­cy przy­jaz­dów. Po­ci­ąg wje­żdżał na pe­ron dwu­dzie­sty trze­ci. Wy­star­czy­ło prze­biec jesz­cze kil­ka­dzie­si­ąt me­trów, by zna­le­źć się w po­bli­żu ka­sow­ni­ków.

Za kwa­drans dzie­si­ąta po­ci­ąg nu­mer 78654 wje­chał z pi­skiem na sta­cję i uwol­nił pa­sa­że­rów. Da­niel wy­ci­ąga­jąc szy­ję, roz­glądał się za żoną i sy­nem. Naj­pierw za­uwa­żył Véro­ni­que, któ­ra po­ma­cha­ła do nie­go, po czym na­ry­so­wa­ła w po­wie­trzu okrąg wo­kół wła­snej gło­wy; na jej twa­rzy ma­lo­wa­ło się zdzi­wie­nie. Jérôme zręcz­nie prze­śli­znął się do ojca i wpa­dł w nie­go z im­pe­tem, nie­mal ści­na­jąc go z nóg. Po chwi­li do­łączy­ła do nich zdy­sza­na Véro­ni­que i te­raz bacz­nie przy­gląda­ła się mężo­wi.

– Co to za ka­pe­lusz?

– To ka­pe­lusz Mit­ter­ran­da.

– Tak, wi­dzę, że to ka­pe­lusz Mit­ter­ran­da.

– Nie – za­opo­no­wał Da­niel – chcia­łem po­wie­dzieć, że to na­praw­dę ka­pe­lusz pre­zy­den­ta.

*

Wte­dy na sta­cji, gdy po­wie­dział, że to „na­praw­dę ka­pe­lusz pre­zy­den­ta”, Véro­ni­que spoj­rza­ła na nie­go, prze­chy­la­jąc gło­wę, z tym cha­rak­te­ry­stycz­nym lek­kim gry­ma­sem, któ­ry zdra­dzał, że pró­bu­je od­gad­nąć, czy za tymi sło­wa­mi kry­je się dru­gie dno. Mia­ła iden­tycz­ną minę, kie­dy Da­niel po­pro­sił ją o rękę, a na­wet na pierw­szej rand­ce, kie­dy za­pro­po­no­wał, żeby po­szli na wy­sta­wę do Ra­fi­ne­rii, jak nie­któ­rzy żar­to­bli­wie na­zy­wa­li Cen­tre Geo­r­ges Pom­pi­dou. Krót­ko mó­wi­ąc, wy­gląda­ła uro­czo i mi­ędzy in­ny­mi z tego po­wo­du się w niej za­ko­chał.

– Mo­żesz to wy­ja­śnić? – po­pro­si­ła, wci­ąż nie do­wie­rza­jąc.

– Masz ka­pe­lusz sa­me­go Mit­te­ran­da, tato?

– Tak – po­twier­dził Da­niel, bio­rąc od nich ba­gaż.

– Je­steś więc pre­zy­den­tem?

– Tak, je­stem pre­zy­den­tem – od­po­wie­dział roz­ba­wio­ny do łez dzie­cin­ną su­ge­stią.

W sa­mo­cho­dzie Da­niel od­mó­wił po­da­nia ja­kich­kol­wiek szcze­gó­łów.

– Wszyst­ko opo­wiem w domu.

Véro­ni­que na­le­ga­ła, ale na pró­żno. Kie­dy wje­cha­li na szes­na­ste pi­ętro bu­dyn­ku w pi­ęt­na­stej dziel­ni­cy, Da­niel za­sko­czył ich, mó­wi­ąc, że przy­go­to­wał ko­la­cję. Wi­dok ta­le­rza wędlin, kur­cza­ka, sa­łat­ki z po­mi­do­rów z ba­zy­lią i de­ski se­rów wy­wo­łał u Véro­ni­que pe­łne za­chwy­tu wes­tchnie­nie – mężo­wi zda­rza­ło się sa­mo­dziel­nie przy­go­to­wać po­si­łek tyl­ko kil­ka razy w roku. Naj­pierw jed­nak na­pi­li się ape­ri­ti­fu.

– Usi­ądź – po­pro­sił Da­niel, wci­ąż w ka­pe­lu­szu na gło­wie.

Véro­ni­que po­słusz­nie za­jęła miej­sce przy sto­le, a obok niej przy­cup­nął Jérôme, wtu­la­jąc się w mat­kę.

– Za nas – wznió­sł to­ast pan domu, uro­czy­ście stuk­nęli się kie­lisz­ka­mi, a chło­piec na­śla­do­wał ge­sty ro­dzi­ców szklan­ką z na­po­jem po­ma­ra­ńczo­wym Ban­ga.

*

Da­niel zdjął ka­pe­lusz i po­dał go Véro­ni­que. Wzi­ęła go ostro­żnie, prze­su­nęła pal­cem po fil­cu, Jérôme na­tych­miast chciał pó­jść w jej śla­dy.

– Umy­łeś ręce? – za­py­ta­ła, tro­chę prze­stra­szo­na.

Po­tem od­wró­ci­ła ka­pe­lusz, a jej wzrok na­tych­miast padł na we­wnętrz­ną skó­rza­ną opa­skę. Wy­tło­czo­no na niej po­zła­ca­ne ini­cja­ły: „F. M.”. Véro­ni­que pod­nio­sła wzrok na męża.

Dzień wcze­śniej Da­niel za­par­ko­wał gol­fa za skrzy­żo­wa­niem. Wy­łączył ra­dio, bo aku­rat le­cia­ła pio­sen­ka, w któ­rej mło­da ko­bie­ta ogła­sza­ła wszem i wo­bec, że ze wszyst­kich ma­te­ria­łów naj­bar­dziej lubi watę. Naj­now­szy prze­bój z nie­co śla­ma­zar­nym, lecz wpa­da­jącym w ucho re­fre­nem. Za­czy­nał go już mieć po dziur­ki w no­sie. Po­ma­so­wał obo­la­ły bark, pró­bu­jąc od­blo­ko­wać ze­sztyw­nia­łą szy­ję, ale bez wi­ęk­sze­go po­wo­dze­nia. Nie miał żad­nych wia­do­mo­ści od żony i syna, któ­rzy wy­je­cha­li na kil­ka dni do te­ściów miesz­ka­jących w Nor­man­dii. Może po po­wro­cie do domu oka­że się, że zo­sta­wi­li mu na­gra­nie na au­to­ma­tycz­nej se­kre­tar­ce. Ka­se­ta wy­ka­zy­wa­ła ozna­ki zu­ży­cia i od kil­ku dni ma­szy­na mia­ła pro­ble­my z prze­wi­ja­niem. Trze­ba ku­pić nową. Jak so­bie ra­dzi­li­śmy wcze­śniej, bez au­to­ma­tycz­nych se­kre­ta­rek? – za­my­ślił się Da­niel. Te­le­fon dzwo­nił w pu­stym miesz­ka­niu, nikt nie od­po­wia­dał, więc dzwo­ni­ło się jesz­cze raz, pó­źniej. Pro­ste.

*

Per­spek­ty­wa zro­bie­nia za­ku­pów, a na­stęp­nie sa­mo­dziel­ne­go przy­go­to­wa­nia po­si­łku w po­grążo­nym w ci­szy miesz­ka­niu przy­tła­cza­ła go, i na­gle oko­ło czwar­tej po po­łud­niu, kie­dy spraw­dzał ostat­nie ra­chun­ki z de­le­ga­cji pra­cow­ni­ków So­ge­tec, w jego gło­wie po­ja­wił się ob­raz re­stau­ra­cji, przy­tul­nej bras­se­rie. Od roku nie sto­ło­wał się na mie­ście. Ostat­ni raz wy­brał się ra­zem z Véro­ni­que i Jérôme’em, któ­ry miał wte­dy sze­ść lat i był bar­dzo grzecz­nym chłop­cem. Za­mó­wi­li kró­lew­ski pó­łmi­sek owo­ców mo­rza, bu­tel­kę po­uil­ly-fu­is­sé i ko­tlet mie­lo­ny z pu­rée ziem­nia­cza­nym dla chłop­ca, któ­ry ku wiel­kie­mu ubo­le­wa­niu ojca oświad­czył, że nie za­mie­rza na­wet spró­bo­wać ostryg.

– Ani jed­nej?

– Ani jed­nej – od­po­wie­dział, kręcąc gło­wą.

– Ma jesz­cze czas – wsta­wi­ła się za nim Véro­ni­que.

To praw­da, Jérôme miał jesz­cze czas. Była już ósma, chłod­ne po­wie­trze prze­sy­ca­ła woń zbli­ża­jącej się zimy, a zgie­łk mia­sta i ha­łas dro­go­wy były ogłu­sza­jące. Nie­raz prze­je­żdżał tam­tędy sa­mo­cho­dem. Krążąc po omac­ku mi­ędzy głów­nym bul­wa­rem a bocz­ną ulicz­ką, w ko­ńcu ją za­uwa­żył. Do­brze za­pa­mi­ętał, wła­śnie w tej bras­se­rie wte­dy je­dli: pra­cow­nik otwie­ra­jący ostry­gi na ze­wnątrz, sze­ro­kie czer­wo­ne mar­ki­zy i kel­ne­rzy w bia­łych far­tu­chach.

Zje sam, bez żony i syna. Sam, jak przed ślu­bem. Choć wte­dy za­rob­ki nie po­zwa­la­ły mu na sto­ło­wa­nie się w aż tak wy­kwint­nych lo­ka­lach. Ale na­wet z naj­skrom­niej­szych miejsc, w któ­rych by­wał, za­wsze wy­cho­dził za­do­wo­lo­ny i ni­g­dy nie na­rze­kał na brak to­wa­rzy­stwa pod­czas de­lek­to­wa­nia się kie­łba­są an­do­uil­let­te, sztu­ką mi­ęsa czy ta­le­rzem trąbi­ków. Cze­ka­ła go ko­la­cja w po­je­dyn­kę w ga­snącym świe­tle zi­mo­we­go po­po­łud­nia, jak za ka­wa­ler­skich cza­sów. Wy­ra­że­nie przy­pa­dło mu do gu­stu. Tak, jak za ka­wa­ler­skich cza­sów, po­wtó­rzył, trza­ska­jąc drzwia­mi gol­fa. Nie­spo­dzie­wa­nie po­czuł po­trze­bę „od­na­le­zie­nia się”, by za­cy­to­wać psy­cho­te­ra­peut­kę, któ­ra wy­stąpi­ła w pro­gra­mie te­le­wi­zyj­nym emi­to­wa­nym w An­ten­ne 2. Na­pi­sa­ła ksi­ążkę o stre­sie w pra­cy i wła­śnie pro­mo­wa­ła ją w me­diach. Kon­cept spodo­bał się Da­nie­lo­wi. Po­fol­gu­je so­bie, a ga­stro­no­micz­na od­mia­na od co­dzien­nej ru­ty­ny po­zwo­li mu się od­na­le­źć, wy­rzu­cić z gło­wy na­pi­ęcie na­gro­ma­dzo­ne w ci­ągu ca­łe­go dnia, dane ksi­ęgo­we i ostat­nie scy­sje zwi­ąza­ne z re­or­ga­ni­za­cją dzia­łu fi­nan­so­we­go. Nie­daw­no sze­fem zo­stał Jean Mal­tard; Da­niel był jego za­stęp­cą i uznał, że ta no­mi­na­cja nie wró­ży do­brze. Ani jemu, ani fir­mie. Prze­cho­dząc przez uli­cę, po­sta­no­wił de­fi­ni­tyw­nie prze­go­nić po­nu­re my­śli. Gdy tyl­ko pchnie ci­ężkie drzwi lo­ka­lu, nie będzie Je­ana Mal­tar­da, nie będzie do­ku­men­tów So­ge­tec, nie będzie ze­sta­wień wy­dat­ków ani po­dat­ku VAT. Będzie tyl­ko kró­lew­ski pó­łmi­sek i on.Kel­ner w bia­łym far­tu­chu po­pro­wa­dził go wzdłuż rzędu sto­li­ków, przy któ­rych pary, ro­dzi­ny i tu­ry­ści roz­ma­wia­li, uśmie­cha­jąc się lub ki­wa­jąc gło­wa­mi, z pe­łny­mi usta­mi. Przed nimi sta­ły ta­le­rze, a na nich pi­ętrzy­ły się owo­ce mo­rza, bef­szty­ki z ziem­nia­ka­mi czy ste­ki z po­lędwi­cy wo­ło­wej w so­sie be­ar­ne­ńskim. Kie­dy wsze­dł do środ­ka, ma­ître d’hôtel, mężczy­zna o elip­tycz­nej bu­do­wie cia­ła, z ele­ganc­kim wąsem, za­py­tał go, czy ma re­zer­wa­cję. Na krót­ką chwi­lę Da­nie­la zdjął strach, że pla­ny na wie­czór spe­łzną na ni­czym.

– Nie mia­łem cza­su – od­po­wie­dział bez­barw­nym to­nem.

Kie­row­nik sali unió­sł lewą brew, uwa­żnie prze­gląda­jąc li­stę re­zer­wa­cji na ten dzień. Po­de­szła do nie­go mło­da dziew­czy­na o ja­snych wło­sach.

– Dwu­nast­ka jest wol­na, od­wo­ła­no pół go­dzi­ny temu – po­in­for­mo­wa­ła go, wska­zu­jąc na po­zy­cję w ter­mi­na­rzu.

– I nikt nie ra­czył mnie po­wia­do­mić? – ode­zwał się ura­żo­ny kie­row­nik.

– My­śla­łam, że Fra­nço­ise ci prze­ka­za­ła – wy­ja­śni­ła spo­koj­nie dziew­czy­na i ode­szła. Ma­ître d’hôtel za­mknął na chwi­lę oczy, bo­le­sny gry­mas na twa­rzy zdra­dzał, że zbie­ra w so­bie siły, by po­wstrzy­mać wy­buch fu­rii, któ­rą wzbu­dzi­ła tak przy­ziem­na gafa.

– Kel­ner za­pro­wa­dzi pana do sto­li­ka – zwró­cił się do Da­nie­la, uno­sząc bro­dę w kie­run­ku pod­wład­ne­go, któ­ry na­tych­miast do nich pod­sze­dł.

*

W bras­se­rie ob­ru­sy za­wsze są kre­do­wo­bia­łe, jak­by wy­bie­lo­ne, rażą w oczy ni­czym śnieg pod­czas upra­wia­nia spor­tów zi­mo­wych, a kie­lisz­ki i srebr­ne sztu­ćce mi­go­czą. Ten je­dy­ny w swo­im ro­dza­ju blask, jaki roz­ta­cza się wo­kół sto­łów w wy­kwint­nych bras­se­ries, w oczach Da­nie­la był sy­no­ni­mem luk­su­su. Kel­ner wró­cił z menu i kar­tą win. Da­niel roz­ło­żył czer­wo­ną okład­kę ze sztucz­nej skó­ry i za­to­pił się w lek­tu­rze. Ceny znacz­nie prze­wy­ższa­ły jego wy­obra­że­nia, ale po­sta­no­wił zbyć ten szcze­gół. „Kró­lew­ski pó­łmi­sek owo­ców mo­rza” na­pi­sa­no na środ­ku stro­ny schlud­ną ka­li­gra­fią: ostry­gi fi­nes de cla­ire, ostry­gi pa­cy­ficz­ne i eu­ro­pej­skie z Bre­ta­nii, po­łów­ka kra­ba, mule, kre­wet­ki po­spo­li­te, ho­ma­rzec, trąbi­ki, kre­wet­ki zwy­czaj­ne, ma­łże pa­lo­ur­des, ma­łże we­nus, ma­łże atła­so­we, po­brze­żki. Da­niel si­ęgnął po kar­tę win, żeby spraw­dzić, czy mają po­uil­ly-fu­is­sé lub po­uil­ly-fumé. Znów oka­za­ło się, że wino było dro­ższe, niż za­ło­żył. Mimo to za­mó­wił wy­ma­rzo­ny pó­łmi­sek i jesz­cze pół bu­tel­ki po­uil­ly-fu­is­sé.

– Przy­kro mi – po­wie­dział kel­ner – ale wino sprze­da­je­my tyl­ko na bu­tel­ki.

Da­niel nie chciał wy­jść na skąp­ca.

– W ta­kim ra­zie pro­szę bu­tel­kę – oświad­czył, za­my­ka­jąc kar­tę win.

Przy sto­łach sie­dzia­ły głów­nie pary. Mężczy­źni byli ubra­ni po­dob­nie do nie­go, w gar­ni­tu­ry i sza­re kra­wa­ty, choć ich zo­sta­ły ku­pio­ne w pre­sti­żo­wych do­mach mody, a na­wet, być może, były szy­te na mia­rę. Czte­rech pi­ęćdzie­si­ęcio­lat­ków bez wąt­pie­nia świ­ęto­wa­ło ko­niec ci­ężkie­go dnia i pod­pi­sa­nie in­trat­nej umo­wy. Po­pi­ja­li wino, któ­re z pew­no­ścią było do­sko­na­łe. Wszy­scy mie­li na twa­rzach ten spo­koj­ny, pew­ny sie­bie uśmiech lu­dzi, któ­rym się w ży­ciu po­wio­dło. Przy jed­nym ze sto­li­ków pod du­ży­mi lu­stra­mi ele­ganc­ka ciem­no­wło­sa ko­bie­ta w czer­wo­nej su­kien­ce to­wa­rzy­szy­ła si­wo­wło­se­mu mężczy­źnie, któ­re­go twa­rzy Da­niel nie wi­dział, bo sie­dział do nie­go ple­ca­mi. Słu­cha­ła go wy­ra­źnie roz­tar­gnio­na, a jej wzrok od cza­su do cza­su błądził po sali, po czym wra­cał na roz­mów­cę. Wy­gląda­ła na znu­dzo­ną. Som­me­lier umie­ścił na sto­ja­ku srebr­ne wia­der­ko, z któ­re­go wy­sta­wa­ła za­nu­rzo­na w kost­kach lodu bu­tel­ka po­uil­ly, na­stęp­nie chwy­cił za kor­ko­ci­ąg i od­pra­wił ry­tu­ał otwie­ra­nia, prze­su­wa­jąc ko­rek pod noz­drza­mi. Da­niel skosz­to­wał, tak, było do­bre. Nie na­le­żał do tych udu­cho­wio­nych pa­sjo­na­tów, któ­rzy wy­czu­wa­li sub­tel­ne ró­żni­ce mi­ędzy rocz­ni­ka­mi i po­tra­fi­li dys­ku­to­wać o nich w wiel­ce wy­ra­fi­no­wa­ny spo­sób. Som­me­lier cze­kał z nie­co pro­tek­cjo­nal­ną miną, cha­rak­te­ry­stycz­ną dla pra­cow­ni­ków ele­ganc­kich lo­ka­li, na apro­ba­tę klien­ta. Da­niel zde­cy­do­wał się ski­nąć lek­ko gło­wą, czym chciał za­su­ge­ro­wać, że po­sia­da nie­by­wa­łą eru­dy­cję w ma­te­rii bia­łych bur­gun­dów. Z pó­łu­śmie­chem na ustach som­me­lier na­pe­łnił kie­li­szek i od­sze­dł. Kil­ka chwil pó­źniej kel­ner po­ło­żył na ob­ru­sie okrągłą pod­staw­kę – nie­za­prze­czal­ny znak, że już wkrót­ce po­ja­wi się pó­łmi­sek owo­ców mo­rza. Obok sta­nął kosz z krom­ka­mi ciem­ne­go pie­czy­wa, ko­kil­ka z octem win­nym po­sy­pa­nym drob­no sie­ka­ną sza­lot­ką i ma­sel­nicz­ka. Da­niel po­sma­ro­wał ma­słem ka­wa­łek chle­ba i dys­kret­nie za­nu­rzył go w so­sie. Ry­tu­ał, któ­re­mu od­da­wał się za ka­żdym ra­zem, gdy jadł owo­ce mo­rza w re­stau­ra­cji. Zmył smak octu ły­kiem lo­do­wa­te­go wina. Wes­tchnął z sa­tys­fak­cją. Tak, od­na­la­zł się.

*

Przy­nie­sio­no ta­lerz z owo­ca­mi mo­rza sma­ko­wi­cie uło­żo­ny­mi we­dług ga­tun­ków, na kru­szo­nym lo­dzie. Da­niel si­ęgnął po ostry­gę, a dru­gą ręką pod­nió­sł ćwiart­kę cy­try­ny i de­li­kat­nie ści­snął ją nad ma­łżem, kro­pla spa­dła na cien­ką bło­nę, któ­ra na­tych­miast się cof­nęła. Ze wzro­kiem za­to­pio­nym w opa­li­zu­jących re­flek­sach trzy­ma­nej musz­li, na pe­ry­fe­riach pola wi­dze­nia do­strze­gł, że sąsied­ni sto­lik wła­śnie zo­stał prze­su­ni­ęty. Pod­nió­sł wzrok na wąsa­te­go kie­row­ni­ka sali, któ­ry uśmie­chał się do nowo przy­by­łe­go go­ścia. Mężczy­zna zdjął czer­wo­ny sza­lik, po­tem płaszcz i ka­pe­lusz, po czym wśli­zgnął się na miej­sce obok Da­nie­la.

– Czy od­nie­ść płaszcz do szat­ni? – za­py­tał na­tych­miast ma­ître d’hôtel.

– Nie, dzi­ęku­ję, nie trze­ba. Tu na ław­ce będzie do­brze. Nie prze­szka­dza to panu?

– Nie – wy­szep­tał Da­niel le­d­wo sły­szal­nym gło­sem. – Pro­szę – do­dał na bez­de­chu.

Obok nie­go usia­dł Fra­nço­is Mit­ter­rand we wła­snej oso­bie.Na­prze­ciw­ko gło­wy pa­ństwa za­jęli miej­sce dwaj mężczy­źni. Przy­sa­dzi­sty oku­lar­nik o kręco­nych wło­sach, a dru­gi szczu­pły, z ele­ganc­ko za­cze­sa­ny­mi do tyłu si­wy­mi wło­sa­mi, któ­re uło­ży­ły się na kszta­łt fali. Chu­dzie­lec ob­da­rzył Da­nie­la prze­lot­nym, życz­li­wym uśmie­chem, któ­ry ten spró­bo­wał od­wza­jem­nić z reszt­ką na­tu­ral­no­ści, jaka mu po­zo­sta­ła. Wi­dział już wcze­śniej tego mężczy­znę o prze­ni­kli­wych oczach i wąskich ustach. Wła­śnie przy­po­mniał so­bie, jak się na­zy­wa i ja­kie zaj­mu­je sta­no­wi­sko. Ro­land Du­mas. Były mi­ni­ster spraw za­gra­nicz­nych. Kie­dy osiem mie­si­ęcy temu par­tia Mit­ter­ran­da prze­gra­ła wy­bo­ry par­la­men­tar­ne, ustąpił miej­sca swo­je­mu na­stęp­cy. Jem ko­la­cję obok pre­zy­den­ta Fran­cji, po­wta­rzał so­bie w gło­wie kil­ka razy, żeby w pe­łni ob­jąć ro­zu­mem to, co wła­śnie się dzia­ło, choć prze­cież wy­da­wa­ło się zu­pe­łnie nie­rze­czy­wi­ste. Nie po­czuł na­wet sma­ku pierw­szej ostry­gi, bo nowy sąsiad w ca­ło­ści po­chło­nął jego uwa­gę. Uzmy­sło­wiw­szy so­bie oso­bli­wo­ść oko­licz­no­ści, w ja­kich się zna­la­zł, po­my­ślał, że za­raz się obu­dzi we wła­snym łó­żku, a dzień jesz­cze się nie za­czął. Spoj­rze­nia po­zo­sta­łych klien­tów re­stau­ra­cji wędro­wa­ły te­raz bez­wied­nie w oko­li­ce jego sto­li­ka. Si­ęga­jąc po dru­gą ostry­gę, dys­kret­nie zer­k­nął w lewo. Pre­zy­dent za­ło­żył oku­la­ry i stu­dio­wał menu. Da­niel sy­cił siat­ków­kę hie­ra­tycz­nym pro­fi­lem zna­nym ze zdjęć w cza­so­pi­smach i z te­le­wi­zji, któ­ry oglądał przez ostat­nie pięć lat, od cza­su za­przy­si­ęże­nia na urząd, ka­żde­go trzy­dzie­ste­go pierw­sze­go grud­nia. Te­raz wi­dział go na żywo, czło­wie­ka z krwi i ko­ści, jak to się mówi. Wy­star­czy­ło­by wy­ci­ągnąć rękę, żeby go do­tknąć. Kel­ner wró­cił, pre­zy­dent za­mó­wił tu­zin ostryg i ło­so­sia, gru­bas – pasz­tet z bo­ro­wi­ka­mi i krwi­sty bef­sztyk, a Ro­land Du­mas to samo, co pre­zy­dent, czy­li owo­ce mo­rza i rybę. Kil­ka mi­nut pó­źniej som­me­lier wró­cił ze srebr­nym wia­der­kiem na sto­ja­ku, w któ­rym chło­dzi­ła się uno­sząca się na lo­dzie bu­tel­ka po­uil­ly-fu­is­sé. Z wdzi­ękiem wy­ci­ągnął ko­rek i na­lał odro­bi­nę zło­ci­ste­go trun­ku do pre­zy­denc­kie­go kie­lisz­ka. Fra­nço­is Mit­ter­rand skosz­to­wał i wy­ra­ził apro­ba­tę pra­wie nie­do­strze­gal­nym ski­nie­niem gło­wy. Da­niel do­lał so­bie wina, któ­re wy­chy­lił nie­mal jed­nym hau­stem, po czym ły­żką na­ło­żył na ostry­gę czer­wo­ny ocet winn­ny z do­dat­kiem po­sie­ka­nej sza­lot­ki.

– Po­wie­dzia­łem to Hel­mu­to­wi Koh­lo­wi w ze­szłym ty­go­dniu…

Głos Fra­nço­is Mit­ter­ran­da to­wa­rzy­szył prze­żu­wa­niu ma­łża i Da­niel zro­zu­miał, że od te­raz już za­wsze pod­czas je­dze­nia ostryg z octem win­nym będzie sły­szał to zda­nie: „Po­wie­dzia­łem to Hel­mu­to­wi Koh­lo­wi w ze­szłym ty­go­dniu…”.

Kel­ner po­sta­wił małą ka­raf­kę czer­wo­ne­go sto­ło­we­go wina przed przy­sa­dzi­stym oku­lar­ni­kiem, któ­ry na­tych­miast na­pe­łnił swój kie­li­szek, a po­tem do sto­li­ka zbli­żył się ko­lej­ny pra­cow­nik bras­se­rie z przy­staw­ka­mi. Gru­bas spró­bo­wał pasz­te­tu, któ­re­go smak naj­wy­ra­źniej przy­pa­dł mu do gu­stu, bo z za­do­wo­le­niem wy­ma­lo­wa­nym na twa­rzy przy­to­czył aneg­do­tę o ter­ri­ne ze smar­dza­mi. Pre­zy­dent prze­łk­nął ostry­gę, a Da­niel wy­ci­ągnął szpil­kę z kor­ka owi­ni­ęte­go sre­ber­kiem, bo za­mie­rzał te­raz za­ata­ko­wać po­brze­żki.

– W swo­jej piw­nicz­ce Mi­chel zgro­ma­dził ist­ne cuda – zdra­dził kon­spi­ra­cyj­nym szep­tem Ro­land Du­mas.

Pre­zy­dent pod­nió­sł na nie­go wzrok, a „Mi­chel” od razu za­czął się roz­wo­dzić nad piw­nicz­ką w po­sia­dło­ści na pro­win­cji, gdzie trzy­mał cy­ga­ra z ca­łe­go świa­ta, ale też świet­ne kie­łba­sy. Bo obie rze­czy ce­nił w rów­nym stop­niu.

– Ko­lek­cja kie­łbas, to na­wet za­baw­ne – sko­men­to­wał Fra­nço­is Mit­ter­rand, ści­ska­jąc ka­wa­łek cy­try­ny.

Prze­łk­nąw­szy dzie­si­ąte­go po­brze­żka, Da­niel po­now­nie rzu­cił okiem w lewo. Pre­zy­dent sko­ńczył ostat­nią ostry­gę i wła­śnie wy­cie­rał usta nie­ska­zi­tel­nie bia­łą ser­we­tą.

– Za­nim za­pom­nę… – za­czął, zwra­ca­jąc się do Ro­lan­da Du­ma­sa – nu­mer te­le­fo­nu do na­sze­go przy­ja­cie­la.

– Tak, oczy­wi­ście – mruk­nął były mi­ni­ster, si­ęga­jąc do kie­sze­ni ma­ry­nar­ki.

Pre­zy­dent ob­ró­cił się do swo­je­go płasz­cza, pod­nió­sł ka­pe­lusz i odło­żył go za mo­si­ężną po­ręczą wie­ńczącą opar­cie ławy. Wy­ci­ągnął z kie­sze­ni skó­rza­ny no­tes, po­now­nie za­ło­żył oku­la­ry i za­czął go prze­glądać.

– Na dole stro­ny – po­in­stru­ował Du­ma­sa, po­da­jąc mu ad­re­sow­nik.

Były mi­ni­ster spraw za­gra­nicz­nych wzi­ął go i w mil­cze­niu prze­pi­sał na­zwi­sko oraz dane kon­tak­to­we do wła­sne­go no­te­su, po czym zwró­cił pre­zy­den­to­wi jego wła­sno­ść. Fra­nço­is Mit­ter­rand wsu­nął no­tes z po­wro­tem do kie­sze­ni płasz­cza. „Mi­chel” za­czął roz­pra­wiać na te­mat czło­wie­ka, któ­re­go imię nic Da­nie­lo­wi nie mó­wi­ło. Du­mas słu­chał to­wa­rzy­sza, mru­żąc oczy, a Fra­nço­is Mit­ter­rand po­zwo­lił so­bie na pół-uśmiech.

– Su­ro­wo go oce­niasz – za­uwa­żył, nie bez iro­nii, za­chęca­jąc go w ten spo­sób, by kon­ty­nu­ował.

– Być może, być może, ale na pew­no nie kła­mię, by­łem tam! – za­rze­kał się gru­bas, roz­sma­ro­wu­jąc resz­tę pasz­te­tu na krom­ce chle­ba.

Da­niel wy­słu­chał hi­sto­ryj­ki do ko­ńca. Od­nió­sł wra­że­nie, jak­by po­łączy­ła go z nimi oso­bli­wa za­ży­ło­ść. Po­zo­sta­li klien­ci bras­se­rie znik­nęli. Byli tyl­ko oni, we czwór­kę. „A ty, Da­nie­lu, co o tym my­ślisz?” Da­niel z przy­jem­no­ścią od­po­wie­dzia­łby gło­wie pa­ństwa, wy­ra­zi­łby opi­nię, któ­ra szcze­rze za­in­te­re­so­wa­ła­by Fra­nço­is Mit­ter­ran­da. Pre­zy­dent ski­nąłby gło­wą, a po­tem Da­niel za­py­ta­łby Ro­lan­da Du­ma­sa, ja­kie on ma zda­nie w tej kwe­stii. Du­mas by się z nim zgo­dził, a Mi­chel do­da­łby szy­der­czym to­nem: „No, oczy­wi­ście, Da­niel jak zwy­kle ma ra­cję!”.

– Pi­ęk­na ko­bie­ta… – ode­zwał się ci­cho Fra­nço­is Mit­ter­rand.

Da­niel podążył za jego spoj­rze­niem. Pre­zy­dent po­dzi­wiał bru­net­kę w czer­wo­nej su­kien­ce. Du­mas wy­ko­rzy­stał po­ja­wie­nie się kel­ne­ra z za­mó­wie­niem, by dys­kret­nie rzu­cić na nią okiem. Gru­bas rów­nież się od­wró­cił.

– To praw­da, pi­ęk­na – przy­tak­nął.

– Po­twier­dzam – szep­nął Du­mas.

Da­niel za­uwa­żył, jak wie­le go łączy z gło­wą pa­ństwa. Fra­nço­is Mit­ter­rand za­mó­wił to samo wino, a te­raz zwró­cił uwa­gę na tę samą ko­bie­tę. Mieć iden­tycz­ny gust z naj­wa­żniej­szym z Fran­cu­zów to nie ba­ga­te­la. Pó­łsłów­ka wy­mie­nia­ne na te­mat uro­dy płci prze­ciw­nej, pa­da­jące w jo­wial­nej at­mos­fe­rze, sce­men­to­wa­ły nie­jed­ną męską przy­ja­źń i Da­niel za­czął so­bie wy­obra­żać, że jest czwar­tym go­ściem przy pre­zy­denc­kim sto­li­ku. Też miał no­tes w czar­nej skó­rza­nej opra­wie, z któ­re­go były mi­ni­ster z przy­jem­no­ścią prze­pi­sy­wa­łby dane kon­tak­to­we. Piw­nicz­ka gru­ba­sa nie mia­ła­by przed nim ta­jem­nic, bo re­gu­lar­nie by tam za­glądał na de­gu­sta­cję kie­łba­sek, przed wy­pa­le­niem jed­ne­go z naj­lep­szych cy­gar na świe­cie. Ale przede wszyst­kim to­wa­rzy­szy­łby pre­zy­den­to­wi w jego spa­ce­rach po Pa­ry­żu, nad brze­giem Se­kwa­ny, wzdłuż stra­ga­nów bu­ki­ni­stów, i obaj, z ręka­mi za­ło­żo­ny­mi za ple­ca­mi, ga­wędzi­li­by o kie­run­ku, w ja­kim zmie­rza świat, lub, nie­co skrom­niej, o za­cho­dzie sło­ńca nad Pont des Arts. Prze­chod­nie ogląda­li­by się za ich do­brze zna­ny­mi syl­wet­ka­mi, a wszy­scy jego zna­jo­mi szep­ta­li­by pod no­sem: Da­niel po­zo­sta­je w po­ufa­łych sto­sun­kach z Fra­nço­is Mit­ter­ran­dem…

– Wszyst­ko w po­rząd­ku?

Kel­ner wy­rwał go z za­my­śle­nia. Tak, do­sko­na­le, pó­łmi­sek z owo­ca­mi mo­rza musi mu wy­star­czyć na tyle, na ile oka­że się to ko­niecz­ne. Na­wet gdy­by mu­siał zo­stać do za­mkni­ęcia lo­ka­lu, za nic nie wsta­łby z miej­sca pierw­szy, przed pre­zy­den­tem. Wy­trwa przez wzgląd na sie­bie i in­nych, by móc w przy­szło­ści opo­wia­dać: w li­sto­pa­dzie 1986 roku ja­dłem ko­la­cję w bras­se­rie obok sa­me­go Fra­nço­is Mit­ter­ran­da, któ­ry sie­dział tuż przy mnie, do­kład­nie tak, jak ty te­raz. W gło­wie Da­nie­la for­mo­wa­ły się zda­nia, któ­re miał nie­raz po­wta­rzać w nad­cho­dzących de­ka­dach.Mi­nęły dwie go­dzi­ny i sie­dem mi­nut. Fra­nço­is Mit­ter­rand w to­wa­rzy­stwie by­łe­go mi­ni­stra i gru­ba­sa wła­śnie roz­pły­nął się w mro­ku nocy, wcze­śniej ma­ître d’hôtel uro­czy­stym ge­stem otwo­rzył przed nimi drzwi. Wszy­scy trzej za­mó­wi­li na de­ser crème brûlée. Gru­bas wy­jął cy­ga­ro ze skó­rza­ne­go etui, bo za­mie­rzał za­pa­lić je na ze­wnątrz, pod­czas krót­kie­go spa­ce­ru. Du­mas za­pła­cił bank­no­tem pi­ęćset­fran­ko­wym. Idzie­my? – za­py­tał pre­zy­dent. Były mi­ni­ster wstał, po­ja­wi­ła się dziew­czy­na z szat­ni i po­mo­gła wło­żyć płaszcz naj­pierw jemu, a na­stęp­nie „Mi­che­lo­wi”, któ­ry ska­rżył się na ból w dole ple­ców; pre­zy­dent ubrał się sam, owi­nął czer­wo­ny sza­lik wo­kół szyi. Wy­ko­rzy­stał to, by ob­ró­cić się w kie­run­ku bru­net­ki, a wte­dy ich spoj­rze­nia się spo­tka­ły. Po­sła­ła mu de­li­kat­ny uśmiech, któ­ry Mit­ter­rand z pew­no­ścią od­wza­jem­nił, ale tego Da­niel nie mógł zo­ba­czyć. Na­stęp­nie cała trój­ka skie­ro­wa­ła się do wy­jścia. Na sali wszy­scy na­chy­li­li się ku so­bie, roz­mo­wy uci­chły na kil­ka se­kund. I to był ko­niec. Nie zo­sta­ło nic prócz paru pu­stych ta­le­rzy, brud­nych sztu­ćców, kie­lisz­ków, nie­znacz­nie po­gnie­cio­nych bia­łych ser­we­tek. Sto­lik ja­kich wie­le, po­my­ślał Da­niel. Za kil­ka mi­nut na­czy­nia zo­sta­ną sprząt­ni­ęte, ob­rus wy­mie­nio­ny, a ko­lej­ny klient usi­ądzie tam i zło­ży za­mó­wie­nie, nie po­dej­rze­wa­jąc na­wet przez se­kun­dę, że nie upły­nęła go­dzi­na, od kie­dy w tym sa­mym miej­scu sie­dział pre­zy­dent Fran­cji.

Da­nie­lo­wi zo­sta­ła ostat­nia ostry­ga, nie­co tłu­sta­wa, któ­ra cze­ka­ła na swo­ją ko­lej na top­nie­jącym lo­dzie przez do­bre dwa­dzie­ścia mi­nut. Po­lał ją ły­żką czer­wo­ne­go octu win­ne­go i wło­żył do ust, cha­rak­te­ry­stycz­ny smak mi­ęcza­ka zmie­szał się na języ­ku z pie­prz­ną go­rycz­ką octu: „Po­wie­dzia­łem to Hel­mu­to­wi Koh­lo­wi w ze­szłym ty­go­dniu”. Tak, od­tąd będzie sły­szał to zda­nie już do ko­ńca ży­cia. Upił ostat­ni łyk po­uil­ly i od­sta­wił kie­li­szek na ob­rus. Ko­la­cja oka­za­ła się do­praw­dy wy­jąt­ko­wa – a prze­cież wie­czór mógł się po­to­czyć zu­pe­łnie ina­czej: gdy­by po­sta­no­wił wró­cić do domu i sam so­bie przy­go­to­wać po­si­łek, gdy­by wy­brał inną bras­se­rie, gdy­by kie­row­nik sali nie miał wol­ne­go sto­li­ka, gdy­by re­zer­wa­cja wła­śnie na ten sto­lik nie zo­sta­ła od­wo­ła­na… Naj­wa­żniej­sze wy­da­rze­nia w ludz­kim ży­ciu za­wsze są wy­ni­kiem przy­pad­ko­we­go splo­tu ba­nal­nych, zu­pe­łnie nie­istot­nych szcze­gó­łów. Za­wi­ro­wa­ło mu w gło­wie, kie­dy to so­bie uświa­do­mił, i nie wie­dział, czy przy­pi­sać to głębi re­flek­sji, czy sied­miu­set pi­ęćdzie­si­ęciu mi­li­li­trom po­uil­ly--fu­is­sé. Z wes­tchnie­niem za­mknął na kil­ka se­kund oczy, po­ru­szył ra­mie­niem, pró­bu­jąc na­ci­ągnąć obo­la­łą szy­ję, i w tym celu wy­pro­sto­wał lewą rękę, aż do­tknął nią mo­si­ężnej po­ręczy, dłoń na­po­tka­ła zim­ny me­tal i… coś jesz­cze. Coś ela­stycz­ne­go, mi­ęk­kie­go, co wła­śnie cof­nęło się jak ostry­ga skro­pio­na so­kiem z cy­try­ny. Da­niel ob­ró­cił twarz w stro­nę opar­cia i zo­ba­czył ka­pe­lusz. Od­ru­cho­wo spoj­rzał w stro­nę wy­jścia. Pre­zy­dent znik­nął kil­ka mi­nut wcze­śniej. Przy drzwiach nie było ni­ko­go. Da­niel w pierw­szym od­ru­chu chciał po­in­for­mo­wać kel­ne­ra o zgu­bie, ale aku­rat w sali, w za­si­ęgu jego wzro­ku, nie było żad­ne­go pra­cow­ni­ka bras­se­rie. Fra­nço­is Mit­ter­rand za­po­mniał ka­pe­lu­sza. W jego gło­wie zda­nie po­wo­li na­bie­ra­ło kszta­łtów. To jest ka­pe­lusz pre­zy­den­ta. Leży tuż obok. Jest do­wo­dem na to, co się wy­da­rzy­ło dziś wie­czo­rem, na­ma­cal­nym do­wo­dem na to, że to wszyst­ko praw­da. Da­niel po­now­nie spoj­rzał na ka­pe­lusz, sta­ran­nie odło­żo­ny w prze­strze­ni po­mi­ędzy po­ręczą a lu­strem. Za czar­nym fil­cem w ta­fli od­bi­ja­ło się całe po­miesz­cze­nie. Za­miast we­zwać kie­row­ni­ka sali, po­słać mu po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie i po­wie­dzieć: „Mój sąsiad chy­ba za­po­mniał ka­pe­lu­sza”, by usły­szeć uni­żo­ne po­dzi­ęko­wa­nia, ule­gł ir­ra­cjo­nal­ne­mu im­pul­so­wi. Przez mo­ment miał wra­że­nie roz­dwo­je­nia ja­źni, bo dru­gi Da­niel Mer­cier, sto­jący na środ­ku re­stau­ra­cji, był uwa­żnym świad­kiem pro­ste­go, lecz brze­mien­ne­go w skut­ki ge­stu, któ­ry miał na­stąpić w ci­ągu na­stęp­nych kil­ku se­kund. Był jed­no­cze­śnie ak­to­rem i wi­dzem, wi­dział więc sie­bie, jak pod­no­si rękę w kie­run­ku mo­si­ężnej szta­by, chwy­ta fil­co­we ron­do czar­ne­go ka­pe­lu­sza, uno­si go de­li­kat­nie, a na­stęp­nie prze­su­wa w dół czer­wo­ne­go ak­sa­mi­tu, by ukryć go na ko­la­nach. Choć trwa­ło to nie dłu­żej niż trzy i pół se­kun­dy, wy­da­ło mu się, że czas nie­wia­ry­god­nie zwol­nił, a kie­dy wró­cił do nie­go pa­nu­jący w re­stau­ra­cji gwar, przy­po­mi­na­ło to za­czerp­ni­ęcie po­wie­trza po bar­dzo dłu­gim bez­de­chu. Krew pul­so­wa­ła mu w skro­niach, a ser­ce ło­mo­ta­ło w pier­si. A je­śli ktoś wró­ci po zgu­bę? – po­my­ślał w na­głym na­pa­dzie pa­ni­ki. Ochro­niarz? Sam pre­zy­dent? Co ro­bię, co po­wiem? Jak wy­tłu­ma­czę, że ka­pe­lusz leży te­raz na mo­ich ko­la­nach? Da­niel bił się z my­śla­mi.

Przy­własz­czył prze­cież cu­dzą wła­sno­ść. Ostat­ni raz coś ukra­dł, gdy był na­sto­lat­kiem i dał się na­mó­wić przy­ja­cie­lo­wi. W cen­trum han­dlo­wym w Co­ur­be­vo­ie. Po­szli tam po szko­le i wy­nie­śli pły­tę Ali­ne Chri­sto­phe’a. Od tam­te­go po­po­łud­nia w 1965 roku nic, czy­sta kar­to­te­ka. Czyn, któ­ry wła­śnie po­pe­łnił, był nie­sko­ńcze­nie po­wa­żniej­szy niż kra­dzież wi­ny­lu do od­twa­rza­nia z pręd­ko­ścią czter­dzie­stu pi­ęciu ob­ro­tów na mi­nu­tę. Da­niel za­ma­rł, jego wzrok śli­zgał się po klien­tach bras­se­rie. Nie, nikt tego nie za­uwa­żył, był pe­wien. Z tej stro­ny nie ma żad­nych po­wo­dów do obaw, ale trze­ba jak naj­szyb­ciej wy­jść, za­nim wy­da­rzy się coś nie­prze­wi­dzia­ne­go, za­nim pre­zy­dent za­dzwo­ni do re­stau­ra­cji z py­ta­niem o zgu­bio­ny ka­pe­lusz, za­nim kel­ne­rzy za­czną się krzątać wo­kół jego sto­li­ka, pod gniew­nym spoj­rze­niem kie­row­ni­ka sali. Da­niel po­pro­sił o ra­chu­nek. Za­pła­cę kar­tą, do­dał. Kel­ner wró­cił z ter­mi­na­lem płat­ni­czym, Da­niel le­d­wie po­pa­trzył na kwo­tę, nic się nie li­czy­ło. Wpi­sał pin, urządze­nie za­pisz­cza­ło i wy­dru­ko­wa­ło po­twier­dze­nie. Si­ęgnął do kie­sze­ni, żeby zo­sta­wić na­pi­wek na srebr­nym ta­le­rzy­ku, kel­ner ski­nął gło­wą w ra­mach po­dzi­ęko­wa­nia i od­sze­dł. Te­raz, po­my­ślał Da­niel. Na­lał so­bie szklan­kę wody, bo po­czuł su­cho­ść w ustach, wy­pił ją jed­nym hau­stem, po czym de­li­kat­nie unió­sł ob­rus i wło­żył na gło­wę ka­pe­lusz pre­zy­den­ta. Pa­so­wał ide­al­nie. Jesz­cze tyl­ko płaszcz i ru­szył w stro­nę wy­jścia, choć nogi miał jak z waty. Czy ma­ître d’hôtel będzie pró­bo­wał go po­wstrzy­mać: Prze­pra­szam… pro­szę pana! Ten ka­pe­lusz, pro­szę pana…? Nic ta­kie­go się nie wy­da­rzy­ło. Da­niel zo­sta­wił pi­ęt­na­ście fran­ków na­piw­ku, kel­ne­rzy spusz­cza­li gło­wy, kie­dy prze­cho­dził, na­wet kie­row­nik po­zwo­lił so­bie na de­li­kat­ny uśmiech, od któ­re­go zje­ży­ły mu się cien­kie wąsy. Przy­trzy­ma­no dla nie­go drzwi, Da­niel wy­sze­dł na mróz pa­nu­jący na ze­wnątrz, pod­nió­sł ko­łnierz i skie­ro­wał się do sa­mo­cho­du. Mam na gło­wie ka­pe­lusz pre­zy­den­ta, po­my­ślał. Kie­dy już usia­dł za kie­row­ni­cą, prze­chy­lił lu­ster­ko wstecz­ne i przez dłu­żą chwi­lę kon­tem­plo­wał w ci­szy na­kry­cie gło­wy. Miał wra­że­nie, że jego mózg pła­wi się w orze­źwia­jącej aspi­ry­nie, bąbel­ki tle­nu po­bu­dza­ły ob­sza­ry, któ­re od daw­na po­zo­sta­wa­ły w od­rętwie­niu. Prze­kręcił klu­czyk w sta­cyj­ce i po­wo­li ru­szył w noc.

*

Dłu­go krążył po uli­cach Pa­ry­ża, kil­ka razy ob­je­chał swo­ją oko­li­cę, za­nim za­trzy­mał się na pi­ątej kon­dy­gna­cji par­kin­gu. Mó­głby tak błąkać się w nie­sko­ńczo­no­ść, nie my­śląc o ni­czym. Spły­nęła na nie­go fala pew­no­ści, a to roz­kosz­ne uczu­cie przy­po­mi­na­ło za­nu­rze­nie w go­rącej kąpie­li. W pu­stym sa­lo­nie usia­dł na ka­na­pie i pa­trzył na wła­sne od­bi­cie pod świa­tło, na sza­rym ekra­nie wy­łączo­ne­go te­le­wi­zo­ra; wi­dział syl­wet­kę sie­dzące­go mężczy­zny w ka­pe­lu­szu, po­wo­li ki­wa­jące­go gło­wą. Trwał tak przez do­brą go­dzi­nę, upa­ja­jąc się tym wi­do­kiem, wy­pe­łnio­ny nie­mal mi­stycz­ną bło­go­ścią. Do­pie­ro o dru­giej nad ra­nem wy­słu­chał wia­do­mo­ści po­zo­sta­wio­nej przez żonę. U Véro­ni­que i Jérôme’a wszyst­ko w po­rząd­ku, wra­ca­li z Nor­man­dii na­stęp­ne­go dnia po­ci­ągiem, któ­ry przy­je­żdżał na sta­cję Sa­int-La­za­re za kwa­drans dzie­si­ąta wie­czo­rem. Ro­ze­brał się, a ostat­nim ele­men­tem gar­de­ro­by, któ­ry zdjął, był ka­pe­lusz; na czar­nej skó­rza­nej ta­śmie we­wnątrz Da­niel ze zdu­mie­niem od­krył zło­te ini­cja­ły: „F. M.”W re­la­cji z pa­mi­ęt­ne­go wie­czo­ru po­zwo­lił so­bie tyl­ko na jed­ną drob­ną mo­dy­fi­ka­cję: pó­łmi­sek z owo­ca­mi mo­rza skła­dał się tyl­ko z dwu­dzie­stu czte­rech ostryg, po­ło­wy kra­ba i po­brze­żków. Wie­dział, że gdy­by szcze­rze po­dzie­lił się szcze­gó­ła­mi wy­bor­nej ko­la­cji, Véro­ni­que mo­gła­by sku­pić uwa­gę wy­łącz­nie na kosz­tach wy­twor­ne­go po­si­łku. Uwa­gi typu: „No cóż, po­tra­fisz o sie­bie za­dbać pod­czas na­szej nie­obec­no­ści” lub na­wet: „No pro­szę, jak to się roz­piesz­cza­my w sa­mot­no­ści!” ska­la­ły­by nar­ra­cję o nie­co­dzien­nej przy­go­dzie. Opo­wie­ść Da­nie­la o spo­tka­niu z gło­wą pa­ństwa na­bra­ła bi­blij­nej po­wa­gi, a zda­nie wy­po­wie­dzia­ne nad ostry­gą w oc­cie – „Po­wie­dzia­łem to Hel­mu­to­wi Koh­lo­wi w ze­szłym ty­go­dniu” – wy­brzmia­ło jak bo­skie przy­ka­za­nie wy­gło­szo­ne z prze­past­nych głębin nie­ba.

– Mimo wszyst­ko je­stem w szo­ku.

– Dla­cze­go? – zdzi­wił się Da­niel.

– Przy­własz­czy­łeś so­bie cu­dzą wła­sno­ść, to do cie­bie nie­po­dob­ne.

– To nie do ko­ńca tak, jak my­ślisz – sprze­ci­wił się, zi­ry­to­wa­ny za­rzu­tem, któ­ry naj­wy­ra­źniej sam so­bie czy­nił. – Po­wiedz­my, że go nie od­da­łem.

Tym ar­gu­men­tem tra­fił w sed­no. W ko­ńcu uda­ło mu się prze­ko­nać Véro­ni­que, że w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku do­brze zro­bił, za­bie­ra­jąc ka­pe­lusz, po­nie­waż mógł go za­trzy­mać dla sie­bie wąsa­ty kie­row­nik sali, a na­wet go­rzej, gdy­by nic nie za­uwa­żył, inny klient wzi­ąłby go, nie ma­jąc bla­de­go po­jęcia, kim był jego zna­ko­mi­ty wła­ści­ciel. Po zje­dze­niu szyb­kiej ko­la­cji, Jérôme po­ło­żył się do łó­żka, a oni wró­ci­li do sa­lo­nu, Véro­ni­que de­li­kat­nie pod­nio­sła ka­pe­lusz i po­gła­dzi­ła go opusz­ka­mi pal­ców, jak­by ogar­ni­ęta na­głą me­lan­cho­lią. Ża­ło­wa­ła, że Da­niel nie za­uwa­żył zgu­by wcze­śniej, mó­głby wte­dy za­wró­cić wy­cho­dzące­go pre­zy­den­ta i wręczyć mu go z uśmie­chem.

– Po­zwo­li­ło­by to na na­wi­ąza­nie z nim nici po­ro­zu­mie­nia – skwi­to­wa­ła z ża­lem.

– To praw­da, ale był już da­le­ko – za­uwa­żył Da­niel, praw­dę po­wie­dziaw­szy bar­dziej za­do­wo­lo­ny z rze­czy­wi­ste­go prze­bie­gu wy­da­rzeń, dzi­ęki któ­rym zdo­był pre­zy­denc­kie na­kry­cie gło­wy.– W ogó­le się z pa­nem nie zga­dzam, pa­nie Mal­tard – po­wie­dział Da­niel, kręcąc gło­wą. Do­tknął ka­pe­lu­sza, któ­ry po­ło­żył przed sobą na du­żym sto­le kon­fe­ren­cyj­nym.

Jean Mal­tard i dzie­si­ęciu po­zo­sta­łych pra­cow­ni­ków dzia­łu fi­nan­so­we­go obec­nych na ze­bra­niu z go­dzi­ny je­de­na­stej spoj­rze­li na nie­go ze zdu­mie­niem. Da­niel, z do­stoj­nym uśmie­chem wy­ższo­ści na ustach, po­zwo­lił, by upły­nęło kil­ka chwil w mil­cze­niu, po czym usły­szał, jak punkt po punk­cie oba­la ar­gu­men­ty wy­su­wa­ne przez swo­je­go no­we­go sze­fa. Z nie­wia­ry­god­ną pew­no­ścią sie­bie, ze zręcz­no­ścią del­fi­na roz­bi­ja­jące­go fale, wzno­sił się na wy­ży­ny dy­plo­ma­cji. Kie­dy sko­ńczył wy­wód, za­pa­dła gro­bo­wa ci­sza. Ber­nard Fal­gou spoj­rzał na nie­go z na wpół otwar­ty­mi usta­mi. Mi­chèle Car­na­van od­kaszl­nęła, a na­stęp­nie, w ob­li­czu tchó­rzo­stwa ko­le­gów, za­bra­ła głos:

– Moim zda­niem Da­niel per­fek­cyj­nie pod­su­mo­wał na­sze oba­wy.

– Tak, bez­błęd­nie – wtrącił na­tych­miast Ber­nard Fal­gou, jak­by lek­ko po­ra­żo­ny prądem.

Mal­tard pa­trzył na Da­nie­la z nie­wzru­szo­nym wy­ra­zem twa­rzy.

– Pa­nie Mer­cier, gra­tu­lu­ję ge­nial­nej stra­te­gii – skwi­to­wał lo­do­wa­tym to­nem.

*

Jean-Ber­nard De­smo­ine, głów­ny dy­rek­tor fi­nan­so­wy So­ge­tec, któ­ry spe­cjal­nie przy­sze­dł na ze­bra­nie po­świ­ęco­ne pre­zen­ta­cji no­wych ce­lów sta­wia­nych przed od­dzia­łem Pa­ris-Nord, ani na chwi­lę nie spu­ścił z Da­nie­la oczu. Le­d­wie zdążył na­ba­zgrać kil­ka słów w no­tat­ni­ku, kie­dy Mer­cier wy­ja­śnił w kla­row­ny spo­sób, przy­ta­cza­jąc na po­par­cie swo­ich słów nie­pod­wa­żalne dane licz­bo­we, że dzia­łu fi­nan­sów nie da się z do­brym skut­kiem po­dzie­lić na trzy od­ręb­ne ośrod­ki, lecz co naj­wy­żej na dwa.

– Dzi­ęku­ję wszyst­kim za obec­no­ść – po­wie­dział na ko­niec Jean-Ber­nard De­smo­ine – mo­że­cie wra­cać na swo­je sta­no­wi­ska. – Chcia­łbym z pa­nem po­roz­ma­wiać, pa­nie Mal­tard.

Ten ostat­ni ski­nął gło­wą z fa­łszy­wym, słu­żal­czym uśmie­chem, po czym łyp­nął na Da­nie­la. Tyl­ko Ber­nard Fal­gou do­strze­gł zim­ną nie­na­wi­ść pło­nącą w spoj­rze­niu, ja­kie nowy prze­ło­żo­ny rzu­cił swo­je­mu za­stęp­cy. Po wy­jściu z sali kon­fe­ren­cyj­nej Fal­gou na­tych­miast ujął Da­nie­la pod ra­mię.

– Wy­ko­ńczy­łeś Mal­tar­da! Zno­kau­to­wa­łeś go! – pod­su-mo­wał.

– Nie, no coś ty… – za­prze­czył bły­ska­wicz­nie Da­niel.

– Ależ tak – wtrąci­ła Fra­nço­ise – jest sko­ńczo­ny. – To wła­śnie usły­szy od De­smo­ine’a, oba­li­łeś wszyst­kie jego ar­gu­men­ty.

Ko­le­dzy oto­czy­li go cia­snym kręgiem, pod­eks­cy­to­wa­ni od­kry­ciem w oso­bie ko­le­gi ci­chej siły, któ­ra po­tra­fi­ła le­piej bro­nić ich in­te­re­sów niż naj­bar­dziej ra­dy­kal­ni zwi­ąz­kow­cy lub nie­je­den praw­nik kra­so­mów­ca. Chwa­li­li jego spo­kój, pew­no­ść sie­bie i ten nie­sa­mo­wi­ty spo­sób, w jaki z naj­wi­ęk­szym tak­tem wy­do­był kil­ka nie­wy­god­nych fak­tów.

– To się do­pie­ro na­zy­wa kla­sa – sko­men­to­wa­ła Mi­chèle Car­na­van.

*

Po po­wro­cie do biu­ra Da­niel usia­dł na ob­ro­to­wym krze­śle, po­gła­skał ka­pe­lusz, któ­ry po­ło­żył przed sobą, i roz­ko­szo­wał się spo­ko­jem pa­nu­jącym w po­miesz­cze­niu. Za­mknął oczy. Ani razu nie ujaw­ni­ły się przy­tła­cza­jące na­pa­dy lęku, któ­re to­wa­rzy­szy­ły mu od naj­wcze­śniej­szych lat dzie­ci­ństwa, wręcz prze­ciw­nie ogar­nął go krze­pi­ący bło­go­stan. Jesz­cze kil­ka dni temu sama myśl o kon­fron­ta­cji z Je­anem Mal­tar­dem pod­nio­sła­by mu ci­śnie­nie, a po ostat­nim prze­łk­ni­ętym kęsie po­si­łku po­ja­wi­ła­by się zga­ga. Przez całe po­po­łud­nie, na­pi­ęty jak stru­na, bez ko­ńca od­twa­rza­łby w gło­wie wy­mia­nę zdań, do któ­rej by mi­ędzy nimi do­szło, ga­ni­ąc się za uży­cie nie­zdar­ne­go zwro­tu, ta­kie­go czy in­ne­go wy­ra­że­nia, po­wo­ła­nie na ten czy inny punkt, przez któ­ry z pew­no­ścią prze­gra­łby w star­ciu z prze­ło­żo­nym. Wy­sze­dłby z pra­cy zma­sa­kro­wany, wy­krwa­wio­ny. Te­raz jed­nak nic ta­kie­go się nie dzia­ło. Czuł się tak do­brze, jak­by wy­po­czy­wał nad mo­rzem i spa­ce­ro­wał po mi­ęk­kim pia­sku pó­źnym let­nim po­po­łud­niem. Cała sy­tu­acja była co naj­mniej za­ska­ku­jąca. Jak­by praw­dzi­wy Da­niel Mer­cier w ko­ńcu wy­sze­dł z cie­nia, a po­przed­ni był tyl­ko nie­do­ko­ńczo­nym pro­to­ty­pem, ro­dza­jem szki­cu. Pod­nió­sł ża­lu­zje w oknie, po­zwa­la­jąc pro­mie­niom zi­mo­we­go sło­ńca wpa­dać do środ­ka, po czym za­brał się za do­ku­men­ty So­ge­tec.

*

Chwi­lę po wy­bi­ciu go­dzi­ny siód­mej Jean Mal­tard, bez pu­ka­nia, pchnął szkla­ne drzwi ga­bi­ne­tu swo­je­go za­stęp­cy.

– Nie idziesz do domu? – za­py­tał oschle. – Jest już daw­no po go­dzi­nach, ale nie spo­dzie­waj się do­dat­ko­we­go wy­na­gro­dze­nia.

Da­niel po­słał mu nie­wzru­szo­ne spoj­rze­nie.

– Sko­ńczę tyl­ko So­frem i już mnie nie ma.

– Zaj­miesz się tym ju­tro – prze­rwał mu Mal­tard – dość na dziś, ni­ko­go już nie ma, weź z nich przy­kład.

Da­niel bez sło­wa odło­żył dłu­go­pis Par­ker z wy­gra­we­ro­wa­ny­mi ini­cja­ła­mi, pre­zent od żony na pi­ątą rocz­ni­cę ślu­bu. Wstał, wy­łączył kom­pu­ter, zga­sił ekran mi­ni­te­la i wło­żył na gło­wę fil­co­wy ka­pe­lusz. Ka­pe­lusz na gło­wie spra­wia, że ten, kto go nosi, cie­szy się nie­kwe­stio­no­wa­nym au­to­ry­te­tem wśród tych, któ­rzy go nie mają, po­my­ślał. I rze­czy­wi­ście Jean Mal­tard na­gle wy­dał mu się mały. Jak­by na­gle skur­czył się w oczach. Przy­po­mi­nał in­sek­ta, nie wy­ższe­go od wło­sia wy­kła­dzi­ny, wście­kle brzęczące­go i ma­cha­jące­go skrzy­de­łka­mi; wy­star­czy­ło­by, żeby Da­niel po­sta­wił na nim po­de­szwę buta.

– Nie masz co się łu­dzić! – ode­zwał się nie­spo­dzie­wa­nie Mal­tard. – Cze­kasz, aż De­smo­ine do cie­bie za­dzwo­ni, co? – do­dał z ja­do­wi­tym uśmie­chem.

– On… już do mnie za­dzwo­nił… – To wy­zna­nie lek­ko zszo­ko­wa­ło jego prze­ło­żo­ne­go, któ­ry na chwi­lę onie­miał i tyl­ko pa­trzył na Da­nie­la.

– De­smo­ine do cie­bie za­dzwo­nił? – po­wtó­rzył, ce­dząc sło­wa przez zęby.

– Tak – po­twier­dził la­ko­nicz­nie Da­niel, wkła­da­jąc płaszcz.

– Cze­go chciał? – za­py­tał Mal­tad.

– Umó­wić się ze mną na śnia­da­nie. W pi­ątek.

– Na śnia­da­nie? Z tobą? – zdu­miał się Mal­tard. Mó­wił szep­tem, jak­by to była ka­ba­li­stycz­na for­mu­ła, któ­rej nie na­le­ży wy­ma­wiać zbyt gło­śno, bo gro­zi­ło­by to ka­ta­stro­fą.

– Tak, za­pro­sił mnie. – Da­niel po­chy­lił się nad tecz­ką, żeby wsu­nąć do środ­ka do­ku­men­ty.

Za­pa­dła dłu­ga ci­sza, któ­rą prze­ci­ął głu­chy dźwi­ęk za­my­ka­nych za­trza­sków, me­ta­licz­ny zgrzyt był sy­gna­łem do wy­jścia. Obaj bez sło­wa zje­cha­li win­dą i roz­dzie­li­li się przed wy­jściem z bu­dyn­ku, bez po­da­nia so­bie ręki na po­że­gna­nie. Mal­tard pa­trzył na od­cho­dzące­go chod­ni­kiem Da­nie­la, po czym wsze­dł do pierw­szej ka­wiar­ni i za­mó­wił so­bie po­dwójny rum. Syl­wetka za­stęp­cy w płasz­czu i czar­nym ka­pe­lu­szu będzie go prze­śla­do­wać przez wi­ęk­szą część nocy.Se­kre­tar­ka przy­nio­sła cro­is­san­ty i jaj­ka w ocie­pla­czach. Da­niel do­my­ślił się, że szy­de­łko­wa­ne cza­pecz­ki mia­ły na celu utrzy­ma­nie sko­rup­ki w cie­ple. Ko­niecz­nie musi o tym po­wie­dzieć Véro­ni­que. Jean-Ber­nard De­smo­ine sie­dział na­prze­ciw­ko; obaj spo­częli w du­żych fo­te­lach z bia­łej skó­ry, na osiem­na­stym pi­ętrze sie­dzi­by So­ge­tec, przy oknie, z któ­re­go roz­ta­czał się wi­dok na Pa­ryż. Czło­wiek, któ­re­go ga­bi­net znaj­do­wał się tyle me­trów nad zie­mią, na pew­no czuł się wa­żny.

– Smacz­ne­go – po­wie­dział De­smo­ine, ści­ąga­jąc cze­pek z jaj­ka. – Je­stem ma­nia­kiem, je­śli cho­dzi o czas go­to­wa­nia – do­dał z uśmie­chem.

A więc o to cho­dzi­ło, po­my­ślał Da­niel, któ­ry w porę przy­po­mniał so­bie, że nie roz­bi­ja się sko­rup­ki jaj­ka no­żem, jak zwy­kł to ro­bić w domu, tyl­ko ły­żecz­ką. Zdjął cza­pecz­kę i po­stu­kał w sko­rup­kę.

– Da­nie­lu, nie za­mie­rzam owi­jać w ba­we­łnę. Two­ja ana­li­za kon­dy­cji dzia­łu fi­nan­so­we­go zro­bi­ła na mnie ogrom­ne wra­że­nie. – Da­niel chciał udzie­lić naj­bar­dziej skrom­nej od­po­wie­dzi, jaka tyl­ko przy­szła mu do gło­wy, ale nie zdążył. – Nic nie mów – ci­ągnął De­smo­ine – żad­nej fa­łszy­wej skrom­no­ści, mi­ędzy nami to zbęd­ne. Kawy?

Dy­rek­tor fi­nan­so­wy po­dał mu fi­li­żan­kę. Gdy­by kil­ka dni wcze­śniej po­wie­dzia­no mu, że sam De­smo­ine na­le­je mu kawę… Za­zwy­czaj za­do­wa­lał się cze­ka­niem na opad­ni­ęcie pla­sti­ko­we­go ku­becz­ka w au­to­ma­cie na siód­mym pi­ętrze. De­smo­ine za­nu­rzył czu­bek ro­ga­li­ka w fi­li­żan­ce i prze­żu­wa­jąc, roz­to­czył przed Da­nie­lem wi­zję jego przy­szło­ści le­piej niż pro­fe­sjo­nal­ny ja­sno­widz.

– Znam się na lu­dziach – za­pew­nił z po­czu­ciem pew­no­ści tych, któ­rych ga­bi­ne­ty znaj­du­ją się na wy­ższych kon­dy­gna­cjach biu­row­ców. – Na lu­dziach i pro­wa­dze­niu fir­my – do­dał z za­my­śle­niem. – W na­szej bra­nży nie­spo­dzian­ki są rzad­ko­ścią, po pierw­szym roku wia­do­mo, z kim ma się do czy­nie­nia, po­tem pra­cow­nik wol­no ewo­lu­uje lub nie, ale bez za­ska­ku­jących zwro­tów, ro­zu­miesz mnie? – Z pe­łny­mi usta­mi Da­niel ski­nął gło­wą na znak, że tak, że ro­zu­mie. De­smo­ine z wro­dzo­nym au­to­ry­te­tem na­lał mu ko­lej­ną fi­li­żan­kę. – Kawa to pod­sta­wa – do­dał – Bal­zac wy­pi­jał całe li­try kawy, oczy­wi­ście czy­ta­łeś Bal­za­ca.

– Oczy­wi­ście, czy­ta­łem – przy­tak­nął Da­niel, któ­ry ni­g­dy nie czy­tał Bal­za­ca.

– Masz gło­wę na kar­ku, dla­cze­go więc nie mia­łbyś pe­łnić wa­żniej­szej funk­cji w So­ge­tec? Po­trze­bu­jesz sta­no­wi­ska na mia­rę two­ich umie­jęt­no­ści.

– Sta­no­wi­ska – mruk­nął Da­niel – ma pan na my­śli to…

– Mal­tard jest dur­niem – wsze­dł mu w sło­wo De­smo­ine – to nie pod­le­ga dys­ku­sji, ale z po­wo­dów, któ­re cie­bie nie do­ty­czą i któ­rych oso­bi­ście nie po­chwa­lam, mu­szę go za­trzy­mać. Z dru­giej stro­ny wo­la­łbym, że­byś to ty był kie­row­ni­kiem dzia­łu fi­nan­so-wego. – Da­niel spoj­rzał na sze­fa, z cro­is­san­tem za­wie­szo­nym nad fi­li­żan­ką. – Da­nie­lu, pro­po­nu­ję ci za­rządza­nie dzia­łem fi­nan­so­wym So­ge­tec, ale poza sto­li­cą. Wiem, że miesz­kasz w Pa­ry­żu, ale to je­dy­na pro­po­zy­cja, jaką mogę ci zło­żyć. Pier­re Mar­co­us­si, który pe­łnił tę funk­cję w Ro­uen, od­cho­dzi z po­wo­dów zdro­wot­nych, to jesz­cze nie jest ofi­cjal­ne. Za­cząłbyś w stycz­niu.

*

Ka­pe­lusz. Tak, ka­pe­lusz. Ka­pe­lusz był od­po­wie­dzial­ny za ostat­nie wy­da­rze­nia, któ­re za­bu­rzy­ły bieg jego ży­cia. Da­niel był tego pe­wien. Wystar­czy­ło, że le­żał na jego gło­wie, a na­tych­miast uod­par­niał go na tru­dy co­dzien­no­ści. Co wi­ęcej, wy­ostrzał umy­sł i po­py­chał do po­dej­mo­wa­nia wa­żnych de­cy­zji. Bez nie­go ni­g­dy nie od­wa­ży­łby się zwró­cić do Mal­tar­da tak, jak to zro­bił na ze­bra­niu. Ni­g­dy nie zna­la­złby się na osiem­na­stym pi­ętrze, je­dząc jaj­ka na mi­ęk­ko z De­smo­ine’em. Prze­czu­wał pod­skór­nie, że coś z pre­zy­den­ta po­zo­sta­ło w ka­pe­lu­szu, w nie­ma­te­rial­nej po­sta­ci, może na po­zio­mie mi­kro­cząste­czek, jak­by od­dech prze­zna­cze­nia.

– Dzi­ęku­ję – mruk­nął Da­niel, zwra­ca­jąc się za­rów­no do ka­pe­lu­sza, jak i prze­ło­żo­ne­go.

– Za­tem zga­dzasz się? – za­py­tał De­smo­ine, prze­ły­ka­jąc ostat­ni kęs cro­is­san­ta.

– Tak, zga­dzam się – od­pa­rł Da­niel, pa­trząc mu pro­sto w oczy.

– Wy­śmie­ni­cie – ucie­szył się dy­rek­tor fi­nan­so­wy, wy­ci­ąga­jąc rękę do uści­sku. Po­tem po­chy­lił się nad jaj­kiem bez cza­pecz­ki. – Ta­kie­go nie masz – do­dał z uśmie­chem. Na­stęp­nie po­stu­kał je u góry rącz­ką ły­żecz­ki, zro­bił małą dziur­kę i po­wtó­rzył ope­ra­cję u pod­sta­wy jaj­ka, po czym prze­chy­lił gło­wę, żeby prze­łk­nąć za­war­to­ść. – Co­dzien­nie z rana su­ro­we jaj­ko. To moja mała przy­jem­no­ść… – wy­znał Jean-Ber­nard De­smo­ine, nie­mal prze­pra­sza­jącym to­nem.Zi­mo­we sło­ńce prze­bi­ja­ło się przez za­sło­ny, two­rząc świetl­ne pla­my na pier­siach Fan­ny, któ­ra le­ża­ła z na wpół otwar­ty­mi ocza­mi. Wy­da­rze­nia z po­przed­nie­go wie­czo­ra wra­ca­ły do niej ła­god­nie, uryw­ka­mi, w prze­ci­wie­ństwie do snów, któ­re zni­ka­ją za­raz po prze­bu­dze­niu. Owi­ni­ęty prze­ście­ra­dłem jak togą Édo­uard słu­cha. Édo­uard gwa­łtow­nie zry­wa się z łó­żka. Édo­uard pa­trzy na ini­cja­ły na ka­pe­lu­szu. Po­tem od­głos trza­ska­jących drzwi i jesz­cze: „Nie mu­sia­łaś w tym celu mar­no­wać mi week­en­du”. Cich­nący stu­kot bu­tów Édo­uar­da na ko­ry­ta­rzu. A więc ko­niec. Nie był to sen, na­praw­dę się sko­ńczy­ło. Ni­g­dy wi­ęcej Fan­ny nie wró­ci do po­ko­ju w Ba­ti­gnol­les, ni­g­dy wi­ęcej nie będą or­ga­ni­zo­wać po­ta­jem­nych spo­tkań w Pa­ry­żu ani w nor­mandz­kim por­cie, ni­g­dy wi­ęcej nie wsta­nie w nocy, żeby włączyć mi­ni­tel w po­szu­ki­wa­niu Al­pha­75 na li­ście użyt­kow­ni­ków ser­wi­su 3615 Ali­ne. Ko­niec. Jak to mo­żli­we, żeby tak ła­two znik­nąć z czy­je­goś ży­cia? W osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku chy­ba rów­nie ła­two, jak się do nie­go wkro­czy­ło. Zrządze­nie losu, krót­ka roz­mo­wa i coś się za­czy­na. Zrządze­nie losu, krót­ka roz­mo­wa i coś się ko­ńczy. Wcze­śniej pró­żnia. Pó­źniej pust­ka. Co jej zo­sta­ło po Édo­uar­dzie? Nic. Na­wet jed­ne­go dro­bia­zgu, jak­kol­wiek ba­nal­ne­go, wzbu­dza­jące­go emo­cje, któ­re trze­ba by stłu­mić. Nic. Ani za­pal­nicz­ki, ani bre­locz­ka, ani apasz­ki, ani tym bar­dziej wspól­ne­go zdjęcia czy li­stu na­pi­sa­ne­go jego ręką. Nic. Le­ża­ła tak przez dłu­gi czas, pla­my sło­necz­ne ogrze­wa­ły jej pier­si i brzuch, po czym ob­ró­ci­ła gło­wę w lewo. Spo­czy­wa­jący na ko­łdrze ka­pe­lusz wci­ąż był tam, gdzie go zo­sta­wi­ła. Przy­po­mnia­ła so­bie, że nie po­win­no się od­kła­dać ka­pe­lu­sza na łó­żko, co było głu­pim prze­sądem, po­dob­nie jak prze­cho­dze­nie pod dra­bi­ną czy czar­ne koty. Fan­ny nie wie­rzy­ła w ta­kie bzdu­ry. I to wszyst­ko przez ka­pe­lusz, po­my­śla­ła. Kim był F. M.? Na­wet nie wy­obra­żał so­bie, jaki ciąg wy­da­rzeń uru­cho­mił jego ka­pe­lusz… Pró­bo­wa­ła od­two­rzyć w gło­wie twarz mężczy­zny, któ­re­go wy­my­śli­ła ze­szłej nocy – wspa­nia­łe­go ko­chan­ka, któ­ry po­da­ro­wał jej ka­pe­lusz po­dob­ny do wła­sne­go i ka­zał wy­gra­we­ro­wać jej ini­cja­ły w ra­mach mi­ło­sne­go ho­łdu. Ża­den ze zna­nych jej mężczyzn nie by­łby do tego zdol­ny, nie wy­krze­sa­łby z sie­bie rów­ne­go roz­ma­chu, nie miał w so­bie dość ga­lan­te­rii. Czy był wy­so­ki, szczu­pły, czy śred­nie­go wzro­stu? Miał brązo­we, blond czy siwe wło­sy? Nie po­tra­fi­ła wy­obra­zić so­bie jego twa­rzy. Skła­ma­ła, pierw­szy raz od tak daw­na, a kłam­stwo od­nio­sło sku­tek. Ani razu Édo­uard nie obu­rzył się, nie po­wie­dział: „Nie wie­rzę ci! Kła­miesz”. Nie. Myśl, że Fan­ny łga­ła jak z nut, na­wet nie za­świ­ta­ła mu w gło­wie. Zresz­tą ni­g­dy nie czy­tał żad­ne­go z jej opo­wia­dań, wła­śnie to so­bie uświa­do­mi­ła i przy­po­mnia­ła so­bie ha­sło prze­wod­nie kon­kur­su: „Hi­sto­ria z ży­cia wzi­ęta”. Hi­sto­ria z Édo­uar­dem się sko­ńczy­ła. Z po­wo­du ka­pe­lu­sza. Mu­sia­ła o tym na­pi­sać.ASLAN

Sza­now­ny Pa­nie,

na za­łączo­nej kart­ce znaj­dzie Pan in­for­ma­cje, o któ­re Pan pro­si: ad­res bras­se­rie, w któ­rej zgu­bi­łem Pa­ński bez­cen­ny ka­pe­lusz, do­kład­ny dzień jego utra­ty, a na­wet go­dzi­nę. Z na­dzie­ją, że to de­fi­ni­tyw­nie za­ko­ńczy na­szą ko­re­spon­den­cję.

Prze­sy­łam ta­kże bu­te­lecz­kę mo­je­go naj­now­sze­go dzie­ła, któ­re może Pan ofia­ro­wać wy­bra­nej przez sie­bie ko­bie­cie. Nie musi Pan od­po­wia­dać na mój list.

Aslan
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: