- W empik go
Kapelusz prezydenta - ebook
Kapelusz prezydenta - ebook
Urokliwa paryska groteska w znakomitym stylu, nagrodzona za przyjemność czytania (Prix Relay des Voyageurs Lecteurs).
Bestseller autora „Kwiatów z cukru” przetłumaczony na 17 języków.
Na podstawie książki powstał film.
Ta urokliwa paryska groteska, napisana w znakomitym stylu, została nagrodzona za przyjemność czytania. Zachwyciła publiczność w wielu krajach lekkością surrealistycznego żartu, iście francuskim muśnięciem absurdu.
Pewnego wieczoru w Paryżu księgowy Daniel Mercier, przeciętny Francuz, samotnie je kolację w brasserie, gdy przy sąsiednim stoliku siada znamienity gość: François Mitterrand. Prezydent wychodzi, a Daniel przywłaszcza sobie pozostawiony przez polityka kapelusz. Zakłada go na głowę i w tym momencie jego życie zostaje wywrócone do góry nogami… Kapelusz kolejno zmienia właścicieli i w magiczny sposób spełnia ich najskrytsze marzenia, a czytelnik odbywa szaloną podróż przez francuskie społeczeństwo lat 80.
Antoine Laurain - urodzony w 1972 roku francuski powieściopisarz, scenarzysta, dziennikarz i reżyser, którego książki zostały przetłumaczone na ponad dwadzieścia języków, w tym arabski i koreański. W 2022 roku Nakładem Wydawnictwa Nowe ukazała się jego powieść Kwiaty z cukru.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67029-85-8 |
Rozmiar pliku: | 812 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Za kwadrans dziesiąta pociąg numer 78654 wjechał z piskiem na stację i uwolnił pasażerów. Daniel wyciągając szyję, rozglądał się za żoną i synem. Najpierw zauważył Véronique, która pomachała do niego, po czym narysowała w powietrzu okrąg wokół własnej głowy; na jej twarzy malowało się zdziwienie. Jérôme zręcznie prześliznął się do ojca i wpadł w niego z impetem, niemal ścinając go z nóg. Po chwili dołączyła do nich zdyszana Véronique i teraz bacznie przyglądała się mężowi.
– Co to za kapelusz?
– To kapelusz Mitterranda.
– Tak, widzę, że to kapelusz Mitterranda.
– Nie – zaoponował Daniel – chciałem powiedzieć, że to naprawdę kapelusz prezydenta.
*
Wtedy na stacji, gdy powiedział, że to „naprawdę kapelusz prezydenta”, Véronique spojrzała na niego, przechylając głowę, z tym charakterystycznym lekkim grymasem, który zdradzał, że próbuje odgadnąć, czy za tymi słowami kryje się drugie dno. Miała identyczną minę, kiedy Daniel poprosił ją o rękę, a nawet na pierwszej randce, kiedy zaproponował, żeby poszli na wystawę do Rafinerii, jak niektórzy żartobliwie nazywali Centre Georges Pompidou. Krótko mówiąc, wyglądała uroczo i między innymi z tego powodu się w niej zakochał.
– Możesz to wyjaśnić? – poprosiła, wciąż nie dowierzając.
– Masz kapelusz samego Mitteranda, tato?
– Tak – potwierdził Daniel, biorąc od nich bagaż.
– Jesteś więc prezydentem?
– Tak, jestem prezydentem – odpowiedział rozbawiony do łez dziecinną sugestią.
W samochodzie Daniel odmówił podania jakichkolwiek szczegółów.
– Wszystko opowiem w domu.
Véronique nalegała, ale na próżno. Kiedy wjechali na szesnaste piętro budynku w piętnastej dzielnicy, Daniel zaskoczył ich, mówiąc, że przygotował kolację. Widok talerza wędlin, kurczaka, sałatki z pomidorów z bazylią i deski serów wywołał u Véronique pełne zachwytu westchnienie – mężowi zdarzało się samodzielnie przygotować posiłek tylko kilka razy w roku. Najpierw jednak napili się aperitifu.
– Usiądź – poprosił Daniel, wciąż w kapeluszu na głowie.
Véronique posłusznie zajęła miejsce przy stole, a obok niej przycupnął Jérôme, wtulając się w matkę.
– Za nas – wzniósł toast pan domu, uroczyście stuknęli się kieliszkami, a chłopiec naśladował gesty rodziców szklanką z napojem pomarańczowym Banga.
*
Daniel zdjął kapelusz i podał go Véronique. Wzięła go ostrożnie, przesunęła palcem po filcu, Jérôme natychmiast chciał pójść w jej ślady.
– Umyłeś ręce? – zapytała, trochę przestraszona.
Potem odwróciła kapelusz, a jej wzrok natychmiast padł na wewnętrzną skórzaną opaskę. Wytłoczono na niej pozłacane inicjały: „F. M.”. Véronique podniosła wzrok na męża.
Dzień wcześniej Daniel zaparkował golfa za skrzyżowaniem. Wyłączył radio, bo akurat leciała piosenka, w której młoda kobieta ogłaszała wszem i wobec, że ze wszystkich materiałów najbardziej lubi watę. Najnowszy przebój z nieco ślamazarnym, lecz wpadającym w ucho refrenem. Zaczynał go już mieć po dziurki w nosie. Pomasował obolały bark, próbując odblokować zesztywniałą szyję, ale bez większego powodzenia. Nie miał żadnych wiadomości od żony i syna, którzy wyjechali na kilka dni do teściów mieszkających w Normandii. Może po powrocie do domu okaże się, że zostawili mu nagranie na automatycznej sekretarce. Kaseta wykazywała oznaki zużycia i od kilku dni maszyna miała problemy z przewijaniem. Trzeba kupić nową. Jak sobie radziliśmy wcześniej, bez automatycznych sekretarek? – zamyślił się Daniel. Telefon dzwonił w pustym mieszkaniu, nikt nie odpowiadał, więc dzwoniło się jeszcze raz, później. Proste.
*
Perspektywa zrobienia zakupów, a następnie samodzielnego przygotowania posiłku w pogrążonym w ciszy mieszkaniu przytłaczała go, i nagle około czwartej po południu, kiedy sprawdzał ostatnie rachunki z delegacji pracowników Sogetec, w jego głowie pojawił się obraz restauracji, przytulnej brasserie. Od roku nie stołował się na mieście. Ostatni raz wybrał się razem z Véronique i Jérôme’em, który miał wtedy sześć lat i był bardzo grzecznym chłopcem. Zamówili królewski półmisek owoców morza, butelkę pouilly-fuissé i kotlet mielony z purée ziemniaczanym dla chłopca, który ku wielkiemu ubolewaniu ojca oświadczył, że nie zamierza nawet spróbować ostryg.
– Ani jednej?
– Ani jednej – odpowiedział, kręcąc głową.
– Ma jeszcze czas – wstawiła się za nim Véronique.
To prawda, Jérôme miał jeszcze czas. Była już ósma, chłodne powietrze przesycała woń zbliżającej się zimy, a zgiełk miasta i hałas drogowy były ogłuszające. Nieraz przejeżdżał tamtędy samochodem. Krążąc po omacku między głównym bulwarem a boczną uliczką, w końcu ją zauważył. Dobrze zapamiętał, właśnie w tej brasserie wtedy jedli: pracownik otwierający ostrygi na zewnątrz, szerokie czerwone markizy i kelnerzy w białych fartuchach.
Zje sam, bez żony i syna. Sam, jak przed ślubem. Choć wtedy zarobki nie pozwalały mu na stołowanie się w aż tak wykwintnych lokalach. Ale nawet z najskromniejszych miejsc, w których bywał, zawsze wychodził zadowolony i nigdy nie narzekał na brak towarzystwa podczas delektowania się kiełbasą andouillette, sztuką mięsa czy talerzem trąbików. Czekała go kolacja w pojedynkę w gasnącym świetle zimowego popołudnia, jak za kawalerskich czasów. Wyrażenie przypadło mu do gustu. Tak, jak za kawalerskich czasów, powtórzył, trzaskając drzwiami golfa. Niespodziewanie poczuł potrzebę „odnalezienia się”, by zacytować psychoterapeutkę, która wystąpiła w programie telewizyjnym emitowanym w Antenne 2. Napisała książkę o stresie w pracy i właśnie promowała ją w mediach. Koncept spodobał się Danielowi. Pofolguje sobie, a gastronomiczna odmiana od codziennej rutyny pozwoli mu się odnaleźć, wyrzucić z głowy napięcie nagromadzone w ciągu całego dnia, dane księgowe i ostatnie scysje związane z reorganizacją działu finansowego. Niedawno szefem został Jean Maltard; Daniel był jego zastępcą i uznał, że ta nominacja nie wróży dobrze. Ani jemu, ani firmie. Przechodząc przez ulicę, postanowił definitywnie przegonić ponure myśli. Gdy tylko pchnie ciężkie drzwi lokalu, nie będzie Jeana Maltarda, nie będzie dokumentów Sogetec, nie będzie zestawień wydatków ani podatku VAT. Będzie tylko królewski półmisek i on.Kelner w białym fartuchu poprowadził go wzdłuż rzędu stolików, przy których pary, rodziny i turyści rozmawiali, uśmiechając się lub kiwając głowami, z pełnymi ustami. Przed nimi stały talerze, a na nich piętrzyły się owoce morza, befsztyki z ziemniakami czy steki z polędwicy wołowej w sosie bearneńskim. Kiedy wszedł do środka, maître d’hôtel, mężczyzna o eliptycznej budowie ciała, z eleganckim wąsem, zapytał go, czy ma rezerwację. Na krótką chwilę Daniela zdjął strach, że plany na wieczór spełzną na niczym.
– Nie miałem czasu – odpowiedział bezbarwnym tonem.
Kierownik sali uniósł lewą brew, uważnie przeglądając listę rezerwacji na ten dzień. Podeszła do niego młoda dziewczyna o jasnych włosach.
– Dwunastka jest wolna, odwołano pół godziny temu – poinformowała go, wskazując na pozycję w terminarzu.
– I nikt nie raczył mnie powiadomić? – odezwał się urażony kierownik.
– Myślałam, że Françoise ci przekazała – wyjaśniła spokojnie dziewczyna i odeszła. Maître d’hôtel zamknął na chwilę oczy, bolesny grymas na twarzy zdradzał, że zbiera w sobie siły, by powstrzymać wybuch furii, którą wzbudziła tak przyziemna gafa.
– Kelner zaprowadzi pana do stolika – zwrócił się do Daniela, unosząc brodę w kierunku podwładnego, który natychmiast do nich podszedł.
*
W brasserie obrusy zawsze są kredowobiałe, jakby wybielone, rażą w oczy niczym śnieg podczas uprawiania sportów zimowych, a kieliszki i srebrne sztućce migoczą. Ten jedyny w swoim rodzaju blask, jaki roztacza się wokół stołów w wykwintnych brasseries, w oczach Daniela był synonimem luksusu. Kelner wrócił z menu i kartą win. Daniel rozłożył czerwoną okładkę ze sztucznej skóry i zatopił się w lekturze. Ceny znacznie przewyższały jego wyobrażenia, ale postanowił zbyć ten szczegół. „Królewski półmisek owoców morza” napisano na środku strony schludną kaligrafią: ostrygi fines de claire, ostrygi pacyficzne i europejskie z Bretanii, połówka kraba, mule, krewetki pospolite, homarzec, trąbiki, krewetki zwyczajne, małże palourdes, małże wenus, małże atłasowe, pobrzeżki. Daniel sięgnął po kartę win, żeby sprawdzić, czy mają pouilly-fuissé lub pouilly-fumé. Znów okazało się, że wino było droższe, niż założył. Mimo to zamówił wymarzony półmisek i jeszcze pół butelki pouilly-fuissé.
– Przykro mi – powiedział kelner – ale wino sprzedajemy tylko na butelki.
Daniel nie chciał wyjść na skąpca.
– W takim razie proszę butelkę – oświadczył, zamykając kartę win.
Przy stołach siedziały głównie pary. Mężczyźni byli ubrani podobnie do niego, w garnitury i szare krawaty, choć ich zostały kupione w prestiżowych domach mody, a nawet, być może, były szyte na miarę. Czterech pięćdziesięciolatków bez wątpienia świętowało koniec ciężkiego dnia i podpisanie intratnej umowy. Popijali wino, które z pewnością było doskonałe. Wszyscy mieli na twarzach ten spokojny, pewny siebie uśmiech ludzi, którym się w życiu powiodło. Przy jednym ze stolików pod dużymi lustrami elegancka ciemnowłosa kobieta w czerwonej sukience towarzyszyła siwowłosemu mężczyźnie, którego twarzy Daniel nie widział, bo siedział do niego plecami. Słuchała go wyraźnie roztargniona, a jej wzrok od czasu do czasu błądził po sali, po czym wracał na rozmówcę. Wyglądała na znudzoną. Sommelier umieścił na stojaku srebrne wiaderko, z którego wystawała zanurzona w kostkach lodu butelka pouilly, następnie chwycił za korkociąg i odprawił rytuał otwierania, przesuwając korek pod nozdrzami. Daniel skosztował, tak, było dobre. Nie należał do tych uduchowionych pasjonatów, którzy wyczuwali subtelne różnice między rocznikami i potrafili dyskutować o nich w wielce wyrafinowany sposób. Sommelier czekał z nieco protekcjonalną miną, charakterystyczną dla pracowników eleganckich lokali, na aprobatę klienta. Daniel zdecydował się skinąć lekko głową, czym chciał zasugerować, że posiada niebywałą erudycję w materii białych burgundów. Z półuśmiechem na ustach sommelier napełnił kieliszek i odszedł. Kilka chwil później kelner położył na obrusie okrągłą podstawkę – niezaprzeczalny znak, że już wkrótce pojawi się półmisek owoców morza. Obok stanął kosz z kromkami ciemnego pieczywa, kokilka z octem winnym posypanym drobno siekaną szalotką i maselniczka. Daniel posmarował masłem kawałek chleba i dyskretnie zanurzył go w sosie. Rytuał, któremu oddawał się za każdym razem, gdy jadł owoce morza w restauracji. Zmył smak octu łykiem lodowatego wina. Westchnął z satysfakcją. Tak, odnalazł się.
*
Przyniesiono talerz z owocami morza smakowicie ułożonymi według gatunków, na kruszonym lodzie. Daniel sięgnął po ostrygę, a drugą ręką podniósł ćwiartkę cytryny i delikatnie ścisnął ją nad małżem, kropla spadła na cienką błonę, która natychmiast się cofnęła. Ze wzrokiem zatopionym w opalizujących refleksach trzymanej muszli, na peryferiach pola widzenia dostrzegł, że sąsiedni stolik właśnie został przesunięty. Podniósł wzrok na wąsatego kierownika sali, który uśmiechał się do nowo przybyłego gościa. Mężczyzna zdjął czerwony szalik, potem płaszcz i kapelusz, po czym wślizgnął się na miejsce obok Daniela.
– Czy odnieść płaszcz do szatni? – zapytał natychmiast maître d’hôtel.
– Nie, dziękuję, nie trzeba. Tu na ławce będzie dobrze. Nie przeszkadza to panu?
– Nie – wyszeptał Daniel ledwo słyszalnym głosem. – Proszę – dodał na bezdechu.
Obok niego usiadł François Mitterrand we własnej osobie.Naprzeciwko głowy państwa zajęli miejsce dwaj mężczyźni. Przysadzisty okularnik o kręconych włosach, a drugi szczupły, z elegancko zaczesanymi do tyłu siwymi włosami, które ułożyły się na kształt fali. Chudzielec obdarzył Daniela przelotnym, życzliwym uśmiechem, który ten spróbował odwzajemnić z resztką naturalności, jaka mu pozostała. Widział już wcześniej tego mężczyznę o przenikliwych oczach i wąskich ustach. Właśnie przypomniał sobie, jak się nazywa i jakie zajmuje stanowisko. Roland Dumas. Były minister spraw zagranicznych. Kiedy osiem miesięcy temu partia Mitterranda przegrała wybory parlamentarne, ustąpił miejsca swojemu następcy. Jem kolację obok prezydenta Francji, powtarzał sobie w głowie kilka razy, żeby w pełni objąć rozumem to, co właśnie się działo, choć przecież wydawało się zupełnie nierzeczywiste. Nie poczuł nawet smaku pierwszej ostrygi, bo nowy sąsiad w całości pochłonął jego uwagę. Uzmysłowiwszy sobie osobliwość okoliczności, w jakich się znalazł, pomyślał, że zaraz się obudzi we własnym łóżku, a dzień jeszcze się nie zaczął. Spojrzenia pozostałych klientów restauracji wędrowały teraz bezwiednie w okolice jego stolika. Sięgając po drugą ostrygę, dyskretnie zerknął w lewo. Prezydent założył okulary i studiował menu. Daniel sycił siatkówkę hieratycznym profilem znanym ze zdjęć w czasopismach i z telewizji, który oglądał przez ostatnie pięć lat, od czasu zaprzysiężenia na urząd, każdego trzydziestego pierwszego grudnia. Teraz widział go na żywo, człowieka z krwi i kości, jak to się mówi. Wystarczyłoby wyciągnąć rękę, żeby go dotknąć. Kelner wrócił, prezydent zamówił tuzin ostryg i łososia, grubas – pasztet z borowikami i krwisty befsztyk, a Roland Dumas to samo, co prezydent, czyli owoce morza i rybę. Kilka minut później sommelier wrócił ze srebrnym wiaderkiem na stojaku, w którym chłodziła się unosząca się na lodzie butelka pouilly-fuissé. Z wdziękiem wyciągnął korek i nalał odrobinę złocistego trunku do prezydenckiego kieliszka. François Mitterrand skosztował i wyraził aprobatę prawie niedostrzegalnym skinieniem głowy. Daniel dolał sobie wina, które wychylił niemal jednym haustem, po czym łyżką nałożył na ostrygę czerwony ocet winnny z dodatkiem posiekanej szalotki.
– Powiedziałem to Helmutowi Kohlowi w zeszłym tygodniu…
Głos François Mitterranda towarzyszył przeżuwaniu małża i Daniel zrozumiał, że od teraz już zawsze podczas jedzenia ostryg z octem winnym będzie słyszał to zdanie: „Powiedziałem to Helmutowi Kohlowi w zeszłym tygodniu…”.
Kelner postawił małą karafkę czerwonego stołowego wina przed przysadzistym okularnikiem, który natychmiast napełnił swój kieliszek, a potem do stolika zbliżył się kolejny pracownik brasserie z przystawkami. Grubas spróbował pasztetu, którego smak najwyraźniej przypadł mu do gustu, bo z zadowoleniem wymalowanym na twarzy przytoczył anegdotę o terrine ze smardzami. Prezydent przełknął ostrygę, a Daniel wyciągnął szpilkę z korka owiniętego sreberkiem, bo zamierzał teraz zaatakować pobrzeżki.
– W swojej piwniczce Michel zgromadził istne cuda – zdradził konspiracyjnym szeptem Roland Dumas.
Prezydent podniósł na niego wzrok, a „Michel” od razu zaczął się rozwodzić nad piwniczką w posiadłości na prowincji, gdzie trzymał cygara z całego świata, ale też świetne kiełbasy. Bo obie rzeczy cenił w równym stopniu.
– Kolekcja kiełbas, to nawet zabawne – skomentował François Mitterrand, ściskając kawałek cytryny.
Przełknąwszy dziesiątego pobrzeżka, Daniel ponownie rzucił okiem w lewo. Prezydent skończył ostatnią ostrygę i właśnie wycierał usta nieskazitelnie białą serwetą.
– Zanim zapomnę… – zaczął, zwracając się do Rolanda Dumasa – numer telefonu do naszego przyjaciela.
– Tak, oczywiście – mruknął były minister, sięgając do kieszeni marynarki.
Prezydent obrócił się do swojego płaszcza, podniósł kapelusz i odłożył go za mosiężną poręczą wieńczącą oparcie ławy. Wyciągnął z kieszeni skórzany notes, ponownie założył okulary i zaczął go przeglądać.
– Na dole strony – poinstruował Dumasa, podając mu adresownik.
Były minister spraw zagranicznych wziął go i w milczeniu przepisał nazwisko oraz dane kontaktowe do własnego notesu, po czym zwrócił prezydentowi jego własność. François Mitterrand wsunął notes z powrotem do kieszeni płaszcza. „Michel” zaczął rozprawiać na temat człowieka, którego imię nic Danielowi nie mówiło. Dumas słuchał towarzysza, mrużąc oczy, a François Mitterrand pozwolił sobie na pół-uśmiech.
– Surowo go oceniasz – zauważył, nie bez ironii, zachęcając go w ten sposób, by kontynuował.
– Być może, być może, ale na pewno nie kłamię, byłem tam! – zarzekał się grubas, rozsmarowując resztę pasztetu na kromce chleba.
Daniel wysłuchał historyjki do końca. Odniósł wrażenie, jakby połączyła go z nimi osobliwa zażyłość. Pozostali klienci brasserie zniknęli. Byli tylko oni, we czwórkę. „A ty, Danielu, co o tym myślisz?” Daniel z przyjemnością odpowiedziałby głowie państwa, wyraziłby opinię, która szczerze zainteresowałaby François Mitterranda. Prezydent skinąłby głową, a potem Daniel zapytałby Rolanda Dumasa, jakie on ma zdanie w tej kwestii. Dumas by się z nim zgodził, a Michel dodałby szyderczym tonem: „No, oczywiście, Daniel jak zwykle ma rację!”.
– Piękna kobieta… – odezwał się cicho François Mitterrand.
Daniel podążył za jego spojrzeniem. Prezydent podziwiał brunetkę w czerwonej sukience. Dumas wykorzystał pojawienie się kelnera z zamówieniem, by dyskretnie rzucić na nią okiem. Grubas również się odwrócił.
– To prawda, piękna – przytaknął.
– Potwierdzam – szepnął Dumas.
Daniel zauważył, jak wiele go łączy z głową państwa. François Mitterrand zamówił to samo wino, a teraz zwrócił uwagę na tę samą kobietę. Mieć identyczny gust z najważniejszym z Francuzów to nie bagatela. Półsłówka wymieniane na temat urody płci przeciwnej, padające w jowialnej atmosferze, scementowały niejedną męską przyjaźń i Daniel zaczął sobie wyobrażać, że jest czwartym gościem przy prezydenckim stoliku. Też miał notes w czarnej skórzanej oprawie, z którego były minister z przyjemnością przepisywałby dane kontaktowe. Piwniczka grubasa nie miałaby przed nim tajemnic, bo regularnie by tam zaglądał na degustację kiełbasek, przed wypaleniem jednego z najlepszych cygar na świecie. Ale przede wszystkim towarzyszyłby prezydentowi w jego spacerach po Paryżu, nad brzegiem Sekwany, wzdłuż straganów bukinistów, i obaj, z rękami założonymi za plecami, gawędziliby o kierunku, w jakim zmierza świat, lub, nieco skromniej, o zachodzie słońca nad Pont des Arts. Przechodnie oglądaliby się za ich dobrze znanymi sylwetkami, a wszyscy jego znajomi szeptaliby pod nosem: Daniel pozostaje w poufałych stosunkach z François Mitterrandem…
– Wszystko w porządku?
Kelner wyrwał go z zamyślenia. Tak, doskonale, półmisek z owocami morza musi mu wystarczyć na tyle, na ile okaże się to konieczne. Nawet gdyby musiał zostać do zamknięcia lokalu, za nic nie wstałby z miejsca pierwszy, przed prezydentem. Wytrwa przez wzgląd na siebie i innych, by móc w przyszłości opowiadać: w listopadzie 1986 roku jadłem kolację w brasserie obok samego François Mitterranda, który siedział tuż przy mnie, dokładnie tak, jak ty teraz. W głowie Daniela formowały się zdania, które miał nieraz powtarzać w nadchodzących dekadach.Minęły dwie godziny i siedem minut. François Mitterrand w towarzystwie byłego ministra i grubasa właśnie rozpłynął się w mroku nocy, wcześniej maître d’hôtel uroczystym gestem otworzył przed nimi drzwi. Wszyscy trzej zamówili na deser crème brûlée. Grubas wyjął cygaro ze skórzanego etui, bo zamierzał zapalić je na zewnątrz, podczas krótkiego spaceru. Dumas zapłacił banknotem pięćsetfrankowym. Idziemy? – zapytał prezydent. Były minister wstał, pojawiła się dziewczyna z szatni i pomogła włożyć płaszcz najpierw jemu, a następnie „Michelowi”, który skarżył się na ból w dole pleców; prezydent ubrał się sam, owinął czerwony szalik wokół szyi. Wykorzystał to, by obrócić się w kierunku brunetki, a wtedy ich spojrzenia się spotkały. Posłała mu delikatny uśmiech, który Mitterrand z pewnością odwzajemnił, ale tego Daniel nie mógł zobaczyć. Następnie cała trójka skierowała się do wyjścia. Na sali wszyscy nachylili się ku sobie, rozmowy ucichły na kilka sekund. I to był koniec. Nie zostało nic prócz paru pustych talerzy, brudnych sztućców, kieliszków, nieznacznie pogniecionych białych serwetek. Stolik jakich wiele, pomyślał Daniel. Za kilka minut naczynia zostaną sprzątnięte, obrus wymieniony, a kolejny klient usiądzie tam i złoży zamówienie, nie podejrzewając nawet przez sekundę, że nie upłynęła godzina, od kiedy w tym samym miejscu siedział prezydent Francji.
Danielowi została ostatnia ostryga, nieco tłustawa, która czekała na swoją kolej na topniejącym lodzie przez dobre dwadzieścia minut. Polał ją łyżką czerwonego octu winnego i włożył do ust, charakterystyczny smak mięczaka zmieszał się na języku z pieprzną goryczką octu: „Powiedziałem to Helmutowi Kohlowi w zeszłym tygodniu”. Tak, odtąd będzie słyszał to zdanie już do końca życia. Upił ostatni łyk pouilly i odstawił kieliszek na obrus. Kolacja okazała się doprawdy wyjątkowa – a przecież wieczór mógł się potoczyć zupełnie inaczej: gdyby postanowił wrócić do domu i sam sobie przygotować posiłek, gdyby wybrał inną brasserie, gdyby kierownik sali nie miał wolnego stolika, gdyby rezerwacja właśnie na ten stolik nie została odwołana… Najważniejsze wydarzenia w ludzkim życiu zawsze są wynikiem przypadkowego splotu banalnych, zupełnie nieistotnych szczegółów. Zawirowało mu w głowie, kiedy to sobie uświadomił, i nie wiedział, czy przypisać to głębi refleksji, czy siedmiuset pięćdziesięciu mililitrom pouilly--fuissé. Z westchnieniem zamknął na kilka sekund oczy, poruszył ramieniem, próbując naciągnąć obolałą szyję, i w tym celu wyprostował lewą rękę, aż dotknął nią mosiężnej poręczy, dłoń napotkała zimny metal i… coś jeszcze. Coś elastycznego, miękkiego, co właśnie cofnęło się jak ostryga skropiona sokiem z cytryny. Daniel obrócił twarz w stronę oparcia i zobaczył kapelusz. Odruchowo spojrzał w stronę wyjścia. Prezydent zniknął kilka minut wcześniej. Przy drzwiach nie było nikogo. Daniel w pierwszym odruchu chciał poinformować kelnera o zgubie, ale akurat w sali, w zasięgu jego wzroku, nie było żadnego pracownika brasserie. François Mitterrand zapomniał kapelusza. W jego głowie zdanie powoli nabierało kształtów. To jest kapelusz prezydenta. Leży tuż obok. Jest dowodem na to, co się wydarzyło dziś wieczorem, namacalnym dowodem na to, że to wszystko prawda. Daniel ponownie spojrzał na kapelusz, starannie odłożony w przestrzeni pomiędzy poręczą a lustrem. Za czarnym filcem w tafli odbijało się całe pomieszczenie. Zamiast wezwać kierownika sali, posłać mu porozumiewawcze spojrzenie i powiedzieć: „Mój sąsiad chyba zapomniał kapelusza”, by usłyszeć uniżone podziękowania, uległ irracjonalnemu impulsowi. Przez moment miał wrażenie rozdwojenia jaźni, bo drugi Daniel Mercier, stojący na środku restauracji, był uważnym świadkiem prostego, lecz brzemiennego w skutki gestu, który miał nastąpić w ciągu następnych kilku sekund. Był jednocześnie aktorem i widzem, widział więc siebie, jak podnosi rękę w kierunku mosiężnej sztaby, chwyta filcowe rondo czarnego kapelusza, unosi go delikatnie, a następnie przesuwa w dół czerwonego aksamitu, by ukryć go na kolanach. Choć trwało to nie dłużej niż trzy i pół sekundy, wydało mu się, że czas niewiarygodnie zwolnił, a kiedy wrócił do niego panujący w restauracji gwar, przypominało to zaczerpnięcie powietrza po bardzo długim bezdechu. Krew pulsowała mu w skroniach, a serce łomotało w piersi. A jeśli ktoś wróci po zgubę? – pomyślał w nagłym napadzie paniki. Ochroniarz? Sam prezydent? Co robię, co powiem? Jak wytłumaczę, że kapelusz leży teraz na moich kolanach? Daniel bił się z myślami.
Przywłaszczył przecież cudzą własność. Ostatni raz coś ukradł, gdy był nastolatkiem i dał się namówić przyjacielowi. W centrum handlowym w Courbevoie. Poszli tam po szkole i wynieśli płytę Aline Christophe’a. Od tamtego popołudnia w 1965 roku nic, czysta kartoteka. Czyn, który właśnie popełnił, był nieskończenie poważniejszy niż kradzież winylu do odtwarzania z prędkością czterdziestu pięciu obrotów na minutę. Daniel zamarł, jego wzrok ślizgał się po klientach brasserie. Nie, nikt tego nie zauważył, był pewien. Z tej strony nie ma żadnych powodów do obaw, ale trzeba jak najszybciej wyjść, zanim wydarzy się coś nieprzewidzianego, zanim prezydent zadzwoni do restauracji z pytaniem o zgubiony kapelusz, zanim kelnerzy zaczną się krzątać wokół jego stolika, pod gniewnym spojrzeniem kierownika sali. Daniel poprosił o rachunek. Zapłacę kartą, dodał. Kelner wrócił z terminalem płatniczym, Daniel ledwie popatrzył na kwotę, nic się nie liczyło. Wpisał pin, urządzenie zapiszczało i wydrukowało potwierdzenie. Sięgnął do kieszeni, żeby zostawić napiwek na srebrnym talerzyku, kelner skinął głową w ramach podziękowania i odszedł. Teraz, pomyślał Daniel. Nalał sobie szklankę wody, bo poczuł suchość w ustach, wypił ją jednym haustem, po czym delikatnie uniósł obrus i włożył na głowę kapelusz prezydenta. Pasował idealnie. Jeszcze tylko płaszcz i ruszył w stronę wyjścia, choć nogi miał jak z waty. Czy maître d’hôtel będzie próbował go powstrzymać: Przepraszam… proszę pana! Ten kapelusz, proszę pana…? Nic takiego się nie wydarzyło. Daniel zostawił piętnaście franków napiwku, kelnerzy spuszczali głowy, kiedy przechodził, nawet kierownik pozwolił sobie na delikatny uśmiech, od którego zjeżyły mu się cienkie wąsy. Przytrzymano dla niego drzwi, Daniel wyszedł na mróz panujący na zewnątrz, podniósł kołnierz i skierował się do samochodu. Mam na głowie kapelusz prezydenta, pomyślał. Kiedy już usiadł za kierownicą, przechylił lusterko wsteczne i przez dłużą chwilę kontemplował w ciszy nakrycie głowy. Miał wrażenie, że jego mózg pławi się w orzeźwiającej aspirynie, bąbelki tlenu pobudzały obszary, które od dawna pozostawały w odrętwieniu. Przekręcił kluczyk w stacyjce i powoli ruszył w noc.
*
Długo krążył po ulicach Paryża, kilka razy objechał swoją okolicę, zanim zatrzymał się na piątej kondygnacji parkingu. Mógłby tak błąkać się w nieskończoność, nie myśląc o niczym. Spłynęła na niego fala pewności, a to rozkoszne uczucie przypominało zanurzenie w gorącej kąpieli. W pustym salonie usiadł na kanapie i patrzył na własne odbicie pod światło, na szarym ekranie wyłączonego telewizora; widział sylwetkę siedzącego mężczyzny w kapeluszu, powoli kiwającego głową. Trwał tak przez dobrą godzinę, upajając się tym widokiem, wypełniony niemal mistyczną błogością. Dopiero o drugiej nad ranem wysłuchał wiadomości pozostawionej przez żonę. U Véronique i Jérôme’a wszystko w porządku, wracali z Normandii następnego dnia pociągiem, który przyjeżdżał na stację Saint-Lazare za kwadrans dziesiąta wieczorem. Rozebrał się, a ostatnim elementem garderoby, który zdjął, był kapelusz; na czarnej skórzanej taśmie wewnątrz Daniel ze zdumieniem odkrył złote inicjały: „F. M.”W relacji z pamiętnego wieczoru pozwolił sobie tylko na jedną drobną modyfikację: półmisek z owocami morza składał się tylko z dwudziestu czterech ostryg, połowy kraba i pobrzeżków. Wiedział, że gdyby szczerze podzielił się szczegółami wybornej kolacji, Véronique mogłaby skupić uwagę wyłącznie na kosztach wytwornego posiłku. Uwagi typu: „No cóż, potrafisz o siebie zadbać podczas naszej nieobecności” lub nawet: „No proszę, jak to się rozpieszczamy w samotności!” skalałyby narrację o niecodziennej przygodzie. Opowieść Daniela o spotkaniu z głową państwa nabrała biblijnej powagi, a zdanie wypowiedziane nad ostrygą w occie – „Powiedziałem to Helmutowi Kohlowi w zeszłym tygodniu” – wybrzmiało jak boskie przykazanie wygłoszone z przepastnych głębin nieba.
– Mimo wszystko jestem w szoku.
– Dlaczego? – zdziwił się Daniel.
– Przywłaszczyłeś sobie cudzą własność, to do ciebie niepodobne.
– To nie do końca tak, jak myślisz – sprzeciwił się, zirytowany zarzutem, który najwyraźniej sam sobie czynił. – Powiedzmy, że go nie oddałem.
Tym argumentem trafił w sedno. W końcu udało mu się przekonać Véronique, że w ostatecznym rozrachunku dobrze zrobił, zabierając kapelusz, ponieważ mógł go zatrzymać dla siebie wąsaty kierownik sali, a nawet gorzej, gdyby nic nie zauważył, inny klient wziąłby go, nie mając bladego pojęcia, kim był jego znakomity właściciel. Po zjedzeniu szybkiej kolacji, Jérôme położył się do łóżka, a oni wrócili do salonu, Véronique delikatnie podniosła kapelusz i pogładziła go opuszkami palców, jakby ogarnięta nagłą melancholią. Żałowała, że Daniel nie zauważył zguby wcześniej, mógłby wtedy zawrócić wychodzącego prezydenta i wręczyć mu go z uśmiechem.
– Pozwoliłoby to na nawiązanie z nim nici porozumienia – skwitowała z żalem.
– To prawda, ale był już daleko – zauważył Daniel, prawdę powiedziawszy bardziej zadowolony z rzeczywistego przebiegu wydarzeń, dzięki którym zdobył prezydenckie nakrycie głowy.– W ogóle się z panem nie zgadzam, panie Maltard – powiedział Daniel, kręcąc głową. Dotknął kapelusza, który położył przed sobą na dużym stole konferencyjnym.
Jean Maltard i dziesięciu pozostałych pracowników działu finansowego obecnych na zebraniu z godziny jedenastej spojrzeli na niego ze zdumieniem. Daniel, z dostojnym uśmiechem wyższości na ustach, pozwolił, by upłynęło kilka chwil w milczeniu, po czym usłyszał, jak punkt po punkcie obala argumenty wysuwane przez swojego nowego szefa. Z niewiarygodną pewnością siebie, ze zręcznością delfina rozbijającego fale, wznosił się na wyżyny dyplomacji. Kiedy skończył wywód, zapadła grobowa cisza. Bernard Falgou spojrzał na niego z na wpół otwartymi ustami. Michèle Carnavan odkaszlnęła, a następnie, w obliczu tchórzostwa kolegów, zabrała głos:
– Moim zdaniem Daniel perfekcyjnie podsumował nasze obawy.
– Tak, bezbłędnie – wtrącił natychmiast Bernard Falgou, jakby lekko porażony prądem.
Maltard patrzył na Daniela z niewzruszonym wyrazem twarzy.
– Panie Mercier, gratuluję genialnej strategii – skwitował lodowatym tonem.
*
Jean-Bernard Desmoine, główny dyrektor finansowy Sogetec, który specjalnie przyszedł na zebranie poświęcone prezentacji nowych celów stawianych przed oddziałem Paris-Nord, ani na chwilę nie spuścił z Daniela oczu. Ledwie zdążył nabazgrać kilka słów w notatniku, kiedy Mercier wyjaśnił w klarowny sposób, przytaczając na poparcie swoich słów niepodważalne dane liczbowe, że działu finansów nie da się z dobrym skutkiem podzielić na trzy odrębne ośrodki, lecz co najwyżej na dwa.
– Dziękuję wszystkim za obecność – powiedział na koniec Jean-Bernard Desmoine – możecie wracać na swoje stanowiska. – Chciałbym z panem porozmawiać, panie Maltard.
Ten ostatni skinął głową z fałszywym, służalczym uśmiechem, po czym łypnął na Daniela. Tylko Bernard Falgou dostrzegł zimną nienawiść płonącą w spojrzeniu, jakie nowy przełożony rzucił swojemu zastępcy. Po wyjściu z sali konferencyjnej Falgou natychmiast ujął Daniela pod ramię.
– Wykończyłeś Maltarda! Znokautowałeś go! – podsu-mował.
– Nie, no coś ty… – zaprzeczył błyskawicznie Daniel.
– Ależ tak – wtrąciła Françoise – jest skończony. – To właśnie usłyszy od Desmoine’a, obaliłeś wszystkie jego argumenty.
Koledzy otoczyli go ciasnym kręgiem, podekscytowani odkryciem w osobie kolegi cichej siły, która potrafiła lepiej bronić ich interesów niż najbardziej radykalni związkowcy lub niejeden prawnik krasomówca. Chwalili jego spokój, pewność siebie i ten niesamowity sposób, w jaki z największym taktem wydobył kilka niewygodnych faktów.
– To się dopiero nazywa klasa – skomentowała Michèle Carnavan.
*
Po powrocie do biura Daniel usiadł na obrotowym krześle, pogłaskał kapelusz, który położył przed sobą, i rozkoszował się spokojem panującym w pomieszczeniu. Zamknął oczy. Ani razu nie ujawniły się przytłaczające napady lęku, które towarzyszyły mu od najwcześniejszych lat dzieciństwa, wręcz przeciwnie ogarnął go krzepiący błogostan. Jeszcze kilka dni temu sama myśl o konfrontacji z Jeanem Maltardem podniosłaby mu ciśnienie, a po ostatnim przełkniętym kęsie posiłku pojawiłaby się zgaga. Przez całe popołudnie, napięty jak struna, bez końca odtwarzałby w głowie wymianę zdań, do której by między nimi doszło, ganiąc się za użycie niezdarnego zwrotu, takiego czy innego wyrażenia, powołanie na ten czy inny punkt, przez który z pewnością przegrałby w starciu z przełożonym. Wyszedłby z pracy zmasakrowany, wykrwawiony. Teraz jednak nic takiego się nie działo. Czuł się tak dobrze, jakby wypoczywał nad morzem i spacerował po miękkim piasku późnym letnim popołudniem. Cała sytuacja była co najmniej zaskakująca. Jakby prawdziwy Daniel Mercier w końcu wyszedł z cienia, a poprzedni był tylko niedokończonym prototypem, rodzajem szkicu. Podniósł żaluzje w oknie, pozwalając promieniom zimowego słońca wpadać do środka, po czym zabrał się za dokumenty Sogetec.
*
Chwilę po wybiciu godziny siódmej Jean Maltard, bez pukania, pchnął szklane drzwi gabinetu swojego zastępcy.
– Nie idziesz do domu? – zapytał oschle. – Jest już dawno po godzinach, ale nie spodziewaj się dodatkowego wynagrodzenia.
Daniel posłał mu niewzruszone spojrzenie.
– Skończę tylko Sofrem i już mnie nie ma.
– Zajmiesz się tym jutro – przerwał mu Maltard – dość na dziś, nikogo już nie ma, weź z nich przykład.
Daniel bez słowa odłożył długopis Parker z wygrawerowanymi inicjałami, prezent od żony na piątą rocznicę ślubu. Wstał, wyłączył komputer, zgasił ekran minitela i włożył na głowę filcowy kapelusz. Kapelusz na głowie sprawia, że ten, kto go nosi, cieszy się niekwestionowanym autorytetem wśród tych, którzy go nie mają, pomyślał. I rzeczywiście Jean Maltard nagle wydał mu się mały. Jakby nagle skurczył się w oczach. Przypominał insekta, nie wyższego od włosia wykładziny, wściekle brzęczącego i machającego skrzydełkami; wystarczyłoby, żeby Daniel postawił na nim podeszwę buta.
– Nie masz co się łudzić! – odezwał się niespodziewanie Maltard. – Czekasz, aż Desmoine do ciebie zadzwoni, co? – dodał z jadowitym uśmiechem.
– On… już do mnie zadzwonił… – To wyznanie lekko zszokowało jego przełożonego, który na chwilę oniemiał i tylko patrzył na Daniela.
– Desmoine do ciebie zadzwonił? – powtórzył, cedząc słowa przez zęby.
– Tak – potwierdził lakonicznie Daniel, wkładając płaszcz.
– Czego chciał? – zapytał Maltad.
– Umówić się ze mną na śniadanie. W piątek.
– Na śniadanie? Z tobą? – zdumiał się Maltard. Mówił szeptem, jakby to była kabalistyczna formuła, której nie należy wymawiać zbyt głośno, bo groziłoby to katastrofą.
– Tak, zaprosił mnie. – Daniel pochylił się nad teczką, żeby wsunąć do środka dokumenty.
Zapadła długa cisza, którą przeciął głuchy dźwięk zamykanych zatrzasków, metaliczny zgrzyt był sygnałem do wyjścia. Obaj bez słowa zjechali windą i rozdzielili się przed wyjściem z budynku, bez podania sobie ręki na pożegnanie. Maltard patrzył na odchodzącego chodnikiem Daniela, po czym wszedł do pierwszej kawiarni i zamówił sobie podwójny rum. Sylwetka zastępcy w płaszczu i czarnym kapeluszu będzie go prześladować przez większą część nocy.Sekretarka przyniosła croissanty i jajka w ocieplaczach. Daniel domyślił się, że szydełkowane czapeczki miały na celu utrzymanie skorupki w cieple. Koniecznie musi o tym powiedzieć Véronique. Jean-Bernard Desmoine siedział naprzeciwko; obaj spoczęli w dużych fotelach z białej skóry, na osiemnastym piętrze siedziby Sogetec, przy oknie, z którego roztaczał się widok na Paryż. Człowiek, którego gabinet znajdował się tyle metrów nad ziemią, na pewno czuł się ważny.
– Smacznego – powiedział Desmoine, ściągając czepek z jajka. – Jestem maniakiem, jeśli chodzi o czas gotowania – dodał z uśmiechem.
A więc o to chodziło, pomyślał Daniel, który w porę przypomniał sobie, że nie rozbija się skorupki jajka nożem, jak zwykł to robić w domu, tylko łyżeczką. Zdjął czapeczkę i postukał w skorupkę.
– Danielu, nie zamierzam owijać w bawełnę. Twoja analiza kondycji działu finansowego zrobiła na mnie ogromne wrażenie. – Daniel chciał udzielić najbardziej skromnej odpowiedzi, jaka tylko przyszła mu do głowy, ale nie zdążył. – Nic nie mów – ciągnął Desmoine – żadnej fałszywej skromności, między nami to zbędne. Kawy?
Dyrektor finansowy podał mu filiżankę. Gdyby kilka dni wcześniej powiedziano mu, że sam Desmoine naleje mu kawę… Zazwyczaj zadowalał się czekaniem na opadnięcie plastikowego kubeczka w automacie na siódmym piętrze. Desmoine zanurzył czubek rogalika w filiżance i przeżuwając, roztoczył przed Danielem wizję jego przyszłości lepiej niż profesjonalny jasnowidz.
– Znam się na ludziach – zapewnił z poczuciem pewności tych, których gabinety znajdują się na wyższych kondygnacjach biurowców. – Na ludziach i prowadzeniu firmy – dodał z zamyśleniem. – W naszej branży niespodzianki są rzadkością, po pierwszym roku wiadomo, z kim ma się do czynienia, potem pracownik wolno ewoluuje lub nie, ale bez zaskakujących zwrotów, rozumiesz mnie? – Z pełnymi ustami Daniel skinął głową na znak, że tak, że rozumie. Desmoine z wrodzonym autorytetem nalał mu kolejną filiżankę. – Kawa to podstawa – dodał – Balzac wypijał całe litry kawy, oczywiście czytałeś Balzaca.
– Oczywiście, czytałem – przytaknął Daniel, który nigdy nie czytał Balzaca.
– Masz głowę na karku, dlaczego więc nie miałbyś pełnić ważniejszej funkcji w Sogetec? Potrzebujesz stanowiska na miarę twoich umiejętności.
– Stanowiska – mruknął Daniel – ma pan na myśli to…
– Maltard jest durniem – wszedł mu w słowo Desmoine – to nie podlega dyskusji, ale z powodów, które ciebie nie dotyczą i których osobiście nie pochwalam, muszę go zatrzymać. Z drugiej strony wolałbym, żebyś to ty był kierownikiem działu finanso-wego. – Daniel spojrzał na szefa, z croissantem zawieszonym nad filiżanką. – Danielu, proponuję ci zarządzanie działem finansowym Sogetec, ale poza stolicą. Wiem, że mieszkasz w Paryżu, ale to jedyna propozycja, jaką mogę ci złożyć. Pierre Marcoussi, który pełnił tę funkcję w Rouen, odchodzi z powodów zdrowotnych, to jeszcze nie jest oficjalne. Zacząłbyś w styczniu.
*
Kapelusz. Tak, kapelusz. Kapelusz był odpowiedzialny za ostatnie wydarzenia, które zaburzyły bieg jego życia. Daniel był tego pewien. Wystarczyło, że leżał na jego głowie, a natychmiast uodparniał go na trudy codzienności. Co więcej, wyostrzał umysł i popychał do podejmowania ważnych decyzji. Bez niego nigdy nie odważyłby się zwrócić do Maltarda tak, jak to zrobił na zebraniu. Nigdy nie znalazłby się na osiemnastym piętrze, jedząc jajka na miękko z Desmoine’em. Przeczuwał podskórnie, że coś z prezydenta pozostało w kapeluszu, w niematerialnej postaci, może na poziomie mikrocząsteczek, jakby oddech przeznaczenia.
– Dziękuję – mruknął Daniel, zwracając się zarówno do kapelusza, jak i przełożonego.
– Zatem zgadzasz się? – zapytał Desmoine, przełykając ostatni kęs croissanta.
– Tak, zgadzam się – odparł Daniel, patrząc mu prosto w oczy.
– Wyśmienicie – ucieszył się dyrektor finansowy, wyciągając rękę do uścisku. Potem pochylił się nad jajkiem bez czapeczki. – Takiego nie masz – dodał z uśmiechem. Następnie postukał je u góry rączką łyżeczki, zrobił małą dziurkę i powtórzył operację u podstawy jajka, po czym przechylił głowę, żeby przełknąć zawartość. – Codziennie z rana surowe jajko. To moja mała przyjemność… – wyznał Jean-Bernard Desmoine, niemal przepraszającym tonem.Zimowe słońce przebijało się przez zasłony, tworząc świetlne plamy na piersiach Fanny, która leżała z na wpół otwartymi oczami. Wydarzenia z poprzedniego wieczora wracały do niej łagodnie, urywkami, w przeciwieństwie do snów, które znikają zaraz po przebudzeniu. Owinięty prześcieradłem jak togą Édouard słucha. Édouard gwałtownie zrywa się z łóżka. Édouard patrzy na inicjały na kapeluszu. Potem odgłos trzaskających drzwi i jeszcze: „Nie musiałaś w tym celu marnować mi weekendu”. Cichnący stukot butów Édouarda na korytarzu. A więc koniec. Nie był to sen, naprawdę się skończyło. Nigdy więcej Fanny nie wróci do pokoju w Batignolles, nigdy więcej nie będą organizować potajemnych spotkań w Paryżu ani w normandzkim porcie, nigdy więcej nie wstanie w nocy, żeby włączyć minitel w poszukiwaniu Alpha75 na liście użytkowników serwisu 3615 Aline. Koniec. Jak to możliwe, żeby tak łatwo zniknąć z czyjegoś życia? W ostatecznym rozrachunku chyba równie łatwo, jak się do niego wkroczyło. Zrządzenie losu, krótka rozmowa i coś się zaczyna. Zrządzenie losu, krótka rozmowa i coś się kończy. Wcześniej próżnia. Później pustka. Co jej zostało po Édouardzie? Nic. Nawet jednego drobiazgu, jakkolwiek banalnego, wzbudzającego emocje, które trzeba by stłumić. Nic. Ani zapalniczki, ani breloczka, ani apaszki, ani tym bardziej wspólnego zdjęcia czy listu napisanego jego ręką. Nic. Leżała tak przez długi czas, plamy słoneczne ogrzewały jej piersi i brzuch, po czym obróciła głowę w lewo. Spoczywający na kołdrze kapelusz wciąż był tam, gdzie go zostawiła. Przypomniała sobie, że nie powinno się odkładać kapelusza na łóżko, co było głupim przesądem, podobnie jak przechodzenie pod drabiną czy czarne koty. Fanny nie wierzyła w takie bzdury. I to wszystko przez kapelusz, pomyślała. Kim był F. M.? Nawet nie wyobrażał sobie, jaki ciąg wydarzeń uruchomił jego kapelusz… Próbowała odtworzyć w głowie twarz mężczyzny, którego wymyśliła zeszłej nocy – wspaniałego kochanka, który podarował jej kapelusz podobny do własnego i kazał wygrawerować jej inicjały w ramach miłosnego hołdu. Żaden ze znanych jej mężczyzn nie byłby do tego zdolny, nie wykrzesałby z siebie równego rozmachu, nie miał w sobie dość galanterii. Czy był wysoki, szczupły, czy średniego wzrostu? Miał brązowe, blond czy siwe włosy? Nie potrafiła wyobrazić sobie jego twarzy. Skłamała, pierwszy raz od tak dawna, a kłamstwo odniosło skutek. Ani razu Édouard nie oburzył się, nie powiedział: „Nie wierzę ci! Kłamiesz”. Nie. Myśl, że Fanny łgała jak z nut, nawet nie zaświtała mu w głowie. Zresztą nigdy nie czytał żadnego z jej opowiadań, właśnie to sobie uświadomiła i przypomniała sobie hasło przewodnie konkursu: „Historia z życia wzięta”. Historia z Édouardem się skończyła. Z powodu kapelusza. Musiała o tym napisać.ASLAN
Szanowny Panie,
na załączonej kartce znajdzie Pan informacje, o które Pan prosi: adres brasserie, w której zgubiłem Pański bezcenny kapelusz, dokładny dzień jego utraty, a nawet godzinę. Z nadzieją, że to definitywnie zakończy naszą korespondencję.
Przesyłam także buteleczkę mojego najnowszego dzieła, które może Pan ofiarować wybranej przez siebie kobiecie. Nie musi Pan odpowiadać na mój list.
Aslan