Kaspar. Książę kotów - ebook
Kaspar. Książę kotów - ebook
Poznaj niesamowite przygody kociego księcia!
Pewnego dnia do eleganckiego hotelu Savoy przybywa w wiklinowym koszyku czarny kot. Nie jest to jednak zwyczajny mruczek, jakich wiele mieszka w mieście. To Kaspar, książę kotów. Zanim znalazł się w pięknym pokoju londyńskiego hotelu, poznał zgiełk i gwar Nowego Jorku, mieszkał w ponurej izdebce na poddaszu i, razem z ocalałymi pasażerami Titanica, czekał na ratunek w zatłoczonej szalupie. Czy to możliwe, żeby jeden mały kot przeżył tyle przygód?
Mówi się, że koty żyją dziewięć razy. Kto przeczyta historię Kaspara, zawsze już będzie tego pewien….
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-441-2 |
Rozmiar pliku: | 6,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książę Kaspar Kandinsky przybył do hotelu w koszyku. Wiem, bo sam go wnosiłem. Tamtego ranka niosłem wszystkie rzeczy hrabiny i mogę wam powiedzieć, że było ich potwornie dużo.
Byłem boyem hotelowym. Moja praca polegała na pomaganiu gościom: otwieraniu drzwi, noszeniu bagaży oraz spełnianiu innych poleceń – od czyszczenia butów po doręczanie telegramów. Musiałem pamiętać wszystkie nazwiska i tytuły przybyłych do hotelu, co nie było takie proste, bo ciągle zjawiał się ktoś nowy. Każde zadanie wykonywałem z uprzejmym uśmiechem na twarzy, okazując gościom należny im szacunek. Najważniejsze w pracy boya jest to, aby wszelkie prośby spełniać natychmiast. Trzeba być gotowym na każde zawołanie i kiwnięcie palcem. Stale słyszałem: „Johnny, pośpiesz się”, „podskocz tu szybko, chłopcze”, „zrób to w okamgnieniu”, albo „hop, hop!”. Goście pstrykali na mnie palcami, a ja leciałem jak błyskawica, szczególnie wtedy, gdy w pobliżu była pani Blaise, główna przełożona personelu.
Łatwo nam było usłyszeć jej nadejście, bo grzechotała jak pędzący kościotrup. A to przez wielki pęk kluczy, który wisiał u jej pasa. Kiedy pani Blaise była zła, a zdarzało się to często, jej głos brzmiał jak puzon. W hotelu nie było pracownika, który nie drżałby na ten dźwięk. Pani Blaise życzyła sobie, żeby tytułować ją „Madame”, ale na naszym piętrze hotelowym, gdzie mieszkali boye, pokojówki i kucharki, nazywaliśmy ją „Czaszką”, bo nie dość, że idąc, brzęczała jak worek z kośćmi, to jeszcze była przeraźliwie chuda – wyglądała jak kościotrup. Staraliśmy się nie wchodzić jej w drogę.
W jej oczach najmniejsze niedociągnięcie – przygarbione plecy, rozczochrane włosy, brudne paznokcie – było przestępstwem. Jednak za najgorszą zbrodnię uważała ziewanie. I to właśnie na ziewaniu Czaszka przyłapała mnie tamtego ranka, tuż przed przyjazdem hrabiny. Przechodząc koło mnie w lobby, groźnie syknęła:
– Widziałam, urwisie, jak ziewałeś! I na dodatek ta czapka na bakier! Wiesz, że tego nie toleruję. Popraw ją natychmiast! A jeśli jeszcze raz ziewniesz, to zrobię z ciebie siekane kotlety!
Gdy poprawiałem czapkę, zobaczyłem, że pan Freddie otwiera drzwi jakiejś damie. Odźwierny pstryknął na mnie palcami i po chwili szedłem obok tej eleganckiej pani, niosąc przez lobby jej kosz z kotem w środku. Zwierzak miauczał tak głośno, że wszyscy zaczęli się na nas gapić. Właściwie to nie miauczał, ale zawodził prawie ludzkim, drżącym głosem. Dama podeszła energicznie do recepcji i oznajmiła z mocnym, jak się później dowiedziałem – rosyjskim, akcentem:
– Jestem hrabina Kandinsky. Mam zarezerwowany apartament dla siebie i Kaspara. Z fortepianem i z widokiem na rzekę. Wysłałam wam telegram z moimi wymaganiami.
Hrabina mówiła tak, jakby była przyzwyczajona do tego, że wszyscy jej słuchają i wykonują jej polecenia. W hotelu Savoy takich osób gościło wiele: bogatych, sławnych, magnatów, lordów i dam, a nawet premierów i prezydentów. Muszę przyznać, że szybko przestałem zwracać uwagę na ich arogancję i próżność. Nauczyłem się, że gdy ukryję niechęć do nich za miłym uśmiechem, to niektórzy z nich, szczególnie Amerykanie, mogą mi dać niezłe napiwki.
– Uśmiechaj się i merdaj ogonem – radził mi pan Freddie. Pracował jako odźwierny w Savoyu ponad 20 lat, więc wiedział, co mówi. To była dobra rada. Jak bym nie był traktowany, zawsze się uśmiechałem i byłem przymilny jak szczeniaczek.
Gdy po raz pierwszy ujrzałem hrabinę Kandinsky, pomyślałem, że jest po prostu kolejną bogatą arystokratką. Było w niej jednak coś, co mnie od razu zauroczyło. Idąc do windy, jakby płynęła, majestatycznie szeleszcząc fałdami sukni, w kapeluszu ze strusimi piórami, powiewającymi jak żagle na wietrze. Kiedy tak szliśmy, to wszyscy, łącznie z Czaszką, kłaniali się jej uprzejmie lub kiwali głową w jej kierunku. Poczułem wtedy, że blask jej sławy i wielkości otacza także mnie.
Nagle znalazłem się w centrum zainteresowania. Będąc czternastoletnim boyem hotelowym, porzuconym niegdyś jako niemowlę na schodach sierocińca w Islington, nie miałem dotychczas wielu okazji, aby czuć się kimś ważnym. Idąc z hrabiną i jej zawodzącym kotem w koszyku, poczułem się naprawdę wyjątkowo. I chyba było to po mnie widać, bo hrabina, marszcząc czoło, zapytała:
– Skąd ten uśmiech, chłopcze?
Nie mogłem jej powiedzieć prawdy, więc szybko wymyśliłem odpowiedź:
– Przez pani kotkę, hrabino. Ona tak śmiesznie miauczy.
– To nie kotka. To kocur. I to nie mój – odpowiedziała hrabina. – Kaspar nie jest niczyim kotem. Jest księciem kotów. To jest książę Kaspar Kandinsky, a książę nie należy do nikogo, nawet do hrabiny – dodała i spojrzała na mnie z uwagą.
– Coś ci powiem. Podoba mi się, jak się uśmiechasz. Anglicy nie uśmiechają się tak często, jak powinni. Nie śmieją się, nie płaczą, a to błąd. My, Rosjanie, kiedy chcemy się śmiać, śmiejemy się. Kiedy chcemy płakać, płaczemy. Książę Kaspar to rosyjski kot. Teraz jest bardzo nieszczęśliwy, więc płacze. Myślę, że to naturalne.
– Dlaczego jest taki nieszczęśliwy? – odważyłem się zapytać.
– Bo jest zły na mnie. Nie lubi podróżować. Woli przebywać w moim domu w Moskwie. Tłumaczę mu: „Jak mogłabym śpiewać w operze londyńskiej, nie podróżując?”. Ale on mnie nie słucha. W podróży zawsze robi dużo zamieszania i hałasu, ale gdy wypuszczę go z koszyka, znów będzie zadowolony. Sam zobaczysz.
Rzeczywiście, Kaspar umilkł, gdy tylko znalazł się na środku salonu hrabiny. Najpierw jedną łapą zbadał dywan, po czym wyskoczył z koszyka i zaczął przechadzać się po pokoju. Wtedy zrozumiałem, dlaczego hrabina nazywa go księciem kotów. Był czarny jak węgiel, od czubka nosa po koniuszek ogona, a jego jedwabiście gładka sierść aż lśniła. Był pięknym kotem i dobrze o tym wiedział. Poruszał się krokiem pełnym gracji, z wysoko podniesioną głową i zadartym ogonem.
Właśnie miałem opuścić pokój, żeby przynieść resztę walizek, kiedy hrabina zawołała mnie, tak jak zazwyczaj robią goście, gdy chcą mnie nagrodzić napiwkiem. Biorąc pod uwagę jej tytuł, strusie pióra i cały drogi ekwipunek, z którym przyjechała, liczyłem na hojny napiwek. Okazało się jednak, że wcale nie zamierza mi go dać.
– Twoje imię. Chce wiedzieć, jak się nazywasz – powiedziała, zdejmując z gracją kapelusz.
– Johnny Trott, proszę hrabiny – odpowiedziałem. Zaśmiała się, ale nie miałem jej tego za złe, bo czułem, że nie drwiła ze mnie.
– Bardzo zabawne – rzekła. – Ale kto wie? Może dla ciebie Kandinsky też brzmi zabawnie.
W tym czasie Kaspar wskoczył na sofę. Po chwili z niej zszedł i zaczął ostrzyć pazury, najpierw o zasłonę, a potem o jeden z foteli. Zajrzał za biurko, pod fortepian, wskoczył na parapet; zachowywał się przy tym jak książę, który właśnie ogląda swój nowy pałac. Na koniec usadowił się na fotelu koło kominka, skąd nas obserwował zza półprzymkniętych powiek. Najwidoczniej książę uznał wnętrze za godne jego dostojnej osoby.
– Wygląda na bardzo mądrego kota – powiedziałem.
– Mądrego? Mądrego? On nie jest mądry, Johnny Trott – hrabina była najwyraźniej niezadowolona z mojej oceny kota. – On jest piękny! To najpiękniejszy kot w całej Rosji, w całej Anglii, na całym świecie! Nie ma drugiego takiego kota jak książę Kaspar. On nie jest mądry – on jest wspaniały. Zgadzasz się ze mną, Johnny Trott?
Czym prędzej przytaknąłem. Nie mogłem się z nią nie zgodzić.
– Chciałbyś go pogłaskać? – zapytała po chwili hrabina.
Przykucnąłem przy fotelu, ostrożnie wyciągnąłem rękę i przez chwilę głaskałem Kaspara palcem po szyi. Poczułem, że to wszystko, na co pozwala mi w tym momencie.
– Myślę, że cię polubił – powiedziała hrabina. – W jego mniemaniu, jeśli nie jesteś przyjacielem, to jesteś wrogiem. Nie podrapał cię, więc uważa ciebie za przyjaciela.
Kiedy wstałem, hrabina przyjrzała mi się wnikliwie.
– Ciekawa jestem, czy dobry z ciebie chłopiec, Johnny Trott. Czy mogę ci zaufać?
– Myślę, że tak, hrabino – odpowiedziałem.
– To mi nie wystarcza, Johnny, muszę mieć pewność.
– Tak – odparłem.
– W takim razie mam dla ciebie bardzo odpowiedzialne zajęcie. Podczas mojego pobytu w Londynie będziesz się opiekować księciem Kasparem. Jutro rano rozpoczynam próby w operze Covent Garden. „Czarodziejski Flet”. Mozart. Jestem Królową Nocy. Znasz tę operę?
Zaprzeczyłem ruchem głowy.
– Pewnego dnia ją usłyszysz. Może kiedyś zaśpiewam ją dla ciebie, kiedy będę ćwiczyć przy fortepianie. Ćwiczę codziennie po śniadaniu. Książę Kaspar jest bardzo szczęśliwy, kiedy śpiewam. W domu w Moskwie lubi leżeć na fortepianie i słuchać, jak śpiewam. Macha wtedy ogonem, tak jak teraz. Popatrz na niego. To oznacza, że jest zadowolony. Kiedy jestem na próbach, muszę być pewna, że dobrze się nim opiekujesz. Zrobisz to dla mnie? Będziesz go karmił? Rozmawiał z nim? Wyprowadzał na spacery rano i wieczorem? On to bardzo lubi. Nie zapomnisz?
Hrabina Kandinsky nie była osobą, której łatwo można odmówić. Poza tym, muszę przyznać, jej prośba bardzo mi schlebiła. Zastanawiałem się, jak pogodzę nowe obowiązki z pracą w hotelu. Byłem też ciekaw, czy dostanę za to spory napiwek, chociaż nie śmiałemjej o to zapytać.
Hrabina uśmiechnęła się i wyciągnęła do mnie rękę w eleganckiej rekawiczce. Zawahałem się. Nigdy dotąd żaden z gości nie podał mi ręki. Boye hotelowi po prostu nigdy nie ściskają dłoni gości. Poczułem jednak, że hrabina tego ode mnie oczekuje. Uścisnąłem więc jej dłoń; była mała, a rękawiczka bardzo miękka.
– Ty, ja i książę Kaspar będziemy dobrymi przyjaciółmi. Wiem to. Możesz teraz nas zostawić.
Odwróciłem się, żeby odejść.
– Johnny Trott – zaśmiała się znów. – Przepraszam, ale masz bardzo śmieszne nazwisko, może nawet najśmieszniejsze, jakie kiedykolwiek słyszałam. Doszłam do wniosku, że jesteś dobrym chłopcem, Johnny Trott. Wiesz, dlaczego tak myślę? Nie poprosiłeś mnie o pieniądze. Zapłacę ci pięć szylingów tygodniowo przez trzy miesiące – jestem tutaj przez trzy miesiące w operze. Ach, znowu się uśmiechasz, Johnny Trott. Lubię, kiedy się uśmiechasz. Myślę, że gdybyś miał ogon, machałbyś nim jak książę Kaspar.
Kiedy przyniosłem kufry hrabiny i ustawiałem je w hallu apartamentu, usłyszałem, jak diwa śpiewa, akompaniując sobie na fortepianie. Kątem oka zobaczyłem Kaspara leżącego naprzeciw hrabiny, zapatrzonego w nią i poruszającego z zadowoleniem ogonem.
Po wyjściu zatrzymałem się przed drzwiami jeszcze na chwilę, aby posłuchać hrabiny. Już wtedy wiedziałem, że nigdy nie zapomnę tego dnia, ale nawet w najśmielszych marzeniach nie wyobrażałem sobie, że przyjazd hrabiny i Kaspara zmieni moje życie na zawsze.
Wcale nie Johnny Trott
Nigdy nie miałem matki ani, rzecz jasna, ojca, ani sióstr i braci. W każdym razie nic mi o nich nie wiadomo. Nie, żebym kiedykolwiek się nad sobą użalał. Nie tęskni się do czegoś, czego się nie miało. Często jednak o tym myślę. Kiedy jako mały chłopiec dorastałem w sierocińcu w Islington, to nieraz wyobrażałem sobie, kim mogłaby być moja matka, jak wyglądała, jak się ubierała, jak mówiła. Nad ojcem jakoś nigdy się nie zastanawiałem, sam nie wiem dlaczego.
Miałem chyba około dziewięciu lat, kiedy wracając ze szkoły ulicą Tollington, zauważyłem ładną kobietę w przejeżdżającym powozie. Powóz zatrzymał się akurat przede mną. Kobieta była ubrana na czarno i zauważyłem, że płakała. Nie wiem dlaczego, ale uśmiechnąłem się do niej, a ona odwzajemniła mój uśmiech. W tamtej chwili byłem pewny, że to była moja matka. Powóz pojechał jednak dalej, a ona w nim. Śniłem o niej przez całe miesiące, ale z czasem moje wspomnienie wyblakło, a z nim moje sny. Wyobrażałem sobie inne matki. Nie musiały być ani bogate, ani wysoko urodzone, ale też nie chciałem myśleć o tym, że moja matka mogłaby czerwonymi od zimna rękami na kolanach szorować czyjąś podłogę. Przede wszystkim moja matka musiała być piękna. Nie mogła być ani za stara, ani za młoda. Nie mogła mieć innych dzieci. Chciałem być jedynakiem. Naturalnie powinna mieć jasne włosy, bo moje włosy były jasne.
Po paru dniach zdecydowałem, że hrabina Kandinsky całkowicie odpowiada moim wyobrażeniom. Miała jasne włosy, była nad wyraz piękna i elegancka, w odpowiednim wieku, aby być moją matką, i z tego, co na razie wiedziałem – bezdzietna. Jeśli ona była moją matką, to ja sam musiałem być rosyjskim księciem lub hrabią – było mi obojętne, którym z nich. Im więcej o tym myślałem, tym bardziej podobał mi się mój pomysł i coraz częściej bujałem w obłokach. Leżałem w moim małym pokoiku dla służby na poddaszu, gdzie dach przeciekał, a rury kanalizacyjne bulgotały, i śniłem swój sen, oczywiście zdając sobie sprawę, że jest kompletną bzdurą. Wierzyłem jednak w niego na tyle, żeby sprawiał mi przyjemność.
Teraz, gdy patrzę wstecz, wiem, że to właśnie ta głupia zmyślona historia i moje obowiązki związane z opieką nad kotem sprawiały, że tak bardzo lubiłem przebywać w pokojach hrabiny podczas jej prób. Wchodziłem tam pod byle jakim pretekstem, przy każdej okazji, tak często, jak tylko mogłem bez zwracania uwagi na moją nieobecność w lobby. Ciągle jeździłem do góry i na dół z bagażami i za każdym razem wymykałem się na chwilę, żeby sprawdzić, jak radzi sobie Kaspar. Pan Freddie oczywiście zauważył moje znikanie – on widział wszystko.
– Gdzie ty się podziewasz, młody człowieku? – spytał mnie kiedyś, gdy pojawiłem się na dole.
– Nigdzie – odpowiedziałem, wzruszając ramionami.
– Tylko żebyś się tym nie naraził Czaszce. Lepiej uważaj na siebie.
Wiedziałem, że pan Freddie mnie nie wyda.
Zazwyczaj Kaspar siedział w oknie sypialni, obserwując dymiące barki na rzece, lub spał zwinięty na swoim fotelu w salonie. Dopóki jego jedzenie nie było nałożone do miski i nie zdecydował, że chce jeść, prawie na mnie nie spoglądał. Przez te pierwsze dni wydawało mi się, że traktował mnie z zimnym dystansem – tak, jak większość gości przyjeżdżających do Savoya. Chciałem go znowu pogłaskać, ale nie odważyłem się, gdyż wyczytałem w jego wzroku, że sobie tego nie życzy. Odważyłem się jednak do niego mówić – pewnie dlatego, że nie mógł mi odpowiadać. Kucałem koło jego fotela, gdzie kładł się po jedzeniu, i tłumaczyłem mu, że nie nazywam się Johnny Trott, tylko hrabia Mikołaj Kandinsky. Wiedziałem, że car Rosji nazywał się Mikołaj, uznałem więc, że to imię jest dla mnie odpowiednie. Mówiłem mu, że jestem synem hrabiny, która przyjechała do Londynu, aby mnie odszukać, i że w związku z tym powinien mnie traktować z większym szacunkiem, nawet jeśli ma tytuł księcia, i że w gruncie rzeczy nie ma większej różnicy między księciem a hrabią.
Kaspar wsłuchiwał się w moje opowieści, ale szybko mu się nudziły; zaczynał wtedy głośno mruczeć, zamykał oczy i zasypiał. Pewnego dnia mnie zaskoczył, wskakując po jedzeniu na moje kolana. Miałem śmiałą nadzieję, że w końcu zacznie traktować mnie jak równego sobie, że uwierzył w moją historię, i że moglibyśmy zostać przyjaciółmi. Pogłaskałem go więc.
Oczekiwałem za wiele. Kaspar wbił pazury w moje kolano, po czym skoczył na parapet, zupełnie mnie ignorując. Poruszając ogonem, przyglądał się barkom na rzece. Podszedłem do niego, żeby go ułagodzić.
– Ja też ciebie kocham – powiedziałem z sarkazmem, ale kiedy to mówiłem, wiedziałem, że jest to prawda. Kaspar był niewdzięcznym, wyniosłym stworzeniem, ale mimo to go kochałem i chciałem, żeby on też mnie pokochał. Muszę przyznać, że były momenty, kiedy podobała mi się ta jego arystokratyczna wyniosłość. Dwa razy dziennie podczas przerw w pracy brałem go na spacer. Chodziliśmy do parku nad rzeką, ale, żeby wyjść z hotelu, musiałem go przeprowadzać na smyczy z windy przez lobby do drzwi wejściowych. Przysięgam, że Kaspar zdawał sobie sprawę z tego, że wszyscy na niego patrzą i że go podziwiają. Dobrze wiedział, jak zrobić wrażenie, stąpając dostojnie i uroczyście, jak przystało na księcia, z ogonem majestatycznie postawionym na sztorc. Jaki ja byłem dumny! Pan Freddie uchylał przed nami kapelusz. Było trochę kpiny w tym geście, ale nie do końca. Pan Freddie wiedział, co to klasa, a Kaspar klasę miał. Nikt nie odważyłby się w to wątpić. Nawet psy w parku to wiedziały. Jedno miażdżące spojrzenie Kaspara i psy rezygnowały z wszelkich zamiarów zaczepiania kota. Z podkulonymi ogonami szczekały na nas, ale z bezpiecznej odległości. Kaspar dawał im do zrozumienia, że ich nie znosi, i całkowicie je ignorował.
Jakieś sześć tygodni później po raz pierwszy okazał mi czułość. Siedział przy mnie na ławce, wygrzewając się w słońcu, a ja, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, zacząłem go głaskać po głowie. Popatrzył na mnie, jakby dając mi znak, że nic się nie stało, i uśmiechnął się do mnie. Przysięgam, że się uśmiechnął! Poczułem, że jego pyszczek wpycha się w moją dłoń, i usłyszałem, jak mruczy. Jego ogon zaczął się trząść z przyjemności. Brzmi to głupio, ale w owej chwili byłem tak szczęśliwy, że prawie sam zacząłem mruczeć. Spojrzałem mu w oczy i po raz pierwszy poczułem, że on też mnie lubi i że wreszcie traktuje mnie jak przyjaciela. Poczułem się zaszczycony.
Następnego dnia napotkałem wychodzącą w pośpiechu hrabinę. Otworzyłem przed nią drzwi.
– Jestem spóźniona na próbę! Całe życie jestem gdzieś spóźniona. Czy możesz mi towarzyszyć? Mam ci do powiedzenia coś bardzo ważnego.
Padało, więc trzymałem nad nią parasol. Przeszliśmy przez Strand, weszliśmy do Covent Garden, mijając małpkę kręcącą korbką katarynki, niewidomego żołnierza grającego na akordeonie obok straganu z owocami i konia zaprzęgniętego do wozu z węglem. Koń stał z głową opuszczoną pomiędzy dyszlami, zmoknięty i nieszczęśliwy. Hrabina zatrzymała się, żeby go poklepać. Zobaczywszy właściciela wozu, który właśnie wyszedł z pubu, zwymyślała go w niewybredny sposób i kazała założyć zwierzęciu derkę. Hrabina stwierdziła, że w Rosji nikt nie potraktowałby konia w taki sposób. Woźnica był tak zaskoczony i zawstydzony, że zaniemówił. Poszliśmy dalej.
– Muszę ci podziękować, Johnny Trott. Książę Kaspar jest bardzo zadowolony z pobytu w Londynie. A kiedy on jest zadowolony, to i ja jestem szczęśliwa i wtedy śpiewam lepiej. To prawda. Wiem na pewno, że on jest szczęśliwy, bo dziś się do mnie uśmiechnął. A to nie zdarza się często. To znaczy, że dobrze się nim opiekujesz.
Chciałem powiedzieć, że Kaspar do mnie też się wczoraj uśmiechnął, ale nie mogłem ani nie śmiałem jej przerywać.
– Ponieważ uszczęśliwiłeś nas oboje, Johnny Trott, chcę cię zaprosić do opery w Covent Garden na „Czarodziejski Flet”. Jutro wieczorem, na premierę. Przyjdziesz?
Byłem tak zaskoczony, że nawet nie pomyślałem, żeby jej podziękować.
– Ja? – spytałem.
– Dlaczego nie? Dostaniesz najlepsze miejsce – w loży. W końcu jesteś gościem Królowej Nocy.
– Naprawdę bardzo bym chciał przyjść, pani hrabino – odparłem – ale nie mogę. Kończę pracę o dziesiątej wieczorem.
– Nie martw się. Już to załatwiłam z kierownikiem hotelu – oznajmiła apodyktycznie, machając dłonią. – Powiedziałam mu, że jutro cały dzień masz mieć wolny.
– Ale w operze trzeba wyglądać elegancko, pani hrabino – powiedziałem. – Wiem, jak wyglądają dżentelmeni i damy. Ja nie mam odpowiedniego ubrania.
– To też załatwię, Johnny Trott. Zobaczysz, wszystko załatwię.
I tak zrobiła. Wypożyczyła mi garnitur – pierwszy garnitur w moim życiu. Nie wierzyłem własnym oczom, gdy następnego dnia stałem przed nią w jej salonie, cały czyściutki i uczesany, a ona poprawiała mi muszkę na szyi.
Pamiętam, stałem przed nią i patrząc jej w oczy, chciałem zawołać „mamo” i przytulić się do niej.
Zmarszczyła brwi.
– Dlaczego tak się na mnie patrzysz, Johnny Trott? Chyba masz łzy w oczach. To bardzo dobrze. Jesteś wrażliwym chłopcem, wyrośniesz na mężczyznę o wielkim sercu. Mozart miał wielkie serce i był najwspanialszym mężczyzną na świecie. Może trochę szalonym, ale chyba trzeba być trochę szalonym, żeby być wielkim. Kocham tego człowieka. Coś ci powiem, Johnny Trott. Nie mam ani syna, ani męża. Mam tylko księcia Kaspara i moją muzykę. Jeśli jednak miałabym męża, to byłby nim Mozart, i powiem ci coś więcej – gdybym miała syna, to chciałabym, żeby był taki jak ty. To jest prawda. No, a teraz, Johnny Trott, wezmę cię pod ramię i zaprowadzisz mnie do Covent Garden. Bądź dumny, Johnny Trott. Idź tak, jak chodzi Kaspar. Wyprostuj się, jakbyś był księciem, jakbyś był moim synem.
Tym razem, kiedy pan Freddie uniósł przed nami kapelusz, nie było w tym żadnej kpiny, tylko zdumienie. Kiedy szliśmy, lobby hotelowe ucichło w zupełnym osłupieniu. Cały czas w drodze z hotelu do Królewskiej Opery w Covent Garden czułem się tak, jakbym miał dwa metry wzrostu.
*
Chciałbym powiedzieć, że zapamiętałem każdą chwilę, każdą nutę podczas wieczoru w operze. Tak jednak nie było. Czas minął jak zaczarowany. Jedyne, co pamiętam wyraźnie, to momenty, kiedy na scenie pojawiała się hrabina Kandinsky jako Królowa Nocy, entuzjastyczne oklaski po każdej zaśpiewanej przez nią arii oraz owację na stojąco na zakończenie przedstawienia. Byłemtak dumny z hrabiny, tak pochłonięty jej występem, że włożyłem do ust palce i zagwizdałem jak najgłośniej potrafiłem, ignorując zgorszone spojrzenia naokoło. Dobrze wiedziałem, że to nie przystoi, ale nie przejmowałem się tym. Gwizdałem raz za razem. Stałem i klaskałem, aż kurtyna opadła po raz ostatni.
Kiedy wracaliśmy do hotelu, byłem tak obładowany kwiatami hrabiny, że ledwo widziałem, gdzie idę. Kaspar czekał na nas i miauczał, dopóki nie dałem mu mleka. Hrabina podeszła prosto do fortepianu i nie zdejmując nawet kapelusza, zaczęła cicho grać.
– Gram to zawsze po powrocie z opery, przed pójściem spać. To jest kołysanka Mozarta. Jest piękna, prawda? Książę Kaspar bardzo ją lubi.
Jakby dla potwierdzenia jej słów Kaspar wskoczył na fortepian.
– Johnny Trott – mówiła hrabina, cały czas grając – czy myślisz, że podobałam się dziś publiczności? Musisz powiedzieć mi prawdę.
– Oczywiście – odparłem – nie słyszała pani owacji?
– A tobie, Johnny Trott, czy tobie się podobałam?
– Nigdy nie słyszałem niczego wspanialszego – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Przestała grać i kiwnęła na mnie, abym podszedł do fortepianu. Podniosła rękę i pogłaskała mnie po głowie.
– Idź już spać, Johnny Trott. Jest bardzo późno.
Następnego dnia pan Freddie i cała reszta obsługi hotelowej nabijała się ze mnie niemiłosiernie. Wołali za mną „jaśnie pan”, ale nie przejmowałem się tym wcale. Byłem w siódmym niebie. Podczas naszego spaceru z Kasparem opowiedziałem mu wszystko o poprzedniej nocy w operze, jak wszyscy zachwycili się występem hrabiny, jak cały Londyn będzie o niej niebawem mówić i że powinien być z niej bardzo dumny. Kiedy nie było nikogo w pobliżu, zagwizdałem mu nawet kawałek melodii, którą zapamiętałem, ale jakoś nie zrobiło to na nim wrażenia.
Kiedy pół godziny później wróciliśmy do hotelu, oczekiwałem kolejnych żartów pod moim adresem. Nawet się na nie cieszyłem. Gdy weszliśmy do lobby, zauważyłem jednak, że wszyscy zachowują się jakoś dziwnie, odwracają wzrok i nic nie mówią. Najpierw pomyślałem, że są na mnie obrażeni. Pan Freddie podszedł do mnie i delikatnie odciągnął mnie na stronę. Pomyślałem, że coś zrobiłem nie tak i chce mi poradzić, jak mam się poprawić. Często tak robił, gdy coś mi nie wyszło.
– Najlepiej będzie, jak ci powiem od razu – zaczął. – Chodzi o hrabinę. Godzinę temu miała wypadek niedaleko stąd. Potrącił ją omnibus. Mówią, że weszła prosto pod koła. Nie zauważyła, że nadjeżdżał. Wszyscy ją lubiliśmy, a ty najbardziej. Była dla ciebie prawie jak matka, prawda? Przykro mi, Johnny. To była dobra kobieta, prawdziwa dama o złotym sercu.