Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kaszka z mlekiem. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 września 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kaszka z mlekiem. - ebook

To nie jest kolejny poradnik dla rodziców. To jest prawdziwe życie.

Czytanie o nim sprawi, że będziesz ryczeć ze śmiechu i czerpać pociechę z faktu, że to wszystko przytrafiło się nie tylko tobie…

To książka traktująca szczerze o macierzyństwie takim, jakim naprawdę ono jest. Opowiada o trudnej, czasami szalonej, ale też zabawnej rzeczywistości, o tym, że nie można mieć podejścia "jeden rozmiar dla wszystkich" i jak czasami absolutnie dobrze jest nie wiedzieć, co się robi.

Pisze o nim zupełnie zwyczajna mama – nie owija w bawełnę: mówi o macierzyństwie z całym jego zabałaganionym, zwariowanym i komicznym dobrodziejstwem, bez uniwersalnych rozwiązań, za to z nieodłącznym poczuciem zagubienia. Jej relacje z życiowych lekcji wyniesionych ze zmagań z dwójką małych chłopców – od narodzin przez ząbkowanie, karmienie o trzeciej w nocy, napady złości, sale zabaw aż do odpieluchowania – rozbawią was do łez i tchną w was otuchę, że inni zmagają się z takimi samymi problemami…

Blog i strona na Facebooku prowadzone przez Unmumsy Mum, czyli Sarah Turner odniosły niespodziewany sukces! Szczerość, prostota i poczucie humoru, z którymi pisze o macierzyńskiej rzeczywistości zaskarbiły jej tysiące fanów. Jak to właściwie jest być mamą? Turner opowiada o tym bez cenzury, a malowany przez nią obraz macierzyństwa – w którym jest miejsce zarówno na zachwyt, jak i chwile zwątpienia i konfrontacji z własnymi słabościami – przemawia do licznego grona rodziców nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale w całej Europie i w USA .

Sarah Turner żadnego tematu się nie boi – prowadzi nas przez ciążę (zupełnie niezrozumiale nazywaną stanem błogosławionym), niekończące się nocne karmienia, wyzwania czyhające na spotkaniach dla młodych matek, powrót do pracy; opowiada o zmaganiach z przebojowymi kilkulatkami i o tym, co dobrego może przynieść zanurzenie się w piekielną otchłań sali zabaw.

Nie dowiecie się z tej książki, jakimi być rodzicami, co warto kupić i jak powinniście się czuć w tej roli. Rozbrajającą szczerość tej opowieści da wam natomiast mnóstwo powodów do śmiechu, być może wzruszy, a już bez wątpienia pozostawi was z uczuciem ulgi i myślą: jak dobrze wiedzieć, że nie tylko ja tak mam…

„Blog The Unmumsy Mum jest niesłychanie zabawny. Turner nie boi się mówić o tym, czego inni się wstydzą – uwielbiam ją za to!”

Giovanna Fletcher

O autorce:

Sarah Turner mieszka w Devon z mężem i dwoma synami. Zaczęła pisać po tym, jak rozczarowała ją inna literatura dla rodziców, którą czytała w Internecie. Wszyscy zdawali się radzić sobie tak dobrze. Gdzie były opowieści o mamach, które wyrywały włosy z głowy po kolejnej nieprzespanej nocy i niekończących się powtórkach „Świnki Peppy”? Wtedy Sarah złożyła przysięgę, że będzie dokumentować prawdziwy obraz rodzicielstwa, i tak stała się autorką bloga the unmumsymum

Nie był to pierwszy pamiętnik prowadzony przez mamę w internecie, ale zdecydowanie wyróżniał się na tle innych. Szczerość Turner, jej dystans do siebie i poczucie humoru przyciągnęły do bloga rzesze sfrustrowanych, przemęczonych i przerażonych rodziców, głównie matek, które znalazły w nim gościnną przestrzeń, gdzie czuły, że ich rodzicielskie słabości i niedostatki zostaną wysłuchane i zaakceptowane.

Sarah Turner to mama „niemamusiowata”, nieidealna, ale przez to bardzo prawdziwa.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-180-5
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O książce mamy: List do moich chłopców

Henry i Jude, najdrożsi,

Mój cudowny Henrymisiu i Śliwkowy Aniołku.

Skoro czytacie ten list, to bardzo możliwe, że zamierzacie zapoznać się z resztą niniejszej książki. Nie jestem pewna, co czuję na myśl o tym, że odkryjecie intymne przemyślenia swojej matki z odległych lat, ale zapewne było to do przewidzenia i teraz pozostaje mi się z tym zmierzyć.

Ale po kolei: mam nadzieję, że sięgniecie po moją książkę dopiero jako nastolatkowie (a nie wcześniej), bo, jak zapewne szybko zauważycie, zdarza mi się używać w niej słów z listy słów zakazanych w naszym domu. Wierzę, że spisywanie myśli w ich dokładnym brzmieniu dodaje mojemu pisarstwu autentyczności. Niestety, czasem w mojej głowie pojawia się słowo „kretyn”. Albo „gnojek”. Wciąż jestem zdania, że nie powinniście używać takiego języka w domowych dyskusjach; pamiętajcie, że jestem gotowa posadzić Was na karnym krzesełku niezależnie od tego, ile macie lat.

Jako nastolatka prowadziłam pamiętnik. Pisałam piórem na papierze. Domyślam się, jak archaiczna to dla Was technika i że w Waszych oczach czyni mnie to staroświecką. Pamiętajcie, że przyszłam na świat w poprzednim tysiącleciu. Dorastałam w latach 90. XX wieku, w epoce Spice Girls, jajek Tamagotchi i szału na kolorowe tusze do włosów, nagrywając radiowe listy przebojów na kasetach magnetofonowe (przypomnijcie mi, to pokażę Wam, co to takiego). Nie poznacie zawartości tych dzienników, bo – szczególnie po szkole średniej – skupiałam się na opisach nocnego randkowania z Waszym ojcem (możecie przestać się krzywić; dzienniki spaliłam).

Zarzuciłam prowadzenie pamiętnika krótko po tym, jak poznałam Waszego tatę, i dopiero kiedy zostałam mamą, poczułam ochotę, by wrócić do utrwalania własnych przemyśleń. Zrezygnowałam z pachnących żelopisów i pieczołowicie dobieranych notesów z księgarni WHSmith (które oczywiście chowałam pod poduszką) na rzecz bloga. Zanim zdążyłam zastanowić się nad potencjalnymi skutkami wypuszczenia swoich myśli w świat, blog zaczął żyć włas­nym życiem. Ten aspekt Internetu mnie przeraża.

Chcę wyjaśnić kilka spraw. Właśnie tu i teraz. Nie dlatego, że muszę, ale dlatego, że chcę, byście zrozumieli, dlaczego tak otwarcie pisałam o tym, jak to jest być Waszą mamą i co właściwie działo się w tym czasie w mojej głowie. A macie jak w banku, moje najdroższe budyniowe pyszczki, że to Wy byliście w centrum moich myśli.

Bycie mamą jest naprawdę trudne.

I nieważne, ile będziecie mieć lat, czytając te słowa – ja bez wątpienia wciąż będę tego samego zdania. Pierwsze lata macierzyństwa to szczególny okres. W najtrudniejsze z trudnych dni – gdy jeden z Was nieustannie krzyczał, ja się denerwowałam, a dom przypominał pole bitwy – marzyłam o tym, by przeczytać, że ktoś też ma dziś gorszy dzień. Upewnić się, że wcale nie jestem bliska szaleństwa. Usłyszeć, że nie ma co wydrapywać sobie oczu z rozpaczy i że wszystko się ułoży, ale też, że wolno mi czuć się źle. Bardzo tego wtedy potrzebowałam. A tymczasem w ręce wpadały mi głównie artykuły z praktycznymi radami na temat treningu samodzielnego zasypiania czy teksty zachęcające do cieszenia się każdą chwilą spędzoną z dziećmi, z ekstatycznym wykrzyknikiem na końcu każdego pieprzonego zdania. „Twoje dziecko skończyło cztery miesiące! W tym miesiącu czekają was cudowne rzeczy! Możesz zacząć myśleć nad wprowadzaniem pokarmów stałych!” (A ja wcale a wcale nie miałam ochoty o tym myśleć; chciałam natomiast napić się w spokoju gorącej herbaty, odrobinę wyspać i znów poczuć się dobrze we własnej skórze).

Niektóre blogi ukazywały macierzyństwo jako wspaniałe, wręcz czarujące doświadczenie – więc łudziłam się, że ze mną też tak będzie. Że na Boże Narodzenie cała rodzina włoży zabawne swetry, że nikt nie będzie miał kupy na piżamie i że wszyscy będą wiecznie uśmiechnięci… Oj tak, te blogi zdecydowanie mi nie pomogły.

Długo się nie zastanawiałam i sama zaczęłam pisać – tak narodził się blog. Z entuzjazmem wystukiwałam wpis za wpisem, opisując domową codzienność z kilkuletnim Henrym, ciążę z Jude’em, zajęcia dla dzieci, nasze wspólne wycieczki i wszystko inne. Moje teksty nie były miłe i lekkie, często dawałam w nich upust frustracji, jednak w tamtym czasie tak wyglądało moje życie. Blog stał się dla mnie miejscem zwierzeń.

Pisałam dla siebie, ale po jakimś czasie pojawili się czytelnicy. Z początku była ich garstka, która jednak szybko przerodziła się w setki, tysiące, aż wreszcie miliony ludzi czytało moje wypociny. Wówczas dotarło do mnie, że mój blog stracił prywatny charakter.

Wraz z tą świadomością przyszło wahanie, zaczęłam wątpić, czy powinnam publicznie obnażać moją matczyną duszę. Wciąż bardzo chciałam dzielić się swoimi przemyśleniami – płynęły prosto z serca. Jednocześnie im więcej ludzi miało do nich dostęp, tym bardziej martwiłam się, że czeka je wieczność w czeluściach sieci www. Niektóre myśli wolelibyśmy wyrzucić z pamięci. Jeszcze inne nas przerażają. Czasem wstydzimy się ich tak bardzo, że niszczymy notatniki, w których znalazły schronienie. Rozważaniom szczególnie osobistym niekoniecznie chcemy dać internetowe życie wieczne. Cóż ja najlepszego zrobiłam? – myślałam z przerażeniem.

Zaczęłam się jednak skrupulatnie przyglądać otrzymywanym od czytelników wiadomościom, komentarzom, ­tweetom i mailom. Dzięki nim zrozumiałam, że – kto by się spodziewał! – mój blog pomagał nie tylko mnie, ale i innym.

„Dziękuję” – czytałam – „bo dzięki tobie poczułam się normalnie”.

„Bo mnie rozbawiłaś”.

„Bo poprawiłaś mi humor w wyjątkowo trudnym tygodniu”.

„Bo dałaś mi odwagę, żeby przyznać: ten tydzień był do dupy i wcale nie cieszyłam się każdą jego sekundą”.

Niektóre wiadomości od innych mam (i pewnej liczby ojców) wyciskały mi z oczu łzy. Te kobiety odsłoniły się przede mną ze swoimi zmaganiami z depresją poporodową, z poczuciem winy, porażki i osamotnienia, z którym trudno im było się pogodzić. „Myślałam, że tylko jak tam mam” – pisały często, z ulgą.

Gdybym mogła, zebrałabym je wszystkie w jednym miejscu, złapałabym za megafon i wykrzyczała: „Nie, nie tylko Ty tak masz!”. Właśnie to pragnienie sprawiło, że postanowiłam dalej dzielić się swoimi obserwacjami na temat macierzyńskiej codzienności. Moje zapiski, delikatnie mówiąc, wymknęły się spod kontroli, i tak oto stałam się autorką pierwszej książki.

Jeśli za kilka lat spojrzę krytycznie na swój blog i niniejszą książkę, zapewne dojdę do wniosku: „Jezu, kobieto, ale była z ciebie maruda”. Bez wątpienia pomyślę też: „Ale to szybko zleciało”. Choć wszystkie teksty w momencie pisania wypływały z autentycznej potrzeby podzielenia się przemyśleniami, to patrząc z perspektywy czasu, pewnie niektóre chętnie bym spaliła.

Zdarzyło mi się brzydko o Was mówić. Raz czy dwa nazwałam was małymi zasrańcami (Przepraszam! Naprawdę przykro mi z tego powodu, choć jestem pewna, że mi wybaczycie, gdy tylko dorobicie się własnych małych zasrańców); możliwe, że zbyt otwarcie tęskniłam za pracą na pełny etat; niewykluczone, że na głos zastanawiałam się, dlaczego nie jest tak słodko i uroczo, jak się spodziewałam, dlaczego nudzę się z Wami w parku czy na zajęciach dla maluchów; dlaczego nie potrafię cieszyć się każdą cholerną sekundą.

Wiedzcie jednak, że było mnóstwo chwil, których pamięć chcę i będę pielęgnować. Momentów rodzinnych. Przytulania, czytania bajek, nowo poznanych ludzi, wspólnie odwiedzonych miejsc. Do spółki z tatą potrafiliście rozbawić mnie do łez każdego jednego dnia. Chciałabym móc przekazać Wam opowieść o Waszych pierwszych latach życia w wersji przedstawiającej ten czas w bardziej korzystnym świetle, z cenzurą fragmentów, w których mama przeklina albo płacze. Naprawdę chciałam być zadowoloną z życia, wiecznie uśmiechniętą mamą w uroczym bożonarodzeniowym swetrze. Przepraszam, jeśli zawiod­łam Was w jakikolwiek sposób.

Na początku nie czułam, że jestem stworzona do macierzyństwa, ale zawsze wiedziałam, że nikt inny nie mógłby kochać Was mocniej ode mnie. Cudowne, przezabawne i fantastycznie zwariowane z Was dzieciaki. Jestem dumna, że mam tak genialną rodzinę. Jestem dumna, że jestem Waszą mamą. Niezależnie od moich przyszłych życiowych osiągnięć. Wy dwaj jesteście moimi arcydziełami i nic lepszego na pewno mi się nie przydarzy.

Ta książka jest dla nas, kochani.

Kocham Was najbardziej na świecie.

Mama xxWprowadzenie: Mama bez lukru

Kiedy wyobrażałam sobie, jak to jest mieć dzieci, widziałam małych ludzi jako dodatek do mojego bezdzietnego życia, wklejonych w Photoshopie: urocze istotki o głowach pełnych loków i umorusanych dżemem buziach. Nie byłam kompletną ignorantką – wiedziałam, że zajdą pewne zmiany (mniej snu, więcej pieluch; mniej szotów z Jägermeistra, więcej spacerów z wózkiem). Mimo to spodziewałam się, że poza urlopem macierzyńskim, zwiększonym kontaktem ze smarkami/wymiocinami/kupkami i ponoć obowiązkowym zakupem chodzika VTech z plastikowym telefonem moje życie pozostanie takie jak wcześniej.

Nie przewidziałam katastrofy.

Zupełnie jak Michael Fish, ukochany prezenter pogody. W słynnej prognozie z 1987 zapewniał, że huragan ominie Wyspy Brytyjskie. Stało się dokładnie na odwrót.

Nie muszę chyba mówić, że byłam kompletnie nieprzygotowana na przyjście huraganu Bobo, gdy uderzył we mnie zimą 2012 roku. W miarę przygotowana fizycznie i zaopatrzona w niezbędne przedmioty, pod względem mentalnym i uczuciowym byłam jak dziecko we mgle. Miałam sprzęt i niewiele poza tym.

Często pytano mnie o to, co było dla mnie najtrudniejsze w zmaganiach z pierwszym huraganem Bobo (oraz w wychowywaniu dwójki dzieci, gdyż obecnie jestem dumną posiadaczką dwóch małych ludzkich istot, z których tylko jedna ma kręcone włosy). Mogłabym rozwodzić się nad skutkiem braku snu, nad napadami histerii w Debenhams, nad frustracją i znużeniem, które towarzyszyły mi, gdy oglądałam kolejny odcinek programu Ucieczka na wieś, jednocześnie próbując nakarmić wiecznie nienasycone niemowlę i marząc o prysznicu.

Tak, kwestie praktyczne to wyzwanie samo w sobie, jednak najtrudniejszym sprawdzianem okazało się dla mnie stawianie czoła ciągłym wątpliwościom:

Dlaczego nie cieszy mnie każda sekunda bycia z dziećmi?

Jakim cudem inne mamy to potrafią, a ja nie?

Czy coś jest ze mną nie tak i po prostu się do tego nie nadaję?

Nie tak to sobie wyobrażałam.

Podczas jednego z nocnych karmień, w okolicach trzeciej nad ranem, wpisałam w Google’u: „chcę odzyskać swoje dawne życie” i od razu wykasowałam historię wyszukiwania na telefonie. Ogarnął mnie wstyd, bo przecież w gruncie rzeczy wcale nie chciałam powrotu do przeszłości. Byłam bezkrytycznie zakochana w moim słodkim łysym dzidziusiu i cieszyłam się z powiększenia rodziny. Mimo to zdarzały się sytuacje (na przykład cztery pobudki jednej nocy, bo dzieciak zwracał pokarm jak szalony w koszu Mojżesza), w których nie potrafiłam powstrzymać pytania: Co myśmy najlepszego zrobili? Sytuacje, w których mimo woli krzyczałam: „Mam tego dość. To gówno, a nie życie!” do męża, którego mina wyrażała jasno, że posiadanie dzieci też wyglądało inaczej, niż to sobie wyobrażał.

Minęło kilka lat i choć piękne chwile wciąż przeplatają się z tymi nieco mniej uroczymi, zaszła we mnie istotna zmiana. Dalej zdarza mi się wątpić w siebie, ale teraz wiem, że nie jestem w tym osamotniona. Skąd ta pewność? Dają mi ją żywe i empatyczne reakcje czytelników na moje internetowe wynurzenia w temacie rodzicielskich wzlotów i upadków.

Z pojedynczych komentarzy zrobiły się setki, a z setek zrobiły się tysiące; obecnie każdego dnia moją skrzynkę odbiorczą zalewają wiadomości od rodziców, których doświadczenia są bardzo zbieżne z moimi. Od rodziców, którzy obwiniają się o to, że nie cieszy ich każda sekunda spędzana z dziećmi – choć wiedzą, że tak by było, gdyby tylko bycie rodzicem nie było tak cholernie trudne. Zanim sama zostałam mamą, prychałam z drwiną, słysząc, że „bycie rodzicem to najcięższa robota na świecie”. Nie wiedziałam wtedy, że zdecyduję się skrócić własny urlop macierzyński i wrócić do pracy na część etatu, bo nie będę potrafiła znieść siedzenia w domu z własnym dzieckiem.

Pozwólcie, że wyjaśnię nazwę mojego bloga. Słowo mumsy – które można przetłumaczyć jako „maminy” – ma w języku angielskim negatywne konotacje, których pozbawiony jest jego polski odpowiednik. Mumsy to kobieta nieco staroświecka, niemodna, nieatrakcyjna. Istnieje jednak również drugie znaczenie tego słowa: mumsy mum to mama, której opieka nad dziećmi przychodzi z naturalną łatwością. Dla niej macierzyństwo to kaszka z mlekiem. Unmumsy, „niemamina mama”, znajduje się więc na przeciwnym biegunie. Dla niej macierzyństwo to wyzwanie – i dlatego to z nią się identyfikuję.

Przelewanie myśli na papier i czytanie komentarzy rodziców, szczęśliwych, że znaleźli kogoś, kto „ma tak samo” jak oni, sprawiało mi zaskakująco dużo radości i inspirowało do dalszych działań (zarówno na blogu, jak i w temacie macierzyństwa, bo dorobiłam się kolejnego potomka).

Niniejszą książkę pisałam z myślą o tych wszystkich ludziach, którzy do mnie napisali, ale nie tylko. Chciałabym, by jej język trafiał do wszystkich mam, tatów, macoch, ojczymów, przybranych mam, przybranych tatów, babć, dziadków i wszystkich innych ludzi, na których spoczywa odpowiedzialność za wychowanie małych istot ludzkich.

Uważam za istotne, by zaznaczyć, że w żadnym wypadku nie jest to poradnik. Jeśli liczyliście na to, że dowiecie się, jak skutecznie położyć dziecko na drzemkę przed programem Judge Rinder, lub że poznacie sprawdzone metody rozszerzania diety, być może lepiej będzie, jeśli wymienicie moją książkę na jeden z poradników w guście „Jak wychować dziecko, które nie będzie kompletnym burakiem”. Ponieważ książka, którą trzymacie w dłoni, nie powie wam, jaki styl wychowania jest najlepszy, co musicie kupić i jak powinniście się czuć. Mam nadzieję, że mimo to uznacie ją za pożyteczną. Chyba najbardziej chciałabym, żebyście po jej przeczytaniu uwierzyli, że – niezależnie od tego, przez co przechodzicie – nie jesteście ze swoimi doświadczeniami i uczuciami sami.

Macie przed sobą moją osobistą, nieocenzurowaną relację z trwającego trzy lata procesu powiększania rodziny od zera do dwójki dzieci. Oczekiwania kontra rzeczywistość. Komiczne wzloty i gwałtowne upadki – bo jak inaczej nazwać chwilę, kiedy człowiek jest zmuszony odcedzić dziecięcą kupę z wanny własną dłonią? To pozbawione skruchy, szczere do bólu świadectwo, którego sama desperacko poszukiwałam, przewijając dyskusje na forach dyskusyjnych o trzeciej w nocy. Staram się unikać metafory drogi w kontekście opowiadania o życiu, bo wydaje mi się obecnie nadużywana. W tym przypadku jednak nic lepszego nie znajdę: przed wami moja droga do osiągnięcia (względnej) macierzyńskiej równowagi.

Ruszajmy więc!

„Kiedy pomyślę, jak wyobrażałam sobie siebie w roli pani domu, zanim pojawiły się dzieci (obrazek rodem z ilustracji z lat 50. zeszłego wieku: rumiane dzieci bawią się grzecznie, a ja, w uroczym fartuszku, spokojnie popijam kawkę z koleżanką, która próbuje świeżo upieczonej babeczki mojego autorstwa), po prostu wybucham śmiechem i ścieram dziecięce smarki z legginsów”.

Lara, Chorley

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

------------------------------------------------------------------------

1 Tatusiów-czytelników zapraszam jak najbardziej serdecznie, choć czuję się w powinności uprzedzić, że będę pisać o zablokowanych kanalikach mlecznych i problemach z mięśniami dna macicy.Podziękowania

Chcę podziękować tylu osobom, że lepiej zabiorę się do tego bez zbędnego przedłużania. Hannah Ferguson – dziękuję za wiarę w tę książkę i za twoją fantastyczną opiekę agencyjną. Transworld team – bez was to nigdy by się nie udało: jesteście zespołem wyjątkowo inteligentnych i uroczych ludzi. Szczególne podziękowania należą się Michelle Signore, Sophie Christopher, Louise Jones, a także, jakżeby inaczej, Harriet Bourton, która dała przedsięwzięciu kopa na start, po czym uciekła sobie na urlop macierzyński ;-)

Tato, dzięki za wszystko (każdy moment jest dobry, by wyrazić wdzięczność za te dwadzieścia dziewięć wspólnych lat). Tinie, Becce, Enie, Andrew i wszystkim pozostałym krewnym, którzy okazali mi wsparcie (szczególnie w opiece nad dziećmi, czyli najlepiej, jak się da) – gorąco dziękuję. Podobnie jak przyjaciołom i znajomym, starym i nowym, którzy sprawili, że ten skok w nieznane stał się dla mnie ekscytującą przygodą.

Mary-Anne, moja najdroższa przyjaciółko, dziękuję za słowa zachęty i za to, że jako jedna z pierwszych pokazywałaś mojego bloga światu. Mel należą się podziękowania za wysłuchiwanie mojego biadolenia (i okazyjne dołączanie do chóru cierpiętnic). Chciałam również podziękować wszystkim, z którymi zaprzyjaźniłam się przez Internet: Lizzi, Dee, Elli i wszystkim pozostałym cudownym autorkom blogów.

Jamesie, mój cudowny Jamesie – chyba nigdy nie odwdzięczę się za twoje opanowanie, gdy puszczały mi hamulce, i za te wszystkie herbaty, które robiłeś, nawet jeśli przypadała moja kolej. Zgrany z nas zespół, co tu dużo mówić. Henry i Jude, jesteście moją inspiracją i źródłem niewyobrażalnej dumy. Przepraszam, jeśli czasem, zajęta stukaniem w klawisze, nie zwracałam uwagi na wasze wołanie. Musimy koniecznie pojechać na wakacje, laptop zostanie w domu.

I wreszcie – dziękuję czytelniczkom i czytelnikom mojego bloga i stron w mediach społecznościowych za czytanie, dzielenie się moimi tekstami, a przede wszystkim za komentarze i zdjęcia, które nieraz sprawiły, że popłakałam się ze śmiechu. Dzięki wam przestałam czuć się w roli matki jak totalna nieudacznica – macie moją dozgonną wdzięczność.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: