Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kate Bush w 50 odsłonach. Running Up That Hill - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 maja 2023
Ebook
44,90 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,90

Kate Bush w 50 odsłonach. Running Up That Hill - ebook

Nie pragnęłam sławy. Nie o tym marzyłam. Chciałam nagrywać płyty. To coś zupełnie innego niż dążenie do sławy. - Kate Bush.

Kate Bush jest jedną z najbardziej niezwykłych i enigmatycznych artystek naszych czasów, znaną z wyrafinowanych albumów oraz takich przebojów jak Running Up That Hill, Wuthering Heights czy Babooshka. Biografia Toma Doyle’a to składający się z 50 rozdziałów wielostronny portet tej wybitnej wokalistki, kompozytorki i tancerki. Książka zawiera obszerne fragmenty rozmów, które autor przeprowadził z Kate oraz ludźmi bliskimi jej osobiście i zawodowo, takimi jak jej brat John Calder Bush czy David Gilmour z Pink Floyd. Znajdziemy tu również opisy i analizy piosenek, albumów, koncertów, teledysków oraz wielu ważnych wydarzeń związanych z nieszablonową karierą Kate Bush, która dzięki serialowi Stranger Things podbiła serca kolejnego pokolenia słuchaczy.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8338-735-2
Rozmiar pliku: 3,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Znowu w świetle reflektorów

_Jak się zmierzyć ze sławą, 2005_

Samo­chód, który pod­je­chał tuż przed wpół do jede­na­stej pew­nego pogod­nego jesien­nego poranka, miał mnie zabrać spod mojego domu w pół­noc­nym Lon­dy­nie. Był czwar­tek 22 wrze­śnia 2005 roku. Wie­ziono mnie do nie­zna­nego mi miej­sca. Wie­dzia­łem tylko, że mam tra­fić do domu Kate Bush, gdzieś w Berk­shire.

Przez minione dwa­na­ście lat Bush nie udzie­lała się publicz­nie. W końcu prze­rwała mil­cze­nie, zga­dza­jąc się na publi­ka­cję obszer­nego mate­riału okład­ko­wego w cza­so­pi­śmie „Mojo”. Mnie wyzna­czono do prze­pro­wa­dze­nia wywiadu. Byłem zarówno pod­eks­cy­to­wany, jak i onie­śmie­lony.

Eks­cy­ta­cja rosła z każ­dym tygo­dniem i dniem, który przy­bli­żał mnie do tego spo­tka­nia. W zachod­nio­lon­dyń­skim biu­rze, a zara­zem miesz­ka­niu ówcze­snego mene­dżera artystki, Geoffa Jukesa, dane mi było trzy­krot­nie prze­słu­chać pierw­szy album Bush od dwu­na­stu lat – skła­da­jący się z dwóch płyt, wie­lo­wy­mia­rowy i nie­zwy­kle pomy­słowy _Aerial_. Chło­nąc dźwięki pły­nące z mod­nych audio­fil­skich gło­śni­ków Jukesa, nie­ustan­nie coś noto­wa­łem. Po nieco roz­cza­ro­wu­ją­cym, nie­rów­nym albu­mie _The Red Shoes_ z roku 1993 mia­łem pew­ność, że Bush wró­ciła do szczy­to­wej formy twór­czej.

Tym­cza­sem ekipa wytwórni EMI, wyda­ją­cej jej płyty od 1976 roku, była nieco pode­ner­wo­wana. Nie­ba­wem dowie­dzia­łem się, że to ich nor­malny stan, gdy robią cokol­wiek ze swoją naj­bar­dziej nie­uchwytną artystką. Ja też coraz bar­dziej emo­cjo­no­wa­łem się nad­cią­ga­ją­cym wywia­dem. Pró­bo­wa­łem sam sie­bie prze­ko­nać, że to tylko spo­tka­nie i roz­mowa dwojga ludzi.

Na poprzedni kon­takt z prasą Bush zgo­dziła się cztery lata wcze­śniej, w roku 2001. Była to uprzejma, choć mało kon­kretna poga­wędka w kawiarni w Har­rod­sie z dzien­ni­ka­rzem mie­sięcz­nika „Q”. Bush miała wtedy się poja­wić w hotelu Park Lane na dorocz­nej uro­czy­sto­ści przy­zna­nia nagród przez to pismo – uho­no­ro­wano ją jako „autora kla­sycz­nych pio­se­nek”. Osiem lat wcze­śniej, kiedy pro­mo­wała płytę _The Red Shoes_, była bar­dziej otwarta na prasę i poja­wiła się nawet na okład­kach róż­nych cza­so­pism. Prze­żyła wtedy jed­nak przy­krą, może nawet okropną kon­fron­ta­cję z przed­sta­wi­cie­lem „Sun­day Timesa”, który naj­wy­raź­niej jej nie lubił. Została zmu­szona do odpie­ra­nia pytań wni­ka­ją­cych głę­boko w jej życie pry­watne. Krą­żyła opi­nia, że Bush po pro­stu nie znosi udzie­lać wywia­dów.

W ostat­nich latach ucho­dziła za osobę stro­niącą od mediów – nie­mal za kogoś w rodzaju Grety Garbo – która wyco­fała się z real­nego świata, cie­sząc się na­dal jego naboż­nym sza­cun­kiem za zacho­wa­nie peł­nej kon­troli nad wła­sną twór­czo­ścią, podob­nie jak Stan­ley Kubrick. W real­nym zaś świe­cie nad wyraz cier­pliwi fani łap­czy­wie wychwy­ty­wali każdy strzęp infor­ma­cji na jej temat. Docho­dziły do tego roz­ma­ite plotki, które jedy­nie wzmac­niały siłę mitycz­nego oddzia­ły­wa­nia.

Wia­do­mość, że Kate Bush ma powró­cić z nowym albu­mem, zaowo­co­wała licz­nymi sen­sa­cyj­nymi nagłów­kami w gaze­tach:

„Kate Bush żyje!”

„Znowu jest z nami!”

„Powrót pustel­niczki”

„Bushowe wzgó­rza”

„Wow! Bush wraca!”

Gdy zyski branży fono­gra­ficz­nej gwał­tow­nie malały za sprawą takich ser­wi­sów wymiany pli­ków jak Napster i Lime­Wire, wytwór­nia EMI nie mogła się docze­kać powrotu Kate Bush, a to dla­tego, że jej fani byli skłonni kupo­wać płyty. „W porów­na­niu z poprzed­nimi latami w naszej branży panuje duży opty­mizm – powie­dział rzecz­nik wytwórni. – Pla­nu­jemy publi­ka­cję albumu Kate Bush, więc będzie to dla nas naprawdę dobry okres”.

Wcze­śniej zakła­dano, że mój wywiad odbę­dzie się w stu­dio Abbey Road, ale dzień przed spo­tka­niem Bush nagle zmie­niła zda­nie i uznała, że lepiej prze­pro­wa­dzić tę roz­mowę w jej domu. Nie chciała jed­nak dać mi adresu, stąd cała ta tajem­ni­czość. Gdy auto mknęło auto­stradą M4 w kie­runku Reading, prze­ko­na­łem się, że kie­rowca regu­lar­nie wozi Bush po oko­licy.

„O, to pew­nie o panu mówiła parę dni temu – zwró­cił się do mnie. – Sie­działa z tyłu i powie­działa do kogoś przez tele­fon: «Może powin­ni­śmy mu zarzu­cić worek na głowę»”.

Nie podej­rze­wa­łem, że zostanę zakład­ni­kiem, ale i tak to wszystko było nader intry­gu­jące. Pół­to­rej godziny póź­niej samo­chód zatrzy­mał się przed bramą, kie­rowca wycią­gnął rękę przez okno i wci­snął guzik domo­fonu.

Oto, jak znika dwa­na­ście lat, jeśli jest się Kate Bush.

Mamy rok 1993. Kate opu­bli­ko­wała wła­śnie płytę _The Red Shoes_, siódmy album w pięt­na­sto­let­niej karie­rze, odzna­cza­ją­cej się wyda­wa­niem coraz bar­dziej ambit­nych płyt, coraz dłuż­szym cza­sem ich nagry­wa­nia i obse­syj­nym przy­wią­za­niem do naj­drob­niej­szych nawet muzycz­nych detali. Wyczer­pana emo­cjo­nal­nie po śmierci swo­jej matki, Han­nah, która zmarła rok wcze­śniej, wbrew radom nie­któ­rych przy­ja­ciół roz­po­częła następ­nie prace sce­na­riu­szowe i reży­ser­skie nad _The Line, the Cross and the Curve_, fil­mem i zara­zem dłu­gim wide­okli­pem. Mimo zalet, jakie posia­dał, okre­śliła go potem jako „stek bzdur”.

W roku 1996, po dwu­let­niej prze­rwie na pod­ła­do­wa­nie aku­mu­la­to­rów, ukoń­czyła pio­senkę, w któ­rej wyobraża sobie, że Elvis Pre­sley na­dal gdzieś żyje, i nadała jej tytuł _King of the Moun­tain_. Dwa lata póź­niej, kiedy była w ciąży, napi­sała utwór o nie­prze­wi­dy­wal­nej natu­rze dzia­łal­no­ści twór­czej, zaty­tu­ło­wany _An Archi­tect’s Dream_. Po naro­dzi­nach w roku 1998 syna, Alberta (Ber­tiego), i ona, i jej part­ner życiowy, gita­rzy­sta Danny McIn­tosh, byli „kom­plet­nie wyżęci przez kilka lat”. Prze­pro­wa­dziła się do innego domu i prze­kształ­ciła garaż w stu­dio nagra­niowe. Mimo to, jako peł­no­eta­towa matka, która posta­no­wiła nie zatrud­niać niani czy gospo­dyni, nie znaj­do­wała czasu na nagry­wa­nie.

Z wolna poja­wiały się wszakże kolejne pomy­sły i woka­listka doszła do wnio­sku, że przy­go­tuje podwójny album. Tyle że teraz, jako mama, musiała dosto­so­wać metody pracy do obec­nego trybu życia, czyli two­rzyć w nie­licz­nych wol­nych chwi­lach, a nie jak kie­dyś czter­na­ście godzin dzien­nie. Gdy syn zaczął cho­dzić do szkoły, przy­było wol­nego czasu. Po dwóch latach wzmo­żo­nej kon­cen­tra­cji i wysił­ków nowy album był gotowy. Gdy Kate mogła wresz­cie opu­ścić stół mik­ser­ski, mie­li­śmy już rok 2005.

Wkrótce potem, pew­nego dnia pod koniec wrze­śnia, koło połu­dnia, piszący te słowa sta­nął w progu jej domu.

Sym­pa­tyczny Danny McIn­tosh przy­wi­tał mnie w holu i zapro­wa­dził do salonu, gdzie kilka sekund póź­niej poja­wiła się Kate, nie­śmiało uśmiech­nięta i chi­cho­cząca ner­wowo. Gdy poda­li­śmy sobie dło­nie, pomy­śla­łem, że jest zaska­ku­jąco niska (161 cen­ty­me­trów wzro­stu). Miała na sobie brą­zową koszulę, dżinsy i czarno-białe buty spor­towe. Włosy upięła w spo­sób wygodny dla osoby nie­ustan­nie zaję­tej i przez to wszystko nie wyglą­dała jak zwiewna tan­cerka z popu­lar­nych wyobra­żeń, tylko bar­dziej jak ktoś, kim była w rze­czy­wi­sto­ści: czter­dzie­sto­sied­mio­let­nia matka sied­mio­let­niego syna.

Rów­nież jej dom nie miał nic wspól­nego z mitycz­nym, spo­wi­tym blusz­czem domo­stwem, w któ­rym żyła rze­komo w odosob­nie­niu, oto­czona przez paję­czyny na podo­bień­stwo panny Havi­sham z _Wiel­kich nadziei_ Dic­kensa. Był to dość duży geo­r­giań­ski dom przy mły­nie, pełen wygod­nych, prze­wiew­nych, nieco sta­ro­mod­nie urzą­dzo­nych pomiesz­czeń. W pobliżu, po dru­giej stro­nie ogrodu, znaj­do­wało się stu­dio.

Było to wręcz roz­bra­ja­jąco swoj­skie oto­cze­nie jak na postać z pan­te­onu sławy. Po salo­nie walały się przed­mioty świad­czące o pro­wa­dze­niu tam zwy­kłego rodzin­nego życia, jak zabawki czy książki dla dzieci. Pod tele­wi­zo­rem Sony leżało pudełko na DVD z fil­mem _Shac­kle­ton_ z 2002 roku, w któ­rym główną rolę zagrał Ken­neth Bra­nagh. Dowo­dem na to, że prze­słu­chuje się tam rów­nież nagra­nia z jed­nego z naj­bar­dziej ocze­ki­wa­nych albu­mów dekady, był sto­sik płyt CD-R na gzym­sie kominka oraz sto­jące na pod­ło­dze czarne mar­kowe gło­śniki.

Nad komin­kiem wisiał obraz _Rybacy i łódź_ Jose­pha Southalla, przed­sta­wia­jący grupkę wil­ków mor­skich popy­cha­ją­cych łódź wio­słową. Już wkrótce miał tra­fić do ksią­żeczki towa­rzy­szą­cej albu­mowi _Aerial_. Póź­niej Kate poka­zała mi pod­partą o ścianę w sąsied­nim gabi­ne­cie replikę sanek z napi­sem „Różyczka” , które spło­nęły w dra­ma­tycz­nym finale filmu _Oby­wa­tel Kane_. Spo­rzą­dzono je na zamó­wie­nie do tele­dy­sku _King of the Moun­tain_, a potem spre­zen­to­wano sied­mio­let­niemu Ber­tiemu.

Kate przy­sia­dła na kra­wę­dzi pia­sko­wej sofy i łyk­nęła her­baty, a ja zają­łem antyczny fotel na lewo od niej. W salo­nie czuło się wyraźne napię­cie. Oboje byli­śmy tro­chę pode­ner­wo­wani. Sama per­spek­tywa udzie­le­nia wywiadu musiała wpra­wiać ją w prze­ra­że­nie. Jed­nak przez kilka kolej­nych godzin – „To był naj­dłuż­szy wywiad w moim życiu”, stwier­dziła póź­niej – jej począt­kowe obawy z wolna się ulot­niły. Oka­zało się, że potrafi być wspa­niałą roz­mów­czy­nią: zabawną, obda­rzoną prze­ni­kli­wym umy­słem i, co zaska­kuje, lubiącą prze­kli­nać.

Wyszło na to, że Kate Bush wcale nie wyco­fała się z nor­mal­nego świata, wręcz prze­ciw­nie: ucie­kła do nor­mal­nego świata, z dala od nie­rze­czy­wi­sto­ści muzycz­nego gwiaz­dor­stwa. Warto tu odno­to­wać, że praw­do­po­dob­nie na żad­nym innym zdję­ciu pro­mo­cyj­nym nie wyglą­dała na rów­nie uszczę­śli­wioną, jak na foto­gra­fii z roku 1978, gdzie zmywa naczy­nia w domu rodzi­ców.

Jed­no­cze­śnie Bush była i na­dal jest kimś abso­lut­nie wyjąt­ko­wym w świe­cie współ­cze­snej muzyki. Zaczy­nała już w latach szkol­nych jako nie­wia­ry­god­nie płodna poetka, a potem stała się nagle nie­zwy­kłą, na swój spo­sób nie­po­ko­jącą gwiazdą muzyki pop za sprawą pio­senki _Wuthe­ring Heights_. Od tego czasu wyra­żała swoją indy­wi­du­al­ność rów­nież w inne spo­soby, nie­ko­niecz­nie typowe dla two­rzą­cej kobiety: jako nie­ustra­szona poszu­ki­waczka nowych brzmień, bez­kom­pro­mi­sowa obroń­czyni swo­jej twór­czej nie­za­leż­no­ści, mega­gwiazda uni­ka­jąca roz­głosu, a teraz naj­wy­raź­niej też jako pustel­niczka, która ogra­ni­cza się do powol­nego nagry­wa­nia płyt. Docho­wu­jąc wier­no­ści swo­jemu arty­stycz­nemu „ja”, stwo­rzyła muzykę nale­żącą do naj­ory­gi­nal­niej­szych doko­nań ostat­nich czte­rech dekad i stała się boha­terką cichej legendy.

Czy zatem rozu­mie, skąd się biorą ota­cza­jące ją mity?

„Nie – odparła tonem, w któ­rym pobrzmie­wał lekki nie­po­kój. – Nie rozu­miem. Ufff… Ja tego naprawdę nie rozu­miem”.

Powie­dzia­łaś kie­dyś: „Jest pewna postać, którą się ado­ruje, ale śmiem twier­dzić, że tą posta­cią nie jestem ja”.

Cisza. Pyta­jące spoj­rze­nie.

Sama to powie­działa, zazna­czam.

„No, pew­nie tak powie­dzia­łam. W jakim kon­tek­ście to było?”

Mówiła wtedy o fanach, któ­rzy two­rzą jej wize­ru­nek na podo­bień­stwo jakiejś bogini.

„Tak, ale nie jestem bogi­nią, prawda? – odparła z nie­ja­kim zdu­mie­niem i nie­do­wie­rza­niem. – Naprawdę uwa­żam, że ludzie czę­sto mają tylko poczu­cie tego, kim jestem. Myślę i mam taką nadzieję, że ludzie czują w moich doko­na­niach chęć stwo­rze­nia cze­goś cie­ka­wego od strony arty­stycz­nej. Nie cho­dzi o zara­bia­nie pie­nię­dzy. Gdyby mi na tym zale­żało, wyda­wa­ła­bym płytę co rok, dobrą albo gów­nianą. To chyba jasne, prawda? I odwa­la­ła­bym całą robotę pro­mo­cyjną, żeby te płyty się sprze­da­wały. Ale to mnie zupeł­nie nie inte­re­suje”.

Mniej wię­cej po pół­go­dzi­nie, naj­wy­raź­niej zado­wo­lona z kie­runku, jaki przy­brała roz­mowa, uśmiech­nęła się sze­roko i przy­znała: „No to zaczy­nam się roz­luź­niać”. Chwi­lami nie­mal bra­ko­wało jej tchu, kiedy z wiel­kimi emo­cjami opo­wia­dała o swo­jej nowej pły­cie. Czę­sto wybu­chała entu­zja­stycz­nym śmie­chem, choć momen­tami jakby się zawie­szała i odno­siło się wra­że­nie, że myśli o trzech róż­nych rze­czach jed­no­cze­śnie. Cza­sami mówiła ele­gancką angielsz­czy­zną, a cza­sem cock­neyem z cza­sów wojny. Wła­ści­wie nie przy­ta­czała żad­nych aneg­do­tek, za to przy­wo­ły­wała z pamięci dawne odczu­cia (nie­rzadko pomniej­sza­jąc swoją war­tość) lub snuła roz­ma­ite teo­rie (to już poważ­niej­szym, peł­nym namy­słu tonem, nad­uży­wa­jąc słów „myślę, że…”).

Momen­tami wpa­dała w dzie­cinny, roz­chi­cho­tany zachwyt, kiedy mówiła o pew­nych pomy­słach z _Aerial_, takich jak śpie­wa­nie cyfr po prze­cinku w licz­bie π albo imi­to­wa­nie śpiewu pta­ków w utwo­rze _Aerial Tal_ i zamy­ka­ją­cej płytę kom­po­zy­cji tytu­ło­wej. Po chwili zaś przy­bie­rała świa­do­mie afek­to­wany, dekla­ma­cyjny ton, gdy oba­wiała się, że jej słowa zabrzmią pre­ten­sjo­nal­nie.

Zda­rzało się też, że była zdy­stan­so­wana i nie­mal po kró­lew­sku wynio­sła, zwłasz­cza kiedy chwa­liło się jej pio­senki czy płyty. Mówiła wtedy tylko: „O, dzię­kuję” w spo­sób prze­ćwi­czony przez lata przyj­mo­wa­nia kom­ple­men­tów doty­czą­cych jej pracy. Przy­znała, że zazwy­czaj nagrywa udzie­lane przez sie­bie wywiady, na wypa­dek gdyby ją błęd­nie zacy­to­wano, co jej zda­niem zda­rzało się w prze­szło­ści. „Ale dzi­siaj uzna­łam, że to nie­po­trzebne” – dodała tajem­ni­czo.

Jako że przez poprzed­nie tygo­dnie prze­czy­ta­łem ponad sto wywia­dów, w któ­rych artystka wypo­wia­dała się wymi­ja­jąco lub enig­ma­tycz­nie, posta­no­wi­łem dotrzeć do praw­dzi­wej Kate. Do Kate, która przez całe lata musiała prze­by­wać w stu­diach w nie zawsze przy­jem­nym towa­rzy­stwie muzy­ków płci męskiej. Tę stronę jej cha­rak­teru udało mi się wydo­być, kiedy komen­to­wała pogło­ski o tym, że jest niby kru­chą istotką, która posta­no­wiła ukry­wać się przed świa­tem. Takie plotki, mówiła, spły­wają po niej jak woda po kaczce.

„Nie rusza mnie to – powie­działa, lecz po chwili oży­wiła się wyraź­nie. – No, cza­sem mnie to iry­tuje. Myślę, że usu­nę­łam się na bok, bo wła­śnie chcia­łam żyć jak nor­malny czło­wiek, więc męczy mnie, kiedy ludzie biorą mnie za zdzi­wa­czałą samot­niczkę, która stroni od świata”.

Sam ten temat spra­wił, że nieco pod­nio­sła głos.

„Wiesz, jestem osobą silną i chyba wła­śnie dla­tego wpa­dam we wście­kłość, gdy czy­tam, że prze­szłam zała­ma­nie ner­wowe albo coś w stylu: «jest psy­chicz­nie nie­sta­bilna, to słaba i kru­cha istotka». Mam wtedy ochotę krzyk­nąć, żeby się ode mnie odpier­do­lili!”.

Być może w tym wła­śnie momen­cie ujaw­niła się praw­dziwa Kate Bush.

Jeżeli cały świat się zasta­na­wiał, czy Kate Bush kie­dy­kol­wiek ukoń­czy swój od dawna ocze­ki­wany album, to sama twór­czyni rów­nież się nad tym zasta­na­wiała.

„No tak. – Wes­tchnęła. – Wiele razy posta­na­wia­łam sobie: «W tym roku na pewno dokoń­czę tę płytę. W tym roku na pewno ją wydam». Tra­fiały się lata, gdy mia­łam wra­że­nie, że ni­gdy mi się to nie uda. Gdy­bym umiała szyb­ciej nagry­wać płyty, to pew­nie zawsze była­bym na fali, prawda? Ale wszystko zaj­muje mi dużo czasu. Nie wiem, czemu to trwa tak długo. Czas jakoś… wypa­ro­wuje”.

Kiedy prze­dłu­żały się prace nad _Aerial_, ludzie z EMI nie byli infor­mo­wani o postę­pach w nagry­wa­niu. Bush pod­kre­śliła, że nie ma żad­nych zobo­wią­zań wobec wytwórni, rów­nież finan­so­wych, co gwa­ran­tuje jej pełną swo­bodę twór­czą, którą wywal­czyła sobie przez lata. Zaliczkę na poczet tan­tiem otrzyma dopiero po ukoń­cze­niu albumu.

„To chyba dobra metoda dzia­ła­nia: nie mieć dłu­gów wobec wytwórni – stwier­dziła. – To odpo­wiedni punkt wyj­ścia. W ten spo­sób nie biorę pie­nię­dzy za coś, czego jesz­cze nie dostar­czy­łam. Przy pierw­szych pły­tach oczy­wi­ście wszystko szło bar­dzo szybko. Ale póź­niej, z każ­dym kolej­nym albu­mem, prace bar­dzo się wydłu­żały. Myślę, że wytwór­nia dość szybko zorien­to­wała się, że nie mogą nic zro­bić… No bo co by niby mogli mi zro­bić? Nie będą mnie poga­niać, bo to nic nie da. Zatem po pro­stu dają mi spo­kój i pozwa­lają cią­gnąć to po swo­jemu. Pew­nie ich to cza­sem fru­struje. Sta­ram się też nie zapo­wia­dać, że skoń­czę płytę w takim a takim ter­mi­nie. Nic im nie mówię, póki płyta nie będzie gotowa. Bo zawsze zabiera mi to wię­cej czasu, niż prze­wi­dy­wa­łam. Nawet wtedy, gdy mi się wydaje, że już się zbli­żam do końca – dodała ze śmie­chem – wszystko i tak się jesz­cze bar­dziej prze­ciąga”.

Krąży histo­ria, że odwie­dziło ją kie­dyś kilka osób z EMI. Bush powie­działa wtedy: „No to przed­sta­wię wam to, nad czym teraz pra­cuję”. I wyjęła ciastka z pie­kar­nika.

„Nie, nie­prawda! – rzu­ciła. – Ale w grun­cie rze­czy to bar­dzo zabawne. Wycho­dzę w tej histo­ryjce na doma­torkę, co do mnie pasuje, może nie?”

Przy­znała jed­nak, że z EMI pra­co­wało się jej coraz gorzej, ponie­waż wytwór­nia prze­ista­czała się w bez­duszną kor­po­ra­cję. „Cały świat powoli taki się robi, no nie? Dla wielu osób to smutne zja­wi­sko. Podob­nie jest z osie­dlo­wymi skle­pi­kami, które prze­kształ­cają się w super­mar­kety”.

Spo­tkała się jed­nak oko w oko z ówcze­snym dyrek­to­rem EMI, Tonym Wad­swor­them. „To cie­kawy przy­pa­dek: czło­wiek naprawdę kre­atywny na czele wytwórni pły­to­wej. Przy­jeż­dżał do mnie, gada­li­śmy tro­chę i zni­kał”.

Czyli nie pusz­cza­łaś mu nowych nagrań?

„ Nie. Ale facet ma poczu­cie humoru. Mie­li­śmy z tego wszyst­kiego nie­zły ubaw”.

Sam Wad­sworth powie­dział mi: „Ona ma bar­dzo pre­cy­zyjną wizję swo­jej twór­czo­ści i dla­tego nie pasuje do niej kon­wen­cjo­nalne podej­ście działu arty­stycz­nego wytwórni. A mnie bar­dzo, ale to bar­dzo zale­żało, żeby usły­szeć jej nowe utwory. Kto by o tym nie marzył? Z dru­giej strony – roze­śmiał się zna­cząco – w pew­nym momen­cie już wia­domo, że niczego się nie usły­szy. Cho­ciaż i tak ją dalej pro­si­łem”.

Nie zna­czy to jed­nak, że Bush nie czuła tremy przed pierw­szą pre­zen­ta­cją _Aerial_ w obec­no­ści decy­den­tów z EMI.

„Tak, byłam pode­ner­wo­wana” – przy­znała z uśmie­chem.

Czy pod­jęła ich u sie­bie w salo­nie, czy może puściła im nagra­nia w stu­diu?

„Po raz pierw­szy wysłu­chali ich w stu­diu. Z pierw­szym odsłu­chem jest ciężko. Tacy ludzie przede wszyst­kim czują ulgę, uświa­da­mia­jąc sobie, że nie wci­ska się im total­nej chały. Myślą sobie: «Dzięki Bogu, dobre i to». A kiedy ci goście z wytwórni słu­chają tego po raz drugi, są już bar­dziej wylu­zo­wani. Za dru­gim razem ich reak­cja była bar­dzo ser­deczna i mia­łam wra­że­nie, że szczera. Zresztą z ludźmi ni­gdy nie wia­domo, no nie?”

„Byli­śmy ocza­ro­wani – potwier­dził Wad­sworth. – Oczy­wi­ście spo­dzie­wa­łem się rze­czy wybit­nej, ale przede wszyst­kim czu­łem ulgę, że ta płyta jest wresz­cie gotowa”.

Mimo to per­spek­tywa ponow­nego zna­le­zie­nia się w świe­tle jupi­te­rów dzia­łała na Bush znie­chę­ca­jąco. O ile ukoń­czyw­szy _Aerial_, ode­tchnęła z ulgą, o tyle nad­cią­ga­jąca pre­miera płyty nio­sła ze sobą nie­po­kój. Kilka tygo­dni wcze­śniej foto­graf jed­nego z tablo­idów prze­le­ciał heli­kop­te­rem nad jej posia­dło­ścią i pstryk­nął z góry kilka fotek. Nawet miej­scowi pijacy, któ­rzy wra­cali do domu z pubu, wci­skali przy­cisk domo­fonu przy bra­mie, żeby beł­ko­tać i recho­tać do mikro­fonu.

Woka­listka zasta­na­wiała się nawet cał­kiem serio, czy w ogóle warto wyda­wać ten album, jeśli ma się z tym znowu wią­zać naru­sza­nie jej pry­wat­no­ści.

Czy naprawdę brała pod uwagę wyco­fa­nie się z publi­ka­cji _Aerial_?

„Mogłam tego nie wydać, bo to w końcu część mnie, lecz kilka razy powie­dzia­łam wtedy Danny’emu: «Boże, czy ja powin­nam to wydać»?”.

Tylko dla­tego że w ten spo­sób wpu­ścisz do domu cały ten hałas z zewnątrz?

„Tak, to jest jak otwar­cie drzwi, prawda? Dla mnie cisza i spo­kój są potrzebne do sku­pie­nia twór­czego. Sława w tym bar­dzo prze­szka­dza. Sława to jedno wiel­kie «łaaa!». Teraz jest nawet gorzej niż kie­dyś, bo ludzie głu­pawo eks­cy­tują się cele­bry­tami. To jakaś obse­sja. Ktoś wystę­puje w tele­wi­zji – i co z tego? Kogo to powinno obcho­dzić? Ludzie naprawdę ważni to chi­rur­dzy czy naukowcy, bo wła­śnie oni utrzy­mują nas przy życiu”.

Nie mogła wyjść ze zdzi­wie­nia, widząc, jak tele­wi­zja poka­zuje cele­bry­tów w dżun­gli, zmu­sza­nych do jedze­nia żywych roba­ków lub czoł­ga­ją­cych się w bło­cie, byle tylko nie znik­nąć z pola widze­nia.

„To coś w rodzaju rzym­skich igrzysk, prawda?” – stwier­dziła z nie­skry­waną odrazą.

Nie­mniej jed­nak miała pełną świa­do­mość, że kiedy wyda _Aerial_, ponow­nie zmie­rzy się z wła­sną popu­lar­no­ścią.

„Lata temu odby­łam bar­dzo cie­kawą roz­mowę z pew­nym zna­jo­mym – mówiła. – Twier­dził, że to nie­ko­nieczne, by pre­zen­to­wać innym swoją muzykę. Ale ja to widzę ina­czej. Popa­trzmy choćby na sztuki Szek­spira. Nie ist­nia­łyby bez publicz­no­ści. Poza tym uwa­żam, że w sztuce ważna jest nie sama sztuka, tylko rela­cja mię­dzy sztuką a jej odbiorcą. Nie chcę, żeby to zabrzmiało strasz­nie pre­ten­sjo­nal­nie – dodała ze śmie­chem, zmie­nia­jąc akcent na niby typowy dla klas wyż­szych – ale naprawdę cho­dzi o reak­cję odbiorcy. Jeśli patrzymy na naszą pla­netę z zachwy­tem, to może jest to naj­lep­sze z zajęć, jakim możemy się tu odda­wać. To odbiorca ogląda sztukę Szek­spira lub patrzy na piękny obraz… Bez niego ani jedno, ani dru­gie nie ist­nieje w pewien spo­sób. Jeśli więc two­rzy się muzykę i nie daje się jej ludziom do słu­cha­nia, można powie­dzieć, że ta muzyka w ogóle nie ist­nieje”.

Naj­więk­szy dyle­mat w życiu Kate Bush przed­sta­wiał się zatem nastę­pu­jąco: jak połą­czyć wielką potrzebę two­rze­nia z rów­nie wielką potrzebą zacho­wa­nia pry­wat­no­ści? Czy pogo­dze­nie jed­nego z dru­gim jest trudne czy nie­mal nie­moż­liwe?

„Przez ostat­nie dwa­na­ście lat nie mia­łam z tym pro­blemu – odparła. – Dane mi było żyć bar­dzo nor­mal­nym życiem. A takie życie to ważna część mnie. Ważne jest dla mnie robie­nie pra­nia czy odku­rza­nie. Nie odci­nam się od takich zajęć. Moi zna­jomi z branży nie wie­dzą, jak działa zmy­warka. Prze­raża mnie coś takiego. Ja wolę funk­cjo­no­wać na co dzień jak zwy­kły czło­wiek”.

Czy kie­dy­kol­wiek miała poczu­cie, że byłaby szczę­śliw­sza, gdyby jako nasto­latka nie została wielką gwiazdą, tylko stała się raczej artystką niszową?

„Nie mam poję­cia. Czy gdy­ba­nie ma sens? Nie ma. Można sobie w gło­wie odgry­wać różne sce­na­riu­sze życiowe, ale to się mija z celem, bo co się zda­rzyło, to się zda­rzyło, prawda? A mnie coś pchało, by robić to, co robi­łam. Pod wie­loma wzglę­dami moja popu­lar­ność jest chyba zaska­ku­jąca. Choćby dla­tego że robię tak dłu­gie prze­rwy, prawda? Z dru­giej strony to fascy­nu­jące. Bo po dłu­giej prze­rwie, zwłasz­cza tak dłu­giej jak ostat­nia, zasta­na­wiam się, czy ludzie nie zapo­mnieli o moim ist­nie­niu. Oka­zuje się jed­nak, że wręcz prze­ciw­nie – że ludzi eks­cy­tuje mój powrót. Szcze­rze mnie wzru­sza atmos­fera ocze­ki­wa­nia, którą wyczu­wam. Myśla­łam, że nawet pięć czy sześć lat to prze­rwa dość ryzy­kowna. Czuję się więc wybrań­cem losu, skoro tak długo się na mnie czeka”.

Ze zdzi­wie­niem przy­jęła wia­do­mość, że nie­któ­rzy, szcze­gól­nie per­so­nel EMI, auten­tycz­nie się jej boją.

„Ja tego tak nie odbie­ram – odparła ostroż­nie. – Nie uwa­żam się za osobę wzbu­dza­jącą obawy”.

Ale to fakt, zazna­czy­łem. Wszy­scy znani mi pra­cow­nicy EMI reago­wali dość ner­wowo, gdy padło w roz­mo­wie jej nazwi­sko. Nie dziwi jej to?

„To raczej śmieszne”.

Ale cza­sem przy­datne?

„Cza­sem tak” – przy­znała z uśmie­chem.

Na początku wywiadu zro­bi­łem coś, czego ni­gdy nie robię: dałem jej numer mojej komórki. Nie chcia­łem po pro­stu zakoń­czyć spo­tka­nia i wyjść z nagraną roz­mową, nie umoż­li­wia­jąc jej dorzu­ce­nia cze­goś od sie­bie póź­niej. Cho­dziło mi też o to, by nie musiała się cen­zu­ro­wać. Zazna­czy­łem, że nie zmie­nię natych­miast frag­men­tów, które uzna za wąt­pliwe, tylko dla­tego, że mnie o to poprosi, ale przy­naj­mniej będziemy mogli to prze­dys­ku­to­wać.

Zadzwo­niła po kilku dniach. Miała zastrze­że­nia do paru bar­dzo drob­nych, try­wial­nych rze­czy, na które sam nawet nie zwró­cił­bym uwagi.

„Nie pomyśl sobie, Tom, że chcę prze­jąć kon­trolę nad tym wywia­dem” – zażar­to­wała.

„Nawet nie marz o czymś takim” – odrze­kłem ze śmie­chem.

Dzięki spo­tka­niu, tej i kilku kolej­nych roz­mo­wach tele­fo­nicz­nych mam poczu­cie, że roz­ma­wia­łem z „praw­dziwą” Kate Bush.

Jej prze­sło­dzony wize­ru­nek jest tylko kary­ka­turą praw­dzi­wej Kate. W rze­czy­wi­sto­ści mamy tu oso­bo­wość bar­dzo zło­żoną: nie­ugię­cie dążącą do celu, sub­tel­nie wład­czą, bez­li­to­śnie samo­kry­tyczną oraz skwa­pli­wie prze­kłu­wa­jącą bańkę uwiel­bie­nia, która się wokół niej two­rzy.

Dla­tego też niniej­sza książka przed­sta­wia wie­lo­stronny por­tret Kate Bush. Uka­zuje ją z pięć­dzie­się­ciu róż­nych per­spek­tyw – jako dziew­czynę, która żyje w świe­cie wła­snej wyobraźni, a potem wła­śnie dla­tego staje się sławna, choć wcale o tym nie marzy, jako artystkę, która zmaga się z prze­ciw­no­ściami, wal­czy i zwy­cięża, by stać się jed­nym z naj­bar­dziej ory­gi­nal­nych i nowa­tor­skich twór­ców naszych cza­sów.2

Tylnymi drzwiami

_Farma East Wickham, od XIV wieku do chwili obecnej_

Około dwu­dzie­stu pię­ciu kilo­me­trów na wschód od sali zwa­nej daw­niej Ham­mer­smith Odeon, ponad dwa­dzie­ścia kilo­me­trów od stu­dia Abbey Road, nie­mal dwa­dzie­ścia kilo­me­trów od daw­nego stu­dia tańca w Covent Gar­den i ogól­nie z dala czy na ubo­czu od innych waż­nych miejsc w karie­rze Kate Bush znaj­duje się farma East Wic­kham. Ta sie­lan­kowa oaza poło­żona jest na przed­mie­ściach Wel­ling w lon­dyń­skiej metro­po­lii (daw­niej było to hrab­stwo Kent). Zacho­wała się tam atmos­fera wiej­skiego spo­koju, mimo że w oto­cze­niu mamy arte­rie wiel­kiego mia­sta.

Od ponad dwu­stu lat farma wła­ści­wie się nie zmie­niła. Jej początki się­gają jed­nak wcze­śniej­szych epok – dębowe belki pocho­dzą z okrę­tów, które praw­do­po­dob­nie pły­wały po morzach już w XVI wieku.

„Naj­star­sza część domu, w który miesz­ka­li­śmy, pocho­dzi z XIV wieku – powie­dział mi naj­star­szy brat Kate, John Car­der Bush. – Gdy na początku lat 50. dom kupił mój ojciec, dokoła mie­li­śmy kryte strze­chami sto­doły, które zresztą sta­no­wiły zagro­że­nie, więc trzeba było je zbu­rzyć. Jako część pier­wot­nego zało­że­nia zacho­wały się zabu­do­wa­nia gospo­dar­skie przy kuźni, warsz­tat koło­dziej­ski, gdzie napra­wiano fur­manki i koła, pral­nia z kamienną posadzką oraz cen­tral­nie poło­żony komin, oto­czony przez mie­dziane kadzie, w któ­rych robiono pra­nie. Dalej znaj­do­wała się sto­doła ze stry­chem, dokąd przez okrą­głe okno wrzu­cano worki z ziar­nem”.

Wła­śnie na tę dawną farmę – wiej­ską i miej­ską zara­zem – przy­nie­siono Cathe­rine Bush kilka dni po jej przyj­ściu na świat 30 lipca 1958 roku w szpi­talu położ­ni­czym Bexley. Jej ojcem był lekarz rodzinny, Robert, matką pie­lę­gniarka, Han­nah, a braćmi John (znany też jako Jay) i Paddy, czter­na­ście i sześć lat starsi od swo­jej sio­strzyczki.

Atmos­fera panu­jąca w East Wic­kham miała wywrzeć ogromny wpływ na twór­czość Kate Bush w póź­niej­szych latach. W jej pio­sen­kach bez­po­śred­nie odnie­sie­nia do rodzin­nego domu poja­wią się dwu­krot­nie: w _Warm and Soothing_ (1980) i _A Coral Room_ (2005). W obu tych utwo­rach otrzy­mu­jemy obraz wcho­dze­nia tyl­nymi drzwiami do przy­tul­nej kuchni wła­śnie w tym domu.

„Było to cha­rak­te­ry­styczne dla naszego domu w okre­sie naszego dora­sta­nia – powie­działa mi Kate. – Wcho­dzi­li­śmy tyl­nymi drzwiami do kuchni, która sta­no­wiła serce całego domo­stwa. Wcho­dzi­li­śmy tak codzien­nie”.

Goście zapa­mię­tali ten dom jako drew­niany, roz­le­gły i otwarty dla innych. Dora­sta­jąca dziew­czynka mogła tam ukryć się w tym czy innym kącie tego czy tam­tego pokoju. Z tyl­nej czę­ści domu roz­cią­gał się widok na polne kwiaty pora­sta­jące liczący trzy­dzie­ści cztery hek­tary teren East Wic­kham, pokryty gru­zami budyn­ków zbom­bar­do­wa­nych w cza­sie II wojny świa­to­wej. Na końcu tego terenu, za szosą Upper Wic­kham Lane, znaj­do­wał się cmen­tarz Plum­stead, gdzie Bush z nasto­let­nimi kole­żan­kami wygłu­piały się w Hal­lo­ween.

Oko­lica mogła pochwa­lić się tylko jedną legendą. W poło­wie XVIII wieku miej­scowa obe­rżystka, Anne Muir­head z obe­rży White Horse, spi­sko­wała wspól­nie z osła­wio­nym dan­dy­so­wa­tym roz­bój­ni­kiem Dic­kiem Tur­pi­nem. Nocami Anne – znana też jako Fanny – zapa­lała lampę, by powia­do­mić Tur­pina, że w pobliżu nie ma stró­żów prawa. Upa­mięt­niono ją póź­niej w nazwie pubu Fanny on the Hill, zbu­rzo­nego w roku 1949. Tę samą nazwę nosił inny pub w pobliżu, aż w końcu, w roku 2014, prze­kształ­cono go w budy­nek miesz­kalny.

Przez lata nowo­cze­sne budynki pod­peł­zały pod farmę East Wic­kham i ota­czały ją z wolna, choć posia­dło­ści udało się zacho­wać buko­liczny cha­rak­ter. Obec­nie na­dal ist­nieje łącz­nik z dawną zagrodą i pra­cu­ją­cym w niej koło­dzie­jem. Otóż Owen Bush, syn Johna Car­dera Busha i tym samym bra­ta­nek Kate, pro­wa­dzi tam warsz­tat miecz­ni­czy. Z kuźni dobie­gają odgłosy maszyn i pobrzę­ki­wa­nie metalu, wytwa­rza się tam bowiem mie­cze i noże do róż­nych pro­duk­cji tele­wi­zyj­nych, mię­dzy innymi do _Gry o tron_.

Tak czy ina­czej, od lat 60. aż po 80. i póź­niej, East Wic­kham – leżąca przy zwy­kłej ulicy, lecz jakby odse­pa­ro­wana od wpły­wów świata zewnętrz­nego – cał­ko­wi­cie ukształ­to­wała arty­styczną oso­bo­wość Kate Bush. W ciągu kolej­nych lat tam­tej­sza sto­doła i pomiesz­cze­nia, które obec­nie prze­kształ­cono w garaże, były świad­kiem muzycz­nego roz­woju Kate – od pierw­szych nie­zdar­nych prób gra­nia na fis­har­mo­nii aż po nagry­wa­nie albumu _Hounds of Love_.3

Siostra na zdjęciach

_Cathy i Kate w obiektywie, 1966–2014_

Po powro­cie ze szkoły Cathy Bush prze­bie­rała się w różne stroje, czy miała na to nastrój, czy nie. I bez pro­te­stów brała udział w eks­pe­ry­men­tach foto­gra­ficz­nych swo­jego brata, Johna Car­dera Busha, mimo że na jego zdję­ciach wyglą­dała cza­sem na zmę­czoną albo nabur­mu­szoną, albo jedno i dru­gie.

„Zawsze się zga­dzała – wspo­mi­nał brat. – Myślę, że zale­żało mi na uzy­ska­niu na tych zdję­ciach atmos­fery, która wyraża się lek­kim smut­kiem na jej twa­rzy. Ale nie było to świa­dome zało­że­nie. Otrzy­my­wa­li­śmy taki efekt, bo po powro­cie ze szkoły Cathy musiała od razu brać udział w sesji zdję­cio­wej z bra­tem, a rwała się już do cze­goś innego. Cho­ciaż nie była znie­cier­pli­wiona. Oka­zy­wała chęć do pomocy i faj­nie się z nią pra­co­wało. Była spo­kojna, ale by­naj­mniej nie zamknięta w sobie. Nie narzu­cała się po pro­stu. Przy­jem­nie spę­dzało się z nią czas”.

Dwu­dzie­sto­dwu­letni wów­czas foto­graf ama­tor inspi­ro­wał się pre­ra­fa­elic­kimi ilu­stra­to­rami ksią­żek dla dzieci oraz robio­nymi piór­kiem i tuszem ilu­stra­cjami Arthura Rac­khama do ksią­żek o przy­go­dach Pio­tru­sia Pana. Wycza­ro­wał w ten spo­sób świat pełen futer, mie­czy i opa­sek na włosy – i umie­ścił w nim sio­strę.

„Jeśli przyj­rzeć się ilu­stra­cjom Rac­khama do Pio­tru­sia Pana – powie­dział John Car­der Bush – to zawsze czuje się obec­ność cze­goś mrocz­nego w tle. Taki efekt chcia­łem uzy­skać, nawią­zu­jąc wła­śnie do tych ilu­stra­cji. Nie cho­dziło mi o coś pogod­nego czy rado­snego. Pra­gną­łem tylko uchwy­cić pewien kli­mat. Jest jedno zdję­cie zro­bione na stry­chu, gdzie świa­tło wpada przez okrą­głe okienko. Coś takiego mogłoby się zna­leźć na ilu­stra­cji Rac­khama. Na innym Cathy sie­dzi na schod­kach z kie­li­chem, a do pasa ma przy­cze­piony na łań­cu­chu szty­let i skóry jakichś zwie­rząt. Wła­śnie na takich efek­tach mi zale­żało. Gdy jed­nak teraz na to patrzę, widzę, że ogromną rolę ode­grało tu natu­ralne świa­tło – łagodne świa­tło let­niego popo­łu­dnia”.

Te wcze­sne foto­gra­fie Kate Bush jako nieco sen­nej dziew­czynki, które miały potem obiec świat, zostały zro­bione spe­cjal­nym apa­ra­tem na kli­szę 35 mm, pozwa­la­jącą wyko­nać dwa zdję­cia w każ­dej klatce, co ozna­czało, że kli­sza z trzy­dzie­stoma sze­ścioma klat­kami dawała sie­dem­dzie­siąt dwa zdję­cia. „Sto­so­wa­łem ten apa­rat głów­nie dla­tego, że był tani – przy­znał John. – Poten­cjalna jakość koń­cowa jest mniej­sza niż nor­mal­nie, a moż­li­wo­ści powięk­sze­nia też są ogra­ni­czone. Ale gdy teraz oglą­dam te foto­gra­fie, zaska­kuje mnie, że udało się uzy­skać zdu­mie­wa­jącą jakość za pomocą tak pry­mi­tyw­nego narzę­dzia”.

Na wielu z tych zdjęć – zro­bio­nych mię­dzy ósmym a dwu­na­stym rokiem życia Kate Bush – uchwy­cono jej nie­jako wro­dzoną inność. Na jed­nym wiruje na traw­niku jak der­wisz, na kolej­nym ma na sobie pon­cho i wygina się jak tan­cerka. Na pozo­sta­łych widać hipi­sow­skie wpływy star­szych braci (szcze­gól­nie tam, gdzie ona i Paddy są ubrani w kaftany nawią­zu­jące do wize­runku grupy The Incre­di­ble String Band). Na tych nie­licz­nych foto­gra­fiach, do któ­rych pozo­wała uśmiech­nięta, widzimy tro­chę nie­chlujną łobu­ziarę skłonną do psot. Na jed­nym z póź­niej­szych zdjęć, wyko­na­nym z góry i przez to nie­uka­zu­ją­cym jej twa­rzy, Cathy gra dwoma pal­cami na sta­rej, wysłu­żo­nej fis­har­mo­nii rodzin­nej.

John Car­der Bush twier­dził, że z początku „wcale nie wyda­wało się oczy­wi­ste”, że jego sio­stra odzna­cza się talen­tem muzycz­nym. „Z pew­no­ścią nie było to widoczne w okre­sie, gdy powsta­wały te zdję­cia. To, na któ­rym sie­dzi przy fis­har­mo­nii, zostało zro­bione, kiedy miała około jede­na­stu lat. Widać tam, że już wyła­nia się z niej póź­niej­sza Kate. Ale na tym zdję­ciu wyko­na­nym z góry rów­nież gra dwoma pal­cami, co wska­zuje, jaki poziom tech­niczny pre­zen­to­wała w tam­tym cza­sie”.

Tak czy ina­czej, Cathy Bush potrze­bo­wała kon­cen­tra­cji, żeby zostać muzy­kiem samo­ukiem, i pew­nie dla­tego oto­czyła ją atmos­fera spo­koju i osob­no­ści.

„Prze­sa­dził­bym, twier­dząc, że była szarą myszką – mówił jej brat. – Ale kiedy robiła coś w szkole, to po powro­cie nie gadała o tym długo. Trzeba było wycią­gać z niej infor­ma­cje. Z pew­no­ścią nie była dziec­kiem przed­wcze­śnie doj­rza­łym czy roz­wi­nię­tym. Z dru­giej strony, gdy ujaw­niła swój talent, można powie­dzieć, że się wyróż­niała”.

Zdję­cia Johna Car­dera uka­zały się po raz pierw­szy w książce _Cathy_, wyda­nej w roku 1986. Rzecz wyszła nakła­dem autora w licz­bie pię­ciu­set egzem­pla­rzy, a roz­pro­wa­dzano ją w for­mie wysył­ko­wej. „To był eks­pe­ry­ment. Nie prze­wi­dzia­łem zain­te­re­so­wa­nia, z jakim spo­tka się ta publi­ka­cja. Wyda­łem więc książkę wła­snym sump­tem i wraz z part­nerką roz­sy­ła­łem ją nabyw­com”.

Wydru­ko­wane egzem­pla­rze dotarły do Johna w „okrop­nym żół­tym” fute­rale, który oka­zał się za cia­sny. „Popeł­ni­li­śmy błąd – przy­znaje. – Kiedy dosta­li­śmy książki, mie­li­śmy już mało czasu. Gdyby do cze­goś takiego doszło teraz, po pro­stu ode­słał­bym je do dru­karni. Ale wtedy goniły nas ter­miny, więc dali­śmy spo­kój. Wiem, że nie­któ­rzy nabywcy nie byli w sta­nie wycią­gnąć książki z fute­rału”.

Album _Cathy_ docze­kał się wzno­wie­nia w roku 2014, nie­długo po kon­cer­tach Before the Dawn. Cena pierw­szego wyda­nia się­gała już wtedy tysiąca fun­tów. „Zro­bił się z tego nie­zły rary­tas, pła­cono astro­no­miczne sumy, zdu­mie­wa­jąca sprawa . Pisano o tym w dziw­nych miej­scach. Jeden taki, zresztą dość mętny tekst uka­zał się w «Wall Street Jour­nal». Uzna­łem wtedy, że jeśli media tak bar­dzo zain­te­re­so­wały się tema­tem, to pew­nie wywo­łała to publicz­ność czy fani”.

Cią­głe pozo­wa­nie mogło co prawda męczyć mło­dziutką Cathy, ale przy­dało się w przy­szło­ści, kiedy two­rzyła wła­sny wize­ru­nek publiczny. Gdy Cathy prze­isto­czyła się w Kate, John Car­der Bush foto­gra­fo­wał ją na potrzeby okła­dek pły­to­wych. Naj­słyn­niej­sze z tych zdjęć – z leżącą artystką – tra­fiło na pamiętną okładkę albumu _Hounds of Love_ (inna jego foto­gra­fia przy­ozdo­biła płytę _Direc­tor’s Cut_ z roku 2011).

„Wielu ludzi mówi mi, że to czy tamto zdję­cie przy­po­mina im okładkę, którą zro­bi­łem do _Hounds of Love_. Przy­go­to­wa­łem potem kilka okła­dek, przy któ­rych czu­łem się tak, jak­bym znowu foto­gra­fo­wał Cathy. To samo poczu­cie… może nie swo­body, tylko luzu. Bo w końcu brat foto­gra­fo­wał sio­strę. Wtedy ist­nieje już więź. Jeśli foto­graf nie zna tematu, to musi poświę­cić tro­chę czasu na zapo­zna­nie się z nim, a ja i Kate mie­li­śmy ten etap za sobą. Podob­nie jak zdję­cia do albumu _Cathy_, wszystko, co robi­łem, żeby pomóc w karie­rze Kate, odby­wało się w warun­kach domo­wych. Ni­gdy nie wynaj­mo­wa­li­śmy stu­dia. Pra­co­wa­li­śmy albo u niej, albo u mnie, gdzie­kol­wiek to było na danym eta­pie. U mnie robi­li­śmy zdję­cia w salo­nie, z któ­rego musia­łem uprząt­nąć zabawki moich dzieci, usta­wić tam tło, świa­tła i całą resztę. W ten spo­sób prze­kształ­ca­łem zwy­kły pokój do codzien­nego życia w stu­dio foto­gra­ficzne. W razie potrzeby taka sesja trwała nawet trzy dni, bo nic nas nie poga­niało. To bar­dzo ważne, bo dawało nam swo­bodę do eks­pe­ry­men­to­wa­nia. Kate z kolei czuła się bez­piecz­nie, wie­dząc, że efekty tych eks­pe­ry­men­tów znaj­dują się pod moją opieką. Nie tra­fią do mediów czy w miej­sca, w któ­rych wola­łaby ich nie widzieć. Sądzę, że zaufa­nie do foto­grafa jest bar­dzo istotne”.

Patrząc w wizjer przez kolejne lata, John Car­der na ogół widział w nim tę samą Cathy.

„Upływ czasu niczego nie zmie­nił – pod­kre­ślił. – Oczy są takie jak zawsze. Uśmiech ma taki sam jak kie­dyś. Jak tylko spo­glą­dam w wizjer apa­ratu, wraca dawna Cathy, obecna na wszyst­kich zdję­ciach, które zro­bi­łem jej w ciągu tych lat”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: