Kichuś majstra Lepigliny - ebook
Kichuś majstra Lepigliny - ebook
Majster Szymon pracuje nad wyjątkowym projektem. Lepi z gliny figurkę chłopczyka. Gdy model jest niemal gotowy i brakuje mu tylko nosa, staje się coś niezwykłego... Niespodziewanie gliniany chłopiec ożywa i przemawia! Tak zaczynają się wesołe przygody Kichusia. Lektura o rodzimym Pinokio spod ręki Lepigliny chwyta za serce i rozbawi czytelników w każdym wieku.
Autorką opowieści jest Janina Porazińska – jedna z najbardziej cenionych polskich autorek literatury dla dzieci.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-266-2353-6 |
Rozmiar pliku: | 240 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy majster Szymon Lepiglina wracał ze chrzcin do domu, była już noc.
Po wąskich uliczkach, po zaułkach, gdzieniegdzie tylko przemykał jakiś przechodzień — a ledwo się ukazał zza węgła domu, zaraz niknął na zakręcie następnej uliczki.
W oknach światła już były pogaszone. Gęsty mrok rozpraszał się miejscami tylko, dokoła latarni olejnych, zapatrzonych żółtym okiem w gęstą od śmieci wodę rynsztoka. Ciszę przerywało tylko skrzypienie blaszanych talerzy przed łaziebnikiem : talerze chwiały się tu i tam, tu i tam — ćwiril-ćwirut... ćwiril-ćwirut...
Chrzciny były sute — a jakże, toteż majster Szymon Lepiglina był w doskonałym humorze: przytupywał, przyśpiewywał, a gdy przechodząc na drugą stronę ulicy, natknął się na latarnię, objął ją prawą ręką, lewą pochwycił czapkę z głowy i wywijając magierką w powietrzu, poooszedł w obertasa!
Hocaj, hocaj po podłodze,
a umykaj noga nodze!
A umykaj na okrętkę,
majster ma do tańca chętkę!
Hu-ha!
Za czym zmienił rękę, wykręcił się na lewo i znów poooszedł z innej nogi.
Tańcowały dwie staruszki,
trzęsły na nich się kożuszki.
Trzęsły im się stare nogi,
oj, bo był to taniec srogi!
Hu-ha!
Majsterek śpiewał, aż huczało po pustych uliczkach.
Nagle z trzaskiem otworzyło się okienko na facjatce, wysunęła się przez nie ręka z pękatym dzbanem, a zaś za nim wielka głowa nastroszona jak jeż kolcami tysiącem papierków poskręcanych w papiloty.
— A ty winożłopie, ty stary łobuzie! — zatrzęsły się papiloty. — Będziesz tu breweryje po nocy wyprawiał, uczciwym ludziom nie dawał spać! A do domu, zatracony powichronku!
I zanim majster Szymon Lepiglina pomiarkował się, że ta przemowa odnosi się do niego, z pękatego dzbanka chlusnęła woda i ciur... ciur... ciur... po twarzy, po karku majstra pociekła mu aż za koszulę. Za czym papiloty szybko cofnęły się w czarną czeluść izdebki i okno zamknęło się.
Zza facjatki w tejże chwili wysunęła się pyzata, wesoła gęba miesiąca na widku.
Lepiglina chwycił się latarni, podniósł głowę i wrzasnął na całe gardło:
— Te, będziesz mi tu dyngusy sprawiał! Będziesz mi tu od łobuzów wymyślał! A sam czym jesteś, włóczykiju nocny!
I maj ster z podniesioną w górę laską ostro ruszył naprzód, nie wiedzieć, czy gotując się na rozprawę z księżycem, czy też szukając jakiejś ofiary, na której mógłby wyładować gniew za nieoczekiwaną kąpiel.
Tym sposobem, sam nie wiedząc kiedy, znalazł się przede drzwiami swego warsztatu.
Tu już poniechał zemsty; pogroził tylko laską księżycowi, a po długim majstrowaniu około zamka wielkim, krzywym kluczem — wreszcie otworzył drzwi i wszedł do izdebki.
Majster Szymon Lepiglina, jak się tego zapewne domyślacie, oddawał się kunsztowi garncarskiemu.
Piękne to rzemiosło uprawiał już od dwudziestu lat z górą, a garnki jego, misy, miski, dzbanki i figurynki słynęły nie tylko na cały Rynek Kleparski, nie tylko na cały Kraków, ale ho-ho... nieomal na całe województwo.
Mieszkanko przy ulicy Krzywej, w którym majster Szymon urodził się, wychował, a potem pracował aż do dnia dzisiejszego, całe zastawione było cebrami, cebrzykami, nieckami, szaflikami, w których leżała różnej barwy i różnej gęstości glina i glinka, z jakiego to materiału majster Szymon bądź to na kółku, bądź zgoła rękoma lepił przeróżne piękne statki.
To dzbaneczki z uszkiem od prawej strony, a dziobkiem od lewej, to znów z dziobkiem od prawej, a uszkiem od lewej; to misy płaskie, półgłębokie i głębokie, to talerze małe, średnie i duże, to dwojaki w rozmaity sposób połączone, to trojaki na jednym, wspólnym uszku zawieszone, to ucieszne, pękate skarbonki, to zgoła nigdzie nie widywane cacka i figurynki.
I nie tylko potrafił te różności ulepić, ale jeszcze je przyozdobił w takie zakrętasy, wywijasy, w kwiaty, w liście, w kogutki żółte z zielonymi łapkami, z czerwonymi ogonami, w lajkoniki, w grube przekupki, w chudych żaczków... że mogłeś od dzbanka do dzbanka chodzić i przyglądać się, i dziwować, i śmiać, jakbyś książkę z uciesznymi malowankami czytał.
Taki to był tęgi majster z imć Szymona Lepigliny.
* * *
Owego wieczoru po chrzcinach majster Szymon wszedłszy do izdebki zaświecił łojową świeczkę i nie bacząc na późną porę nałożył wielki, płócienny fartuch, przysunął do zydla szaflik z czerwoną glinką, kropnął w nią wrzątkiem z kociołka, piszczącego na żarzących się jeszcze węgielkach, i wesoło pogwizdując zabrał się do roboty.
Okrutna zdjęła go chęć ulepić chłopaczka akuratnie takiego jak ów pędrak, co go dziś z kumą Kordulą ze Świderków Igiełkową do chrztu świętego podawał.
Ale że to dziś majster Szymon był w doskonałym hùmorze, więc i robota mu jakoś inaczej wychodziła.
Ulepił naprzód z grubsza cały korpus, ręce i nogi — a te ręce zdają się tylko, tylko czekać, kiedy będą mogły z uciechy jedna o drugą klaskać, a nóżki aż drżą z chęci machania koziołków.
Wziął się do lepienia głowy — zrobił oczki, a one śmieją się z uciechy, aż w nich złote światełka migoczą! Na głowie ulepił włoski, a te kosmyczki po głowinie się wichrzą, jakby w dziesięć par obertasa wywijały! Zrobił gębusię, a gębusia śmieje się od ucha do ucha!
Okrutnie się ta robota majstrowi Lepiglinie spodobała. Przytupnął, zagwizdał, a sięgnąwszy do skórzanego kapciucha z tabaką, potężny niuch jej do nosa wciągnął i kichnął... aż echo poszło po zaułku — apsik!
A wtem... wesołe oczki glinianego chłopczyka zaświeciły jeszcze mocniej, a gębusia jak nie krzyknie:
— Majstrze Szymonie, a dajcież i mnie onego specjału do nosa.
Rety boskie! Na majstra Szymona aż poty uderzyły, tak się przeraził okrutnie, że toto gada, ale nic nie dał strachu po sobie poznać — tylko mówi:
— Jakżeż ci dam tabaki, kiedy jeszcze nie masz nosa!
— No, to nie marudźcie, przylepcie kawałek nochala, gdzie potrzeba, i dawajcie tabaki — tylko chyżo!
Widzi majster Szymon, że tu nie przelewki; z tej wielkiej alteracji zakręcił się na zydlu; porwał glinę z innego szafliczka i do czerwonej gębusi żółtą kupkę przylepił — a chłopak nic, tylko woła:
— Nie marudźcie, nie marudźcie, zróbcie na chybcika patyczkiem dziurki i dawajcie tej machorki!
Szymonowi aż ręce się trzęsą z pośpiechu. Jak przylepił żółtą kupkę gliny, tak ją i zostawił, bo gdzie tam o jakim wychędożeniu mówić.
Coś niecoś tylko przyklepał z wierzchu, aby nie odpadła, zaś chwycił drzazgę spod komina, dziurki w glinie przewiercił i po kapciuch z tabaką sięgnął.
— Dobre!... Ki... chuśś! — kichnął gliniany chłopczyk i drugą stronę nosa nadstawił.
Dogodził mu więc majster Szymon Lepiglina i w prawą dziurkę, i w lewą, a chłopak jak nie zacznie kichać... aż mu się głowa trzęsie, a ze ślepków łzy kapią.
— Ki-chu...ś! A-psik, a-psik!Ki-chuś!...
Wreszcie się troszkę uspokoił. Majster Szymon sięgnął mu do nosa.
— Dawaj, to ci klipkę wyrychtuję, bo masz ją srodze nieforemną.
Ale chłopak ani się tknąć nosa nie da.
— Nie ruszajcie, majstrze Szymonie, nie ruszajcie, bo okrutnie piecze!
— A i jakżeż ci taką żółtą kupkę na gębusi zostawię?
— Niechaj se będzie, jaka chce, a ja ruszyć nosa nie dam, bo okrutnie boli — zaś to zrobicie.
— Opamiętaj się, chłopaku! Zaś kupka ci stwardnieje i już z niej nijakiej foremności nie wydobędę.
— Niechaj se tam będzie, jaka chce!
— To wcale do nosa niepodobne.
— To przylepcie karteczkę z napisem, że to miał być nos, a ruszyć nie dam, i basta!
Majster Szymon chwycił koniec fartucha i zaczął się nim z potu ocierać, nie przestając patrzeć z przerażeniem na żółtą kupkę, która coraz bardziej zsychała się, zsychała i coraz bardziej stawała się podobna do starej, przerosłej rzepy.
Chłopak się tym jednak widocznie wcale a wcale nie martwił, bo najspokojniej w świecie powiada:
— Wielce mi się to podoba, co mi z nosa wyleciało...
Majster Szymon znów chwycił za fartuch, ale patrzy — nochalek czysty, suchy.
A chłopak kończy swoje:
— ...owe: „kichuś”. A co, majstrze Szymonie, gdybyście tak nazwali mnie Kichusiem? Jak wam się to widzi?
Lepiglina podrapał się w łysinę.
Po prawdzie to takiego imienia nie ma, ale też po prawdzie, to i chłopak nie taki jak insze chłopaki, tylko z pecyny ziemi ulepiony.
Rozważywszy to i tamto majster powiada:
— Niechaj będzie i Kichuś.
Chłopak z radości, że to jakby w regestra ludzkie został już zapisany, podskoczył na kolanie majstra Szymona tak gwałtownie, że aż musiał się chwycić za napierśnik fartucha, bo byłby wpadł do szaflika z gliną. A gdy tak ku piersiom majstra się skłonił, poczuł, że pod fartuchem coś się majstrowi tłucze.
— Majstrze Szymonie, co wam tak we wnętrzu skrobie: stuk-puk, stuk-puk?
— No, to przecie każdy głupi wie co.
— I wy wiecie?
— A jakże — to serce.
— Serce? To wy, majsterku, je macie?
— Przecie, że mam! Każdy je ma.
— Każdy? I głupi też?
— Ma i głupi.
— No to zróbcież i mnie takie!
— A na cóż ci ono?
— No tak! Każdy głupi ma, a ja mam nie mieć! Żałujecie mi tego kęsa gliny — czy co?
Majster Szymon widzi, że z Kichusiem nie tak łatwo jak z byle miską czy dwojakiem, co mu tu ujmiesz, tam dodasz — wedle swego widzimisię.
Zażył tabaki, kichnął i wziął się do roboty. Wydłubał Kichusiowi w piersiach dziurkę małą jak polny groszek i bierze się do lepienia serduszka, a Kichuś w krzyk:
— Nie chcę takiego małego, dłubcie dalej!
— Będziesz miał dość.
— Żałujecie mi tego glińska, co go tu ze trzy fury leży? Podłubcież jeszcze!
Dłubie majster dalej, a Kichuś precz krzyczy:
— Jeszcze! Jeszcze!
Wydłubał mu dziurę jak jabłko i powiada:
— No, teraz to już będzie dość, bo ci dziura na wylot przejdzie.
— Hu!... Jak ma być na wylot — to dość.
Majster wziął co najmiększej gliny, serduszko ładnie, pięknie ulepił, do wydłubanej komory włożył i szparę mocno zaklepał.
Posłuchało przez chwilę gliniane serduszko, jak to u majstra Szymona serce stuka, i wnet samo zaczęło: stuk-puk, stuk-puk... tak równo, tak gładko, jakby już swoje lata przeterminowało i było po wyzwolinach.
I teraz znów się stała rzecz nieoczekiwana.
Kichuś nagle uniósł się, obłapił majstra Szymona za szyję i wtulił mu w fartuch rzepowaty nochalek.
— O, mój ty majstrze Lepiglino, jakżeż mi cię żal, jakież smutne twoje życie! Ani żony, ani dziecka w izbie nie masz — aby to glińsko wszędzie leży. Ani ty pierzyny, ani ty poduszek pod pułap, jeno wyrko biedne z garścią słomy, gałganowym kilimkiem nakryte. W porciętach masz dziury, koszula przy szyi postrzępiona!... Nikt o tobie, sierocie, nie pamięta. Święcone wianuszki ha ścianie pajęczyna zasnuła, a piec muchy zapstrzyły, że się widzi jak indycze jaje.
Majster Szymon od pierwszych słów Kichusia poczuł już wilgotność w oczach i z każdą chwilą coraz bardziej rozżalał się nad swoją dolą, aż gdy spojrzał na zapstrzony piec, nie mógł już dłużej wytrzymać. Z oczu puściły mu się ślozy gorące i głośno już załkał:
— Spra-sprawiedli-wie, Ki...Kichusiu...siu... powiadasz... jak, jak in... indycze jaje... je-je...
— Albo i ten wikt — ciągnął dalej nie mniej rozczulony Kichuś. — Widzę garsteczkę mąki w kozubku, fałatek czarnego chleba, krzynkę przypalonej kaszy w rynce. Czy to tak powinno być u takiego majstra jak Szymon Lepiglina?
Toż powinny w komorze stać worki: ten z mąką, tamten z pęczakiem, ten z jagłami; a na ścianie — wisieć połcie słoniny, a w kątku powinna być beczułka z miodem, a na półkach — misy z twarogiem, dojenki z mlekiem, opałki z jajami. A na kominie powinna w saganie bulgotać grochówka na świńskim ogonku.
Majster Szymon już tak był rozrzewniony, że duczał w głos:
— Spra...a...wiedli...wie... Ki-chu-u... u... siu... Na... na... śśświńskim o...o... gon-ku...ku...ku...ku!
Tak tam sobie jeszcze jakiś czas przygadywali, coraz wolniej, coraz ciszej, aż, płaczem zmęczeni do znaku, zsunęli się z zydla na ziemię i oparłszy głowy o wyrko, a trzymając się w objęciach, zasnęli mocno, mocno.