Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kłamca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 lipca 2020
Ebook
12,99 zł
Audiobook
23,86 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kłamca - ebook

Przed znanym warszawskim dziennikarzem śledczym Pawłem Werensem kolejne zawodowe wyzwanie. Sprawy komplikują się już na samym początku, gdy okazuje się, że morderca wybrał na swoje ofiary osoby z najbliższego otoczenia Werensy. Ofiarą padł znany z „Drzewa morwowego” stryj dziennikarza wraz z żoną. Na plecach mężczyzny zabójca umieścił tajemniczy napis: Szadrak.
A to dopiero początek serii morderstw. Paweł Werens rozpoczyna śledztwo, które ponownie prowadzi go do wydarzeń sprzed lat. Czy uda mu się wyśledzić i zatrzymać zabójcę nim zginie kolejny człowiek?

„Kłamca” to drugi tom z trylogii Tomasza Białkowskiego o dziennikarzu śledczym Pawle Werensie. Pierwszy tom nosi tytuł „Drzewo morwowe”, zaś zwieńczeniem serii jest najnowsza powieść „Król Tyru”.

Tomasz Białkowski (ur. 1969-) – polski pisarz. Debiutował w 2002 roku zbiorem opowiadań "Leze". Rok później ukazała się sztuka "Drzewo". W 2005 roku wydał minipowieść "Dłużyzny", której fragmenty opublikowano w antologii prozy polskiej prestiżowego niemieckiego kwartalnika "die horen". Kolejna powieść "Pogrzeby” znalazła się w finale literackiej nagrody Warmii i Mazur "Wawrzyn". W 2008 roku Białkowski opublikował dwie powieści: "Mistrzostwo Świata" oraz "Zmarzlina". Białkowski wielokrotnie publikował w prasie krajowej, jego prozę prezentowano też w kilku antologiach. Jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-57221-6
Rozmiar pliku: 389 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

2 czerwca 1945. Sobota.

Deszcz padał nieprzerwanie całą noc i ranek, przez co na podjeździe potężnego barokowego pałacu stały wielkie kałuże brudnej wody. Pałac Joachimstein zbudowany był w miejscu dawnego zamku warownego. Kształtem przypominał literę C. Wejścia na teren wspaniałej posiadłości strzegły dwa greckie sfinksy dostojnie leżące przed bramą wjazdową. Mokre, kamienne twarze kobiet-lwów zwrócone były w stronę alei drzew stanowiącej zielony tunel, którym od wieków wędrowali przybysze. Przeszkodę dużo trudniejszą niż bogato zdobiona brama stanowiła głęboka na kilka metrów fosa otaczająca posiadłość. Od północy przerzucono nad nią kamienny most z trzema łukami. Trzystuletni monumentalny pałac został bowiem zbudowany na niewielkiej wyspie.

Trzech młodych mężczyzn szybkim krokiem pokonało odległość dzielącą bramę wjazdową od okazałego portalu stanowiącego główne wejście do pałacu. Najwyższy z nich, ubrany w żołnierski, polowy mundur nerwowo zerkał na boki, jakby wypatrywał zagrożenia czającego się w wysokich, starannie przyciętych ścianach żywopłotu. Mimo że był pochylony, górował wzrostem nad idącymi krok za nim mężczyznami. Twarz miał pociągłą, usta wąskie, orli nos. Jego rozbiegane, szare oczy zdradzały strach. Gdyby przyjrzeć mu się dokładniej, to okazałoby się, że jest młodzieńcem, by nie powiedzieć dzieckiem, które przez sześć lat wojny przeszło przyśpieszony kurs dorastania. W istocie chłopak miał szesnaście lat. Był ledwo o rok młodszy od swoich kompanów. W dłoniach zaciskał błyszczący karabin. Co jakiś czas odrywał dłoń od drewnianej kolby i poprawiał daszek wojskowej czapki, która zsuwała mu się na oczy. Towarzysze wysokiego chudzielca nie mieli czapek. Chronili się przed ulewą pod brezentowymi, wodoodpornymi, błyszczącymi pałatkami, przez co ich twarze były niewidoczne. Przy samym wejściu do pałacu młodzieńcy odbili w prawo i skierowali się do ogromnej oficyny, jednej z dwu zbudowanych obok pałacowych skrzydeł. Zatrzymali się przed masywnymi, metalowymi drzwiami, nad którymi znajdował się niewielki daszek. Tutaj deszcz nie docierał. Mimo to nie zdjęli swych okryć. Zbili się w okrąg, chwilę nad czymś debatowali. Potem ci, którzy byli zakapturzeni, zniknęli za drzwiami, a dryblas w mundurze stanął na straży. Rozstawił szeroko nogi obute w czarne, skórzane oficerki, sięgnął do kieszeni na piersi i wyciągnął pomiętą, przemoczoną paczkę papierosów. Z innej kieszeni wydobył zapałki i po wielu próbach wreszcie podpalił sterczącego w kąciku ust papierosa. Po chwili cisnął go pod nogi i zaklął cicho. Sięgnął po kolejnego. Tym razem natrafił na nieco bardziej suchy tytoń. Zadowolony, przewiesił karabin przez pierś i zachłannie wciągał w płuca gorzki dym. A jednak nie poczuł się lepiej. Był bardzo zdenerwowany. Zdradzały to roztrzęsione dłonie, które co jakiś czas gładziły kolbę karabinu Mosina ze złożonym po prawej stronie łoża błyszczącym bagnetem.

Kiedy żołnierz gasił obcasem szóstego z kolei papierosa, z korytarza wyszli jego towarzysze. Żywo gestykulując i ciskając przekleństwami, ruszyli do oficyny leżącej po przeciwległej stronie pałacu. Była identyczna jak ta, którą przed chwilą opuścili. Gdy zniknęli we wnętrzu budowli, żołnierz sięgnął po kolejnego papierosa. Tym razem nie dane mu jednak było go wypalić, bo nagle usłyszał głośne nawoływania. Chudy wojak odruchowo zacisnął palce na karabinie i z niedopałkiem w ustach pobiegł w kierunku, z którego dobiegało wołanie. Pokonał zacieniony korytarz i wpadł do zalanej sztucznym światłem sali. Jego wzrok powoli przyzwyczajał się do blasku lamp zawieszonych pod sufitem. Żołnierz znalazł się w ogromnym pomieszczeniu wypełnionym tysiącami tekturowych teczek. Porozrzucane papiery wypełniały wnętrze. Teczki leżały na metalowych regałach, walały się po podłodze, szczelnie ją okrywając. Chłopak stał po kostki w gęsto zapisanych arkuszach. Wytężał wzrok. Wreszcie dostrzegł swoich kompanów brnących niemal po kolana w tysiącach listów, protokołów, arkuszy, zdjęć, notatek, zeszytów i książek. Mężczyźni przemieszczali się w najdalszy kąt sali. Ich ruchy były niezdarne i niepewne. Jakby papier oblepiający nogi ciągnął w dół, na dno papierowego grzęzawiska. Żołnierz patrzył na pochylonych kolegów z rozbawioną miną i pobłażaniem. Tyle zachodu o głupi papier, pomyślał i zaczął szukać po kieszeniach zapalniczki, by przypalić papierosa ciągle trzymanego w kąciku ust. Ale w następnej chwili aż otwarł usta, zaskoczony. Papieros spadł na pokrytą tabelami kartę. Żołnierz zrozumiał, że to nie niezdarność, a czujność była powodem przyczajonego kroku jego towarzyszy. W kącie sali dostrzegł kontur postaci. Skierował w jej kierunku broń. Ślizgając się na papierze, chwiejąc na boki, rzucił się w kierunku przeciwnika. Już chciał oddać strzał, kiedy usłyszał dziecięcy płacz. Zawahał się. Wytężył wzrok. Po chwili wyraźnie widział postać w zacienionym kącie. Obok potężnego regału, wciśnięte w szparę powstałą z dosuniętych do niego drewnianych skrzyń, siedziało kilkuletnie dziecko. Był to chłopczyk. Miał brudną twarz i ręce. Tłuste, czarne włosy opadały na czoło. Jego ubraniem była o kilka numerów za duża żołnierska bluza, przez co wydawał się jeszcze mniejszy niż był w istocie. Maluch miał krótkie spodenki, które odsłaniały poranione kolana. Dziurawe skarpety okrywały podniszczone sandały. Chłopiec siedział na skórzanej, brązowej walizce. I stała się rzecz niezwykła, bo widząc olbrzyma z bronią, zamiast krzyczeć jeszcze głośniej, zamilkł. Malutkimi dłońmi otarł łzy z twarzy, przez co rozmazał brud jeszcze bardziej, i prócz wielkich oczu nie można było nic więcej dostrzec. Te zapłakane oczy spotkały się wkrótce ze zdumionymi oczyma dryblasa. Patrzyli tak na siebie dłuższą chwilę, aż wreszcie żołnierz przeniósł wzrok na trzymany w pogotowiu karabin. Sprawiał wrażenie zawstydzonego. Celował śmiercionośną bronią w niewinne dziecko. Zabezpieczył zatem broń, oparł ją o drewnianą skrzynię i sięgnął po ostatniego papierosa, jakiego jeszcze miał. Kiedy się głęboko zaciągnął, skierował wzrok na towarzyszy. Ci patrzyli z uwagą na nietypowe znalezisko. Zwykle małomówny wielkolud i tym razem odezwał się krótko.

– I co z nim zrobimy? – zapytał, patrząc na puste pudełko po marnych papierosach.20 maja 2006. Sobota.

Emerytowany pracownik Biura Pełnomocnika Prezydenta Miasta do spraw Ochrony Informacji Niejawnych Edward Dziamski od kilku minut próbował dostać się na teren posesji przy ulicy Fałata 23 K. Z uporem naciskał dzwonek umieszczony przy metalowej bramce. Bezskutecznie. Ale Edward Dziamski był człowiekiem cierpliwym, a przy tym upartym. Taka opinia o nim przez wiele lat krążyła po korytarzach olsztyńskiego ratusza. On sam wolał, by ludzie cenili go za dyskrecję. Nie bez powodu został przecież szefem kancelarii tajnej. Przez ostatnie dwadzieścia lat, nim przeszedł na emeryturę, sprawował nad nią nadzór. Zważywszy na liczbę prezydentów, jaka w tym czasie przewinęła się przez ratusz, był to wynik imponujący. Jego szefowie, bez względu na reprezentowaną orientację polityczną, cenili zarówno kompetencje, jak i przyzwoitość niepozornego urzędnika.

Dziamski przyjechał na ulicę Fałata po tym, jak dzień wcześniej pod swoimi drzwiami znalazł szarą kopertę, której nadawcą był człowiek o nazwisku Werens. To, co w niej znalazł, sprawiło, że nie mógł zasnąć przez większą część nocy i wczesnym rankiem pojechał swoim wysłużonym fordem na przedmieścia. Z zazdrością patrzył na piękne, przedwojenne wille zatopione w bujnej zieleni. To tutaj przed wojną pobudował się miejski patrycjat: wyżsi oficerowie policji i wojska, urzędnicy, fabrykanci, bogaci rzemieślnicy i kupcy. Sam mieszkał w centrum, w sypiącej się kamienicy, którą upodobały sobie koty i okoliczny element. Jedni i drudzy uczynili z klatki schodowej swoją toaletę. Nie przyszło mu jednak do głowy, by skarżyć się na cuchnący problem. Był przecież emerytowanym urzędnikiem od informacji tajnych i z wiekiem zawodowa dyskrecja i skrytość zamieniła się w chorobę. Dziamski był samotnikiem.

Jeszcze raz nacisnął dzwonek. Nic. Żadnej reakcji, najmniejszego ruchu firanki w oknie.

Koperta pojawiła się pod jego drzwiami w jakiś tajemniczy sposób. Nie było na niej pieczęci urzędu pocztowego, znaczka. Jedynie jego nazwisko zapisane pochyłymi literami. Najwyraźniej ktoś ją podrzucił, nie korzystając z usług poczty. Dziamski nie pokazał zawartości koperty nikomu. Chciał wpierw sprawdzić osobiście wiarygodność zawartej tam informacji, która, gdyby okazała się prawdą, oznaczałaby niewyobrażalną katastrofę. Równie dobrze mógł też to być, oczywiście, stek bzdur. Ale coś mówiło byłemu szefowi kancelarii tajnej, że należy potraktować całą sprawę niezwykle poważnie.

Nacisnął dzwonek po raz dziesiąty. Cisza. Wtedy przyszła mu do głowy pewna myśl. Skierował kroki do sąsiedniej willi. W przeciwieństwie do większości mieszkańców miasta dobrze wiedział, co znajduje się za wysokim płotem, nad którym dyskretnie zamocowano kamery. Piękna willa z roku 1939 należała obecnie do wojska. Wcześniej urzędowały tu niemieckie, a potem polskie służby specjalne. Kiedy sobie to uświadomił, groźba zawarta w liście Mariusza Werensa wydała mu się bardziej wiarygodna, a co za tym idzie – przerażająca. Dziamski obejrzał uważniej budynek przypominający górski zameczek. Wiedział o wielu tajemnicach tego domu. A był to dom niezwykły. Willa od samego początku miała niezależne od instalacji miejskiej urządzenia elektryczne, gazowe, kanalizacyjne, wentylacyjne i grzewcze. Na strychu zainstalowano potężny, bo mieszczący dziesięć tysięcy litrów wody zbiornik. Pod budynkiem były piwnice i tunele prowadzące do lasu. Edwarda Dziamskiego to nie dziwiło. Widział dokumenty, z których wynikało, że w czasie wojny mieszkańcem samowystarczalnej twierdzy był nadprezydent Prus Wschodnich Erich Koch. Kiedy ta informacja dotarła do mediów, szybko ją zdementowano. Były szef tajnej kancelarii wiedział jednak swoje. Stanął przed furtką prowadzącą na wojskową posesję i czekał. Po chwili z budynku wyszedł żołnierz w randze kapitana i zbliżył się do Dziamskiego. Ten poprosił o krótką rozmowę. Kapitan Namiel, bo tak przedstawił się żołnierz, uważnie obejrzał starca, po czym niechętnie zaprosił do budynku. Dziamski wyszedł po kwadransie wyraźnie niezadowolony. Nie uzyskał pomocy, na jaką liczył. Sam był sobie winien. Wiedział o tym doskonale. Nie chciał wyjawić celu wizyty, za to naciskał, aby żołnierze zbadali sąsiedni budynek. Powiedzieli mu, że to byłoby zwyczajne włamanie, wtargnięcie na teren prywatny. Werensa i jego żonę widzieli jeszcze wczoraj. Mili, starsi ludzie. Być może śpią. Niech zatem dalej dzwoni. Niech wezwie pogotowie, jeżeli już musi, albo policję. W każdym razie nie ich. Prawie go wypchnęli za drzwi. Dziamski postał jeszcze chwilę pod furtką, bez specjalnej wiary nacisnął kilka razy przycisk dzwonka. Potem ruszył w stronę samochodu.

Ostatni raz spojrzał na willę, a właściwie na drzewa rosnące za domem, z których kilka wyrastało ponad dach. Wtedy dostrzegł coś, co zmroziło mu krew w żyłach. W następnej chwili opętańczy krzyk urzędnika wstrząsnął nieco sennym budynkiem zajmowanym przez wojsko.

Były szef tajnej kancelarii Edward Dziamski i kapitan Grzegorz Namiel, nie bacząc na zadbany kwietnik, dobiegli do opartej o bok budynku drewnianej drabiny. Nie było to jednak typowe narzędzie gospodarskie służące chociażby do zbierania owoców z drzew. Ktoś u jej szczytu przywiązał w poprzek sznurem do bielizny deskę. Blady urzędnik i kapitan z przerażeniem patrzyli na niezwykłą konstrukcję, która tworzyła drewniany krzyż. Do krzyża był przytwierdzony człowiek! Głowa zwisała mu na prawe ramię. Niczym Chrystusa przybito go do poprzecznej deski potężnymi gwoździami. Twarz mężczyzny była całkowicie zalana zastygłą krwią, tak że trudno było go rozpoznać. Tym bardziej że zakrywała ją gęsta broda pełna brunatnych skrzepów. Zabity miał na sobie długą suknię. Na okaleczonych, bosych nogach tkwiły luźno nasunięte trzewiki, a właściwie jeden. Kapitan Namiel jedną ręką pochwycił mdlejącego urzędnika, drugą zaś wyjął z kieszeni telefon komórkowy, potem wystukał kolejno numer policji i pogotowia. W prosty sposób próbował opisać to, co widzi. Kiedy to robił, dostrzegł coś, co poruszyło go do głębi. Uważnie wpatrując się w twarz ofiary zauważył, że przy prawym uchu broda zaczyna odklejać się od twarzy. Kapitan przerwał połączenie. Posadził na trawie bladego urzędnika i podszedł do upiornego krzyża. Wbrew przepisom, które nakazują, by nie zacierać śladów, wspiął się na kilka stopni i delikatnie dotknął bujnej brody. Ta odkleiła się od policzków i została w jego roztrzęsionej dłoni. Kapitan Namiel ze zdumieniem odkrył, że zabitą osobą jest starsza kobieta. Znał tę twarz doskonale. Często rozmawiał z nią o uprawie ogrodu. To była żona Mariusza Werensa – Eliza.

Kapitan Grzegorz Namiel po chwilowym wstrząsie odzyskał zdolność racjonalnego myślenia. Dokończył rozmowę telefoniczną, w której podał miejsce znalezienia ofiary, adres domu z upiornym ogrodem. Sprawdził puls omdlałego urzędnika. Powinien wkrótce dojść do siebie, uznał. Kapitan wiedział, że należy szukać teraz głównego lokatora willi przy ulicy Fałata 23 K. Być może ten sam oprawca, który zamordował kobietę, teraz pastwi się nad jej starym mężem. Przez znajdujący się z tyłu domu balkon wszedł do salonu. Był pusty. Postanowił przeszukać pomieszczenia po kolei. Odruchowo skierował się do piwnicy. Odnalazł kontakt. Ponurą piwnicę wypełniło ostre światło. Żołnierz przeszukał dokładnie teren. Nie znalazł nikogo. Cały czas trzymał w pogotowiu odbezpieczony pistolet. Był przygotowany na najgorsze. Na spotkanie z oprawcą. A jeżeli mordercą jest Werens? Bzdura! Błyskawicznie wyparł z mózgu tę niedorzeczną myśl. Ruszył z powrotem na parter. Przechodził z pokoju do pokoju. Zajrzał do kuchni, sypialni. Wszystkie pomieszczenia były w nienagannym porządku. Lśniły czystością. To tylko potęgowało niepokój. Kapitana mroziła ta sterylność. Dużo lepiej by się czuł, gdyby natrafił na ślady walki, bałagan. Tak przynajmniej mu się wydawało. W istocie nigdy nie uczestniczył w bojach. Owszem, jeździł na poligony, gdzie warunki były często spartańskie. Ale trup?! Nigdy nie widział zabitego człowieka. Był sztabowcem, siedział za biurkiem. A tu morderstwo dokonane w taki bestialski sposób! Ten porządek uznał za ważną wskazówkę. Gdyby w willi doszło do zabójstwa na tle rabunkowym, nikt nie zadałby sobie tyle trudu, aby krzyżować domowników. Byłyby ślady włamania. Może szamotaniny, walki. Jakieś przewrócone krzesło. Krótko mówiąc, wyglądałoby to inaczej. Więc co? Myśl o Werensie – mordercy znowu powróciła. Czyżby stary człowiek oszalał? Zabił żonę, z którą wieczorami siadywał w ogrodzie i jadał kolacje? Nie, to nie miało sensu. Kapitan wszedł na piętro. Sprawdzał pokój za pokojem. Przesuwając się wzdłuż ścian, parł nieuchronnie na strych. Czuł, że tam ukrył się zabójca. Tylko kto nim będzie? Myśl o szalonym mężu powróciła niczym mantra. A jeżeli to prawda? Jeżeli szaleniec jest uzbrojony? Czy kapitan będzie potrafił skierować w jego stronę broń, oddać strzał? Po drewnianych schodach wszedł na poddasze. Dzienne światło słabym strumieniem docierało przez brudne okna. Na sznurach wisiały jakieś dawno nie noszone części garderoby, teraz przypominające szmaty. Odsuwał jedną za drugą, parł do jasnej plamy na podłodze, którą utworzyły promienie słońca w kącie, przedzierając się przez dachowy właz. Kapitan Namiel delikatnie odsunął kolejną szmatę. Po raz drugi tego dnia poczuł mdłości, zakręciło mu się w głowie. Do otworu w stromym dachu dosunięta była drabina. Na trzecim od góry stopniu siedział stary Werens. Więc to jednak on, pomyślał Namiel. Zabił ją, a potem wszedł na strych, żeby ze sobą skończyć. Kapitan chciał wydać komendę do poddania się, ale głos uwiązł mu w gardle. W świetle zmieszanym z kłębami wirujących jasnych drobin kurzu dostrzegł niewielką smużkę bezbarwnej cieczy wypływającą z ucha mężczyzny. Teraz uważniej mu się przyjrzał. Rzekomy morderca w nienaturalny sposób przechylał się do przodu. Kapitan podszedł do niego powoli. Zajrzał w martwe oczy starca. Ten miał dłonie skrępowane linką, którą ktoś przywiązał od tyłu do szczebla drabiny. Gdyby nawet bardzo się starał, sam siebie tak by nie przywiązał, pomyślał kapitan i wyczerpany przysiadł przy zabitym. Ciężko dyszał, był roztrzęsiony. Sięgnął do kieszeni na piersi po papierosy. Nie bez trudu wygrzebał jednego. W następnej chwili go złamał. Cisnął paczką o ścianę. Kręcił głową z niedowierzaniem.

– To nie może być prawda! To nie może być prawda! – powtarzał cicho. Usiłował za wszelką cenę zebrać myśli. Więc to kolejne zabójstwo. Co tu się, do cholery, stało? Po chwili wstał i okrążył drabinę. Zastygł w bezruchu. Na białej koszuli mężczyzny znajdował się wypisany jakimś czarnym mazidłem napis.

Kapitan wolno sylabizował:

– SZA… DRA.

Litery były zapisane nierówno, ostatnia znikała pod pachą. Przechylił głowę, w skupieniu wpatrywał się w napis. Wreszcie rozpoznał ostatnią z liter. Powtórzył ponownie, teraz już całkiem płynnie:

– SZADRAK.

***

Paweł Werens zamówił kolejny kieliszek wódki.Od kilku godzin siedział samotnie w restauracji hotelu „Królewski”. Piękny, monumentalny budynek znajdował się na wyspie o nazwie Ołowianka, między rzeką Motławą a kanałem Na Stępce. Zbudowano go w najstarszej, bo tysiącletniej części Gdańska. Werens – nowa gwiazda dziennikarstwa – został zaproszony na spotkanie organizowane przez miejscowy uniwersytet. Ściślej rzecz ujmując, zaprosił go dyrektor Instytutu Dziennikarstwa na spotkanie ze studentami poświęcone metodom pracy dziennikarza śledczego. Było to jedno z wielu podobnych do siebie spotkań, na którym opowiadał o historii napisania książki poświęconej członkom tajemniczej sekty działającej w latach siedemdziesiątych na północy kraju. Zbeletryzowana opowieść o tajemniczym tytule Sanguis martyrum – semen christianorum okazała się wielkim sukcesem rynkowym. Werens zaczerpnął tytuł z łacińskiego cytatu świętego Anzelma, który w tłumaczeniu znaczył tyle co: „Krew męczenników jest posiewem chrześcijan”. Tytuł był wielce przewrotny. Owymi męczennikami bowiem okazali się członkowie aparatu represji – tajemniczy sekciarze, którzy ponieśli śmierć z rąk działającego w ich szeregach zabójcy. Popularność książki miała swe źródło w serii brutalnych morderstw. Zabójca, jako wizytówkę, zostawiał w ustach ofiar włochatego motyla. Po wyjściu z więzienia, gdzie odsiadywał długoletni wyrok, szukał zemsty na dotychczasowych współpracownikach. Szaleniec zabijał, odtwarzając męczeńską śmierć pierwszych chrześcijan. Jak się okazało, był on nieślubnym synem przywódcy sekty – niejakiego generała Szuberta, znanego też jako Montalto. Ów generał odsiadywał obecnie w jednym z więzień kilkuletni wyrok. W dużej mierze zawdzięczał odsiadkę dziennikarzowi. Werens ustalił, że członków sekty było dwunastu. Pięciu z nich już nie żyło. Ludzi paraliżowała myśl, że gdzieś wśród nich żyje pozostałych siedmiu. Ten strach nakazywał im pędzić do księgarni. Na trzystu gęsto zapisanych stronach szukali odpowiedzi na pytanie: Gdzie ukryli się pozostali szaleńcy? Czy znowu uderzą? Czy ludzie mogą się jakoś przed nimi uchronić? Strach i ciekawość okazały się najlepszym mechanizmem reklamy. Książka stała się bestsellerem. Pisano o niej wszędzie. Nagle z niezbyt znanego dziennikarza jednej z warszawskich gazet Werens stał się człowiekiem sławnym. Pokazywał się w telewizji, udzielał wywiadów do radia i gazet. Zarobił przy tym całkiem niezłą sumkę. Zapraszano go na różnego rodzaju spotkania, w tym również takie jak to dzisiejsze. Zwykle nie odmawiał. Lubił ruch, wyjazdy.

Werens poprosił o następny kieliszek wódki.

Sława przyszła ze wszystkimi jej konsekwencjami. Najpierw stracił ojca. Staruszek, z którym ledwo zdążył odbudować dobre relacje po latach milczenia, zaczął zachowywać się coraz dziwniej. Jego pamięć z każdym dniem kurczyła się coraz bardziej. Werens odkrył, że to początek jakiejś straszliwej choroby. Nie było wiadomo, co jest tego przyczyną. Po miesiącach walki, niezliczonych badań, wizyt u kolejnych lekarzy stało się jasne, że traci go na zawsze. Ojciec Pawła zachorował na MCI, czyli otępienie poznawcze. Werens świadomie używał tego medycznego zwrotu, by uciekać przed straszliwą diagnozą lekarzy. Jego ojciec chorował na alzheimera. Syn podjął wówczas jedyną, jak mu się wydawało, sensowną decyzję. Załatwił ojcu miejsce w ośrodku terapii zaburzeń pamięci. Początkowo odwiedzał go co tydzień. To wiązało się również z możliwością spotkań z Hanną Glesk – piękną panią weterynarz. Poznał ją dwa lata temu, właśnie podczas prowadzenia śledztwa. To jej lekko postrzelony dziadek pomógł mu w ustaleniu gatunku owada, którego znajdowano w ustach ofiar. To okazało się ważnym śladem… Było też dziecko Hanny. Dziewczynka miała na imię Agatka. Była teraz pięcioletnią, śliczną blondyneczką z długimi warkoczykami. Chyba go lubiła. Ale wszystko szło nie tak. Zaczął pisać tę cholerną książkę, która wciągała go coraz bardziej. Z Hanną spotykał się co weekend, potem co drugi, raz w miesiącu… Aż któregoś dnia drzwi do jej domu na przedmieściu zastał zamknięte. Właściwie to drzwi były otwarte, tyle że zamiast Hanny stanął w nich jej były mąż – Andrzej. Werens zrozumiał, że Hanna pozwoliła mu wrócić. Nawet go to ucieszyło. Kiedy to pojął, znienawidził siebie. Uświadomił sobie, że jest małym, marnym egoistą, który dba wyłącznie o swoje interesy. A kiedy ojciec dostał wylewu, droga do rodzinnego miasta została zamknięta. Czasem dzwonił do stryja – byłego księdza mieszkającego pod lasem w pięknej willi, która kiedyś miała stać się jego własnością. Wiedział, że w niej nigdy nie zamieszka. Natychmiast ją sprzeda. Zresztą stryj miał Elizę – miłą starszą panią zakochaną w nim po uszy. Nie był im do niczego potrzebny. Nie był potrzebny nikomu. Zrozumiał, że po śmierci ojca, która mogła nastąpić w każdej chwili, jego kontakt z przeszłością zostanie całkiem zerwany. O matce i bracie starał się nie myśleć. Ich tragiczna śmierć przed wielu laty to był wypadek. Równie dobrze mógł zginąć on. Ale przecież żył. Tylko po co?

Werens uniósł nad głowę rozchwianą rękę, poprosił kelnera o kolejny kieliszek zimnej finlandii.

Jego jedynym przyjacielem stał się pies. Ten sam, którego kiedyś potrącił, wjeżdżając do miasta. To od tego wszystko się zaczęło. To wtedy poznał Hannę… Znowu ta kobieta. Znowu żal, wyrzuty sumienia. I po co mu to wszystko? Niepotrzebny balast, obowiązki, to nudne poczucie przyzwoitości. W tej chwili nawet rozumiał sekciarzy ze swojej książki. Kainici. Szaleńcy z początku drugiego wieku naszej ery. Głosili pogląd, że ci, którzy mienią się dobrymi, w istocie są sługami zła. Odwrócenie pojęć. To kainici stworzyli Ewangelię Judasza, dopiero od niedawna znaną światu. Dobro i zło. Jahwe, zły Saklas, albo inaczej mówiąc Szatan, który oszukał ludzkość. I jego przeciwieństwo: potępiony w Starym Testamencie Kain. W istocie jedyny, który oparł się złemu Saklasowi. Kto tu jest dobry, a kto zły? Może właśnie dlatego, że odtrąciłem wszystkich bliskich, postąpiłem dobrze, pomyślał?

Dosyć! Dosyć na dzisiaj tych dylematów! Chcę pić! Pić i się bawić! Werens opróżnił kieliszek do dna, zostawił na stole sumę znacznie przekraczającą cenę wypitego alkoholu i ruszył do wyjścia.

Chłodny wiatr od rzeki nieco go otrzeźwił. Szedł wzdłuż Motławy, na południe. Z Ołowianki trafił na Szafarnię, po lewej miał Długie Ogrody, po prawej było Główne Miasto. Wybrał Miasto. Werens przeszedł zatem mostek na Motławie, gdzie obściskiwała się jakaś parka. Wszedł na Stągiewną. Szedł prosto, zostawił za sobą kolejny most, Zielony. Czuł, że lekko się zatacza. Ale chciał pić dalej. Najlepiej w jakimś miłym towarzystwie. Wyszedł na Długą. Minął Dwór Artusa, posąg Neptuna, po lewej miał słynny rokokowo-klasycystyczny Dom Uphagena. Przed Złotą Bramą skręcił w prawo. W Tracką. Minął gmach Akademii Sztuk Pięknych. Ulice były zupełnie puste. Ten fakt niemile go zaskoczył. Nie było przecież jeszcze północy. Zaczynał się sezon turystyczny. Doszedł do ulicy Świętego Ducha. Tam ruszył w kierunku głośnej muzyki dobiegającej z jednej z kamienic. Odczytał napis widniejący na drzwiach: „Parlament”. Brzmi ciekawie, pomyślał i mijając niewielką grupkę młodych ludzi, wszedł do wnętrza. Od progu jego uszy zaatakowała ostra, głośna muzyka. Gęsty, spocony tłum podrygiwał na parkiecie. Trwał jakiś koncert. Werens odnotował, że klub ma trzy kondygnacje. Nie chciało mu się wędrować po schodach, ruszył więc do najbliższego z barów. Tu spotkała go niemiła niespodzianka. Młody barman odsunął banknot stuzłotowy, jakim Werens zamierzał zapłacić za wódkę. Polecił mu udać się do kasy przy wejściu. Tam mógł zaopatrzyć się w kartę pre-paid, która stanowiła jedyny sposób płatności na terenie klubu. Pokręcił głową ze zdumieniem i wyjął z portfela sto euro. Nie miał zamiaru znowu stać w kolejce do kasy. Bardzo chciało mu się pić.

Werens wypił drinka w towarzystwie dwu ślicznych dziewczyn w skórzanych kurtkach i krótkich spódniczkach.

Ściślej rzecz ujmując, to dwie piękności podeszły do jego stolika. Starsza, a przynajmniej na taką wyglądająca, blondynka poprosiła go o niewielką przysługę. Chodziło o to, aby kupił im po drinku. Oczywiście, płacić miały one. Rzecz w tym, że jedna z nich, ta druga, wyglądała na nieletnią. Taką też była w istocie. Barmani są uczuleni na takie sytuacje. Nie podadzą alkoholu. Na uwagę Werensa, że przecież może to zrobić sama, szybko wyjaśniła, że wszyscy ją tu znają. Jej towarzyszka to tak naprawdę jej czternastoletnia siostra, która chciała koniecznie obejrzeć wieczorny koncert. Zatem taki numer nie przejdzie. Przez chwilę się wahał. Rozważał konsekwencje. To nielegalne. Miał trzydzieści dwa lata, gdyby wcześnie zaczął życie seksualne, to młodsza z dziewczyn mogłaby być jego córką. Nie chciałby, żeby jakiś napalony trzydziestolatek kupował jego dziecku alkohol. Obiłby takiemu gnojowi mordę. Z drugiej jednak strony, właściwie, co mu szkodzi? Nie kupi on, to kupi któryś z tych wymuskanych chłopaczków śliniących się na widok zgrabnych talii dziewczyn. Pijanemu dziennikarzowi to nawet schlebiało. Te ślicznotki mogły podejść do jednego z setki facetów krążących po sali. Wybrały jednak jego. Po chwili namysłu ruszył do baru, skąd wrócił z trzema pękatymi szklankami pełnymi wódki i soku, w których lśniły apetycznie kawałki lodu. Oczywiście, nie było mowy o tym, aby płaciły dziewczyny. Nie protestowały. Jest różnica między piciem wódki z młodymi kobietami a flirtowaniem, uznał. On tę różnicę dostrzega. Uśmiechnął się szeroko i sympatycznie. Co miało znaczyć: Wszystko jest w porządku, są granice dobrej zabawy, trzymajmy się ich. Blondynka odwzajemniła uśmiech. Jej młodsza siostra ruszyła na parkiet. Zostali sami. Siedzieli na wygodnej, skórzanej kanapie. Hałas był tak wielki, że właściwie siebie nie słyszeli. On opowiadał jakieś obiegowe opinie na temat Warszawy, z której przyjechał. Ona o studiach, rozpoczętych rok wcześniej na uniwersytecie. Studiowała germanistykę. To go nawet ucieszyło. Trochę znał niemiecki i teraz, bełkocząc i kalecząc język Goethego i Manna, próbował klecić jakieś zdania, których dziewczyna zupełnie nie rozumiała. Po kwadransie dał za wygraną, wrócił do polskiego. Ale wcześniej ruszył do baru po kolejne drinki. Siostra blondynki, która miała na imię Liza, zniknęła w tłumie pod sceną. Płynęły kolejne kwadranse. Został z Ewą, do której przysunął się na odległość gorzkiego oddechu. Niby niechcący potarł dłonią o jej nagie, ciepłe przedramię. Uśmiechnął się przepraszająco. Dziewczyna odwzajemniła uśmiech. Ostra, gitarowa muzyka wwiercała się w uszy, przyprawiała o żywsze bicie serca i tak już rozpalonego alkoholem mężczyznę. Po kolejnej wizycie w barze zapomniał o danej wcześniej obietnicy i bez zbędnych wstępów zaproponował kontynuowanie zabawy we dwoje u siebie w hotelu przy Motławie. Blondynka na chwilę zniknęła w tłumie tańczących, po czym wróciła do Werensa i biorąc do ręki skórzaną kurtkę, dała znak do wyjścia. Zamówił taksówkę i kazał zawieźć siebie i nowo poznaną przyjaciółkę do hotelu…21 maja 2006. Niedziela.

Zastępca Naczelnika Wydziału do Walki z Przestępczością przeciwko Życiu i Zdrowiu w Komendzie Miejskiej Policji Miasta Olsztyna, podkomisarz Adam Dera, był bardzo niewyspany. Całą sobotę spędził w willi przy ulicy Fałata 23 K, gdzie zabezpieczał ślady po podwójnym morderstwie dokonanym na małżeństwie Werensów. Czegoś równie paskudnego jeszcze nie widział, chociaż pracował w policji bardzo długo. Po pierwsze, nie zdarzyło mu się widzieć zamordowanego mężczyzny, który okazał się kobietą. Po drugie, nigdy w swej pracy nie widział ludzkiego ciała na krzyżu, który składał się z ogrodowej drabiny i calowej grubości deski z wiaty. A po trzecie, na strychu natrafił na człowieka w szarej komży, przywiązanego do kolejnej drabiny. Z jego uszu wypływała wodnista wydzielina, którą lekarz fachowo określił jako płyn mózgowo-rdzeniowy. Mogła pochodzić z guza, zapalenia opon mózgowych, krwiaka. Ale tu przyczyna była inna. Lekarz stwierdził złamanie w obrębie dołu środkowego czaszki. Inaczej mówiąc, ktoś uderzył tego człowieka w głowę tak mocno, że go zabił. Potem przywiązał do drabiny. Po jaką cholerę? A do tego ten napis: Szadrak. Co to może znaczyć? Te i wiele innych pytań zadawał sobie zastępca naczelnika i nic sensownego nie potrafił wymyślić. Rozmowy z ludźmi, którzy znaleźli zwłoki, też niewiele dały. Kapitan z placówki wojska znajdującej się za płotem powiedział to samo, co zauważył zastępca naczelnika. Na teren posesji sąsiadów wezwał go starszy mężczyzna o nazwisku Dziamski. Sprawdzili tego Dziamskiego. Facet przez całe życie pracował w ratuszu, był niepozornym urzędnikiem średniego szczebla. Już dawno był na emeryturze. Ciekawiej zaczęło się robić, kiedy zapytał go o cel wizyty. Mężczyzna zaczął coś kręcić. Nie znał zabitych osób, nigdy tu nie był. Dlaczego więc pojawił się wczesnym rankiem? Mieszkał przecież w zupełnie innej części miasta. Nie wyglądał na kogoś, kto uprawia poranny jogging. Zastępca naczelnika postanowił dokładnie przesłuchać owego Dziamskiego następnego dnia. Ale następny dzień przypadał w niedzielę. Co robić? Zastępca naczelnika nie był idiotą. Szybko skojarzył nazwisko zabitego Werensa ze sprawą sprzed dwóch lat. Przypomniał sobie nawet książkę autorstwa pewnego młodego dziennikarza, który co prawda starał się nie łączyć serii zabójstw z osobą Mariusza Werensa, ale… podkomisarz był osobą bardzo drobiazgową, miał też znakomitą pamięć. Dobrze zapamiętał krótki ustęp o dzieciństwie spędzonym na Fałata. Cóż z tego, że autor nie wspomniał, pod jakim numerem mieszkał? Werensów w mieście więcej nie było. To musieli być krewni tego dziennikarza. Zastępca naczelnika nie wierzył również w przypadki. Cała ta historia śmierdzi na kilometr. A on na smrodzie zna się jak mało kto. Dlatego jutro przyciśnie tego przygarbionego człowieczka, który kiedyś musiał być całkiem wysokim mężczyzną. Starość nie radość, mnie też to czeka, pomyślał. Zdrowie już nie takie, jak dziesięć lat temu. Dwa lata wcześniej lekarz wykrył u niego problemy z sercem, wysłał Derę do sanatorium. Tak, to właśnie wtedy, latem, doszło do serii morderstw, które opisał młody dziennikarz. Policjant nie mógł wówczas poprowadzić śledztwa, w wyniku którego ujrzały światło dzienne te ponure sprawy. Także dotyczące jego kolegów. Jakie to żałosne. Zdrajcy w mundurach… A miało być tak pięknie. Weryfikacja służb po roku osiemdziesiątym dziewiątym. Nowi, oddani sprawie ludzie. Niepowiązani z przeszłością. I co się okazało? Jakie wnioski? Czy tylko tyle, że nikomu już nie można ufać, a on, Dera, jest ostatnim sprawiedliwym?

Podkomisarz pojechał do domu. Jego nastoletnia córka i żona siedziały przed telewizorem z telefonami komórkowymi w dłoniach i dość głośno komentowały oglądany program. Na pytanie o powód ekscytacji rzuciły krótko, że oglądają konkurs Eurowizji. Kolację miał odgrzać sobie sam. Zmęczony policjant zjadł posiłek i chcąc się przypodobać żonie i córce zasiadł na kanapie między nimi. Od jakiegoś czasu miał poczucie winy. Zaniedbywał rodzinę. Praca pochłaniała całe dnie, czasami i noce. Siedział zatem w kapciach ze szklanką piwa w dłoni między kochanymi istotami i od czasu do czasu zadawał pytania o konkurs, zasady głosowania oraz faworytów rodziny. W pewnej chwili zobaczył na ekranie jakieś monstra przebrane za demony. Pomyślał, że ktoś taki mógł być sprawcą porannej rzezi. Diabły nazywały się Lordi i pochodziły z Finlandii. Żona z córką były zachwycone, kiedy jeden przez drugiego nawoływali do niszczenia i palenia. Demony zaczęły szarpać struny, hałas był potworny. Dera wstał niepostrzeżenie. Ruszył do łazienki. Wziął prysznic i poszedł spać. W środku nocy obudziły go krzyki z salonu. Nie bardzo rozumiał, co się dzieje, ale po chwili do sypialni wpadły z krzykiem żona z córką. Wygrał ich faworyt! Na grzecznościowe pytanie, kto nim był, usłyszał pełne zachwytu piskliwe:

– Lordi!

– Kto? – zapytał, bo prawdę mówiąc, niewiele mu to mówiło.

– Jak to kto?! Demony!

Zastępca naczelnika pomyślał, że oto nadchodzi nieuchronnie schyłek cywilizacji. Skrył się pod kołdrą, usiłując zasnąć. Sen miał płytki, urywany.

Dlatego, kiedy rankiem stawił się w komisariacie przy ulicy Partyzantów 23, był zły i rozdrażniony. Przekrwionymi, niewyspanymi oczyma wypatrywał emerytowanego urzędnika z ratusza. Chciał go wdeptać w parkiet. Wcześniej jednak wyciągnąć wszystko, co tamten wiedział. Godzinę wcześniej z referatu techniki kryminalistycznej otrzymał informację, która upewniła go w tym, że Dziamski coś ukrywa. Teraz należało to tylko z niego wyciągnąć. Dera miał na to sposoby. Włączył dyktafon, zanotował datę z godziną i minutą. Przedstawił swojego rozmówcę. Były szef tajnej kancelarii Edward Dziamski miał bladą twarz i mokre dłonie, które skrył pod stołem. Siedział naprzeciwko postawnego oficera policji kryminalnej, który patrzył na niego złowrogo. Dera położył dyktafon na środku lakierowanego blatu stołu i rzucił ostro:

– Proszę mi powiedzieć, co to jest? – z szuflady wyciągnął zawiniętą w folię kopertę.

– To?

– A czy widzi pan na tym stole coś innego?

– To jest koperta, którą przedwczoraj dostałem od nieżyjącego Werensa. Wczoraj przekazałem ją panu.– Zgadza się. Proszę teraz opisać zawartość tej koperty.

– W kopercie jest fotografia.

– Co ona przedstawia?

– Zdjęcie obrazu.

– Czy pan wie, co to za obraz?

– Nie mam pojęcia.

– Czy aby na pewno?

– Powtarzam – nie wiem, co to za obraz.

– A może wie pan coś więcej o rewersie tego zdjęcia?

– Czyli o czym?

– O napisie, jaki tam się znajduje.

– Nie pamiętam, co tam jest napisane.

– Nie pamięta pan? Dobrze. To ja panu przypomnę. Otóż napis jest następujący: „Zostało siedem dni”. Czy może mi pan powiedzieć, co to znaczy?

– Nie mam pojęcia – powtórzył niczym mantrę blady urzędnik.– I z niczym się panu nie kojarzą te słowa?

– Z niczym.

– Dobrze. Spróbujemy zatem inaczej. Panie Dziamski, czy ma pan jakąś bliższą bądź dalszą rodzinę?

Zaskoczony urzędnik wydął usta i zmarszczył czoło. Milczał.

– Ma pan czy nie?

– Nie. Jestem samotny. Rodzice umarli. Rodzeństwa nie mam. Żony też. Jestem kawalerem – wreszcie wypowiedział dłuższą kwestię.

– Dobrze – policjant powoli przechodził do właściwej części przesłuchania, którą obmyślił już częściowo podczas prawie bezsennej nocy. – Niech mi pan zatem powie, ile pan dostaje emerytury?

– Co? – pytanie zaskoczyło całkowicie Dziamskiego. Wytarł rękawem starej marynarki zroszone potem czoło.

– Ile pan miesięcznie dostaje pieniędzy od państwa?

– Dwa dwieście. Czy to coś złego?

– Nie, broń boże! Jak dla jednego samotnego mężczyzny w sam raz. Chociaż zawsze można by więcej, prawda?

Dziamski milczał. Wyczuwał podstęp.

– Panie Edwardzie, proszę mi zatem wyjaśnić, skąd pan bierze pieniądze na swoje drogie hobby?

– Jakie hobby?! – urzędnik poderwał się z krzesła.Oficer ruchem ręki nakazał mu, aby usiadł ponownie. Dziamski wykonał polecenie natychmiast.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: