Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Klątwa spętania - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Klątwa spętania - ebook

Bracia Janek i Robert po stracie rodziców trafiają z naszego świata do krainy Elironu. Dołączają tam do Ordo Orphanes – Bractwa Sierot, które tworzą Piotruś Pan zaprzyjaźniony z Jamesem Hookiem, Kai – zielarz i bibliofil o przeszłości złodziejaszka, milcząca i wojownicza Gerda, Marie zwana Kapturkiem, władająca mieczem jak nikt oraz bliźnięta Hansel i Gretel posiadający umiejętność tworzenia własnych hologramów...

Chwila. Brzmi znajomo? A jednak zupełnie inaczej...

Baśniowi bohaterowie, mityczna kraina, niszczycielskie moce, przedziwne stworzenia i niezwykłe miejsca, a tak naprawdę chodzi o prawdziwą przyjaźń i gotowość do poświęceń.

Mimo że jesteśmy sami, nikt z nas nie kroczy samotnie – mawiają główni bohaterowie. Mają przecież siebie. Mają Iskry – niezwykłe talenty, z pomocą których walczą o przetrwanie Elironu. I swoje przeznaczenie.

 

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788366955431
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG.
ZMĄCO­NY SPO­KÓJ

Pierw­sze płat­ki gru­dnio­we­go śnie­gu za­częły nie­śpiesz­nie opa­dać w kie­run­ku zie­mi. Nie­bo, z po­cząt­ku sta­lo­wo­sza­re i ciem­ne, po­ciem­nia­ło jesz­cze bar­dziej i śnie­ży­ca na do­bre wkro­czy­ła w sen­ne za­ułki uli­cy Brzo­zo­wej, sy­pi­ąc mia­ro­wo ty­si­ąca­mi bia­łych dro­bi­nek, któ­re szyb­ko za­częły po­kry­wać dro­gi i chod­ni­ki.

Dom pa­ństwa Roz­toc­kich stał na ubo­czu, od­gro­dzo­ny od in­nych pło­tem z brązo­wych dębo­wych de­sek. Dwu­pi­ętro­wa bu­dow­la, zwie­ńczo­na smu­kłym ko­mi­nem, wy­rzu­ca­ła z sie­bie kłęby si­we­go dymu, któ­ry, nie­sio­ny wia­trem, gi­nął w śnie­żnej za­wie­ru­sze.

Tego wie­czo­ru To­masz Roz­toc­ki sie­dział na krze­śle usta­wio­nym po­mi­ędzy łó­żka­mi swo­ich sy­nów i czy­tał na głos jed­ną ze swych ulu­bio­nych ba­śni, trzy­ma­jąc w rękach ksi­ążkę w gru­bej zie­lo­nej opra­wie. Była to sta­ra ksi­ęga, któ­rą do­stał jesz­cze od swo­je­go ojca. Na okład­ce wid­nia­ły zło­te li­te­ry, two­rzące ty­tuł „Naj­pi­ęk­niej­sze ba­śnie świa­ta”.

– „Czer­wo­ny Kap­tu­rek pod­sze­dł więc do łó­żka i od­su­nął za­sło­ny. Le­ża­ła tam bab­cia z czep­kiem na­su­ni­ętym głębo­ko na twarz i wy­gląda­ła ja­koś dziw­nie”.

– „Och, bab­ciu, dla­cze­go masz ta­kie wiel­kie ręce?”

– „Abym cię le­piej mo­gła trzy­mać”.

– „Ale dla­cze­go masz tak strasz­nie wiel­ki pysk?” – czy­tał pan Roz­toc­ki, zmie­nia­jąc głos, naj­pierw gdy wcie­lał się w dziew­czyn­kę, a pó­źniej w wil­ka.

– Dla­cze­go bab­cia ma pysk? – prze­rwał mu Ja­nek, młod­szy z chłop­ców, któ­ry sie­dział przed mamą, otu­lo­ny jej ra­mio­na­mi. – Na­sza bab­cia ma bu­zię, a nie pysk!

– Bo to jest wilk prze­bra­ny za bab­cię, głup­ku – od­po­wie­dział Ro­bert, jego brat. – Nie słu­cha­łeś? Wilk za­sta­wił pu­łap­kę na Czer­wo­ne­go Kap­tur­ka, żeby go zje­ść!

– Nie je­stem głu­pi! Sam je­steś głu­pek! I mądl… mąrl… mon­tra­la! – od­pa­rł ura­żo­ny Ja­nek.

– Chłop­cy, nie kłó­ćcie się – po­wie­dzia­ła po­jed­naw­czo mama. – Poza tym pro­si­łam cię wie­lo­krot­nie, że­byś nie prze­zy­wał Ja­sia. Ka­żdy ma pra­wo cze­goś nie zro­zu­mieć. Mia­łeś da­wać przy­kład swo­je­mu bra­tu, pa­mi­ętasz? Roz­ma­wia­li­śmy o tym w ze­szłym ty­go­dniu. Sam przy­zna­łeś mi ra­cję, że po­wi­nie­neś się nim opie­ko­wać i po­ma­gać mu, kie­dy zaj­dzie taka po­trze­ba.

– Ale… – Ro­bert nie da­wał za wy­gra­ną, tata jed­nak szyb­ko mu prze­rwał.

– Nie ma żad­ne­go „ale”. Albo za­cznie­cie się obaj grzecz­nie za­cho­wy­wać, albo ko­ńczy­my czy­ta­nie na dzi­siaj.

Chłop­cy bu­ńczucz­nie pa­trzy­li na sie­bie ze swo­ich łó­żek. Wi­dać było, że ża­den z nich nie chciał prze­pro­sić jako pierw­szy.

– Cze­kam – na­ci­skał pan Roz­toc­ki.

– Prze­pra­szam – po­wie­dzie­li bra­cia z oci­ąga­niem nie­mal jed­no­cze­śnie. W ich gło­sach jed­nak po­brzmie­wa­ły jesz­cze nut­ki ura­zy.

Tata pa­trzył na sy­nów, prze­wier­ca­jąc spoj­rze­niem to jed­ne­go, to dru­gie­go, po czym po­pra­wił oku­la­ry na no­sie i wzno­wił czy­ta­nie.

– Na czym sko­ńczy­li­śmy? Ach, tak.

– „Ale dla­cze­go masz tak strasz­nie wiel­ki pysk?”

– „Abym cię ła­twiej mo­gła zje­ść!”

– „Le­d­wo to po­wie­dział, wilk wy­sko­czył z łó­żka i po­łk­nął bied­ne­go Czer­wo­ne­go Kap­tur­ka”.

*****

– Do­brze, że był tam my­śli­wy, bo ina­czej ta hi­sto­ria źle by się sko­ńczy­ła – wy­szep­tał Ro­bert do mamy, kie­dy ta przy­kry­wa­ła go ko­łdrą po samą szy­ję.

Nie chciał obu­dzić Ja­śka, któ­ry zdążył za­snąć, za­nim tata do­ko­ńczył czy­ta­nie „Czer­wo­ne­go Kap­tur­ka”. Mama po­ca­ło­wa­ła chłop­ca w czo­ło, od­su­wa­jąc jego czar­ną grzyw­kę. Ro­bert miał ciem­ne wło­sy po ma­mie, na­to­miast jego młod­szy brat odzie­dzi­czył ja­sne po ta­cie.

– Taka hi­sto­ria nie mo­gła się źle sko­ńczyć. Do­bro za­wsze trium­fu­je nad złem, po­nie­waż jest po­tężniej­sze – po­wie­dzia­ła pani Roz­toc­ka, pod­no­sząc nie­co ro­le­ty w oknie, aby w po­ko­ju po zga­sze­niu lamp­ki nie za­le­gły ca­łko­wi­te ciem­no­ści.

– Za­wsze? – do­py­ty­wał się Ro­bert, któ­re­mu po­wie­ki za­czy­na­ły już bar­dzo ci­ążyć.

– Za­wsze, syn­ku.

Chło­piec z co­raz wi­ęk­szym tru­dem ob­ser­wo­wał krząta­ni­nę mamy po po­ko­ju.

– Prze­pra­szam, że na­zwa­łem Ja­śka głup­kiem, ale on cza­sa­mi nic nie ro­zu­mie – wy­mam­ro­tał w ko­ńcu.

Mama przy­sia­dła przy nim. Po­pa­trzy­ła czu­le na swo­je­go syn­ka i po­gła­dzi­ła go po po­licz­ku.

– Zda­ję so­bie z tego spra­wę, ale pa­mi­ętaj, że kry­ty­ko­wa­nie go za to, że cze­goś nie ro­zu­mie, nie jest do­brym wy­jściem. To ty je­steś star­szym bra­tem i chcie­li­by­śmy z tatą, abyś po­ma­gał mu, gdy zaj­dzie taka po­trze­ba.

– Ale ja też prze­cież nie wiem wszyst­kie­go!

– Zga­dza się, ko­cha­nie. Nikt nie ocze­ku­je, że roz­wi­ążesz ka­żdy jego pro­blem. Ma ta­kże mnie i tatę, ale mu­sisz pa­mi­ętać, że je­ste­ście ro­dze­ństwem, na do­bre i na złe, i że po­win­ni­ście się od sie­bie na­wza­jem uczyć. Je­śli nie będzie­cie się sza­no­wa­li, to inni też nie będą was sza­no­wać. Ro­dzi­na jest za­wsze naj­wa­żniej­sza.

– Oj, mamo, prze­cież wiem!

– Cie­szę się. Śpij już i niech ci się przy­śni coś pi­ęk­ne­go. Do­bra­noc, syn­ku – po­wie­dzia­ła mama, wy­cho­dząc i za­my­ka­jąc drzwi do po­ko­ju.

– Do­bra­noc – od­po­wie­dział nie­wy­ra­źnie i le­d­wo sły­szal­nie Ro­bert, za­pa­da­jąc w słod­ki sen.

*****

W po­ło­wie nocy śnieg prze­stał pa­dać. Usta­ło ta­kże wy­cie mro­źne­go wia­tru i uli­ca Brzo­zo­wa po­grąży­ła się w ca­łko­wi­tej ci­szy. Je­dy­nym świa­tłem, ja­kie pa­da­ło na domy oraz po­kry­te bia­łym pu­chem da­chy, był żó­łta­wy blask rów­no usta­wio­nych la­tar­ni.

Siel­ski ob­raz zi­mo­we­go za­sto­ju zmącił na­gle ja­kiś ciem­ny, czwo­ro­no­żny kszta­łt, któ­ry wy­nu­rzył się z krza­ków ros­nących na­prze­ciw­ko domu pa­ństwa Roz­toc­kich, jed­nym su­sem prze­sko­czył dębo­wy płot i pod­bie­gł do fron­to­wych drzwi.

Po chwi­li nie było już na gan­ku tej pso- czy też wil­ko­po­dob­nej isto­ty, ale czło­wiek w dłu­gim sza­rym płasz­czu, o kru­czo­czar­nych wło­sach i bro­dzie. Mężczy­zna maj­stro­wał przez ja­kiś czas przy zam­ku i za­raz po­tem drzwi domu otwo­rzy­ły się, uka­zu­jąc ciem­no­ść przed­po­ko­ju.

Ta­jem­ni­czy gość wsze­dł bez­sze­lest­nie do środ­ka, po­ru­sza­jąc się w ca­łko­wi­tym mro­ku, tak jak­by jego oczy były przy­zwy­cza­jo­ne, a wręcz do tego stwo­rzo­ne. Węsząc ni­czym zwie­rzę, mężczy­zna wkro­czył do prze­stron­ne­go po­ko­ju go­ścin­ne­go, w któ­rym nie­do­ga­sły w ko­min­ku ogień da­wał jesz­cze nie­co świa­tła. Przy­sta­nął na mo­ment i zgar­bio­ny na­słu­chi­wał. W pa­nu­jącym mro­ku przy­po­mi­nał po­lu­jące­go dra­pie­żni­ka, cze­ka­jące­go na swo­ją ofia­rę.

Nic nie mąci­ło ide­al­nej ci­szy, wzno­wił więc swój bez­sze­lest­ny po­chód. Był już bli­ski po­sta­wie­nia pierw­sze­go kro­ku na scho­dach pro­wa­dzących na górę, gdy usły­szał ci­chy, me­lo­dyj­ny głos za swo­imi ple­ca­mi:

– Wi­taj, Bal­ta­za­rze.

Mężczy­zna zwró­cił się spręży­ście w kie­run­ku miej­sca, z któ­re­go do­bie­gał głos. Ob­na­żył zęby ni­czym za­sko­czo­ne zwie­rzę i wy­do­był spod płasz­cza dwa krót­kie mie­cze – czar­ne jak jego dłu­gie wło­sy i bro­da.

– Co ty tu­taj ro­bisz? – za­sy­czał.

Nowo przy­by­ła po­stać wy­ra­źnie go za­sko­czy­ła.

– Nie wcho­dź mi w dro­gę, smar­ku­lo. Czy ty w ogó­le wiesz, w jaką ka­ba­łę się pa­ku­jesz, przy­by­wa­jąc do tego miej­sca? – Z jego gar­dła wy­do­był się po­mruk przy­po­mi­na­jący war­cze­nie. – Zo­sta­łem wy­sła­ny z mi­sją i nie zdo­łasz po­wstrzy­mać mnie przed jej wy­pe­łnie­niem.

Gro­źba po­zo­sta­ła jed­nak chwi­lo­wo bez po­kry­cia, po­nie­waż nie wy­ko­nał naj­mniej­sze­go ru­chu, aby po­twier­dzić swo­je har­de sło­wa.

Na­prze­ciw­ko mężczy­zny, w prze­ciw­le­głym ko­ńcu po­ko­ju sta­ła dziew­czy­na w czer­wo­nym płasz­czu, któ­rej twarz prze­sło­ni­ęta była kap­tu­rem.

– Nie wie­rzę w baj­ki. A ta two­ja wiel­ka mi­sja to je­dy­nie małe dziec­ko, któ­re śpi na gó­rze. Więc ow­szem: po­wstrzy­mam – po­wie­dzia­ła pew­nym gło­sem. – Jesz­cze masz oka­zję wy­jść stąd cało. Albo… – zmru­ży­ła oczy – do­ko­ńczę to, cze­go nie zro­bił kró­lew­ski łow­czy. Nie mu­szę chy­ba wspo­mi­nać, że kie­dyś przyj­dzie nam wy­rów­nać ra­chun­ki za Aine.

Uśmiech­nęła się i szyb­kim ru­chem wy­ci­ągnęła miecz ukry­ty pod płasz­czem. Pro­sta, po­zba­wio­na zdo­bień broń płyn­nie ob­ra­ca­ła się w dło­ni dziew­czy­ny, któ­ra przy­jęła po­zy­cję szer­mier­czą i wy­su­nęła przed sie­bie cien­ką klin­gę.

– Prze­cież wiesz, że je­stem w tym do­bra. Śmiem na­wet twier­dzić, że od­kąd się ze­sta­rza­łeś, je­stem w tym lep­sza od cie­bie. Po­no­wię po raz ostat­ni moją pro­po­zy­cję: odej­dź i nie wra­caj. Ten dom jest pod moją opie­ką.

– Co ty knu­jesz, dur­ne dziew­czę? – wark­nął Bal­ta­zar. – Sko­ro wiesz, gdzie je­ste­śmy, mu­sisz ta­kże zda­wać so­bie spra­wę z tego, z jaką isto­tą się mie­rzy­my. On musi zgi­nąć. Musi! By Eli­ron mógł prze­trwać! I wie­le in­nych świa­tów, w któ­rych po­sta­wi­łby swo­ją prze­klętą sto­pę. Prze­cież wiesz, że to je­dy­ne wy­jście. Je­stem tu­taj z JEJ po­le­ce­nia! – Mężczy­zna zmarsz­czył brwi, wy­ra­źnie za­sta­na­wia­jąc się nad czy­mś. – Skąd w ogó­le wiesz, że Ker’Asu jest w tym świe­cie? Kto cię tu­taj przy­słał?

Dziew­czy­na w czer­wo­nym płasz­czu nie od­po­wie­dzia­ła, zbli­ży­ła się je­dy­nie do prze­ciw­ni­ka o dwa kro­ki. Nie opu­ści­ła przy tym ostrza, na­dal wy­mie­rzo­ne było w śro­dek klat­ki pier­sio­wej czar­no­wło­se­go. Bal­ta­zar prze­su­nął się w kie­run­ku ko­min­ka, cho­wa­jąc swo­ją broń i uno­sząc ręce w ge­ście pod­da­nia się.

– Nie ma sen­su wal­czyć – po­wie­dział ci­cho, przy­mil­nie.

Na­gle za oknem roz­le­gło się wy­cie wil­ka, a po­tem dru­gie­go i trze­cie­go. Dziew­czy­na lek­ko ob­ró­ci­ła za­kap­tu­rzo­ną gło­wę w kie­run­ku okna i za­częła na­słu­chi­wać. Ten krót­ki mo­ment wy­star­czył, by mężczy­zna bły­ska­wicz­nym ru­chem wy­jął z ko­min­ka dwa tlące się po­la­na, któ­re w jego rękach roz­pa­li­ły się na nowo.

Z roz­ma­chem ci­snął jed­nym z nich w re­gał z ksi­ążka­mi, któ­re szyb­ko za­jęły się ogniem. Dru­gie wy­lądo­wa­ło na so­fie z pi­ętrzący­mi się ozdob­ny­mi po­dusz­ka­mi. Bal­ta­zar z wy­ra­zem trium­fu na twa­rzy rzu­cił się w kie­run­ku okna, zmie­nia­jąc się w wil­ka. Szy­ba roz­pry­snęła się na drob­ne ka­wa­łecz­ki pod jego ci­ęża­rem. Kie­dy wy­lądo­wał bez­piecz­nie na ze­wnątrz, po­gnał przed sie­bie, by po chwi­li znik­nąć w za­ro­ślach.

Dziew­czy­na sta­ła nie­ru­cho­mo przez kil­ka ude­rzeń ser­ca, wa­ha­jąc się, czy ga­sić po­żar, czy też ru­szyć w po­ścig za Bal­ta­za­rem, kie­dy usły­sza­ła do­cho­dzący z pi­ętra męski głos:

– Kto tam jest?

Po­żar roz­prze­strze­niał się w za­wrot­nym tem­pie i było już za pó­źno, by z nim wal­czyć. Po­stać w czer­wo­nym płasz­czu krzyk­nęła je­dy­nie: „Po­żar! Pali się!” i rzu­ci­ła się do uciecz­ki.

Chwi­lę pó­źniej pan Roz­toc­ki zna­la­zł się na dole i z prze­ra­że­niem uj­rzał, co się dzie­je. Pło­mie­nie były już nie­mal wszędzie, po­że­ra­jąc ka­żdy skra­wek drew­na i me­ble ni­czym żywa, nie­zwy­kle wy­głod­nia­ła be­stia.

– Mag­da! Pali się! Ra­tuj­my dzie­ci! – krzy­czał na całe gar­dło, wbie­ga­jąc po scho­dach tak szyb­ko, jak­by go­ni­ło go sto dia­błów.

Wpa­dł do sy­pial­ni chłop­ców, bu­dząc ich gwa­łtow­nie. Ro­bert prze­cie­rał oczy, pró­bu­jąc ze­trzeć reszt­ki snu, któ­re skle­ja­ły mu po­wie­ki i czy­ni­ły je ci­ężki­mi. Jaś roz­pła­kał się prze­stra­szo­ny, ale tata szyb­ko wzi­ął go na ręce. Chwi­lę pó­źniej do po­ko­ju wbie­gła mama. Wło­sy mia­ła w nie­ła­dzie i po­śpiesz­nie na­ci­ąga­ła szla­frok na ko­szu­lę noc­ną.

– Mag­da, szyb­ko! Weź Ja­sia na ręce i bie­gnij na ze­wnątrz. Ja we­zmę Ro­ber­ta. Pali się, mu­si­my ucie­kać!

Pani Roz­toc­ka bez zbęd­nych py­tań prze­chwy­ci­ła pła­czące­go Ja­sia i skie­ro­wa­ła się do fron­to­wych drzwi.

– Cho­dź, syn­ku, pręd­ko! – rzu­cił tata, chwy­ta­jąc za rękę star­sze­go z bra­ci.

Po­bie­gli w tym sa­mym kie­run­ku co wcze­śniej mama z Ja­siem. Kasz­ląc, prze­do­sta­li się przez za­dy­mio­ny i pie­kiel­nie go­rący po­kój go­ścin­ny, w któ­rym pło­mie­nie roz­sza­la­ły się na do­bre i w za­stra­sza­jącym tem­pie za­częły roz­prze­strze­niać się na resz­tę domu.

Kie­dy wy­do­sta­li się na ze­wnątrz, pierw­szy łyk mro­źne­go po­wie­trza był wspa­nia­łym, choć nie­co osza­ła­mia­jącym do­zna­niem. Pan Roz­toc­ki szyb­ko pod­bie­gł do swo­jej żony.

– Wszyst­ko do­brze? Gdzie jest Jaś?

– Jest tut… – Mama urwa­ła, zda­jąc so­bie spra­wę, że jej młod­sze­go syna ni­g­dzie nie ma. – Był tu­taj jesz­cze se­kun­dę temu! Był! Trzy­mał mnie za rękę! – w jej gło­sie na­ra­sta­ła pa­ni­ka.

– Po­cze­kaj­cie tu­taj! – za­wo­łał tata. – Spraw­dzę, czy nie wró­cił do domu!

– To­mek, uwa­żaj na sie­bie! – krzyk­nęła pani Roz­toc­ka, ale nie mia­ła pew­no­ści, czy mąż ją usły­szał.

Ro­bert pa­trzył na to, jak tata, za­sło­niw­szy so­bie usta oraz nos ręka­wem szla­fro­ka, wcho­dzi do pło­nące­go bu­dyn­ku, żeby od­na­le­źć jego za­gi­nio­ne­go bra­ta.

Chło­piec za­uwa­żył też, że z domu obok wy­bie­ga ich sąsiad­ka, pani Ma­li­now­ska. Gru­be szkła jej oku­la­rów szyb­ko za­szły parą.

– Mag­da, co się dzie­je? Usły­sza­łam krzy­ki i…

– Ela, pali się! To­mek wró­cił do środ­ka szu­kać Ja­sia!

– Tu­taj je­stem!

Ro­bert z mamą od­wró­ci­li się jak na ko­men­dę i po­pa­trzy­li na młod­sze­go z chłop­ców, któ­ry obu­rącz przy­ci­skał do pier­si zna­jo­mą ksi­ążkę w gru­bej zie­lo­nej opra­wie ze zło­tym na­pi­sem na okład­ce.

– Ale… jak? – nie do­wie­rza­ła pani Roz­toc­ka. – I skąd masz tę…? Mój Boże! To­mek! Ela, bła­gam, przy­pil­nuj ich. Mu­szę spraw­dzić, co z Tom­kiem!

Mama wa­ha­ła się tyl­ko przez chwi­lę. Nie chcia­ła zo­sta­wić chłop­ców sa­mych, ale prze­ra­ża­ło ją to, co mo­gło spo­tkać jej męża w pie­kiel­nym pan­de­mo­nium, ja­kie roz­sza­la­ło się już na do­bre. Pod­jąw­szy trud­ną de­cy­zję, rzu­ci­ła się w kie­run­ku domu, z któ­re­go do tej pory nie wy­sze­dł pan Roz­toc­ki.

Kie­dy tyl­ko prze­kro­czy­ła próg, pło­mie­nie buch­nęły na­gle ni­czym z ol­brzy­mie­go pie­ca i przed­nia ścia­na domu ru­nęła z ogłu­sza­jącym ło­sko­tem.

Ro­bert i Jaś sta­li w mil­cze­niu i to­tal­nym osłu­pie­niu, trzy­ma­jąc się za ręce i wpa­tru­jąc w ogni­stą pu­łap­kę, w któ­rej znik­nęli ich ro­dzi­ce.

Wszyst­ko zda­wa­ło się zwal­niać, jak­by czas prze­sta­wał mieć ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie. Pani Elżbie­ta wo­ła­ła o po­moc. Jej mąż, któ­ry wy­sze­dł z domu, krzy­czał do te­le­fo­nu ko­mór­ko­we­go. Za­częli po­ja­wiać się inni sąsie­dzi. Ktoś okrył chłop­ców ko­cem. Gdzieś z od­da­li do­bie­gał ryk sy­re­ny wozu stra­żac­kie­go. Noc sta­ła się tak ja­sna, jak­by na­stał nowy dzień. ■ROZDZIAŁ 1.
ZEW

– Uwa­ga! Nie roz­cho­dzi­my się! Za chwi­lę wra­ca­my do świet­licy. Dzi­siej­sze po­po­łud­nie spędzi­my przy grach plan­szo­wych i na za­jęciach w gru­pach.

Wśród dzie­ci dał się sły­szeć po­mruk nie­za­do­wo­le­nia. Nikt nie lu­bił za­baw w świe­tli­cy, zwłasz­cza gdy za oknem świe­ci­ło sierp­nio­we sło­ńce. Na­wet du­cho­ta oraz pie­kący okrąg na nie­bo­skło­nie nie były w sta­nie ode­brać naj­młod­szym chęci do za­ba­wy na świe­żym po­wie­trzu. Naj­gło­śniej pro­te­sto­wa­ły na­sto­lat­ki, dla któ­rych per­spek­ty­wa czte­rech go­dzin spędzo­nych z młod­szy­mi od sie­bie zda­wa­ła się tor­tu­rą o wie­le gor­szą niż let­nia spie­ko­ta.

– Tyl­ko bez ta­kich! – kon­ty­nu­owa­ła ni­czym nie­zra­żo­na wy­cho­waw­czy­ni gru­py C. – Pro­szę, by star­si po­mo­gli młod­szym w zor­ga­ni­zo­wa­niu so­bie cza­su. Mamy gry plan­szo­we, puz­zle, blo­ki i kred­ki, a na dole do­stęp­ny jest stół do ping-pon­ga. Ko­la­cja o dzie­wi­ęt­na­stej. Tyl­ko bez WY­BRY­KÓW, pro­szę! – Sło­wo „wy­bry­ków” zo­sta­ło za­ak­cen­to­wa­ne z ol­brzy­mią pie­czo­ło­wi­to­ścią.

Pani Zdu­ńska, wy­cho­waw­czy­ni gru­py C i wi­ce­dy­rek­tor­ka domu dziec­ka, „wy­bry­ka­mi” na­zy­wa­ła do­ku­cza­nie i znęca­nie się star­szych dzie­ci nad młod­szy­mi. Oczy­wi­ście ka­żdy wie­dział, że tym z gru­py D, czy­li naj­star­szym, wol­no było znacz­nie wi­ęcej niż in­nym, ale prze­ja­wy agre­sji i okru­cie­ństwa były zde­cy­do­wa­nie po­tępia­ne oraz su­ro­wo ka­ra­ne. Szko­puł tkwił w tym, że wy­cho­waw­cy rzad­ko wie­dzie­li, co tak na­praw­dę się dzia­ło, gdy do­ro­śli zni­ka­li z pola wi­dze­nia.

W domu dziec­ka pa­no­wa­ła ści­śle usta­lo­na hie­rar­chia. Oczy­wi­ście wia­do­mo było wszem i wo­bec, że do­ro­śli rządzi­li dzie­ćmi, ale wśród wy­cho­wan­ków ta­kże obo­wi­ązy­wa­ły pe­wien po­dział i or­ga­ni­za­cja. Naj­star­si uwa­ża­li, że na­rzu­co­ny przez nich sys­tem war­to­ści i re­guł był je­dy­nym słusz­nym po­rząd­kiem, ale młod­si wie­dzie­li swo­je. Gdy opie­ku­no­wie zni­ka­li z pola wi­dze­nia, świat ośrod­ka rządził się tyl­ko jed­nym pra­wem – pra­wem sil­niej­sze­go lub spryt­niej­sze­go, choć nie­jed­no­krot­nie by­stry umy­sł mu­siał osta­tecz­nie ustąpić przed sil­ny­mi pi­ęścia­mi.

Za mu­ra­mi tego wiel­kie­go, sza­re­go i nie­zbyt uro­kli­we­go dla oka bu­dyn­ku nie było praw­dzi­wych przy­ja­źni. Ka­żda pro­śba lub przy­słu­ga mia­ła swo­ją cenę. Dzie­ci, któ­re tu­taj tra­fia­ły, pró­bo­wa­ły przy­zwy­cza­ić się do no­wych oko­licz­no­ści w ich ży­ciu, sy­tu­acji, w któ­rej do­tych­cza­so­wy świat mu­siał po­zo­stać w prze­szło­ści, a przy­szło­ść nie ofe­ro­wa­ła bo­ga­tej pa­le­ty ko­lo­rów i mo­żli­wo­ści.

– Ja­siek, cho­dź, po­gra­my w coś. Je­śli się po­śpie­szy­my, znaj­dzie­my kom­plet­ne puz­zle albo sza­chy.

– Nie mam ocho­ty. Wolę zo­stać tu­taj. Dla­cze­go mam iść do środ­ka, sko­ro jest taka pi­ęk­na po­go­da?

– Prze­cież wiesz, że to nie ja usta­lam plan za­jęć – żach­nął się Ro­bert. – Zresz­tą nie chcę, że­byś był tu­taj sam.

– Nie bój się, nie zgi­nę! – od­po­wie­dział Ja­nek, zwi­ązu­jąc gum­ką dłu­gie wło­sy, któ­re opa­da­ły mu już na ra­mio­na. Chwi­lę pó­źniej ota­rł pot z czo­ła. – Ale dzi­siaj go­rąco.

– Pew­nie dla­te­go Zdu­ńska ka­za­ła nam sie­dzieć w tym bun­krze. Cho­dź, znaj­dzie­my so­bie coś do ro­bo­ty.

Ja­siek ze­sko­czył z ław­ki i po­bie­gł za bra­tem.

*****

Mi­nęły nie­mal czte­ry lata od mo­men­tu, gdy tra­fi­li do domu dziec­ka, i pra­wie pięć od tra­gicz­nej śmier­ci ro­dzi­ców. Z po­cząt­ku bra­cia prze­rzu­ca­ni byli z jed­ne­go po­go­to­wia opie­ku­ńcze­go do dru­gie­go, bo nie mie­li krew­nych, któ­rzy mo­gli­by za­jąć się ro­dze­ństwem. Po­ja­wi­ła się raz na­wet ja­kaś ro­dzi­na, któ­ra chcia­ła wzi­ąć do sie­bie Jan­ka, ale zre­zy­gno­wa­ła, do­wie­dziaw­szy się, że ma jesz­cze star­sze­go bra­ta.

Ka­żde­go wie­czo­ra Ro­bert dzi­ęko­wał Opatrz­no­ści, że nie zo­sta­li z Jan­kiem roz­dzie­le­ni, że na­dal może się nim opie­ko­wać.

Czas po śmier­ci To­ma­sza i Mag­dy Roz­toc­kich dzie­lił się na ró­żne eta­py. By­wa­ło, że chłop­ców do­si­ęga­ła czar­na, bez­brze­żna roz­pacz. Były okre­sy za­gu­bie­nia, nie­pew­no­ści oraz stra­chu o dal­szą przy­szło­ść, całe noce, a ta­kże dni pe­łne łez i smut­ku. Zda­rza­ły się mo­men­ty dziw­nej obo­jęt­no­ści, któ­ra zja­wia­ła się na­gle i tak samo szyb­ko zni­ka­ła. Były ta­kże te krót­kie, ja­kże cen­ne chwi­le względ­nej ra­do­ści, czer­pa­nej z by­cia ra­zem, gdy bra­ci pod­no­sił na du­chu fakt, że na­dal mogą two­rzyć coś na kszta­łt ro­dzi­ny. Na­zy­wa­li to „po­zo­sta­ło­ścią”, bo nie było ni­ko­go poza nimi dwo­ma.

Chłop­com nie zo­sta­ło zu­pe­łnie nic z ich ro­dzin­ne­go domu. Nic poza wspo­mnie­nia­mi oraz ksi­ęgą w zie­lo­nej opra­wie, któ­rą Jaś w ja­kiś nie­sa­mo­wi­ty i nie­zro­zu­mia­ły dla Ro­ber­ta spo­sób wy­nió­sł z pło­nące­go bu­dyn­ku, jaki stał się gro­bem dla ich ro­dzi­ców.

Młod­szy z chłop­ców trak­to­wał ksi­ążkę z ba­śnia­mi jak skarb, jak naj­cen­niej­szy ar­te­fakt, i rzad­ko się z nią roz­sta­wał.

Ro­bert często wra­cał my­śla­mi do tej tra­gicz­nej w skut­kach nocy, pró­bu­jąc zło­żyć w ca­ło­ść, w ja­ki­kol­wiek spo­sób wy­jaś­nić so­bie tam­te wy­da­rze­nia, ale Ja­nek wci­ąż po­wta­rzał, że nic nie pa­mi­ęta. Mó­wił, że stał obok mamy, a po­tem jak­by za­pa­dł w sen i gdy się obu­dził, ksi­ążka tkwi­ła w jego rękach, a świat, któ­ry znał i ko­chał, za­wa­lił się w jed­nej chwi­li, jak za do­tkni­ęciem ma­gicz­nej ró­żdżki.

Krót­ko po śmier­ci ro­dzi­ców Ro­bert obie­cał so­bie, że będzie chro­nił Ja­sia. Do­sko­na­le pa­mi­ętał sło­wa mamy, że ro­dzi­na jest naj­wa­żniej­sza, i za­mie­rzał za­dbać o to, co mu z niej po­zo­sta­ło.

Bez względu na wszyst­ko.

*****

Ży­cie w domu dziec­ka nie było złe. By­wa­ły po pro­stu lep­sze i gor­sze dni.

Bra­cia ro­bi­li wszyst­ko, by po­zo­sta­wać poza cen­trum za­in­te­re­so­wa­nia. Przy­cho­dzi­ło im to ła­two, po­nie­waż byli w ta­kiej sa­mej sy­tu­acji jak inne dzie­ci i ni­czym tak na­praw­dę się nie wy­ró­żnia­li. Stra­ta ro­dzi­ców lub inne prze­ciw­no­ści losu spra­wia­ły, że w pla­ców­ce do­syć często zja­wia­li się nowi wy­cho­wan­ko­wie, po­wi­ęk­sza­jąc nie­ma­łe już gro­no.

Czas pły­nął, a chłop­cy ro­śli. Ro­bert z Ja­siem byli nie­roz­łącz­ni i rzad­ko mo­żna ich było spo­tkać osob­no. Lu­bi­li ze sobą prze­by­wać i wszy­scy wie­dzie­li, że bra­cia nie szu­ka­ją in­nych zna­jo­mo­ści czy przy­ja­źni.

Na po­cząt­ku ich po­by­tu w domu dziec­ka zda­rza­ło się, że Ja­nek pła­kał przez sen, co wy­wo­ły­wa­ło sal­wy śmie­chu i kpi­ny ze stro­ny in­nych. Raz z tego po­wo­du Ro­bert wdał się w bój­kę ze star­szym i ro­ślej­szym od sie­bie chłop­cem. Kie­dy wal­czący zo­sta­li już roz­dzie­le­ni przez jed­ną z opie­ku­nek, Ro­bert uśmiech­nął się, z jego roz­ci­ętej war­gi cien­kim stru­mycz­kiem po­pły­nęła krew, po czym mru­żąc szyb­ko puch­nące lewe oko, po­wie­dział do za­pła­ka­ne­go Ja­śka:

– Nie martw się. Obie­ca­łem ma­mie, że będę się tobą opie­ko­wał.

*****

Jaś szyb­ko uczył się czy­tać i pró­bo­wał wy­ci­ągnąć z ka­żdej lek­cji jak naj­wi­ęcej. Ro­bert nie był tak pil­nym uczniem, ale też nie po­zwa­lał so­bie na za­nie­dby­wa­nie na­uki. Młod­szy brat zdra­dził mu pew­ne­go dnia, dla­cze­go tak bar­dzo sta­ra się na­uczyć płyn­nie czy­tać.

– Chcę im prze­czy­tać to, co czy­tał nam tata – po­wie­dział na wpół smut­nym, a na wpół pod­eks­cy­to­wa­nym gło­sem.

– Im? In­nym dzie­ciom? – za­py­tał Ro­bert.

– Tak. Bo tak so­bie my­ślę, że one też chcia­ły­by to usły­szeć. Żeby ktoś opo­wie­dział im o tych wszyst­kich rze­czach.

– Nie wiem, czy kto­kol­wiek będzie chciał tego słu­chać – od­pa­rł Ro­bert z miną świad­czącą o tym, że po­my­słu bra­ta nie uwa­ża za naj­lep­szy.

Trzy ty­go­dnie pó­źniej star­szy z bra­ci bie­gał po domu dziec­ka, go­rącz­ko­wo po­szu­ku­jąc Ja­sia. Bar­dzo się de­ner­wo­wał, po­nie­waż chło­piec nie zni­kał ni­g­dy tak na­gle. Naj­pierw spraw­dził wszyst­kie miej­sca, w któ­rych mie­li zwy­czaj prze­by­wać, ale ni­g­dzie nie zna­la­zł bra­ta.

Do­pie­ro kie­dy zaj­rzał do po­ko­ju gru­py A, zo­ba­czył Ja­śka oto­czo­ne­go wia­nusz­kiem naj­młod­szych wy­cho­wan­ków. Dzie­ci było trzy­na­ścio­ro i wszyst­kie wpa­try­wa­ły się jak urze­czo­ne w chłop­ca sie­dzące­go przed nimi po tu­rec­ku i pró­bu­jące­go czy­tać „Ja­sia i Ma­łgo­się”. Nie szło mu to zbyt wpraw­nie, ale efekt i tak był pio­ru­nu­jący – wszyst­kie ma­lu­chy słu­cha­ły jak za­hip­no­ty­zo­wa­ne, jak­by nie było in­ne­go świa­ta poza tym, któ­ry wła­śnie od­kry­wał przed nimi Ja­nek.

Ro­bert stał w cie­niu, w pro­gu słu­cha­jąc opo­wie­ści, któ­rą czy­tał im tata, i ci­cho pła­kał.

*****

Od­kąd rządy w domu dziec­ka ob­jął nowy dy­rek­tor, pan Ste­fa­ńczyk, ilo­ść bó­jek oraz kra­dzie­ży znacz­nie się zmniej­szy­ła.

Nowy sys­tem kar i na­gród przy­nió­sł ol­brzy­mią zmia­nę w za­cho­wa­niu dzie­ci, a wy­cho­waw­cy sta­li się mil­si, częściej też do­strze­ga­li prze­ja­wy agre­sji wśród wy­cho­wan­ków i re­ago­wa­li na nie. Do­ro­śli za­częli roz­ma­wiać ze swo­imi pod­opiecz­ny­mi, pró­bo­wa­li tłu­ma­czyć im fun­da­men­tal­ne gra­ni­ce oraz zna­cze­nie ta­kich po­jęć jak do­bro i zło, co nie za­wsze dzie­ci mo­gły wy­nie­ść ze swo­ich ro­dzin­nych do­mów.

Dwu­dzie­sty trze­ci grud­nia za­sko­czył wszyst­kich ilo­ścią śnie­gu, któ­ry sy­pał nie­prze­rwa­nie dzień i noc. Dwu­dzie­ste­go czwar­te­go po po­łud­niu za­spy były już tak wy­so­kie, że ruch na uli­cy za­ma­rł ca­łko­wi­cie. W po­wie­trzu wy­czu­wal­na była at­mos­fe­ra świ­ąt i choć kil­ko­ro wy­cho­wan­ków nie chcia­ło uczest­ni­czyć w przy­go­to­wa­niach do wi­gi­lij­nej ko­la­cji, resz­ta chęt­nie po­ma­ga­ła ubie­rać cho­in­kę, de­ko­ro­wać po­ko­je i ko­ry­ta­rze, a nie­któ­rzy py­ta­li na­wet, czy mogą po­móc w kuch­ni. Dzie­ci prze­sia­dy­wa­ły w ma­łych grup­kach i opo­wia­da­ły so­bie o tym, jak świ­ęta wy­gląda­ły w ich do­mach. Kil­ko­ro, na myśl o tym, że nie są z ro­dzi­ca­mi, za­czy­na­ło pła­kać, ale inne dzie­ci szyb­ko je po­cie­sza­ły.

Ko­la­cja, wspól­ne śpie­wa­nie ko­lęd oraz drob­ne pre­zen­ty spra­wi­ły, że wy­cho­wan­ko­wie zbli­ży­li się do sie­bie, two­rząc nie­wiel­ką, ale zgra­ną spo­łecz­no­ść. Na kil­ka dni znik­nęły wszel­kie kłót­nie i nie­sna­ski.

Wy­da­wa­ło się, że pro­ble­my w ta­jem­ni­czy spo­sób prze­sta­ły do­skwie­rać dzie­ciom. Two­rzy­ły się nowe grup­ki, w któ­rych wspó­łpra­ca i wza­jem­ny sza­cu­nek za­częły wpro­wa­dzać w ży­cie pod­opiecz­nych po­czu­cie przy­na­le­żno­ści i by­cia po­trzeb­nym, uczuć, na któ­rych tak bar­dzo im za­le­ża­ło, a któ­rych wcze­śniej bra­ko­wa­ło w tym miej­scu.

Wszyst­ko to jed­nak zmie­ni­ło się, gdy trze­cie­go lu­te­go w domu dziec­ka po­ja­wił się An­drzej.

*****

– Od­da­waj to, gnoj­ku!

Ro­bert od­wró­cił się, by zo­ba­czyć, co dzie­je się w ko­ńcu ko­ry­ta­rza. Jego wzrok na­po­tkał wy­so­kie­go, chu­de­go jak pa­tyk chło­pa­ka, któ­ry trzy­mał wy­cho­wan­ka z naj­młod­szej gru­py za ko­szul­kę.

– Da­waj to albo za­raz będziesz zbie­rał zęby z podło­gi!

Dziec­ko wy­gląda­ło na prze­ra­żo­ne, ale kur­czo­wo za­ci­ska­ło coś w pi­ąst­ce, cho­wa­jąc ręce za sobą.

– Nie! – krzy­czał chło­piec. – To moje!

Z jego oczu po­cie­kły łzy.

Ro­bert ru­szył przed sie­bie. Miał dość co­dzien­nych szy­kan An­drze­ja i nie za­mie­rzał dłu­żej ich to­le­ro­wać.

– Zo­staw go! – krzyk­nął, zbli­ża­jąc się spręży­stym kro­kiem do miej­sca sprzecz­ki z wy­ra­zem sta­now­czo­ści na twa­rzy. – Za­brał ci coś, że tak się ci­skasz?

– Ukra­dł mi coś. Zresz­tą nie twój in­te­res. Spa­daj!

Ro­bert skrzy­żo­wał ręce na pier­si i pa­trzył na młod­sze­go chłop­ca, cze­ka­jąc na wy­ja­śnie­nia.

– Nie­praw­da! – wy­pa­lił tam­ten od razu. – An­drzej chciał mi za­brać ła­ńcu­szek! Do­sta­łem go od taty!

– Ja ci za­raz… – Na­past­nik unió­sł rękę, by ude­rzyć chłop­ca.

– Tyl­ko spró­buj! – za­gro­ził Ro­bert. – A może za­czniesz z kimś, kto nie jest od cie­bie po­ło­wę mniej­szy, co?

An­drzej, ni­czym ra­żo­ny pio­ru­nem, ob­ró­cił się w kie­run­ku Ro­ber­ta.

– Po­wtórz to – za­żądał.

– Mó­wi­łem… – Ro­bert po­stąpił krok do przo­du, gdy na­gle ktoś zła­pał go za ra­mię.

– Nie war­to. – Ja­nek stał za nim z ksi­ążką pod pa­chą. – Daj so­bie spo­kój. Chcesz do­stać karę?

– Nie, ale wi­dzisz, co on wy­pra­wia. Stra­szył Szym­ka.

Jaś spoj­rzał na wci­śni­ęte­go w kąt, prze­ra­żo­ne­go ma­łe­go chłop­ca.

– Szy­mek, ucie­kaj do po­ko­ju. A je­śli An­drzej zno­wu będzie chciał za­brać ci ła­ńcu­szek, idź do pani Tre­li­ńskiej.

Chłop­cu nie trze­ba było tego dwa razy po­wta­rzać. Wy­mknął się bo­kiem i po­bie­gł przed sie­bie ile sił w no­gach.

– Te­raz masz pro­blem – za­gro­ził An­drzej. – Nie będziesz wie­dział kie­dy ani gdzie.

Ro­bert chciał coś jesz­cze po­wie­dzieć, ale po­czuł moc­niej­szy uścisk na ra­mie­niu.

– Cho­dź – po­wie­dział Ja­nek. – Szko­da na nie­go cza­su.

*****

Nie­sa­mo­wi­te, z jaką siłą złe ci­ągnie do złe­go.

Nie mi­nęły dwa ty­go­dnie od po­ja­wie­nia się An­drze­ja, a daw­ne za­tar­gi, bój­ki i kra­dzie­że za­częły się na nowo. Gdzie tyl­ko się po­ja­wiał, wy­bu­cha­ły kłót­nie. Mącił, pod­ju­dzał, jątrzył, szy­dził i szy­ka­no­wał, aż na­wet naj­lep­si przy­ja­cie­le sta­wa­li prze­ciw­ko so­bie. Cie­szy­ło go cu­dze nie­szczęście. Śmiał się w głos, gdy ko­muś po­wi­nęła się noga. Krót­ko mó­wi­ąc: gdzie był An­drzej, były i kło­po­ty.

Chło­pak zdo­łał prze­ci­ągnąć na swo­ją stro­nę czte­rech in­nych, po­dob­nych mu uspo­so­bie­niem wy­cho­wan­ków i z dumą pre­zen­to­wał się jako przy­wód­ca ban­dy. Szko­dził wszyst­kim, choć wy­cho­waw­com ni­g­dy nie uda­ło się przy­ła­pać go na go­rącym uczyn­ku.

Od cza­su, gdy Ro­bert prze­ciw­sta­wił się An­drze­jo­wi, nie było dnia, by nie zo­stał trąco­ny przez ko­goś bar­kiem w prze­jściu czy żeby ktoś z chu­li­ga­ńskiej ban­dy go nie za­cze­pił. Ro­bert zno­sił to w mia­rę spo­koj­nie, zwłasz­cza gdy był przy nim Ja­siek, któ­ry za ka­żdym ra­zem po­wta­rzał, że na­le­ży ich igno­ro­wać, bo w ko­ńcu się znu­dzą i da­dzą mu spo­kój.

Zno­wu przy­szło lato, zro­bi­ło się go­rąco i dzie­ci za­częły prze­sia­dy­wać głów­nie w roz­le­głym ogro­dzie, któ­ry znaj­do­wał się na ty­łach domu dziec­ka.

Ro­bert grał w ko­szy­ków­kę z kil­ko­ma in­ny­mi chłop­ca­mi, a Jaś sie­dział na kra­wędzi bo­iska, w cie­niu roz­ło­ży­ste­go kasz­ta­now­ca i czy­tał ba­śnie, któ­re kie­dyś na­le­ża­ły do ich ojca.

Żar nie­mi­ło­sier­nie lał się z nie­ba.

– Znasz ją już chy­ba na pa­mi­ęć, co? – za­py­tał Ro­bert, któ­ry przy­bie­gł po pi­łkę.

Ja­nek pod­nió­sł wzrok znad ksi­ążki i za­ło­żył za ucho ko­smyk wło­sów.

– Czy ja wiem? Po pro­stu cały czas znaj­du­ję w niej coś cie­ka­we­go. Prze­czy­ta­łem mnó­stwo in­te­re­su­jących ksi­ążek, ale ta mnie ja­koś za­wsze przy­ci­ąga. Nie wiem, może dla­te­go, że na­le­ża­ła do taty?

Ro­bert w prze­ci­wie­ństwie do bra­ta za­wsze pro­sił ro­dzi­ców o przy­ci­ęcie wło­sów naj­kró­cej, jak to było mo­żli­we. Prze­je­chał te­raz dło­nią po kil­ku­cen­ty­me­tro­wej szcze­ci­nie.

– Cie­ka­we, czy tata znał tę ksi­ążkę tak do­brze jak ty.

– My­ślę, że tak. Zresz­tą za­wsze lu­bił czy­tać – od­po­wie­dział Jaś. – Pa­mi­ętam, jak mama często zwra­ca­ła mu uwa­gę, aby po­sprzątał re­gał z ksi­ążka­mi. Ła­two zbie­rał się na nich kurz.

– W ko­ńcu miał ich tyle, że…

Zza ple­ców Ro­ber­ta do­bie­gł krzyk in­nych chłop­ców: „Grasz czy nie?!”.

– Prze­pra­szam, po­ga­da­my pó­źniej.

– Ja­sne – od­po­wie­dział Jaś i opu­ścił wzrok na stro­ni­ce ksi­ążki z ba­śnia­mi świa­ta.

*****

Ja­nek sie­dział w po­ko­ju na łó­żku, kie­dy zdał so­bie spra­wę, że Ro­bert coś dłu­go nie wra­ca spod prysz­ni­ca. Wszy­scy chłop­cy już wy­szli z ła­zien­ki i szy­ko­wa­li się do snu. „Dziw­ne” – po­my­ślał Ja­nek i po­sta­no­wił spraw­dzić, co z bra­tem.

Ze­jście do ła­zie­nek pó­źną, wie­czo­ro­wą porą nie było dla dzie­ci przy­jem­nym prze­ży­ciem. Ko­ry­tarz i klat­ka scho­do­wa pro­wa­dząca do piw­ni­cy, gdzie ulo­ko­wa­ne były prysz­ni­ce, to­nęły w pó­łm­ro­ku, po­nie­waż z re­gu­ły nie było komu wy­mie­nić prze­pa­lo­nych ża­ró­wek.

Wy­da­wa­ło się, że jest ci­cho, ale gdy Ja­nek wy­tężył słuch, uchwy­cił stłu­mio­ne gło­sy do­cho­dzące z ko­ńca ko­ry­ta­rza, któ­ry słu­żył za ma­ga­zyn i prze­cho­wal­nię.

– I co? Nie je­steś już taki twar­dy? – wy­ra­źnie usły­szał głos An­drze­ja.

– A ty to niby co? Czte­rech na jed­ne­go? Szczyt bo­ha­ter­stwa! – od­gry­zł się Ro­bert.

Po chwi­li dało się sły­szeć od­gło­sy sza­mo­ta­ni­ny i jęk bólu. Ja­nek wy­pa­dł zza za­krętu. Dwóch chłop­ców trzy­ma­ło jego bra­ta za ręce. Trze­ci pil­no­wał, by się nie wy­rwał, a An­drzej raz za ra­zem, ca­łkiem nie­śpiesz­nie, wy­mie­rzał mu cio­sy w brzuch.

Gniew, któ­ry Ja­nek po­czuł na ten wi­dok, szyb­ko za­czął się prze­ista­czać w dzi­ką fu­rię, roz­le­wa­jącą się po ca­łym cie­le, drążącą i wy­pe­łnia­jącą ka­żdy jego za­ka­ma­rek.

Wszel­kie my­śli wy­pa­ro­wa­ły z gło­wy Ja­śka. Za­stąpił je ryk hu­ra­ga­no­we­go wia­tru, tu­mult na­wa­łni­cy prze­ta­cza­jącej się przez gór­skie szczy­ty. Chło­piec wy­ci­ągnął przed sie­bie obie ręce i na­gle ze­rwał się wiatr, któ­ry po­gnał przez ko­ry­tarz ni­czym po­cisk. Gwa­łtow­ny po­ryw ci­snął An­drze­jem o ścia­nę i unie­ru­cho­mił go. Dręczy­cie­le za­częli się roz­glądać na wszyst­kie stro­ny, aż zo­ba­czy­li po­stać Jan­ka, któ­re­go dłu­gie wło­sy zda­wa­ły się ta­ńczyć, szar­pa­ne po­dmu­cha­mi wia­tru. Wy­glądał jak ucie­le­śnie­nie nie­po­skro­mio­ne­go ży­wio­łu.

Krze­sła sto­jące pod ścia­ną, w wi­ęk­szo­ści po­ła­ma­ne i za­ku­rzo­ne, unio­sły się w po­wie­trze i ja­kaś siła za­częła ci­skać nimi w ban­dę An­drze­ja. Ro­bert, nie­wie­le my­śląc, sku­lił się na podło­dze i za­krył gło­wę ręka­mi, żeby któ­reś przy­pad­kiem w nie­go nie ude­rzy­ło.

Pan­de­mo­nium, któ­re się roz­pęta­ło, trwa­ło kil­ka chwil, ale jego efekt był po­ra­ża­jący. Ja­nek opu­ścił ręce i krze­sła ru­nęły z ło­sko­tem na zie­mię. Wi­chu­ra sko­ńczy­ła się tak samo na­gle, jak się za­częła.

An­drzej rzu­cił się bie­giem w kie­run­ku klat­ki scho­do­wej, sze­ro­kim łu­kiem omi­ja­jąc sła­nia­jące­go się Jan­ka. Resz­ta ban­dy, bar­dziej po­tur­bo­wa­na, rów­nież ru­szy­ła w kie­run­ku wy­jścia. Mi­chał przy­trzy­my­wał Grze­śka, któ­re­mu le­cia­ła krew z roz­ci­ęte­go łuku brwio­we­go. Mar­cel podążał za nimi żó­łwim tem­pem, jak­by bo­lał go ka­żdy cen­ty­metr cia­ła. Wszy­scy wy­gląda­li na moc­no wy­stra­szo­nych.

Ro­bert zo­stał sam w ko­ńcu ko­ry­ta­rza. Do tej pory nie był świa­do­my, że to wła­śnie Ja­nek ura­to­wał go przed dal­szym bi­ciem. Pod­sze­dł po­wo­li do młod­sze­go bra­ta, któ­ry osu­nął się z wy­czer­pa­nia i ci­ężko dy­sząc, sie­dział opar­ty o ścia­nę.

– To by­łeś ty? – za­py­tał Ro­bert z nie­do­wie­rza­niem. – Ty wy­wo­ła­łeś to… to… coś?

Ja­nek wzru­szył obo­jęt­nie ra­mio­na­mi.

– Ro­bert, chce mi się spać. Nie wiem, jak to się sta­ło, ale to do mnie przy­szło, zja­wi­ło się na za­wo­ła­nie.

Ro­bert przyj­rzał się bra­tu.

– Cho­dź. Za­pro­wa­dzę cię do łó­żka.

Ja­nek nie opo­no­wał. Opa­rł się o bra­ta i obaj ru­szy­li po­wo­li scho­da­mi na górę.

*****

Na­stęp­ny dzień przy­wi­tał miesz­ka­ńców domu dziec­ka po­chmur­nym, nie­zwy­kle dusz­nym po­ran­kiem.

Mło­dzież ze­bra­na w sto­łów­ce mó­wi­ła je­dy­nie o wie­czor­nym ogni­sku i pie­cze­niu kie­łba­sek. Gdy wi­ęk­szo­ść dzie­ci sko­ńczy­ła śnia­da­nie i po­miesz­cze­nie wy­pe­łnił gwar pro­wa­dzo­nych roz­mów, głos po­sta­no­wił za­brać pan Ste­fa­ńczyk, dy­rek­tor ośrod­ka. W mo­men­cie gdy wstał i unió­sł ręce, wszel­kie roz­mo­wy za­częły stop­nio­wo cich­nąć, aż za­pa­dła ca­łko­wi­ta ci­sza.

– Wie­czo­rem, je­śli tyl­ko po­go­da po­zwo­li, roz­pa­li­my ogni­sko w ogro­dzie. Za­pra­szam do wspól­nej za­ba­wy na świe­żym po­wie­trzu.

Szmer eks­cy­ta­cji, któ­ry dał się sły­szeć, zdra­dzał, że wszy­scy cze­ka­ją na to wy­da­rze­nie od dłu­ższe­go cza­su.

Czerw­co­we ogni­ska po­zwa­la­ły dzie­ciom na dłu­ższe prze­by­wa­nie na dwo­rze i po­zna­wa­nie świa­ta w po­rze, któ­rą tak rzad­ko mia­ły oka­zję ob­ser­wo­wać na ze­wnątrz, jako że go­dzi­ny ci­szy noc­nej były re­stryk­cyj­nie prze­strze­ga­ne.

– Po­nad­to – kon­ty­nu­ował dy­rek­tor, prze­krzy­ku­jąc szyb­ko na­ra­sta­jący gwar – chcia­łbym przy­po­mnieć, że ko­ry­tarz za prysz­ni­ca­mi nie jest miej­scem do za­ba­wy, ale naj­wi­docz­niej ktoś po­sta­no­wił mieć od­mien­ne zda­nie w tej kwe­stii i nie dość, że na­ro­bił ba­ła­ga­nu, to jesz­cze do­szczęt­nie zde­mo­lo­wał prze­cho­wy­wa­ne tam krze­sła. Je­śli przy­ła­pię tam po­now­nie ko­go­kol­wiek i, co gor­sza, na nisz­cze­niu mie­nia ośrod­ka, oso­ba ta zo­sta­nie su­ro­wo uka­ra­na. Ewen­tu­al­nych to­wa­rzy­szy ta­kich noc­nych eska­pad rów­nież cze­ka ten sam los i nie będę wów­czas wni­kał, czy je­dy­nie sta­li i się przy­gląda­li. Wszy­scy od­po­wie­dzą tak samo.

Ro­bert spoj­rzał na Jan­ka, ale ten wpa­try­wał się w swój ta­lerz z nie­mal nie­tkni­ętym śnia­da­niem. Miał smut­ny, nie­obec­ny wy­raz twa­rzy. Ro­bert co­raz bar­dziej za­czy­nał się o nie­go mar­twić. Gło­wił się, w jaki spo­sób to, co wi­dział wie­czo­rem, było mo­żli­we. Wie­dział, że to nie był sen, że wszyst­ko wy­da­rzy­ło się na­praw­dę i było jak naj­bar­dziej re­al­ne. Przed oczy­ma wci­ąż sta­wał mu ob­raz Jan­ka z ręko­ma wy­ci­ągni­ęty­mi przed sie­bie i z wy­ra­zem dziw­nej ob­co­ści na twa­rzy.

An­drzej i jego ban­da nie za­cze­pia­li ich od wczo­raj­sze­go zda­rze­nia, ale bra­cia wie­dzie­li, że to jesz­cze nie ko­niec.

Ro­bert, wie­dzio­ny ja­ki­mś nie­ja­snym prze­czu­ciem, pod­nió­sł wzrok i na­po­tkał utkwio­ne w Jan­ku spoj­rze­nie An­drze­ja.

*****

Często bywa tak, że cze­ka­nie na wy­da­rze­nia, na któ­rych nam za­le­ży, zda­je się ci­ągnąć w nie­sko­ńczo­no­ść i czas nie­mi­ło­sier­nie się śli­ma­czy.

Tym ra­zem jed­nak dzień upły­nął szyb­ko i za­pa­dł wie­czór. Mimo gęstych chmur prze­sła­nia­jących całe nie­bo bu­rza nie na­de­szła i ogni­sko od­by­ło się we­dług pla­nu. Du­cho­ta sta­ła się nie­mal nie do wy­trzy­ma­nia i nie­wie­le osób ze­bra­ło się wo­kół bu­cha­jące­go ra­źno ognia, pil­no­wa­ne­go przez wy­cho­waw­ców.

Bra­cia sie­dzie­li w po­bli­żu bo­iska. Ja­nek wer­to­wał stro­ny swo­jej uko­cha­nej, moc­no nad­szarp­ni­ętej już zębem cza­su ksi­ążki, ale Ro­bert wi­dział, że robi to dla za­bi­cia cza­su i żeby nie roz­ma­wiać o tym, co wy­da­rzy­ło się wczo­raj­sze­go wie­czo­ru.

– Ja­siek… – za­czął nie­pew­nie Ro­bert – prze­cież wiesz, że mo­żesz mi za­ufać. Nie ro­zu­miem, co się sta­ło, ale spró­bu­ję ci po­móc.

Jego brat da­lej pa­trzył na kart­ki, prze­rzu­ca­jąc je po kil­ka na­raz.

– Nie cho­dzi o za­ufa­nie – po­wie­dział po dłu­ższej chwi­li mil­cze­nia. – Nie wiem, co się ze mną dzie­je. Ja… Ja…

Ro­bert przy­su­nął się bli­żej Ja­śka.

– Spo­koj­nie – szep­nął. – Mnie mo­żesz po­wie­dzieć.

– Ja się boję! – wy­buch­nął na­gle Ja­nek. – Nie wiem, co się sta­ło. To zna­czy wiem, ale nie ro­zu­miem, jak to jest mo­żli­we! – Chło­piec był na gra­ni­cy pła­czu.

– Hej. – Ro­bert ob­jął go ra­mie­niem. – Nie martw się. Roz­wi­ąże­my ten pro­blem ra­zem.

Młod­szy z bra­ci unió­sł gło­wę i za­ło­żył wło­sy za uszy. Po jego twa­rzy spły­wa­ły cien­kie stru­żki łez, któ­re zda­wa­ły się żło­bić w jego po­licz­kach ma­lut­kie ka­na­li­ki. Jak­by w od­po­wie­dzi na jego na­strój w od­da­li roz­le­gł się pierw­szy grzmot nad­cho­dzącej bu­rzy. Chłop­cy jed­no­cze­śnie po­pa­trzy­li w gra­na­to­wo-czar­ne nie­bo, któ­re raz za ra­zem roz­świe­tla­ły bły­ska­wi­ce. Był to spek­ta­ku­lar­ny, urze­ka­jący wi­dok, od któ­re­go trud­no było ode­rwać wzrok.

– Zbie­raj­my się, bo za­raz za­cznie pa­dać – rzu­cił Ro­bert, wsta­jąc z drew­nia­nej ław­ki.

W ob­li­czu gwa­łtow­nie zbli­ża­jącej się na­wa­łni­cy wy­cho­waw­cy za­częli zwo­ły­wać dzie­ci i w gru­pach od­pro­wa­dzać je do środ­ka. Na­gle ze­rwał się po­ry­wi­sty wiatr, któ­ry przy­nió­sł ze sobą pierw­sze kro­ple desz­czu.

Chłop­cy już pra­wie do­tar­li do drzwi, kie­dy Ja­nek za­trzy­mał się.

– Co się sta­ło? – za­py­tał Ro­bert.

– Zo­sta­wi­łem ksi­ążkę na ław­ce pod drze­wem.

Bra­cia po­śpiesz­nie po­bie­gli z po­wro­tem w kie­run­ku boi­ska. I wów­czas zo­ba­czy­li An­drze­ja sto­jące­go z ksi­ążką taty pod pa­chą i uśmie­cha­jące­go się szy­der­czo. Ski­nął gło­wą w kie­run­ku tyłu ogro­du, gdzie od­by­wa­ło się ogni­sko i gdzie ni­ko­go już nie było. Bra­cia ru­szy­li za nim, choć wie­dzie­li, że ban­da An­drze­ja już tam na nich cze­ka.

Nie my­li­li się.

Ogni­sko jesz­cze się pa­li­ło, ale nie było ry­zy­ka po­ża­ru, bo co­raz moc­niej­szy deszcz prędzej czy pó­źniej by je uga­sił. Dręczy­cie­le cze­ka­li w pa­rach. Dwóch sta­ło po le­wej stro­nie pa­le­ni­ska, dwóch po pra­wej. An­drzej przy­sta­nął i de­mon­stra­cyj­nie otwo­rzył ksi­ążkę, po czym wy­rwał z niej kil­ka stron. Zgnió­tł je i rzu­cił kulę pa­pie­ru w ogień.

– Nie! – krzyk­nął Ja­nek.

Ro­bert ru­szył, by wy­rwać ksi­ążkę An­drze­jo­wi, ale na­tych­miast za­trzy­ma­li go Mar­cel i Grze­siek. Przy­trzy­ma­li go za ręce, tak jak na ko­ry­ta­rzu ze­szłej nocy. Nie mógł im się wy­rwać, a Mi­chał, któ­ry szyb­ko do nich do­sko­czył, ude­rzył go pi­ęścią w twarz. Z nosa Ro­ber­ta po­cie­kła krew.

– To za roz­ci­ętą brew – po­wie­dział tyl­ko.

An­drzej pa­trzył na Ja­śka z sa­dy­stycz­nym uśmie­chem na twa­rzy, me­to­dycz­nie wy­ry­wa­jąc stro­nę po stro­nie i wrzu­ca­jąc je do ogni­ska, gdzie pło­nęły w po­ma­ra­ńczo­wo-żó­łtych pło­mie­niach. Mżaw­ka za­częła prze­ra­dzać się już w re­gu­lar­ny deszcz i cza­sa­mi z ogni­ska do­by­wał się gło­śny syk.

– I co te­raz zro­bisz, dzi­wa­ku? – rzu­cił An­drzej w kie­run­ku Jan­ka. – No, po­każ, na co cię stać. Nie wiem, jak wczo­raj zro­bi­łeś tę sztucz­kę, ale po­wiesz mi, i to szyb­ko. Ina­czej nie­wie­le zo­sta­nie z two­jej uko­cha­nej ksi­ążecz­ki.

Ja­nek pa­trzył to na Ro­ber­ta, to na ksi­ążkę.

– Nie mam po­jęcia, o czym mó­wisz. Puść Ro­ber­ta i od­daj mi to, co do mnie na­le­ży.

– Zła od­po­wie­dź. – An­drzej od­wró­cił się i ci­snął ksi­ążką w pło­mie­nie.

Ogień na­tych­miast za­czął po­że­rać pa­pier.

Ja­nek opu­ścił gło­wę, a wło­sy prze­sło­ni­ły mu twarz. Po­tężny wi­cher ze­rwał się i tar­gnął drze­wa­mi z taką siłą, że wy­da­wa­ło się, iż po­wy­ry­wa je z ko­rze­nia­mi. Deszcz prze­sze­dł w ule­wę, a bły­ska­wi­ce roz­świe­tli­ły pa­nu­jące ciem­no­ści. Zda­wa­ło się, że roz­bu­cha­ny na do­bre ży­wioł skon­cen­tro­wał się nad Ja­śkiem.

Gdy chło­piec unió­sł gło­wę, An­drzej i jego ban­da od­sko­czy­li jak opa­rze­ni. Źre­ni­ce Jan­ka roz­sze­rzy­ły się i wy­pe­łni­ły bia­łka. Gra­nat, sza­ro­ść i cze­rń mie­sza­ły się ze sobą, two­rząc mi­nia­tu­ro­wą bu­rzę za­mkni­ętą w jego oczach. Wiatr tar­gnął dłu­gi­mi wło­sa­mi chłop­ca, uka­zu­jąc jego dzi­kie, nie­ziem­skie wręcz ob­li­cze.

– Prze­stań! – krzyk­nął prze­ra­żo­ny An­drzej. – Zno­wu ja­kaś sztucz­ka!

– Sko­ro tyl­ko sztucz­ka, to dla­cze­go tak bar­dzo się bo­isz? – za­py­tał Ja­nek, a jego głos za­czął przy­po­mi­nać grom ry­su­jący się na nie­bo­skło­nie, zim­ny i me­ta­licz­ny. – Mó­wi­łem: puść nas wol­no, ale nie chcia­łeś słu­chać.

Ja­nek pod­nió­sł ręce, a An­drzej i Mi­chał, któ­rzy nie trzy­ma­li Ro­ber­ta, za­częli się za­pa­dać, grzęznąć w zie­mi jak w ru­cho­mych pia­skach. Nim się obej­rze­li, byli uwi­ęzie­ni do pasa.

– Zrób­cie coś! – darł się An­drzej, któ­ry ca­łko­wi­cie spa­ni­ko­wał.

Dwóch po­zo­sta­łych chło­pa­ków chwy­ci­ło spo­rej wiel­ko­ści ka­mie­nie le­żące przy pa­le­ni­sku.

– Dzi­wak! – Ci­snęli nimi jak po­ci­ska­mi.

Lecz ka­mie­nie nie si­ęgnęły celu. Ja­nek wy­ci­ągnął przed sie­bie dłoń, jak­by na­ka­zy­wał im, by się za­trzy­ma­ły, a te, w ja­kiś nie­wy­tłu­ma­czal­ny spo­sób, spe­łni­ły jego roz­kaz. Chwi­lę le­wi­to­wa­ły przed chłop­cem, aż ten na­gle wy­ko­nał ruch, jak­by od­pędzał na­tar­czy­wą mu­chę. Ka­mie­nie ze świ­stem po­le­cia­ły z po­wro­tem w kie­run­ku człon­ków ban­dy.

Ro­ber­to­wi zro­bi­ło się ich na­wet żal, gdy ka­mie­nie do­ta­rły do celu. Spoj­rzał na bra­ta. Ten pa­trzył swy­mi dziw­ny­mi ocza­mi na do­ga­sa­jące ogni­sko, z któ­re­go wy­sta­wa­ła po­czer­nia­ła po­zo­sta­ło­ść po jego naj­wi­ęk­szym skar­bie.

Deszcz prze­stał pa­dać, a okrzy­ki prze­ra­że­nia i bólu po­ko­na­nych na­past­ni­ków sta­wa­ły się co­raz gło­śniej­sze.

Bu­rza od­da­la­ła się. Na­gle Ja­nek po­now­nie unió­sł do góry za­ci­śni­ętą pi­ęść. Bez­gło­śny pio­run ude­rzył w zie­mię tuż za nim. Z mgli­stych opa­rów szyb­ko za­czął się two­rzyć owal­ny kszta­łt, któ­ry roz­bły­snął bia­ło-nie­bie­skim, ośle­pia­jącym świa­tłem.

– Cho­dź. Już czas – po­wie­dział Ja­nek do Ro­ber­ta. Jego głos na­dal brzmiał obco.

– Ale do­kąd? – za­py­tał nie­pew­nie Ro­bert, któ­ry czuł, że za­czy­na mu się udzie­lać prze­ra­że­nie ban­dy An­drze­ja.

– Nie sły­szysz? Wzy­wa­ją nas. – Jego młod­szy brat był ca­łko­wi­cie spo­koj­ny.

– Kto nas wzy­wa i do­kąd?

– Jak to do­kąd? – Ja­siek uśmiech­nął się. – Do domu.

I wkro­czył ra­źnym kro­kiem w świe­tli­sty por­tal. ■
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: