Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kochać mocniej - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 listopada 2021
Ebook
33,50 zł
Audiobook
25,61 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Kochać mocniej - ebook

Brian Darby leży martwy na podłodze w kuchni. Jego żona, funkcjonariuszka policji stanowej, Tessa Leoni, twierdzi, że zastrzeliła go w obronie własnej, a sińce na jej ciele przemawiają za tym, że mówi prawdę. Dla doświadczonej detektyw D.D. Warren powinna to być banalna sprawa. Tylko gdzie się podziała ich sześcioletnia córeczka?

Podczas gdy śledztwo nabiera rozmachu, przeobrażając się w gorączkowe i szeroko zakrojone poszukiwania zaginionego dziecka, Warren musi połączyć siły ze swym byłym partnerem, Bobbym Dodge’em, aby przebić się przez mur policyjnych układów, starając się zgłębić mechanizmy rządzące psychiką funkcjonariuszki i odsłaniając jej rodzinne sekrety. Czy wyszkolona policjantka faktycznie mogłaby zastrzelić swojego męża? Czy matka skrzywdziłaby własne dziecko?

„Lapidarny styl, przewrotne intrygi, złożone charaktery postaci. Skrupulatnie dopracowane szczegóły. Lisa Gardner jest najlepszą autorką thrillerów naszych czasów”. Steve Berry

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8230-251-6
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Kogo kochasz?

To pytanie, na które każdy powinien znać odpowiedź. Pytanie, które nadaje sens życiu, wyznacza kierunek przyszłości, rządzi niemal każdą minutą twojego dnia. Proste, gładkie, ujmujące.

Kogo kochasz?

Zadał mi to pytanie i zastanawiając się nad odpowiedzią, poczułam, jak ciąży mi mój służbowy pas, jak krępuje mi ruchy kamizelka kuloodporna i jak ciasne jest rondo zsuniętego nisko na czoło kapelusza od munduru. Powoli opuściłam rękę, zaledwie muskając palcami rękojeść sig-sauera, który spoczywał w kaburze.

– Kogo kochasz? – krzyknął znowu, jeszcze głośniej i bardziej natarczywie.

Moje palce dotknęły tylko służbowej broni i natrafiły na jedną z czarnych skórzanych szlufek, które podtrzymywały mi pas na biodrach. Rzepy puszczały z głośnym trzaskiem, kiedy odpinałam je jeden po drugim. Następnie sięgnęłam do metalowej klamry i po chwili dziewięciokilogramowy pas, obciążony pistoletem, paralizatorem i teleskopową pałką, zsunął się z moich bioder i zawisł między nami.

– Nie rób tego – wyszeptałam, próbując po raz ostatni przemówić mu do rozsądku.

– To nie wystarczy – odparł z ledwie dostrzegalnym uśmiechem. – Już za późno.

– Gdzie jest Sophie? Co zrobiłeś?

– Pas. Na stół. Natychmiast.

– Nie.

– Broń. Połóż ją na stole. Ale już.

W odpowiedzi stanęłam szerzej na nogach. Znajdowałam się na środku kuchni, z pasem wciąż w lewej ręce. Cztery lata mojego życia, podczas których patrolowałam autostrady Massachusetts, zobowiązana przysięgą, by ochraniać i bronić. Miałam po swojej stronie wyszkolenie i doświadczenie.

Mogłam sięgnąć po sig-sauera. Zdobyć się na to, złapać broń i otworzyć ogień.

Pistolet tkwił w kaburze pod tak nieporęcznym kątem, że jego wyciągnięcie zajęłoby mi kilka bezcennych sekund. A on przyglądał mi się bacznie, czekając na jakiś podejrzany ruch. Niepowodzenie mogło mnie drogo kosztować.

Kogo kochasz?

Miał rację. Ostatecznie do tego wszystko się sprowadzało. Kogo kochasz i jak dużo jesteś w stanie dla niego zaryzykować.

– Broń! – zagrzmiał. – Ale już, do cholery!

Pomyślałam o mojej sześcioletniej córeczce, o zapachu jej włosów, o jej szczupłych ramionach oplatających moją szyję, o dźwięku jej głosu. „Kocham cię, mamusiu” – szeptała co wieczór, kiedy kładłam ją do łóżka.

Też cię kocham, skarbie. Kocham cię.

Jego ręka drgnęła, gdy niepewnie sięgnął w stronę mojego pasa i przypiętej do niego broni.

Ostatnia szansa…

Spojrzałam mężowi prosto w oczy. Trwało to może ułamek sekundy.

Kogo kochasz?

Podjęłam decyzję. Położyłam policyjny pas na kuchennym stole.

A on chwycił sig-sauera i strzelił.ROZDZIAŁ 1

Sierżant D.D. Warren mogła czuć się dumna ze swych wybitnych zdolności śledczych. Po przeszło dwunastu latach służby w bostońskiej policji wiedziała, że badając miejsce zbrodni, nie wystarczy się tylko rozejrzeć i zasięgnąć języka, ale trzeba zaangażować w dochodzenie wszystkie zmysły. Czuła gładki otwór wywiercony w gipsowej ścianie przez rozgrzany i wirujący pocisk wystrzelony z dwudziestkidwójki. Nasłuchiwała dobiegających zza ścian głosów sąsiadów, wiedziała bowiem, że jeśli będzie w stanie ich dosłyszeć, to i oni na pewno słyszeli, co tu się działo.

D.D. zawsze przyglądała się dokładnie, jak upadło ciało: czy poleciało do przodu, czy do tyłu, czy obróciło się lekko na bok. Starała się wychwycić cierpką woń prochu, która utrzymywała się w powietrzu jeszcze przez dwadzieścia albo trzydzieści minut po ostatnim strzale. Wiele razy udało się jej oszacować czas zgonu na podstawie zapachu krwi, który podobnie jak w przypadku świeżego mięsa z początku był łagodny, ale z każdą godziną stawał się coraz cięższy i bardziej ziemisty.

Tego dnia jednak nie zamierzała robić żadnej z tych rzeczy. Leniwy niedzielny poranek spędzała ubrana w szare spodnie od dresu i przydługą koszulę flanelową Alexa. Siedziała przy stole w jego kuchni i ściskając masywny gliniany kubek z kawą, liczyła powoli do dwudziestu.

Doszła do trzynastu. Alex zatrzymał się właśnie przy drzwiach wejściowych, by owinąć szyję niebieskim szalikiem.

Zanim doliczyła do piętnastu, Alex założył szalik. Sięgnął teraz po czarną wełnianą czapkę i skórzane rękawiczki. Temperatura na zewnątrz spadła do minus sześciu stopni. Ziemię pokrywała dwudziestocentymetrowa warstwa śniegu, a na koniec tygodnia zapowiadano kolejne obfite opady. Marzec w Nowej Anglii wcale nie oznaczał nadejścia wiosny.

Cały dzień Alexa wypełniały zajęcia w akademii policyjnej, gdzie uczył studentów między innymi takich rzeczy jak analiza miejsca zbrodni. Nazajutrz jednak obydwoje mieli wolne, co nie zdarzało się często i dawało im sposobność, by spędzić czas w jakiś miły sposób. Jeszcze nie zdecydowali, co będą robili. Może wybiorą się na łyżwy do parku Boston Commons. Może pojadą na wycieczkę do Isabella Stewart Gardner Museum. A może będzie to jeden z tych leniwych dni, w jakie zazwyczaj wylegiwali się przytuleni na sofie z wielką miską popcornu na maśle i oglądali stare filmy.

Zaciśnięte na glinianym kubku dłonie D.D. zadrżały. Dobra, bez popcornu.

Doliczyła do osiemnastu, dziewiętnastu, dwudziest…

Alex założył rękawiczki, chwycił sfatygowaną aktówkę z czarnej skóry i podszedł do niej.

– Nie tęsknij za mną za bardzo – powiedział, całując ją w czoło.

D.D. zamknęła oczy, wypowiadając w myślach liczbę dwadzieścia, po czym zaczęła odliczać w tył, od dwudziestu do zera.

– Cały dzień będę pisała do ciebie listy miłosne z małymi serduszkami zamiast kropek nad „i” – odparła.

– W twoim szkolnym segregatorze?

– Coś w tym rodzaju.

Alex cofnął się o krok. D.D. doliczyła do czternastu. Kubek z kawą zadrżał w jej dłoniach, lecz Alex najwyraźniej tego nie zauważył. Westchnęła głęboko i dalej liczyła wytrwale. Trzynaście, dwanaście, jedenaście…

Spotykali się ze sobą od przeszło pół roku. Na tym etapie ona miała do swojej dyspozycji całą szufladę w jego małym wiejskim domku, a jemu przypadł w udziale kącik w szafie w jej mieszkaniu na North End. Kiedy Alex prowadził zajęcia, było im wygodniej mieszkać tutaj. Kiedy ona pracowała, było im łatwiej żyć w Bostonie. Nie mieli ustalonego harmonogramu. Pociągało to za sobą konieczność planowania i jeszcze bardziej utrwalało ich związek, którego granic obydwoje starali się nie precyzować zbyt dokładnie.

Cieszyli się swoim towarzystwem. Alex respektował jej zwariowany tryb pracy detektywa wydziału zabójstw. Ona była pełna uznania dla zdolności kulinarnych Alexa, w którego żyłach od trzech pokoleń płynęła włoska krew. Widziała, że obydwoje nie mogą doczekać się wspólnego wieczoru, ale potrafili też przetrwać noce, które musieli spędzić osobno. Byli dwojgiem niezależnych i dojrzałych ludzi. Ona właśnie dobiła czterdziestki. Alex przekroczył tę granicę kilka lat wcześniej. Nie przypominali rozpalonych nastolatków, którzy całymi dniami myślą wyłącznie o sobie nawzajem. Alex był wcześniej żonaty. D.D. po prostu wystrzegała się tego.

Żyła pracą, co niektórzy uważali za niezdrowe, ale do cholery z nimi. Jakoś udało się jej przetrwać.

Dziewięć, osiem, siedem…

Alex otworzył drzwi wejściowe i stanął twarzą w twarz z nieprzyjazną pogodą. Mroźny powiew przedarł się przez niewielki hol i D.D. poczuła zimno na policzkach. Zadrżała i jeszcze mocniej ścisnęła kubek.

– Kocham cię – powiedział Alex, przestępując próg.

– Ja ciebie też.

Kiedy zatrzasnęły się drzwi, D.D. ruszyła pędem korytarzem do łazienki, by zwymiotować.

Dziesięć minut później wciąż leżała rozciągnięta na podłodze łazienki. Miała przed oczami ozdobne płytki z lat siedemdziesiątych, całe tuziny małych beżowych, brązowych i złocistych kwadracików. Gdy na nie patrzyła, czuła, że znowu zbiera jej się na wymioty. Zauważyła jednak, że ich liczenie jest całkiem niezłym ćwiczeniem medytacyjnym, oddała mu się więc, czekając, aż ochłoną jej policzki i rozluźni się skurczony żołądek.

Usłyszała dzwonek komórki. Spojrzała na wyświetlacz bez – co zrozumiałe, zważywszy na okoliczności – szczególnego zainteresowania. Potem jednak zobaczyła, kto dzwoni, i postanowiła się nad nim zlitować.

– Co jest? – zapytała.

Tymi słowami witała zwykle swego byłego kochanka, obecnie żonatego detektywa policji stanowej, Bobby’ego Dodge’a.

– Mam niewiele czasu. Posłuchaj uważnie.

– Nie siedzę na posterunku – odparła machinalnie. – Nowymi zgłoszeniami zajmuje się Jim Dunwell. Jemu zawracaj głowę.

Zmarszczyła czoło. Bobby nie zadzwoniłby do niej w sprawie śledztwa. Jako policjantka wydziału zabójstw dostawała wytyczne od dyspozytora z komendy miejskiej, a nie od detektywów ze stanowej.

Bobby mówił dalej, jak gdyby w ogóle nie dosłyszał jej słów.

– Mam tu niezły burdel, ale dam sobie głowę uciąć, że to nasz burdel, więc musisz mnie wysłuchać. Tuż obok siedzi szefostwo, naprzeciwko dziennikarze. Wejdziesz od tyłu. Nie spiesz się, obejrzyj wszystko dokładnie. Ja już straciłem orientację, a uwierz mi – w tym przypadku nie możemy sobie pozwolić na żadne przeoczenie.

D.D. jeszcze bardziej zmarszczyła czoło.

– Co jest grane, Bobby? Nie mam pojęcia, o czym mówisz, nie wspominając już, że mam dzisiaj wolne.

– Już nie masz. Bostoński wydział zabójstw będzie chciał przydzielić tę sprawę kobiecie, a policja stanowa musi wcisnąć do ekipy kogoś od siebie, najlepiej byłego gliniarza z prewencji. Decyzja na górze zapadła i to właśnie my będziemy nadstawiać tyłki.

D.D. usłyszała teraz nowy dźwięk dobiegający z sypialni. Sygnał jej pagera. Szlag by to trafił! Wzywano ją, a to oznaczało, że w paplaninie Bobby’ego był jakiś sens. Powoli wstała, chociaż trzęsły jej się nogi i miała wrażenie, że znowu zwymiotuje. Musiała zmobilizować całą siłę woli, żeby zrobić pierwszy krok, ale potem było już łatwiej. Ruszyła w stronę sypialni. Już nieraz przepadł jej w ten sposób wolny dzień. A teraz stanie się to po raz kolejny.

– Co powinnam wiedzieć? – zapytała już bardziej rześkim głosem, przyciskając telefon do ucha ramieniem.

– Śnieg – wymamrotał Bobby. – Na ziemi, na drzewach, na oknach… Cholera. Wszędzie szwendają się gliniarze.

– Wywal ich stamtąd! Jeśli ja tu rządzę, wywal ich.

Sięgnęła po leżący na nocnym stoliku pager i spojrzała na wyświetlacz, po czym zaczęła ściągać dresowe spodnie.

– Trzymają się z dala od domu. Uwierz mi, nawet szefowie wiedzą, że nie należy zacierać śladów na miejscu przestępstwa. Ale nie wiedzieliśmy, że zaginęła dziewczynka. Mundurowi zaplombowali drzwi do domu, ale na podwórko może wejść każdy. I teraz wszystko tam zadeptują. Nie mogę znaleźć punktu zaczepienia. Musimy go znaleźć.

D.D. zsunęła spodnie i zaczęła rozpinać flanelową koszulę Alexa.

– Kto jest ofiarą?

– Czterdziestodwuletni biały mężczyzna.

– Kto zaginął?

– Sześcioletnia biała dziewczynka.

– Masz podejrzanego?

Nastąpiła długa pauza.

– Po prostu przyjedź – rzekł Bobby lakonicznie. – To sprawa dla ciebie i dla mnie. Nasze śledztwo, nasz problem. Musimy to szybko rozwiązać.

Po tych słowach się rozłączył. D.D. spojrzała wściekle na komórkę i rzuciła ją na łóżko, by założyć białą bluzkę.

No dobra. Jeden zabity i zaginione dziecko. Policja stanowa jest już na miejscu, ale to teren działania lokalnego wydziału zabójstw. Po co tu, do cholery, stanowa…

I wtedy, jak to wytrawny detektyw, D.D. połączyła wszystko w całość.

– O kurwa!

D.D. nie czuła już mdłości. Była wściekła. Zabrała pager, legitymację służbową i zimową kurtkę. A potem, z głową pełną informacji przekazanych przez Bobby’ego, zaczęła się przygotowywać, by stawić czoła temu, co zastanie na miejscu zbrodni.ROZDZIAŁ 2

Kogo kochasz?

Poznałam Briana na ogrodowym przyjęciu z okazji Święta Niepodległości. W domu Shane’a. Zazwyczaj odrzucałam tego rodzaju zaproszenia, ale ostatnio uświadomiłam sobie, że nie powinnam robić tego bez zastanowienia. Jeżeli nie ze względu na samą siebie, to chociażby dla Sophie.

Przyjęcie nie było zbyt duże. Może ze trzydzieści osób czy coś koło tego: policjanci i kilka rodzin z sąsiedztwa. Zjawił się podpułkownik, co było poniekąd honorem dla gospodarza, ale większość zaproszonych stanowili funkcjonariusze ze służby patrolowej. Zauważyłam, że obok grilla stoją czterej faceci z naszego posterunku z butelkami piwa w dłoniach i dokuczają Shane’owi, który pieczołowicie układał na ruszcie nową partię kiełbasek. Dwoma piknikowymi stolikami na wprost nich zdążyły już zawładnąć roześmiane żony gliniarzy, które w przerwach między doglądaniem dzieci sączyły margeritę.

Inni goście kręcili się po domu, by skosztować sałatki z makaronem albo obejrzeć ostatnie kilka minut meczu. Przerywali pogawędki, aby coś przekąsić albo się napić. Robili to, co zwykle robią ludzie w słoneczne niedzielne popołudnia.

Schroniłam się w cieniu starego dębu. Na prośbę Sophie założyłam letnią sukienkę w pomarańczowe kwiaty i moje jedyne eleganckie sandały w połyskliwie złocistym kolorze. Stałam plecami do drzewa na lekko rozstawionych nogach, przyciskając łokcie do nieuzbrojonych boków. Policjantka może chwilowo porzucić służbę, ale służba nigdy nie porzuca policjantki.

Wypadało mi wmieszać się w towarzystwo, ale nie wiedziałam, od czego zacząć. Czy przysiąść się do nieznajomych kobiet, czy zrobić coś, co przyszłoby mi z większą łatwością, i zagadać do mężczyzn? Nieszczególnie odnajdywałam się w damskim gronie, ale nie mogłam też pokazać, że dobrze się bawię wśród facetów – wtedy ich żony przestałyby się śmiać i zaczęły piorunować mnie wzrokiem.

Trzymałam się więc na uboczu, z piwem, którego zresztą nie pijam, w ręku. Czekałam, aż impreza osiągnie etap, kiedy będę mogła kulturalnie się ulotnić.

Przez większość czasu przyglądałam się mojej córce, która sto metrów dalej zanosiła się od śmiechu, turlając się w dół trawiastego zbocza w towarzystwie kilkorga innych dzieci. Miała policzki umorusane czekoladą, a jej różowa sukienka była już cała w zielonych plamach. Kiedy zatrzymała się u podnóża wzniesienia, złapała za rękę stojącą obok dziewczynkę i obie wbiegły z powrotem na górkę tak szybko, jak tylko potrafiły ponieść je trzyletnie nogi.

Sophie zawsze błyskawicznie nawiązywała znajomości. Z wyglądu przypominała mnie, ale pod względem osobowości była zupełnie inna: towarzyska, śmiała i wylewna. Gdyby to zależało od niej, całe dni spędzałaby otoczona ludźmi. Prawdopodobnie dominował u niej gen odpowiedzialny za urok osobisty; musiała odziedziczyć go po ojcu, bo na pewno nie po mnie.

Sophie w towarzystwie nowej koleżanki wbiegła na wzniesienie. Pierwsza położyła się na trawie, a jej krótkie ciemne włosy wyraźnie kontrastowały z kępą żółtych mleczy. A potem zawirowały mi przed oczami jej pulchne ramiona i wierzgające nogi; kiedy zaczęła toczyć się w dół, jej dźwięczny śmiech rozbrzmiał pod bezkresnym błękitem nieba.

Podniosła się oszołomiona i zauważyła, że się jej przyglądam.

– Kocham cię, mamusiu – krzyknęła i znów puściła się pędem pod górę.

Patrzyłam, jak biegnie, i nie po raz pierwszy pożałowałam, że nie było mi dane zdobyć wiedzę na temat tego wszystkiego, co kobieta taka jak ja wiedzieć powinna.

– Cześć.

Od grupki gości odłączył się jakiś mężczyzna i podszedł do mnie. Na oko przed czterdziestką, metr osiemdziesiąt wzrostu, osiemdziesiąt kilo wagi, krótko przycięte jasne włosy i umięśnione ramiona. Zważywszy na charakter przyjęcia, pomyślałam, że to gliniarz, ale nigdy wcześniej go nie widziałam.

Wyciągnął do mnie rękę. Ociągając się, podałam mu dłoń.

– Brian – przedstawił się. – Brian Darby. – Skinął głową w stronę domu. – Mieszkam przy tej samej ulicy. A ty?

– Hm. Tessa. Tessa Leoni. Znam Shane’a z pracy.

Czekałam na jeden z tych nieuniknionych komentarzy, jakie zawsze wygłaszali mężczyźni, dowiedziawszy się, że mają do czynienia z policjantką. „Jesteś gliną? To ja lepiej będę grzeczny”. Albo: „Och, a gdzie twój pistolet?”. A te i tak należały do najbardziej subtelnych.

Brian jednak tylko pokiwał głową. W jednej ręce trzymał butelkę Bud Lighta, a druga spoczywała w kieszeni jego piaskowych szortów. Miał na sobie niebieską koszulę ze złotym emblematem na kieszonce, ale był do mnie zwrócony pod takim kątem, że nie byłam w stanie go zidentyfikować.

– Muszę ci coś wyznać.

Spięłam się w sobie.

– Shane powiedział mi, kim jesteś – kontynuował. – Ale to moja zasługa, bo sam go o ciebie zapytałem. Piękna kobieta, która stoi samotnie. Warto było przeprowadzić małe rozpoznanie.

– I co ci powiedział?

– Że nie mam u ciebie żadnych szans. Oczywiście połknąłem haczyk.

– Shane plecie bzdury.

– Przeważnie tak. Nawet nie tknęłaś piwa.

Spojrzałam w dół, jakbym dopiero teraz zauważyła butelkę w mojej dłoni.

– To część rozpoznania – ciągnął Brian swobodnie. – Trzymasz piwo, ale go nie pijesz. Może wolałabyś margaritę? Mogę ci przynieść. Chociaż – spojrzał wymownie w stronę hałaśliwej gromadki kobiet, które były już po trzeciej kolejce i co chwilę zgodnie wybuchały śmiechem – trochę się boję.

– Nie ma sprawy. – Stanęłam swobodniej i rozluźniłam się. – Tak naprawdę nie piję.

– Masz służbę?

– Dziś nie.

– Nie jestem gliną, więc nie będę udawał zorientowanego, ale zadaję się z Shane’em od dobrych pięciu lat i mogę powiedzieć, że kojarzę zasady. Służba to znacznie więcej niż patrolowanie autostrad i wypisywanie mandatów. Mam rację, Shane? – Brian podniósł głos, by można go było usłyszeć na patio, gdzie funkcjonariusze policji stanowej tradycyjnie utyskiwali na robotę. Shane w odpowiedzi uniósł prawą dłoń i pokazał sąsiadowi środkowy palec.

– Shane to malkontent – odparłam równie donośnym tonem.

Shane obdarzył mnie takim samym gestem. Kilku facetów parsknęło śmiechem.

– Od dawna z nim pracujesz? – zapytał Brian.

– Od roku. Jestem nowa.

– Naprawdę? Dlaczego postanowiłaś zostać gliną?

Wzruszyłam ramionami. Znów poczułam się skrępowana. Było to jedno z tych pytań, które zadawali mi wszyscy, a ja nie wiedziałam, co na nie odpowiedzieć.

– Wydawało mi się wtedy, że to niezły pomysł.

– A ja pracuję w marynarce handlowej – oznajmił Brian. – Na tankowcach. Wypływam na kilka miesięcy, potem kilka miesięcy w domu i znowu w rejs. Ta robota rozwala życie osobiste, ale i tak ją lubię. Nigdy się nie nudzę.

– W marynarce handlowej? A czym się zajmujesz… Ochroną przed piratami czy czymś w tym rodzaju?

– Nie. Pływamy z zatoki Puget na Alaskę i z powrotem. Na tym odcinku rzadko pojawiają się somalijscy piraci. A poza tym jestem inżynierem. Dbam o to, żeby na statku wszystko działało. Lubię przewody, zębatki i wirniki. Za to spluwy budzą we mnie przerażenie.

– Sama też niespecjalnie się nimi przejmuję.

– Zabawne podejście, jak na policjantkę.

– Czy ja wiem…

Automatycznie skierowałam wzrok w stronę Sophie, by sprawdzić, co robi. Brian podążył za moim spojrzeniem.

– Shane mówił, że masz trzyletnią córeczkę. Wykapana mama. Nie ma szans, żebyś przez pomyłkę zabrała do domu inne dziecko z tej imprezy.

– Shane powiedział ci, że mam dziecko, a ty mimo to połknąłeś haczyk?

Brian wzruszył ramionami.

– Dzieci są fajne. Nie mam swoich, co nie znaczy, że mam coś przeciwko nim – stwierdził, po czym zapytał od niechcenia: – Jakiś ojciec na horyzoncie?

– Nie.

Nie wyglądał na uradowanego tą wiadomością, popadł raczej w zadumę.

– Musi być ci ciężko – służyć w policji i wychowywać dziecko.

– Dajemy radę.

– Nie wątpię. Mój ojciec umarł, kiedy byłem chłopcem. Zostawił matkę samą, z pięcioma dzieciakami na głowie. Też daliśmy sobie radę i podziwiam ją za to.

– Co się stało z twoim ojcem?

– Atak serca – odparł i wskazał głową w stronę Sophie, która teraz bawiła się w berka. – A co się stało z jej ojcem?

– Wybrał lepszy model.

– Faceci to durnie – mruknął z tak szczerym przekonaniem, że nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Zarumienił się. – Mówiłem ci, że mam cztery siostry? Jak ma się cztery siostry, dzieją się różne rzeczy. Dlatego mojej matce należy się podwójny szacunek, nie tylko za to, że dała sobie radę, wychowując nas samotnie, ale że dała sobie radę jako samotna matka czterech córek. I nigdy nie widziałem, żeby piła coś mocniejszego od ziołowej herbaty. Wyobrażasz sobie?

– Twarda kobieta – przyznałam.

– Skoro nie chcesz piwa, to może też jesteś amatorką ziołowych herbatek?

– Kawy.

– Ach, to moja ulubiona używka – odparł i spojrzał mi w oczy. – Może więc, Tesso, pewnego popołudnia mógłbym cię zaprosić na filiżankę? W twojej albo w mojej okolicy. Tylko daj mi znać.

Znów przyjrzałam się uważnie Brianowi Darby’emu. Ciepłe brązowe oczy, beztroski uśmiech, muskularne ramiona.

– Dobrze – usłyszałam własną odpowiedź. – To niezły pomysł.

Wierzycie w miłość od pierwszego wejrzenia? Ja nie. Jestem zbyt wykształcona, zbyt roztropna na takie bzdury. A może po prostu się tego wystrzegałam.

Umówiłam się z Brianem na kawę. Okazało się, że kiedy Brian przebywa w domu, jest panem swojego czasu. Dzięki temu mogliśmy się spotkać pewnego popołudnia, gdy już zdążyłam dojść do siebie po nocnej zmianie, a jeszcze nie musiałam odbierać Sophie z przedszkola. Potem, w wolny od służby wieczór, poszliśmy na mecz Red Soxów i zanim się zorientowałam, Brian wybrał się ze mną i z Sophie na piknik.

Sophie zakochała się w nim natychmiast. W ciągu kilku sekund wspięła mu się na plecy i zażądała przejażdżki. Brian posłusznie ruszył galopem przez park z wczepioną w jego włosy piszczącą trzylatką, która z całych sił krzyczała: „Szybciej!”. Po tej zabawie padł na koc, a Sophie poszła zrywać mlecze. Spodziewałam się, że wręczy je mnie, ale ona podeszła do Briana.

Brian niepewnie przyjął kwiaty, a kiedy w końcu uświadomił sobie, że dziecinny bukiet jest przeznaczony właśnie dla niego, cały się rozpromienił.

Wygodniej było nam spędzać weekendy w jego domu, który w przeciwieństwie do mojego ciasnego jednopokojowego mieszkania miał prawdziwy ogród. Razem przygotowywaliśmy kolacje, podczas gdy Sophie biegała wokół domu z psem Briana, leciwym owczarkiem niemieckim imieniem Duke. Brian kupił plastikowy dziecięcy basenik i zawiesił huśtawkę na konarze starego dębu.

W pewien weekend, kiedy utknęłam w pracy, przyjechał i zrobił w mojej lodówce zapasy wystarczające dla mnie i dla Sophie na cały tydzień. A pewnego wieczoru, kiedy po wezwaniu do wypadku, w którym zginęła czwórka dzieciaków, wpatrywałam się w ścianę sypialni, z trudem utrzymując głowę w pionie, czytał Sophie bajkę na dobranoc.

Potem siedziałam przytulona do niego na kanapie, a on opowiadał mi o swoich czterech siostrach, między innymi o tym, jak kiedyś zdybały go śpiącego na sofie i zrobiły mu makijaż. Dwie godziny jeździł na rowerze po okolicy z błękitnymi cieniami na powiekach i różową szminką na ustach, zanim przypadkiem nie zauważył swojego odbicia w jakimś oknie. Śmiałam się z tej historii. A potem się rozpłakałam. A potem on objął mnie mocniej i obydwoje milczeliśmy.

Minęło lato. Nastała jesień i przyszedł czas rozstania. Wypływał w rejs na osiem tygodni i miał wrócić, jak mnie zapewniał, akurat na Święto Dziękczynienia. Miał bliskiego przyjaciela, u którego zawsze zostawiał Duke’a. Ale gdybyśmy zechciały…

Wręczył mi klucz do swojego domu. Mogłyśmy tam zamieszkać. A nawet, gdybyśmy miały na to ochotę, urządzić wnętrze w dziewczęcym stylu. Może trochę różowych akcentów w drugiej sypialni przeznaczonej dla Sophie? Może jakieś obrazki na ścianach? Gumowe kaczuszki w łazience? Cokolwiek, bylebyśmy czuły się swobodnie.

Pocałowałam go w policzek i wsunęłam klucz z powrotem w jego dłoń.

Zapewniłam go, że Sophie i ja czujemy się u siebie świetnie. Zawsze tak było i zawsze będzie. Do zobaczenia za osiem tygodni.

Za to Sophie płakała i płakała, i płakała.

Próbowałam jej wytłumaczyć, że to tylko dwa miesiące. Tyle co nic. Minie, zanim się obejrzy.

Kiedy zabrakło Briana, życie stało się bezbarwne. Niekończący się kierat: wstawałam o pierwszej po południu, o piątej odbierałam Sophie z przedszkola i zabawiałam ją do wieczora, by o dziewiątej ułożyć do snu. O dziesiątej przychodziła pani Ennis, bym mogła iść na służbę od jedenastej do siódmej rano. Życie samotnej pracującej matki. Zmagania, by powiązać jakoś koniec z końcem, mnóstwo spraw do załatwienia w przeładowanym planie dnia i usilne starania, by zadowolić przełożonych, a jednocześnie zaspokoić potrzeby dziecka.

Powtarzałam sobie, że potrafię temu sprostać. Że jestem twarda. Samotnie przetrwałam całą ciążę. Sama urodziłam. Zniosłam dwadzieścia pięć długich, samotnych tygodni w akademii policyjnej, usychając z tęsknoty za Sophie. Nie zamierzałam się jednak poddać, gdyż uznałam karierę funkcjonariuszki policji stanowej za najlepszy sposób na zapewnienie przyszłości mojej córce. Co piątek mogłam wrócić wieczorem do domu, żeby zobaczyć się z Sophie, ale też w każdy poniedziałkowy ranek musiałam zostawiać ją zapłakaną z panią Ennis. Mijały kolejne tygodnie, a ja czułam się tak przytłoczona, że coraz bardziej chciało mi się wyć. Ale udało mi się. Robiłam to wszystko dla Sophie. Zawsze dla niej.

Mimo to zaczęłam częściej sprawdzać pocztę elektroniczną, bo kiedy Brian był w porcie, przesyłał mi krótką wiadomość albo załączał śmieszne zdjęcie przedstawiające łosia na środku ulicy w jakimś miasteczku na Alasce. Po sześciu tygodniach uzmysłowiłam sobie, że jestem szczęśliwsza w te dni, kiedy do mnie pisze, i bardziej spięta, kiedy nie dostaję od niego żadnej wiadomości. Sophie reagowała tak samo. Zasiadałyśmy co wieczór przed komputerem – dwie piękne dziewczęta czekające na wiadomość od swego adoratora.

A potem nareszcie zadzwonił. Jego statek zawinął do portu w Ferndale, w stanie Waszyngton. Powiedział, że pojutrze będzie wolny i złapie jakiś nocny samolot do Bostonu. Pomyślałam, że może zaprosiłby nas na kolację.

Sophie wybrała swoją ulubioną granatową sukienkę. Ja założyłam tę pomarańczową, którą miałam na sobie podczas lipcowego przyjęcia, choć ze względu na listopadowe chłody narzuciłam na nią sweter.

Sophie, która czuwała na posterunku przy frontowym oknie, zobaczyła go pierwsza. Zapiszczała z radości i zbiegła na dół po schodach tak szybko, że bałam się, aby nie upadła. Brian ledwie zdołał ją złapać na końcu chodnika. Porwał ją na ręce i zakręcił w powietrzu. A ona śmiała się i śmiała, i śmiała.

Ja zachowałam się spokojniej, zwlekając do ostatniej chwili, by poprawić jeszcze fryzurę i zapiąć guziki swetra. Potem stanęłam we frontowych drzwiach apartamentowca i zamknęłam je za sobą.

Obróciłam się i spojrzałam na niego. Przyglądałam mu się uważnie z odległości czterech metrów. Upajałam się jego widokiem.

Brian przestał wirować z Sophie. Stał na końcu chodnika, wciąż trzymając w ramionach moje dziecko, i też pochłaniał mnie wzrokiem.

Nie padliśmy sobie w objęcia. Nie odezwaliśmy się ani słowem. Nie musieliśmy tego robić.

Później, po kolacji, kiedy zabrał nas do siebie, kiedy ułożyłam już Sophie do snu, weszłam do jego sypialni, stanęłam przed nim i pozwoliłam, by zsunął sweter z moich ramion i zdjął ze mnie sukienkę. Położyłam dłonie na jego nagiej piersi. Poczułam słony smak na jego szyi.

– Osiem tygodni to zbyt długo – zamruczał niskim tonem. – Chcę, żebyś tu zamieszkała, Tesso. Chcę wiedzieć, że wracam do domu, gdzie zawsze na mnie czekasz.

Poczułam na piersiach dotyk jego dłoni.

– Wyjdź za mnie – wyszeptał. – Mówię poważnie, Tesso. Chcę, żebyś została moją żoną. Chcę, żeby Sophie była moją córką. Żebyście zamieszkały ze mną i z Duke’em. Żebyśmy byli rodziną.

Znów dotknęłam ustami jego skóry, zsunęłam ręce wzdłuż jego ciała, przylgnęłam całą swoją nagością do jego nagości. Jego bliskość przyprawiła mnie o dreszcze. Ale to mi nie wystarczało. Pragnęłam jego dotyku, jego ciężaru, pragnęłam mieć go w sobie. Pragnęłam go wszędzie, w tej chwili, natychmiast.

Pociągnęłam go na łóżko i oplotłam nogami jego biodra. Wtedy on wśliznął się we mnie, a ja jęknęłam. A może to on zajęczał? Tak naprawdę nie miało to znaczenia. Znalazł się tam, gdzie pragnęłam, aby był.

W ostatniej chwili ujęłam jego twarz w dłonie, tak by móc spojrzeć mu w oczy w chwili, kiedy zaczęły przenikać nas pierwsze fale rozkoszy.

– Wyjdź za mnie – powtórzył. – Będę dobrym mężem, Tesso. Zaopiekuję się tobą i Sophie.

Poruszył się we mnie, a ja odpowiedziałam:

– Dobrze.ROZDZIAŁ 4

Byłam na swoim pierwszym samotnym patrolu od dwóch godzin, kiedy otrzymałam zgłoszenie o awanturze domowej. Dyspozytor opisał to jako zakłócenie ciszy nocnej – lokatorzy mieszkania 25B kłócili się tak głośno, że sąsiedzi nie mogli spać. Wreszcie ktoś się wkurzył i zadzwonił po gliny.

Na pierwszy rzut oka nic szczególnego. Zjawia się policjant i mieszkańcy spod 25B się uspokajają. A rankiem sąsiedzi znajdują na wycieraczce podpalone psie gówno.

Ale w akademii policyjnej wpajali nam, że nie ma czegoś takiego jak typowe wezwanie. Bądź czujny. Bądź przygotowany. Bądź ostrożny.

Idąc do mieszkania 25B, pociłam się tak mocno, że na moim granatowym mundurze pojawiły się mokre plamy.

Nowicjusze przez pierwszych dwanaście tygodni pracują pod nadzorem starszych policjantów. Potem zaczynają jeździć na patrole sami, bez partnera, który dotrzymuje towarzystwa i ochrania tyły. Za to nad wszystkim czuwa dyspozytor. W chwili gdy wsiadasz do swojego radiowozu i gdy z niego wysiadasz, gdy zatrzymujesz się na kawę albo gdy idziesz zrobić siku, zawsze zgłaszasz to dyspozytorowi. Centrala to twoja linia życia i jeżeli dzieje się coś złego, to właśnie dyspozytor wysyła na pomoc kawalerię – funkcjonariuszy z innych patroli.

Na zajęciach brzmiało to bardzo ładnie. Ale kiedy o pierwszej w nocy wysiadłam z radiowozu w dzielnicy, której nie znałam, i szłam w stronę budynku, którego nigdy nie widziałam, by stanąć twarzą w twarz z dwojgiem ludzi, których nie spotkałam nigdy wcześniej, przychodziły mi na myśl również inne rzeczy. Na przykład to, że chociaż służba patrolowa liczyła około tysiąca siedmiuset funkcjonariuszy, tylko sześciuset albo coś koło tego było w terenie w tym samym czasie co ja. I tych sześciuset funkcjonariuszy patrolowało obszar całego stanu Massachusetts. Oznaczało to, że byliśmy mocno rozproszeni i gdyby działo się coś złego, nadejście pomocy nie było kwestią pięciu minut.

Wszyscy stanowimy jedną wielką rodzinę, mimo to jesteśmy bardzo osamotnieni.

Zbliżyłam się do budynku. Tak jak mnie wyszkolono, przyciśniętymi do tułowia łokciami osłaniałam zawieszoną przy pasie broń i szłam lekko zwrócona bokiem, aby moje ciało nie stanowiło zbyt łatwego celu. Trzymałam się z dala od okien i stanęłam z boku drzwi, ponieważ tu znajdowałam się poza linią strzału.

Nawet najczęściej wysyłani na interwencję mundurowi nie wiedzą, czego się spodziewać w konkretnym przypadku. W akademii radzono nam, aby wszystkie wezwania traktować w taki sam sposób. Niebezpieczeństwo czyha wszędzie. Wszyscy ludzie są podejrzani. Każdy podejrzany kłamie.

Takie są nasze zasady działania. W przypadku niektórych policjantów stały się one również sposobem na życie.

Po trzech stopniach wspięłam się na niewielki podest pod drzwiami i zatrzymałam się na chwilę, by wziąć głęboki oddech. Zapanowałam nad emocjami. Miałam dwadzieścia trzy lata, byłam średniego wzrostu i niestety nieźle wyglądałam. Istniało prawdopodobieństwo, że ten, kto otworzy przede mną drzwi, będzie ode mnie starszy, wyższy i bardziej bezwzględny. Mimo to moim zadaniem było opanowanie sytuacji. Szeroko rozstawione nogi. Wypięta pierś. Głowa wysoko. Jak żartowali inni nowicjusze, nie daj po sobie poznać, że się pocisz.

Stanęłam z boku i zapukałam. A potem szybko wsunęłam kciuki za pasek moich granatowych spodni, żeby nie było widać, jak drżą mi dłonie.

Ze środka nie dobiegł żaden dźwięk. Żadnych kroków. A jednak w oknach paliło się światło, czyli lokatorzy spod 25B nie spali.

Zapukałam ponownie, tym razem mocniej.

Żadnej reakcji, jakby w środku nikogo nie było.

Zaczęłam nerwowo skubać służbowy pas, zastanawiając się, co robić. Dostałam wezwanie, z którego musiałam złożyć raport, a to wymagało nawiązania kontaktu. Dlatego zebrałam się w sobie i teraz zastukałam naprawdę mocno. Uderzyłam kilka razy pięścią w tandetne drewniane drzwi. Byłam funkcjonariuszką policji, do jasnej cholery, i nie należało mnie lekceważyć.

Tym razem w środku dał się słyszeć odgłos kroków.

Pół minuty później drzwi otworzyły się cicho. Lokatorka spod 25B nie patrzyła na mnie. Stała ze wzrokiem wbitym w podłogę, a krew ściekała jej po twarzy.

Jak przekonałam się tamtej nocy, i podczas wielu kolejnych, postępowanie w przypadku aktów przemocy domowej jest zawsze takie samo.

Najpierw funkcjonariusz zabezpiecza miejsce zdarzenia, przeprowadzając szybko wstępną inspekcję, aby określić i wyeliminować potencjalne zagrożenie.

Czy w domu jest ktoś jeszcze? Mogę wejść do środka? Czy to pani broń służbowa? Będę musiała ją zabrać. Czy w domu znajduje się jeszcze jakaś inna broń? Muszę zabrać również pani pas. Proszę go rozpiąć, spokojnie… Dziękuję. Teraz poproszę, aby zdjęła pani kamizelkę. Mam pani pomóc? Dziękuję. Wezmę ją teraz. Przejdźmy do salonu. Proszę tutaj usiąść i nigdzie się stąd nie ruszać. Zaraz wracam.

Miejsce zabezpieczone. Teraz należy zbadać, jakie obrażenia odniosła kobieta. Na tym etapie policjant nie przyjmuje żadnych założeń. Nie ma do czynienia ani z podejrzaną, ani z ofiarą. To tylko poszkodowana i stosownie do tego należy ją potraktować.

Kobieta ma rozciętą wargę, podbite oko, zaczerwienione otarcia na szyi i krwawiącą ranę po prawej stronie czoła.

Wiele pobitych kobiet stara się przekonywać, że nic im nie jest. Że nie trzeba wzywać ambulansu. Najlepiej, żeby zostawić taką w spokoju i iść do wszystkich diabłów. Rano wszystko będzie dobrze.

Dobrze wyszkolony funkcjonariusz nie zwraca uwagi na takie zapewnienia. Ma przed sobą dowód przestępstwa, który wprawia w ruch większą machinę śledczą. Być może pobita kobieta faktycznie jest ofiarą, jak twierdzi, i ostatecznie nie zgodzi się na wniesienie oskarżenia. Ale możliwe też, że jest prowokatorem – możliwe, że odniosła obrażenia, kiedy okładała jakiegoś nieznanego uczestnika zajścia, co oznacza, że to ona jest sprawcą przestępstwa, a jej zeznania i świadectwo obdukcji posłużą jako dowód w oskarżeniu, które wkrótce zostanie złożone przez kogoś innego. Jeszcze raz – nie przyjmować żadnych założeń. Funkcjonariusz musi powiadomić dyspozytora o całej sytuacji, poprosić o wsparcie i wezwać karetkę.

Potem na miejsce zaczynają przybywać inne jednostki. Mundurowi. Ratownicy medyczni. W oddali rozlega się dźwięk syren, pojazdy na sygnale przemykają wąskimi ulicami miasta, a sąsiedzi gromadzą się przed domami, żeby zobaczyć widowisko.

Na miejscu przestępstwa wkrótce zapanuje wielki zamęt, więc tym ważniejsze jest, by zawczasu jak najwięcej udokumentować. Teraz funkcjonariusz przeprowadza dokładniejsze oględziny, sporządza notatki i robi pierwsze zdjęcia.

Martwy mężczyzna, lat około czterdziestu, na oko metr osiemdziesiąt wzrostu i mniej więcej sto kilo wagi. Trzy rany postrzałowe tułowia. Ciało spoczywa na plecach, pół metra na lewo od kuchennego stołu.

Przewrócone dwa drewniane krzesła kuchenne. Pod krzesłami odłamki zielonego szkła. Na podłodze, piętnaście centymetrów od stołu, rozbita zielona butelka z etykietą Heinekena.

Pistolet półautomatyczny sig-sauer znaleziony na blacie okrągłego drewnianego stołu. Funkcjonariuszka wyjęła magazynek i usunęła nabój z komory. Dowód zabezpieczony i opisany.

Inne pomieszczenia na parterze sprawdzone. Dwie sypialnie i łazienka na piętrze sprawdzone.

Przybywają inni mundurowi, którzy przesłuchują sąsiadów i zabezpieczają teren posesji. Poszkodowana kobieta pozostaje odizolowana od czynności operacyjnych i zamknięta w salonie, gdzie personel medyczny udzieli jej pomocy.

Ratowniczka medyczna bada mi puls i delikatnie sprawdza, czy nie mam pęknięć w okolicach kości policzkowej i oczodołu. Prosi mnie o odgarnięcie włosów, aby mogła zająć się moim czołem. Przy użyciu pęsety usuwa pierwszy odłamek zielonego szkła, który później zostanie porównany z resztkami rozbitej butelki.

– Jak się pani czuje?

– Boli mnie głowa.

– Czy doznała pani zamroczenia albo straciła przytomność?

– Głowa mnie boli.

– Czuje pani nudności?

– Tak.

Żołądek podjeżdża mi do gardła. Usiłuję nad tym zapanować mimo bólu, mimo oszołomienia i narastającej świadomości, że to wszystko nie mogło się wydarzyć, nie powinno się wydarzyć…

Ratowniczka nadal bada moją głowę i znajduje powiększającą się opuchliznę z tyłu czaszki.

– Uderzyła się pani w głowę?

– Co?

– W tył głowy. Czy na pewno nie straciła pani przytomności i nie upadła?

Patrzę na ratowniczkę pustym wzrokiem.

– Kogo kochasz? – szepczę.

Kobieta nie odpowiada.

Potem trzeba sporządzić wstępną notatkę. Dobry funkcjonariusz ujmie w niej nie tylko to, co powiedziała poszkodowana, ale i sposób, w jaki to powiedziała. Osoby znajdujące się w szoku często bełkoczą i podają jakieś strzępy informacji, ale nie są w stanie połączyć ich w spójną całość. Niektóre ofiary tracą kontakt z rzeczywistością. Pozbawionym emocji tonem opowiadają o rzeczach, z którymi w swoim wyobrażeniu nie mają nic wspólnego. Są także zawodowe oszustki, które udają szok albo apatię.

Każda oszustka prędzej czy później się zdradzi. Poda zbyt wiele szczegółów. Będzie mówić zbyt rzeczowo. Wtedy dobrze wyszkolony śledczy może ją przejrzeć.

– Funkcjonariuszko Leoni, czy możesz mi powiedzieć, co tu się stało?

Detektyw z bostońskiego oddziału policji stanowej robi pierwsze podejście. Jest starszy, ma siwiejące włosy na skroniach. Mówi uprzejmym tonem, próbuje stworzyć przyjazną atmosferę.

Nie chcę odpowiadać na żadne pytania. Ale muszę. Lepiej jednemu ze swoich niż śledczemu z wydziału zabójstw, który przyjdzie po nim. Czuję w głowie rwący ból, który rozsadza mi skronie. Pieką mnie policzki, twarz płonie żywym ogniem.

Zbiera mi się na wymioty. Ale jakoś zwalczam mdłości.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: