Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kolekcjonerka śmierci - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 kwietnia 2021
Ebook
32,00 zł
Audiobook
46,00 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kolekcjonerka śmierci - ebook

„Przeżyłam setki wydarzeń, z których jedne mnie radowały, drugie smuciły, a jeszcze inne wgniatały w fotel i rzucały po ścianach rozpaczy jak marną kukłą w brutalnym teatrze życia". Powyższy fragment książki doskonale odzwierciedla moje życie... Opowiadając tę historię, czuję się jak główna bohaterka w groteskowej wersji filmu „Cztery wesela i pogrzeb". Tam ludzie na umór się żenili i okazjonalnie umierali, u mnie natomiast okazjonalnie się żenili, a na umór umierali...
Mam sześćdziesiąt dwa lata i spisałam swoje najpiękniejsze oraz najokrutniejsze chwile, które wprawiają w osłupienie Sherlocka Holmesa, a Alfreda Hitchcocka przyprawiają o dreszcze. Gdybym chciała zapisać wszystko, prawdopodobnie z łatwością przebiłabym „Przeminęło z wiatrem"... Lubiłam i lubię żyć. Tak po prostu. Trochę na przekór. Dobrze, że lubię pływać pod prąd... Jestem dowodem, że mimo klęsk, porażek, strat, lęku, rozpaczy, tragedii i makabrycznych wydarzeń szatkujących serce na drobne kawałki, wciąż można żyć. Moje serce nadal bije. Bliscy mówią, że podnoszę się jak feniks z popiołów, a moje pozytywne spojrzenie na świat zaraża. Ciekawe... Skoro osoba z depresją, która straciła w życiu wszystko, daje innym radość, to jak bardzo nam jej brakuje? Jak mocno jej poszukujemy?!
O tym jest moja historia: o nadziei, akceptacji i szansie na ponowne ujrzenie słońca w najczarniejszą godzinę nocy polarnej. Wierzę, że biografia „zwykłego człowieka" trafi do „zwykłych czytelników", którzy nie potrzebują kolejnej historii o miliardach i światowej sławie. Wierzę, że ludzie potrzebują kogoś, kto ich zrozumie i pokaże, że sam przez to przechodził. Nie w historii zrodzonej w głowie pisarza, ale w opowieści, która była i jest prawdziwa. Właśnie dlatego dzielę się życiem. Aby nikomu go nigdy nie zabrakło.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8159-918-4
Rozmiar pliku: 4,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

STYCZEŃ 1978 ROKU. MŁODOŚĆ MA SWOJE PRAWA

Nowy Rok, piąta rano. Łódź spowijał mrok. Mroźne, zimowe powietrze przeciskało się między zwartymi blokowiskami, strzegącymi dostępu do ludzkich historii na Widzewie. Śnieg obsypywał puste ulice i zaglądał w ciemne okna. Ucichły zabawy sylwestrowe. Została nadzieja, że kolejny rok przyniesie zmiany na lepsze.

Niespodziewanie rozległy się śmiechy. Dochodziły z przystanku tramwajowego przy aleji Armii Czerwonej, róg Niciarnianej. To śmiałyśmy się my: Bożena, Iwona i ja, Lilka. Miałam wówczas dziewiętnaście lat. Świętowałyśmy razem zakończenie roku i koleżanki odprowadziły mnie na przystanek. Piąta rano dla młodej, drobnej dziewczyny nie była najlepszą porą na samotne spacery. Nawet w Nowy Rok. Z szerokimi uśmiechami na ustach wspominałyśmy nasze sylwestrowe numery i zakłócałyśmy ciszę beztroskimi, dziewczęcymi głosami, niedoświadczonymi małżeństwem, rodzicielstwem i trudami dorosłości.

– Zapalimy? – zapytała nagle Bożena.

– Lilka, ty załatwisz zapałki – rzuciła Iwona.

Nie paliłam, ale byłam odważna i otwarta. To wystarczyło. Kto by pomyślał, że jedna z najwspanialszych historii mojego życia rozpocznie się od ochoty Bożeny na papierosa?

Rozejrzałam się uważnie po ciemnym przystanku. W grę wchodziły dwie opcje: albo poproszę o pomoc parę, albo stojącego nieco na uboczu chłopaka. Dla samotnej dziewiętnastolatki po kilku nieudanych związkach wybór był oczywisty. Podeszłam do pojedynczego delikwenta i z uśmiechem powiedziałam, czego potrzebuję.

– Przepraszam, ale nie palę – usłyszałam w odpowiedzi. Zanim jednak odeszłam, dodał szybko: – Nie wypada jednak, żeby dziewczyna sama prosiła o ogień.

Wziął papierosa, podszedł ciężkim krokiem do stojącej pary i zapalił go. Zrobił to dla mnie. Oddając go Bożenie, wciąż myślałam rozpromieniona: kurczę, ale dżentelmen. Po paru minutach moje rozmyślania zagłuszył tramwaj. Żal było się żegnać z dziewczynami, ale rzeczywistość wzywała. Sylwester się skończył, zaczął się Nowy Rok, więc wsiadłam.

A on ze mną.

Od razu podszedł i bezpardonowo zapytał, dokąd wracam i jak minął mi sylwester. Emanowało od niego zadziwiające ciepło, które zmieniało zimne wnętrze tramwaju w przyjemny kąt do wspólnego poznawania się. Pojazd toczył się sennie po łódzkich torach i zatrzymywał tylko na opustoszałych, wymarłych przystankach. Z rzadka gościł kolejnych, strudzonych podróżnych, marzących o regenerującej dawce snu w miękkim łóżku. A między nami trwała ożywiona dyskusja niczym pomiędzy dwojgiem długoletnich przyjaciół. Miałam wrażenie, że znam go od dzieciństwa, dlatego z lekkością opowiadałam, gdzie mieszkam, pracuję i czym się zajmuję. O mieszkaniu u cioci, dlaczego nie mogłam dojść do porozumienia z ojczymem i wyprowadziłam się dwa lata temu od matki. Zdradziłam, że pracuję w sekretariacie Zakładów Papierniczych i rok temu skończyłam liceum ekonomiczne. Z radością zdradziłam mu wszystko, co działo się ostatnio w moim życiu.

A on słuchał, przytakiwał, pytał, interesował się, patrzył dużymi, piwnymi oczami, a potem opowiadał o sobie. Rok wcześniej wrócił z wojska, gdzie służył w Niebieskich Beretach w Słupsku – elitarnej jednostce desantowej i obronnej Wybrzeża. Pracował wtedy przy ustawianiu i obsłudze wielkich maszyn w fabryce dywanów Dywilan.

Dojechaliśmy do parku. Przyciągałam go do siebie myślami, więc z tramwaju wysiedliśmy razem: młoda Lidia i młody Paweł. Mieszkanie cioci zlokalizowane było na Buczka (dziś: Kamińskiego), co wiązało się z przejściem przez park Staszica: cichym, pustym, zatrważająco ciemnym…

– Odprowadzę cię – powiedział delikatnie, ale pewnie.

Nie byłam w stanie odmówić.

Szliśmy ramię w ramię, kontynuując rozmowę. Pomimo ciemności i siarczystego mrozu ciepło rozlewało się po moim wnętrzu od serdeczności bijącej od zaskakującego towarzysza. Gdybym znała filmy, mogłabym pomyśleć, że takie sytuacje dzieją się tylko w nich, ale to była przecież Polska w pierwszym dniu 1978 roku. Pierwsze kasety wideo ujrzałam dopiero kilka lat później, a i tak byłam jednym z nielicznych szczęśliwców w Łodzi, którzy mogli pochwalić się kilkoma z nich na wyłączność. Oglądanie jednego filmu kilkadziesiąt razy? Żaden problem!

– Przyjadę po ciebie po południu – odezwał się, gdy nadszedł czas rozstania. – Mam zaproszenie na obiad do Wiesi, mojej kuzynki. Pojedziemy razem. – Nie pytał, oznajmiał.

Śnieg dookoła mnie stopniał w promieniu kilku metrów.

– Dobrze! – zgodziłam się szybko.

Poznał mnie niemal przed chwilą i już zabiera do rodziny? Super! – myślałam i cieszyłam się jak dziecko, gdy po cichu wchodziłam do mieszkania cioci. Nie należałam do nieśmiałych i skrytych dziewczyn. Byłam otwarta, odważna i żywo reagująca na życiowe sytuacje.

Od zawsze miałam dryg do strojenia się i ładnej prezencji. Makijaż, włosy, ubrania, które szyłam sobie od piętnastego roku życia, musiały ze sobą komponować. I tak też było podczas pierwszych odwiedzin u rodziny chłopaka, do którego – nie miałam już wątpliwości – czułam coś więcej niż zwykłą sympatię.

Na obiedzie gościła co najmniej połowa rodziny Pawła. Wszyscy znali się od wielu lat, a wśród nich ja: zupełnie obca osoba z przystanku tramwajowego…

Ależ ja się tam cudownie czułam! Tyle nowych osób do poznania, tyle historii do wysłuchania, tyle żartów do opowiedzenia. Dookoła gwarno, mnóstwo nowych głosów i twarzy, a wśród nich ta jedna znana: twarz zakochanego we mnie Pawła. Było rewelacyjnie! Zjedliśmy tradycyjny polski obiad, czyli dużo, tłusto i zakrapianie. W tamtych czasach alkohol był wszędzie. W miastach wódka, na wsi bimber. Bez względu na region domowe barki uginały się pod ciężarem mocnych trunków, zakorkowanych w szklanych butelkach, których pobrzękiwanie stanowiło nieodłączny element polskich posiłków.

Szybko nawiązałam nić porozumienia z Wiesią, kuzynką mojego partnera. Wkrótce stała się towarzyszką mojego życia. Nadawałyśmy na tych samych falach, podobnie myślałyśmy, a jakby tego było mało: wyglądałyśmy jak siostry! Drobna, brunetka, o podobnych rysach twarzy i sylwetce. Różniły nas tylko oczy: jej ciemne, ale wesołe jak łódzki poranek w Nowy Rok, a moje zielone i pełne nadziei jak oczy nowo narodzonego dziecka.

Był też jej mąż Rysiek z rodzicami. Jego ojciec był Jugosłowianinem, co w przyszłości wykorzystywaliśmy, by jeździć na odległe (w tamtym czasie) wczasy poza granice Polski. Poznałam również ich dzieci: czteroletnią Liliankę i ośmioletnią Wioletkę, a także mamę Wiesi, jej brata i mnóstwo innych osób, które chciały mnie poznać i przyjąć z otwartymi ramionami. Jak swoją. A ja po prostu byłam sobą. Czułam, że mnie polubili. Czułam, że jestem jedną z nich.

W następnym tygodniu Paweł zaprosił mnie na kolejne spotkanie. Tym razem miałam poznać drugą część jego rodziny. Byłam już wtedy po uszy zakochana w chłopaku, który kilka dni wcześniej postanowił zapalić dla mnie papierosa, którego nie miałam nawet w ustach. Obłęd? Skądże. To tylko życie w latach osiemdziesiątych. Nie wiedziałam, czy ktokolwiek został uprzedzony o moim przyjściu. Nie było telefonów, żadnego planowania i ustalania terminów. Do domów wchodziło się prosto z ulicy, uśmiechając się radośnie i wołając jak w amerykańskich filmach:

– Jest tu kto?!

Kłopoty z telefonem zaczynały się nie wtedy, gdy się go nie miało, ale gdy w końcu był: częste i niespodziewane wizyty rodziny oraz znajomych miało się zagwarantowane!

Pojechaliśmy z Pawłem do Pabianic. Czekała na nas jego ciocia (siostra mamy) z córkami: Elą i Basią. Obie były w zbliżonym do mnie wieku, więc bez trudu nawiązałam z nimi kontakt. Dostawałam zaproszenia na kolejne spotkania i gościły mnie najlepiej, jak tylko potrafiły. Tak wyglądały wtedy spotkania rodzinne: nikt nie kalkulował i nie analizował. Po prostu się dobrze bawiliśmy.

Paweł był bardzo rodzinny, opiekuńczy i czuły. Regularnie jeździliśmy po całej Polsce, by odwiedzić jego bliskich we Wrocławiu lub w Gdańsku. Zapoznawał mnie z kolejnymi wujkami, ciotkami i kuzynostwem i prezentował z dumą swoją nową dziewczynę. Na każdym kroku okazywał mi czułość: trzymał za dłoń, przytulał, całował… Nawet przy swojej rodzinie! Zakochałam się w nim od razu, a im bardziej go poznawałam, tym bardziej moje uczucie rosło. Kochałam jego klasyczny i elegancki styl oraz awersję do sportowych ubrań. Zawsze nosił marynarki i skórzane buty, w których prezentował się dojrzale i męsko. Zwłaszcza w połączeniu z brązowymi włosami do ramion. Uwielbiałam jego stanowczość i zdecydowanie: zawsze trzymał się swoich zasad i trudno było go od nich odwieść. Dzięki temu czułam się przy nim bezpiecznie i spokojnie.

Paweł poznał również mojego tatę, mamę z ojczymem oraz ciocię Marysię, u której mieszkałam.

Ciocia Marysia była niesamowitą kobietą. Duszą całej rodziny od strony taty. Przygarniała wszystkich męczenników, niedobitków i tych, którym brakowało pomysłu na życie. Była stanowcza i chłodna, ale na swój sposób troskliwa i wyrozumiała. Przyjęła mojego tatę po rozwodzie z mamą i brata mojego taty, kiedy nie miał gdzie i za co żyć. Ja również mieszkałam u cioci i to za darmo, mimo że próbowałam namówić ją na podział kosztów.

Do dziś słyszę jej zdecydowany i twardy głos:

– Nie, nie, nie! Pieniądze to sobie trzymaj. Rób, co tam chcesz, ale mnie się tutaj nie wtrącaj!

Co mogłam zrobić? Byłam nastolatką pracującą w sekretariacie Zakładów Papierniczych. Potrzebowałam gotówki na własne potrzeby.

Z upływem kolejnych tygodni poznawałam kolejnych członków rodziny Pawła. Cieszyłam się z nawiązywania nowych relacji. Byłam dumna, że robię tak dobre wrażenie. Czar prysł wraz z pierwszymi odwiedzinami u rodziców Pawła. To właśnie tam okazało się, że nie wszyscy uważają mnie za taką cudowną.

Jestem ich wrogiem – pomyślałam od razu, gdy tylko zerknęłam na ich niechętne twarze podczas spotkania. Patrzyli na mnie jak na intruza. O co chodzi? – pytałam siebie, gdy moja kolejna próba nawiązania kontaktu zakończyła się fiaskiem po zderzeniu z ich chłodem. Byłam zmartwiona ich zachowaniem, ale i zadowolona z postawy Pawła, bo jego uczucia względem mnie wcale nie słabły. Wręcz przeciwnie.

Powód niechęci rodziców Pawła wyjaśnił się bardzo szybko. Z pomocą przyszła Wiesia.

– Lilka! Czy ty wiesz, że on był zaręczony przed wojskiem?! – zapytała mnie.

Zaniemówiłam.

– Zaręczyli się z Ewą, ona na niego czekała. Była na jego przysiędze wojskowej nad morzem. Odłożyli już nawet pieniądze na huczne wesele! – podkreślała. Wiesia zdradziła, że ponieważ przyjęcie weselne brata Pawła wyprawiono dla stu pięćdziesięciu osób, wesele Pawła z Ewą miało być jeszcze większe, tym bardziej że rodzina przyszłej panny młodej była bogata dzięki własnemu sklepowi obuwniczemu. – Wybrali już prezent ślubny: mieszkanie w blokach od rodziców Ewy i samochód od rodziców Pawła. Wszystko było zorganizowane!

Wiesia opowiadała to z uśmiechem, a ja słuchałam z otwartymi ustami. Zaręczyny? Mieszkanie? Sklep obuwniczy? Powoli zaczynałam rozumieć… Rodzice Pawła mieli bogatą synową na wyciągnięcie ręki, a potem zjawiła się młoda Lilka z marną pracą w Zakładach Papierniczych i zepsuła im wizję owocnej przyszłości dla syna.

Później, kiedy tolerowali mnie trochę bardziej, usłyszałam od mamy Pawła:

– Wiesz, jaki to był wstyd?! Oni nam za darmo buty szyli! Lila! Ty to sobie wyobrażasz? No wczuj się! Jesteś matką, już myślisz, że syn się ożeni, będzie ustawiony, aż tu nagle poznaje taką Lilę. A Lila nie ma nic i od razu wszystko zmienia!

W ich oczach nie zasługiwałam na żadne usprawiedliwienie. Nie lubili mnie. I vice versa! Czemu miałabym pałać sympatią do ludzi, którzy traktowali mnie jak obrzydliwego potwora z bagien, co to porwał im syna i świetlaną przyszłość? Rzadko ich odwiedzaliśmy.

– Wtedy na przystanku w Nowy Rok Paweł wracał od Ewy – usłyszałam od Wiesi.

Wiesia i Rysiek 1970 rok

Życie nie bywa, ale jest szalone, prawda? Jesteś z ukochaną osobą, planujecie ślub, rodzice wymieniają się pomysłami na wesele, dzielą się prezentami, obsypują podarunkami, ukochana czeka dwa lata, abyś wrócił ze służby wojskowej, wszyscy sądzą, że jest idealnie i lada moment zostaniecie złączeni na wieki, spędzacie razem sylwestra, aż tu nagle… Trach! Koniec. Rozpad.

Paweł niechętnie rozmawiał na ten temat, ale myślę, że Ewa była wybranką rodziców, a nie jego. Jeśli ktoś jest prawdziwie zakochany, nie kończy związku dla nowo poznanej osoby na przystanku tramwajowym o piątej rano w Nowy Rok.

Miłość a zauroczenie: zupełnie dwa, odmienne stany emocjonalne, których odróżnienie jest pierwszym krokiem ku dorosłości.LUTY 1978 ROKU. START W DOROSŁOŚĆ

Miesiąc po pierwszym spotkaniu postanowiliśmy oficjalnie zostać parą. Tempo było zawrotne, ale kochałam ten czas przepełniony miłością, ciepłem, beztroską i Pawłem, którego dobroć i uczucia pobudzały moje najczulsze punkty i sprawiały, że nawet zimowa Łódź w komunistycznej Polsce była niczym odległa Ameryka, w której nie istniały kartki na żywność ani mieszkania na zapisy.

– Ciociu! Ale gdzie my będziemy mieszkać?! – żaliłam się.

Do tej pory zazwyczaj spotykaliśmy się na neutralnym gruncie. Czasami u mnie, rzadziej u Pawła.

– Nie martw się. Jakoś załatwimy to mieszkanie – odpowiadała hardo, a ja nie miałam wątpliwości, że ma pomysł.

I miała. Taka właśnie była.

Dziś mieszkania można dostać od ręki. Wystarczy średnich rozmiarów worek pieniędzy i znajomość własnych preferencji co do lokalizacji, metrażu i rozkładu pokoi. Kiedyś natomiast nie można ich było nawet kupić. Należało wpłacać pieniądze na książeczkę oszczędnościową i czekać cierpliwie piętnaście lat, aż władza łaskawie zdecyduje się udostępnić nowe lokum. Ta „dobra wola” jest dziś absolutnie nie do pomyślenia, ale w latach osiemdziesiątych tak wyglądały realia. Można było korzystać z mieszkania u rodziców. Jednak początki dorosłości bez własnej przestrzeni na prywatne życie nie są zbyt komfortowe. Inną opcję stanowiła eksmisja spowodowana karygodnym zachowaniem i natychmiastowe przydzielenie nowego mieszkania przez urząd.

Który wariant wybrała ciocia?

Pomimo dziewięćdziesięciu lat na karku była jedną ze sprawniejszych umysłowo osób, jakie znałam. Miała rewelacyjną pamięć, żywiołowy temperament i rodzaj zmysłu, który pozwalał jej radzić sobie nawet w najtrudniejszych sytuacjach. Była doskonałą aktorką. Wiedziała, przy których osobach należy udawać, aby najwięcej uzyskać. Symulowała konanie i potworne schorowanie. Gdy chciała ominąć gigantyczne kolejki przed sklepem, rzucała się na ladę i udawała, że nie ma już siły na czekanie.

Mało kto wierzył w jej wiek. Wyglądała co najmniej dwadzieścia lat młodziej. Bez trudu wchodziła na drabinę, samodzielnie myła okna, gotowała doskonałe dwudaniowe obiady, a swoją energią zarażała nastolatków. Pieniądze dostawała z opieki i wiedziała, gdzie pójść, aby otrzymać jeszcze więcej. Tak samo poradziła sobie w sprawie nowego mieszkania dla mnie i Pawła.

– Ciociu, ja do żadnego sądu nie pójdę! – protestowałam.

– Ty się tu nie wtrącaj! – odpowiadała.

Wystarczył miesiąc, żebym dostała wezwanie do wydziału lokalowego w urzędzie miasta z powiadomieniem o natychmiastowej eksmisji z dotychczasowego mieszkania. Naopowiadała o mnie tak straszne rzeczy, że w ciągu dwóch tygodni wybierałam dla siebie nowe mieszkanie spośród kilku zaproponowanych przez urząd.

– Zaocznie to zrobili – powiedziała, bagatelizując swój wkład w nasze nowe lokum.

W ten sposób zyskaliśmy z Pawłem mieszkanie w samym centrum tuż przy Piotrkowskiej, głównej i przepięknej ulicy. Zamieszkaliśmy na dwudziestu metrach kwadratowych z wodą, piecem szamotówką, ubikacją na dole i łaźnią publiczną naprzeciwko. Tyle. A cieszyliśmy się bardziej niż z luksusowego apartamentu!MAJ 1978 ROKU. URZĘDOWE „TAK” W CIENIU KONFLIKTÓW

Jeśli nie przeżyłeś dorosłości w dwudziestym wieku, może cię zdziwić, że po paru miesiącach znajomości mieliśmy już wyznaczoną datę ślubu cywilnego. Na ceremonię kościelną nie było nas stać, choć uzgodniliśmy, że gdy zarobimy więcej pieniędzy, to koniecznie się na nią zdecydujemy. Udzielałam wtedy korepetycji z matematyki i szyłam ubrania dla koleżanek oraz ich znajomych, co zawsze owocowało dodatkowym groszem. Lubiłam ładnie wyglądać, a ówczesne sklepy oferowały wyłącznie nijakie, bezpłciowe i babcine ubrania. Czemu więc miałabym nie dzielić się swoimi stylizacjami?

– Przyjęcie zrobię u siebie – zaproponowała Zofia, babcia ze strony mamy.

Miły gest, który – zważywszy na naszą nieumeblowaną i mikroskopijną kawalerkę – był wybawieniem.

Pojechałam do mamy poinformować ją o naszej decyzji. Nie czułam stresu ani wątpliwości wywołanych moim wyborem. Miłość oplatała nas grubą warstwą uczuć i odcinała od codzienności.

– Nie chcę pieniędzy. Damy sobie radę z przyjęciem – powiedziałam, wspomniawszy o propozycji babci.

Mama miała na Rynku w Łodzi własny sklepik z tombakiem, odzieżą i akcesoriami do domu. Zaproponowała, że weźmie na siebie kupno wiązanki. Zgodziłam się z radością. Widziałam, że bardzo zależy jej, aby dać coś od siebie najstarszej i pierwszej córce wychodzącej za mąż.

– Będzie najładniejsza! – obiecywała.

Paweł wzbudził sympatię mamy. Nie dało się go nie lubić. Był otwarty, uśmiechnięty i szarmancki. Nawet gdy toczyłyśmy z mamą zawzięte dyskusje, pozostawał neutralny, wiedząc, że skoro się kochamy, prędzej czy później się pogodzimy.

Czas upływał nam na przygotowaniach do ceremonii ślubnej, pracy zawodowej oraz spotkaniach. Szyłam coraz więcej ubrań i cieszyłam się przyszłością z Pawłem, którą oboje widzieliśmy w ciepłych barwach.

Dzień przed ślubem, wieczorem, pojechaliśmy do mamy, by odebrać wiązankę, którą obiecała kupić. Uradowani weszliśmy do jej mieszkania i… szok. Mama nietrzeźwa. Ojczym pijany. Wiązanki nie ma. Zapomnieli. Nie pojechali na Rynek, a przecież była już dziewiętnasta! Wszystkie kwiaciarnie już zamknięto i miały zostać otwarte dopiero następnego dnia o dziesiątej. Dokładnie o tej godzinie była zaplanowana ceremonia ślubna, wiedziałam więc, że nie zdążymy kupić kwiatów.

Coś we mnie pękło. Poczułam, że robi mi się gorąco, a nagromadzone emocje szukają ujścia. Jutro ślub, a ja nie mam wiązanki? Co ja zrobię – myślałam i wściekałam się coraz bardziej. Urządziłam awanturę, która dotyczyła nie tylko teraźniejszości, ale i przeszłości. Ojczym ciągle wtrącał się do naszej rozmowy, więc obrzuciłam go inwektywami. Wyrzuciłam, że zmarnował mamie życie. Byłam wściekła i nie miałam zamiaru panować nad emocjami.

– Nie chcę was widzieć na moim ślubie! – wrzasnęłam w końcu.

Wyszliśmy, trzaskając drzwiami.

Taka właśnie byłam: niewiele myśląca o konsekwencjach. Smutek mieszał się we mnie z gniewem, a irytacja z miłością do matki. Decyzji jednak nie zmieniłam, a ona i ojczym postanowili się do niej zastosować.

Następnego dnia kłótnia z mamą poszła w niepamięć, ponieważ była paląca kwestia wiązanki.

– Co my bez niej zrobimy? – pytałam i szukałam ratunku, aż w końcu wpadłam na genialny pomysł. – Gdy przyjadą pierwsi goście, weźmiemy od nich wiązanki, a ja szybko coś z nich wykombinuję, tak by pasowała do ślubu!

Paweł nie był przekonany, ale jakie mieliśmy wyjście? W dzień ceremonii zebrałam kilka bukiecików od gości, wybrałam z nich najlepsze kwiaty, a potem sama ułożyłam ślubną kompozycję. Gotowe! Wyszła wiązanka jak ze sklepowej witryny!

Ceremonia przebiegła w uroczystym i podniosłym stylu. Dnia 6 maja 1978 roku staliśmy się dla siebie jeszcze bardziej bliscy. Jednocześnie płakałam ze szczęścia i śmiałam się jak małe dziecko, nie mogąc uwierzyć, że ten przystojny szatyn o piwnych oczach, którego poznałam na przystanku tramwajowym, właśnie teraz staje się tym jedynym na całe życie.

Na ślubie byli bliscy i przyjaciele, którzy cieszyli się i gratulowali nam decyzji. Niestety zabrakło zarówno moich, jak i Pawła rodziców. Nie akceptowali mnie do tego stopnia, że odmówili udziału w tak ważnym dla ich syna dniu. Mimo że podczas wręczania zaproszeń bez zastanowienia odparli, żebyśmy się ich nie spodziewali, Paweł miał nadzieję, że się zjawią. W końcu namawiała ich cała rodzina, sugerując delikatnie, że jestem naprawdę fajną dziewczyną, której niczego nie brakuje i przy której ich syn rozkwita. Nadzieja matką głupich… Nie przyjechali.

Przyjęcie odbyło się u babci. Było skromne, ale uroczyste: rosół, drugie danie, bigos, schabowe, coś na ciepło… Typowe polskie jedzenie bez kombinowania i zgodne z tradycją. Nawet ograniczona przestrzeń nie uchroniła mieszkania babci przed tańcami i radosnymi podrygiwaniami. Tym bardziej że mieliśmy muzykę na żywo! Wujkowie bliźniacy (bracia mamy) grali na akordeonie w dużym pokoju, wypełnionym czternastoma osobami, ogromnym stołem z podnóżkiem, jedzeniem i naszą miłością. Nic nie mogło zepsuć radości i naszego oczarowania sobą, nawet brak tych, którzy wydali nas na świat. Nie myślałam wtedy o swojej mamie, ojczymie czy teściach. Liczył się Paweł i jego dobrotliwy, troskliwy uśmiech.

Ślub z Pawłem 1978 rokWSPÓLNE ŻYCIE: RAFAŁ, JUGOSŁAWIA I FIAT

Ślub jest wyjątkowym wydarzeniem w życiu każdego człowieka, jednak rzeczywistość nie pozwalała nam zbyt długo się nad nim rozpływać. Był 1978 rok. Żyliśmy w komunistycznej Polsce. Musieliśmy mocno zakasać rękawy, żeby dostać to, czego chcieliśmy.

Po ślubie zamieszkaliśmy u cioci i zaczęliśmy korzystać ze wszelkich dostępnych możliwości na poprawę bytu. Dowiedzieliśmy się, że państwo oferuje pożyczki dla młodych małżeństw: pięć tysięcy złotych. Te pieniądze wystarczyły nam na umeblowanie dwudziestometrowego mieszkania. Kupiliśmy segment, którym sprytnie podzieliliśmy nasz mały dom na kuchnię i pokój, nabyliśmy jeszcze stół, sześć krzeseł, szafki kuchenne, wersalkę, pralkę Franię i nawet… kolorowy telewizor Rubin! Jaki on był ogromny! A ile radości nam dawał!

Szczęście powodowało, że nawet nieustanne bieganie do toalety na dół przestało być uciążliwe. I tak zaczęliśmy prawdziwe, dorosłe życie, by sprawdzić, czy aby na pewno jesteśmy dla siebie stworzeni. Ktoś powiedział, że małżeństwo dociera się aż siedem lat. Postanowiliśmy to zweryfikować.

Oboje chcieliśmy mieć dziecko. Pomimo młodego wieku byliśmy dojrzali i gotowi na przyjście na świat naszego potomka. Problem w tym, że mijał miesiąc, drugi, trzeci i nic się nie działo. Martwiłam się, dramatyzowałam i ulegałam negatywnym emocjom, które odbijały się na moim samopoczuciu.

– Co się stanie, jeśli nie będziemy mieć dzieci? – pytałam Pawła, bojąc się najgorszego.

Teść pogarszał zaś sprawę, bo powtarzał całej rodzinie:

– Kaktus mi wyskoczy na dłoni, jak ona urodzi Pawłowi dziecko!

Nie mogłam mieć wtedy wątpliwości: naprawdę mnie nienawidzili.

Może to los postanowił zrobić psikusa teściowi, a może zadziałała czysta biologia ludzkiego organizmu – w końcu zaszłam w ciążę. Uff! Poczułam ogromną ulgę, jakbym w ciągu jednego dnia straciła kilka kilogramów utrudniających życie.

– Będziemy mieli bobaska! – Skakałam z radości, ilekroć widywaliśmy się ze znajomymi lub rodziną, czyli często, bo niemalże każdego dnia. Zwłaszcza z Wiesią.

Kochałam ją bardziej niż rodzone siostry. Była cudowną dziewczyną, z którą rozumiałam się bez słów. Obie uwielbiałyśmy czytać. Ja zarażałam Wiesię kryminałami, które krążyły wtedy po moim biurze w Zakładach Papierniczych, a Wiesia przekazywała mi miłość do literatury pięknej: Kraszewskiego, Sienkiewicza i pozostałych wielkich autorów. Wspierałyśmy się nieustannie. Pokazałam też Wiesi, jak może zmienić swój styl i ładnie się ubierać.

– Jesteś taka piękna! – mówiłam. – Pokaż to wszystkim i zaprezentuj się cała! Moja teściowa szyje ci ubrania jak dla starej kobiety. – Jak widać, antypatia na linii teściowie–synowa działała w dwie strony.

Wykorzystywałyśmy każdą chwilę na wspólne spotkania. Dwa razy w roku wyjeżdżałyśmy do Jugosławii na specjalne zaproszenie do rodziny Ryśka. Do tamtej pory znałam tylko Polskę i nagle znalazłam się za granicą: w Zagrzebiu i nad Adriatykiem. Był ze mną Paweł i Wiesia, a dookoła mieliśmy najczystsze piękno. Czego chcieć więcej? Pieniędzy?

Niczego nam nie brakowało, zarabialiśmy bowiem na sprzedaży towarów w Zagrzebiu. Takie czasy: na wakacje nie opłacało się jechać bez czegokolwiek do sprzedania. Wystarczyło wziąć ogonki z lisa, buty, kozaki, ręczniki, urządzenia elektroniczne albo hit – radiomagnetofon Kasprzak, na którym zarabialiśmy nawet trzysta procent! Zdarzało się, że latem kupowaliśmy nowy sprzęt kempingowy (stoły, krzesła, namioty, butle gazowe), korzystaliśmy z niego nad Adriatykiem, a następnie – przed powrotem – sprzedawaliśmy.

– Sprzedaż? Sprzedaż?! – Tubylcy sami przychodzili i pytali o cenę poszczególnych sprzętów.

My sprzedawaliśmy, oni kupowali. Każdy czuł się szczęśliwy!

Raz Jugosłowianin zmanipulował nas tak sprytnie, że sprzedaliśmy mu i krzesła, i stoły, a potem przez kilka dni jedliśmy na trawie i kocach…

Najważniejsze było mieć z tego zysk i nie wracać z pustymi rękami, bo w kraju się nie przelewało. Lubiłam handlować i finalizować transakcje. Nie bez powodu skończyłam liceum ekonomiczne, choć w sumie mam „mieszany” umysł: analityczno-artystyczny.

Z Jugosławią wiąże mnie wiele wspomnień. Czy dziś w tym nieistniejącym już kraju ludność nadal kultywuje swoje tradycje? Nie wiem. Dwa razy świętowaliśmy wraz z rodziną Ryśka Dzień Nazwiska. W Jugosławii nie obchodzono urodzin ani imienin, za to Święto Gribićów – była to ogromna impreza w ogrodach na minimum trzysta osób. Pachniało latem, a my bawiliśmy się w świetle wakacyjnego słońca. Nie liczyliśmy się z kosztami, próbowaliśmy najróżniejszych potraw oraz regionalnych ciast i piliśmy trunki w kolorach tęczy. Musiało być obficie, głośno i radośnie!

I tak właśnie było.

Do Polski wracaliśmy ubawieni i z gotówką w kieszeni za sprzedany towar. Czekała tam na nas nie zawsze miła rzeczywistość.

Rafałka teściowie zobaczyli dopiero po dwóch miesiącach od jego narodzin. Żałowałam, że brak sympatii do mnie odbija się na ich wnuku. Dużo pracowali i wyjeżdżali, ale czy to ich usprawiedliwiało?

Teść miał wypadek jeszcze w czasie piastowania posady kierownika na budowie. Wyciąg, po którym dostarczano cegły na wyższe kondygnacje, przewrócił się na niego. W efekcie teść nie mógł już później pracować. Teściowa była krawcową na życzenie swoich rodziców. Wysłali ją na praktyki i jeszcze musieli za nie płacić. Nieco inaczej to wtedy wyglądało – płacił ten, kto się uczył. Szyła w domu. Oboje dorabiali, jeżdżąc na zorganizowane wczasy. Teściowa była tam główną kucharką, a teść człowiekiem do pomocy. Wracali między kolejnymi turnusami, żeby przepakować swoje rzeczy, zabrać kolejne i znów wyruszali w drogę na następne pracowite „wakacje”, a ich mieszkanie stało puste. Znajdowało się w bloku, miało centralne ogrzewanie, toaletę w środku i wannę. Było tam wszystko, czego nam brakowało. Szczególnie gdy na świat przyszedł Rafałek i wywrócił nasze życie na zupełnie inną stronę.

Przyczynił się też do pierwszego, dobrego gestu ze strony teściów.

– Mieszkanie stoi puste. Oni się męczą w tym jednym pokoju… Dajcie im swoje, skoro i tak was nie ma! – powiedział do teściów Tadeusz, brat Pawła.

Zgodzili się, abyśmy przebywali w ich mieszkaniu, kiedy wyjeżdżali akurat na kolejne „wczasy”, ale nie miałam żadnych wątpliwości, że zrobili to dla Pawła i Rafałka. Mnie nie brali pod uwagę. Byłam zbędnym bagażem, który muszą wliczać w koszty, jeśli chcą, aby ich syn i wnuk mieli lepszy kąt do życia. Podczas rodzinnych spotkań widziałam, jak na mnie patrzą. Jeśli mogliby zamieniać wzrokiem w kamień jak Meduza, pewnie do dziś byłabym ich trofeum, które trzymaliby w najciemniejszym kącie piwnicy.

Na szczęście nie pozwalałam się tłamsić, a Paweł nie przejmował uprzedzeń rodziców. Kochaliśmy się i wykorzystywaliśmy każdą szansę od życia, żeby polepszyć swój byt. Jedna z nich nadarzyła się już po przeprowadzce do teściów i nazywała się maszyna wieloczynnościowa do szycia.1980 ROKU. KRZYWA WZNOSZĄCA

– Mogę jej używać? – zapytałam, chowając dumę w sercu.

– Możesz – usłyszałam.

Coś tu nie gra… Kolejny dobry gest ze strony teściów? Najpierw udostępnienie mieszkania, a teraz maszyna do szycia?! Jeśli to była zasadzka, wpadłam w nią od razu, bo nie mogłam się doczekać, aż wypróbuję to cacko!

Singer – wieloczynnościowa maszyna do szycia – pozwalała na szycie zygzakiem i obrobienie tkaniny. Miała o wiele lepszą funkcjonalność niż maszyna, którą dostałam od babci. Lepsza funkcjonalność oznaczała więcej możliwości. Od razu zabrałam się do pracy i wymyśliłam prostą sukienkę na szeleczkach, idealną na lato. Różniła się od ubrań, które zdobiły witryny komunistycznych sklepów. Wówczas ważniejszym celem zakupów było „dostać”, aniżeli „ładnie wyglądać”, a mnie zawsze zależało na tym drugim.

Nie miałam żadnych oczekiwań, a jeśli w głowie kiełkował mi pomysł na biznes, to był zupełnie mglisty. Po prostu pewnego dnia zawiozłam sukienki mamie, a ona umieściła je w swoim sklepiku. Błyskawicznie dostałam odpowiedź zwrotną:

– Przynoś ich jak najwięcej! – ekscytowała się.

Nie potrzebowałam więcej słów zachęty.

Szyłam jak dla siebie i czerpałam garściami z niemieckich czasopism mody. Miałam szerokie grono znajomych, a Paweł dokładał do niego również swoją gromadkę przyjaciół, więc zawsze ktoś dostarczał nam zachodnie magazyny. Podziwiałam w nich kolorowe bluzki, kwiatowe sukienki i ubrania, które wyglądały uroczo i kobieco. Ta inspiracja w połączeniu z moją artystyczną duszą pozwalała tworzyć oryginalne produkty. Dodawałam, zmieniałam, wymyślałam i kreowałam ubrania, które dla wielu kobiet były symbolem zachodniej wolności.

Sklepy prezentowały tylko kolekcje ubrań à la babcia 1980. Tymczasem jeśli jesteś młodą kobietą, raczej nie chcesz ubierać się w rzeczy, które z powodzeniem może nosić twój przodek. Ubrania były szare, rozciągnięte, bez wyrazu i bez cech charakterystycznych dla młodych kobiet, czyli akcentu wolności, chęci wyrażania siebie i swoich poglądów, bez burzy kolorów, oryginalnych wzorów i krojów, podkreślających młode ciała. Właśnie dlatego moje sukienki stanowiły dla nich łakomy kąsek. Dałam szansę młodym kobietom na lepszy wygląd i pokazanie swojego prawdziwego oblicza, a one mi zaufały. Szyłam bardzo szybko i sprawnie.

W głowie kołacze mi wiersz Leśmiana _Szewczyk_:

_W_ _szyciu nic nie ma, oprócz szycia,_

_Więc szyjmy, póki starczy siły!_

_W_ _życiu nic nie ma, oprócz życia,_

_Więc żyjmy aż po kres mogiły!_1

Abstrahując od wydźwięku metaforycznego, właśnie tak wyglądało moje życie. Nie było w nim nic poza szyciem i próbą pogodzenia tego zajęcia z wychowywaniem Rafałka. Siedziałam z wózkiem w mieszkaniu, zarzucona pracą do tego stopnia, że nie miałam czasu, aby wyjść na zewnątrz. Wystawiałam wtedy wózek z Rafałkiem na balkon, żeby miał dostęp do świeżego powietrza, i szyłam, szyłam i szyłam… aż kupiliśmy fiata. FIATA! Prawdziwego malucha!

Szyłam szybko i rewelacyjnie, a zyski były dziesięciokrotnie wyższe od zakupionego materiału. Prywatne przedsiębiorstwa dopiero raczkowały, więc kto miał biznes – ten miał duże pieniądze. Współcześnie potrzeba często wielu lat, żeby móc z dumą i satysfakcją powiedzieć: „Zarobiłem dużo pieniędzy ciężką pracą”. A wtedy? Profesjonalnie zaczęłam szyć na początku 1980 roku, a po miesiącu już było nas stać na ówczesny popularny model samochodu. To tempo bogacenia się powodowało, że nie wiedzieliśmy, co robić z pieniędzmi. Teraz byśmy kupili dom, mieszkanie, zainwestowali w nieruchomości, polecieli na Majorkę albo zwiedzili Azję, ale wtedy? Wtedy kupowaliśmy złoto! Paweł wyglądał jak współczesny amerykański raper: kupował bransoletki i naszyjniki, a potem obwieszał się nimi jak prawdziwy boss Łodzi. Ja lubowałam się w pierścionkach i nosiłam nawet po kilka na każdym palcu. Do tego – bo jakżeby inaczej – miałam duże i widoczne kolczyki w uszach.

– Wyglądasz jak Cyganicha! – mówili do mnie znajomi pół żartem, pół serio.

Kiedyś mnóstwo ludzi miało pieniądze, ale skarżyło się na deficyt towaru. Dziś dostaniemy absolutnie wszystko, ale wiele portfelów świeci pustkami. Wtedy zaistniała niewyobrażalna sytuacja, bo w sklepach brakowało podstawowych produktów, na mieszkania czekało się długie lata, używane auta kosztowały więcej niż nowe w salonach, bo te były na zapisy! Na rynku samochodowym brakowało zachodnich marek, dostępne były tylko rosyjskie wołgi i NRD-owskie wartburgi w kolorach podobnych do ubrań w sklepach odzieżowych: szaro, buro i ponuro… Kto wymarzył sobie malucha albo poloneza, musiał czekać na niego nawet kilka lat. Wyjątkiem były osoby na wysokich stanowiskach – kierownicy i dyrektorzy dostawali samochody od zaraz. Rozwiązaniem problemu było kupno używanego auta. Jednak ze względu na dostępność od ręki cena szybowała do niebotycznych rozmiarów. W ten sposób za pięcioletnie auto płaciło się jak za nowe, ale czemu się dziwić, skoro wtedy dopłacało się do wszystkiego? Chciałeś nowe meble? Albo dawałeś w łapę kierownikowi, albo stałeś w kolejce i czekałeś na swój moment w hierarchii „łaskawych” zapisów. Chciałeś porządną opiekę medyczną? Albo przesuwałeś pod stołem kopertę, albo byłeś traktowany gorzej niż więźniowie.

– Paweł, muszę mieć prawo jazdy! – rzuciłam pewnego dnia.

Skoro mamy auto, wypadałoby nauczyć się jeździć, prawda? Jesienią 1980 roku wyjechaliśmy więc na wczasy do Międzywodzia, gdzie miałam dostać swój upragniony dokument.

------------------------------------------------------------------------

1 Bolesław Leśmian, _Poezje wybrane_, Wrocław 1983, s. 98.„PROSZĘ PAŃSTWA! BEZ STRESU!”, CZYLI PRAWO JAZDY DLA WSZYSTKICH

Zdobycie prawa jazdy bywa utrapieniem, zwłaszcza dla młodych ludzi. Kiedy mój syn skarżył się, że nie może zdać egzaminów, odpowiadałam mu ze śmiechem, że ja nie miałam z tym problemów. Prawdę mówiąc, w tamtych czasach mało kto miał problem, by zdobyć prawo jazdy. Gorzej z umiejętnościami…

Ja, Paweł i malutki Rafałek pojechaliśmy na prawdziwe wczasy dla młodych rodziców z możliwością zdobycia prawa jazdy.

– Proszę państwa! Bez stresu! – zaczął kierownik na inauguracyjnym spotkaniu. – Zapewniam, że wszyscy z państwa już zdali, więc proszę się nie denerwować.

Popatrzyłam na wiek uczestników: od osiemnastu do sześćdziesięciu pięciu lat. Mozaika osobowości, prezencji i doświadczenia życiowego. Wszyscy patrzyli na siebie z tym samym, wciąż poszerzającym się uśmiechem, który powoli zarażał radością całą twarz.

– Jesteście dorośli – zabrał głos specjalista od teorii ruchu drogowego. – Jak ktoś już zna zasady, nie musi przychodzić na zajęcia.

Nadgorliwość nigdy nie jest dobra, więc słuchałam pilnie uwag kierownictwa i wypełniałam ich rozkazy. Na teorii nie pojawiłam się ani razu. W końcu co może być w niej trudnego? Trochę znaków o różnych kształtach, światła, wyprzedzanie, mijanie, jakieś zasady prawej ręki, skrzyżowania… Łatwizna, prawda? Za to pilnie uczestniczyłam w zajęciach praktycznych.

– Każdemu należy się dziennie godzina jazdy! – mówił dyrektor.

Cóż… Tyle z mówienia. To był 1980 rok. Benzyny brakowało, a każdy szukał nawet najmniejszych okazji do zarobku. Nasze godzinne jazdy wyglądały więc tak, że z koleżankami we trzy pakowałyśmy się do samochodu, chichocząc i śmiejąc się na myśl o wspólnych przejażdżkach. Wyjeżdżałyśmy na główniejszą trasę blisko Szczecina, jechałyśmy nie więcej niż pięć minut – oczywiście skrupulatnie dzieląc ten jakże długi czas na naszą trójkę. Potem zawracałyśmy i powtarzałyśmy cały manewr, ciesząc się, że oto wyjeździłyśmy przysługującą nam „godzinę”. My byłyśmy szczęśliwe, bo zyskiwałyśmy więcej czasu na imprezy do późnych godzin nocnych, granie w siatkówkę i codzienne ogniska, a paliwo zostawało w baku, co niewątpliwie radowało jeżdżących z nami egzaminatorów. Wilk syty i owca cała!

Rafałek towarzyszył nam w każdej aktywności. Nie opuszczał nas na krok. Spacery do lasu? Zawsze z nim! Gry na boisku? Najwierniejszy kibic, który razem z innymi wspomagał mamę i tatę! Ogniska do późnej nocy? Pierwszy chętny! Gdy zasypiał, Paweł odnosił go delikatnie do pokoju, gdzie spał całą noc, a my bawiliśmy się dalej. Bezstresowe czasy, w których niewiele się myślało o tym, co się może stać, i nikt nie słyszał o czymś tak abstrakcyjnym, jak elektroniczne nianie. Po prostu się żyło: prosto, zwyczajnie i bez kompleksów, skupiając się na szansach, a nie zagrożeniach.

Na wczasach dostawało się jedynie papierek potwierdzający wyimaginowane umiejętności, które następnie trzeba było zdobywać we własnym zakresie. Masz prawo jazdy? Mam. Zdałeś? Zdałem! A że nie umiesz jeździć? To się ucz! Biedny Paweł musiał brać mnie na boisko, wsadzać do auta i uczyć tych wszystkich dziwnych wywijasów, parkowania, stawania, zakręcania… A jak się denerwował! Dla każdego był zawsze taki miły – nawet dla koleżanek, które uczył jeździć razem ze mną – a na mnie krzyczał!

– Tamte baby mnie nie obchodzą. Chcę być pewien, że ty bezpiecznie pojedziesz, dokąd będziesz chciała, i wrócisz do domu.

Był cudownym mężem. Troskliwym, opiekuńczym i bardzo romantycznym. Moim osobistym bodyguardem…

Halo, czas wracać do opowieści!

Egzaminy musiały się odbyć, bo trzeba było przecież stwarzać pozory normalności. Zaczęliśmy od teorii. Siedzieliśmy potulnie pochyleni nad kartkami i patrzyliśmy w nie jak te sroki w gnat. Dziewięćdziesiąt procent testu równie dobrze mogłoby być napisane po chińsku tymi dziwnymi wzorkami, a i tak nie wypaczyłoby to końcowego wyniku. Nie zapominajmy jednak, że to były wczasy. Wszystko sprowadzało się do cierpliwości. Wystarczyło siedzieć, nie ruszać się zanadto, zachować pozory powagi i czekać. Na kogo? Na egzaminatora, który chodził po całej sali i w powtarzalny sposób kładł swój palec na kartce każdego kursanta akurat w miejscu, w którym znajdowała się prawidłowa odpowiedź: a, b lub c. Los tak chciał!

Ciekawe, czy chciał też, aby akurat podczas naszych wczasów w Międzywodziu zjawiła się kontrola.

„Lotni” – tak się na nich mówiło – byli od weryfikowania pracy egzaminatorów. Takiej paniki jeszcze nie widziałam! I wcale się temu nie dziwiłam. Jak można bowiem wytłumaczyć, że po rzekomej dogłębnej nauce kursantki nie potrafią wrzucić odpowiedniego biegu, ruszyć z miejsca autem, wyjechać na drogę lub zmieścić się wąskim samochodem w trzymetrowej bramie?!

Na szczęście byłam już po jeździe ostatecznej. Oczywiście zdałam, ale nie to było najważniejsze. Lotna chciała skontrolować na końcu tych najlepszych, początek zarezerwowano dla najgorszych. Panika panowała przeogromna. Egzaminatorzy i kierownicy nie wiedzieli, co robić. My obgryzałyśmy paznokcie ze strachem w oczach i pytałyśmy, co teraz będzie…

Było wiadomo. To był rok 1980. Wszyscy chcieli zarobić. Całą grupą złożyliśmy się na podarek dla państwaz kontroli i wręczyłyśmy im mały upominek zamknięty w kopercie. W ten sposób zdałam egzamin na prawo jazdy. Poszłam raz i od razu zaliczyłam! Jak się chce, to wszystko można… Wystarczy uwierzyć, ciężko na to zapracować, zawziąć się i żyć w komunistycznej Polsce z dostateczną ilością gotówki. Z naciskiem na to ostatnie.NOWE LOKUM, STARE ZASADY: GOŚĆ W DOM, BÓG W DOM!

– Znalazłam pijaka! Matka mu umarła, chce sprzedać mieszkanie – idealne dla was! Wracajcie jak najszybciej, bo jeszcze ktoś podkupi. – Głos cioci Marysi ciął nawet przez słuchawkę telefonu.

Wówczas legalna była tylko zamiana mieszkań. O kupnie nikt nie mówił i nie wiedział – oczywiście oficjalnie. Formalnie dochodziło do wymiany między dwojgiem ludzi: kogoś nie było stać na wyższy czynsz za większe mieszkanie, więc zamieniał się z kimś, kto miał mniejsze. W rzeczywistości jednak dawało się pieniądze, podobnie jak teraz.

– Kurczę, Paweł. Będziemy mieli mieszkanko – oznajmiłam mężowi ze łzami radości w oczach i rzuciłam mu się na szyję.

Byliśmy jeszcze wtedy na naszych pamiętnych wczasach w Międzywodziu. W 1978 ślub, a w 1980 własne, duże mieszkanie?! To nie był sen. Życie dawało nam fory i pozwalało korzystać z jego uroków. Prędko wróciliśmy z wyjazdu (z moim prawem jazdy w kieszeni) i zaczęliśmy negocjacje. Facet szybko zauważył, że mamy pieniądze, więc ciągle podbijał cenę, ale jakie to miało znaczenie, skoro byliśmy gotowi oddać cały majątek, byle tylko wyprowadzić się z dwudziestometrowej klitki, do której wracaliśmy zawsze, gdy tylko teściowe wracali ze swoich wyjazdów?!

Nowe mieszkanie znajdowało się w kamienicy na tej samej ulicy, na której mieszkała ciocia. Ponad siedemdziesiąt metrów kwadratowych powierzchni, czyli trzy razy większe niż nasze dotychczasowe. Przepiękne wnętrze z centralnym ogrzewaniem i grubymi murami. Ogromny salon, niewielka kuchnia, ubikacja z łazienką (w mieszkaniu!), sypialnia dla nas i osobny pokój dla Rafałka. Byliśmy zachwyceni! Czuliśmy, że zaczynamy nowy, kolejny już etap naszego wspólnego życia.

Jednak nie obyło się bez strachu. Legalnie dokonywaliśmy tylko zamiany mieszkań. Urząd nie miał (i całe szczęście!) najmniejszego pojęcia o tym, że płaciliśmy. Decyzja „wymiany” uprawomocniała się przez dwa tygodnie.

– A co, jeśli nas oszuka? Damy facetowi pieniądze, a nie dostaniemy mieszkania?! – pytałam trwożliwie Pawła, ale on cierpliwie mnie uspokajał.

I miał rację.

Paweł był fenomenem. Do życia potrzebował ludzi. Daleko mu było do introwertyzmu: rozkoszował się towarzystwem i wymianą wzajemnej energii. Do naszego nowego domu zapraszał rodzinę, przyjaciół i znajomych. Tylko z samych wczasów na prawo jazdy ściągnął kilkanaście osób na oblewanie mieszkania. Ciągle urządzaliśmy imprezy, zabawy, ciągle coś się działo! W pierwszych dniach w naszym nowym lokum przebywało minimum trzydzieści osób! Dniem i nocą! Cud, że sąsiedzi byli tolerancyjni. Ktokolwiek do nas przyjeżdżał – zwłaszcza rodzina z odległych miejscowości – zostawał na dłużej. Nikomu nie przeszkadzały dmuchane materace wypożyczone ze sklepu ze sprzętem sportowym. Wszyscy cieszyli się i doceniali wspólnie spędzane chwile: zazwyczaj (by nie powiedzieć zawsze) przy lejącym się strumieniami alkoholu. Gość w dom, Bóg w dom! A dzieciaki poza nim.

Byliśmy młodzi, ale odpowiedzialni i mieliśmy fantastycznych przyjaciół, którzy nam pomagali. Wieczorami więc odprowadzaliśmy Rafałka do kogoś bliskiego: czasami była to Elka albo Halina. Z nikim dorosłym nie chciał zostawać, ale gdy widział dzieci, nie potrzebował więcej słów zachęty. Nawet przed pobytem u teściowej się wzbraniał i z ręką na sercu: ja go tego nie uczyłam! Raz go nawet Wiesia musiała przekonać papierosami, żeby został u babci. Potem pytałam ją:

– I co? Dałaś mu zapalić?

– No musiałam. Wziął tego niezapalonego papierosa i dmuchał w niego jak natchniony!

Rafałek korzystał z nowości, bo z Pawłem nie paliliśmy.

Elka z kolei miała syna, który umiał opiekować się młodszymi dziećmi. W tamtym czasie był dla Rafałka niczym starszy brat. Natomiast u Haliny dzieciakami opiekowali się jej rodzice. Do dziś nie wiem, jak dawali radę z tą zgrają raczkujących, biegających i pytających o wszystko małych „potworków”, ale radzili sobie wyśmienicie. Gdy rankiem odbieraliśmy Rafałka, był w siódmym niebie. My również chcieliśmy, ale upojna noc z imprezowaniem do późnych godzin skutecznie tłumiła wszelką ekspresję radości.

Festiwal „witania mieszkania” w takim natężeniu trwał około czterech dni… Rano bywałam już porządnie zmęczona. Jedni wstawali, trzeźwieli i zaczynali pić od nowa, kiedy inni jeszcze odsypiali wcześniejsze wojaże. Potem ci drudzy wstawali, snuli się, leczyli, a potem zajmowali miejsce tych, którzy już dłużej pić nie mogli. Jak na robotniczej zmianie…

Ludzie ci pochodzili z różnych regionów Polski, ale głównie ze Śląska, a tam panował zwyczaj, by przywozić jedzenie. Jedna z koleżanek pochodziła ze wsi, więc stwierdziła, że przywiezie dwie kaczki. Nie było chwili, żeby ktoś nie stał przy garach i czegoś nie gotował! Ciągle coś parowało, brzdękało, bulgotało i przypalało się, jeśli akurat kolejna szklanka alkoholu była ważniejsza niż obiad.

Kochałam te chwile, ale jednocześnie ich nienawidziłam. Jakbym miała chorobę dwubiegunową: raz mania, raz depresja. Młodość ma swoje barwy i cienie.

Do barw na pewno mogę zaliczyć meblowanie naszego nowego, pięknego mieszkania. Po „ochrzczeniu” każdego skrawka przestrzeni zrobiliśmy wreszcie gruntowny remont. Pojechaliśmy też do Swarzędza po meble i zaczęliśmy aranżować wnętrze według naszych upodobań. Kupiliśmy fototapetę z fantastycznymi palmami, które przypominały nam – odległe wtedy – rajskie wakacje. Do tego wybraliśmy nowoczesne meble z litego drewna, ogromny bar do pomieszczenia różnorodnych trunków, meble we francuskim w stylu Ludwika XVI do sypialni i jeszcze z łatwością wyposażyliśmy pokój Rafałka.

Szycie dawało coraz większe dochody, a pasja przeradzała się w opłacalny biznes.POMARAŃCZOWA SZKARADA

– Kupimy większy samochód. – To nie było pytanie, więc nie widziałam sensu, by dyskutować.

Skoro Paweł uznał, że potrzebujemy większe auto, to mu zaufałam. Zwłaszcza że miałam już wtedy na głowie rozrastający się biznes. Przyszedł więc Tadeusz, brat Pawła, i jako doświadczony taksówkarz uznał, że razem zajmą się tą sprawą.

Zgodziłam się, zapomniawszy, że mężczyźni mają gust tylko do kobiet…

Wrócili po jakimś czasie. Pobiegłam podekscytowana do okna, zaalarmowana odgłosem pracującego silnika. Wyglądam przez szybę, patrzę, a tam jakieś pokraczne auto, którego marki nawet nie znam. A oni zadowoleni i zachwyceni wysiadają i krzyczą, że to jest zastava!

Myślałam, że ich uduszę gołymi rękoma!

– Jak można takie auto kupić?! – wściekłam się, pokazując na tę ni to beżową, ni to pomarańczową szkaradę.

– Ale mało pali… Jeździ ekonomicznie! No i jest wytrzymałe, ma dobre parametry – zaczęli gadać od rzeczy o bzdurach, które wtedy nie miały dla mnie najmniejszego znaczenia.

– Nigdy więcej nie kupisz niczego bez mojego udziału! – krzyknęłam. – Będę wszystkiego pilnować! – zagroziłam i wróciłam do domu, trzaskając drzwiami.

Wytrzymałam dwa miesiące z tym pomarańczowym pojazdem. Potem pojechaliśmy do Warszawy po nowe auto, bo w Łodzi ze względu na brak giełdy nie było możliwości kupna.

– Szukamy tylko szarego poloneza – zawyrokowałam.

Na ulicach stało mnóstwo zielonych i pomarańczowych modeli, dlatego wybrałam szary. Skłonność do wyróżniania się i oryginalności uwidoczniła się nawet w tej dziedzinie. Przeciskaliśmy się przez tłum ludzi, obserwowaliśmy uważnie stojące auta i wypatrywaliśmy tego jedynego. Był! Nawet dwa! Jeden w lepszym, drugi w gorszym stanie.

– Bierzemy tego lepszego – powiedziałam od razu.

– Ale może najpierw go sprawdźmy – zaproponował Tadeusz. – Zobaczymy inne, bo przecież nie można od razu się decydować w tak ważnej sprawie!

– No dobrze – powiedziałam łaskawie. – Ale jeśli nie będzie innego koloru, chcę tylko ten. Inaczej wracamy do Łodzi i przyjeżdżamy tu w następnym tygodniu – postawiłam ultimatum.

Kobieca intuicja jest jednak niezawodna. Innego nie było, a na poloneza, którego oglądaliśmy, pojawiła się już oferta kupna ze wstępnie sporządzoną umową. Do dziś pamiętam, jak tamten klient pieklił się, gdy Paweł zaoferował więcej pieniędzy. Złościł się i mówił, że przecież tak nie można!

– Panie, jakby pan sam sprzedawał, to też by pan chciał lepiej zarobić – odparł mu spokojnie sprzedawca.

Kupiliśmy szarego poloneza, a pomarańczową szkaradę szybko sprzedaliśmy. Cieszyliśmy się z udanego zakupu. Chcieliśmy się pochwalić nabytkiem przed teściami, ale nawet nie wyjrzeli przez okno.

– Pewnie maluch – drwili.

Nie mogłam się doczekać, aż wreszcie zamieszkamy „na swoim”. Nie kochali mnie i konflikt wciąż trwał. Niebawem pojawił się jednak nowy, ogólnokrajowy stan wojenny, ogłoszony przez niepozornego generała armii Wojska Polskiego w charakterystycznych okularach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: