Kołyska Judasza - ebook
Kołyska Judasza - ebook
„Zajrzyj pod fotel, Jessiko…”
Psychopata przy użyciu bomb chowanych we wnętrzu samochodu zmusza młode kobiety do jazdy na pustkowia. Tam torturuje je i zabija, stosując średniowieczne narzędzie tortur: kołyskę Judasza.
Książkę wyróżniają opisywane przez autora innowacyjne techniki śledcze, takie jak: eksperymentalna jednostka Cyber Crime Unit, która wykorzystuje specjalne oprogramowanie do poszukiwania zaginionych osób w sieci, eskadra wyszkolonych kondorów do poszukiwania zwłok oraz wprowadzenie pojęcia „triple-identity” (potrójnej tożsamości) do profilu sprawcy.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-267-8 |
Rozmiar pliku: | 740 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czerwiec 2004
Big Beach, wyspa Maui, Hawaje
Jessica, beztrosko roześmiana, z pluskiem rozbijała stopami płytkie fale rozlewające się po plaży. Wokół niej dokazywał obcy czarno-biały pies. Cieszyła się z tej przypadkowej znajomości z sympatycznym futrzanym kłębkiem. Ze śmiechem spryskała mu mordkę kilkoma kroplami wody, co zwierzak skwitował krótkim szczeknięciem i popędził z powrotem do pana po miękkiej plaży, rozświetlonej wieczornym słońcem.
Pozwoliła falom spłukać piasek ze stóp i wróciła biegiem do ręcznika; zrobiło się późno. Była za kwadrans siódma, o wpół do ósmej miała zjeść kolację z Adrianem. Pewnie znowu wyczaruje coś wspaniałego; był kucharzem nie tylko z zawodu, ale i pasji. Nic dziwnego, że stawał przy kuchni nawet w niektóre wieczory ich miodowego miesiąca. Jessica korzystała wtedy z okazji, żeby popływać albo pochodzić po górach, ale na kolację punktualnie wracała do kwatery.
Czy to nie piękne, że po sześciu latach nadal wyczekiwała spotkania z nim z radością, pomyślała z uśmiechem. Wiatr muskał drobne włoski na jej ciele, aż zadrżała z zimna. Owinęła ręcznik wokół bioder i wzięła klapki.
Raz jeszcze obejrzała się za siebie na morze, na tajemniczą wyspę, która wznosiła się u wybrzeża jak ponadwymiarowy ciemny głaz. Ciekawe, czy mieszkają tam ludzie? – po raz setny zadała sobie to pytanie po drodze do samochodu wziętego z wypożyczalni. Mokry, lepki piasek łaskotał przyjemnie między palcami stóp.
Po niecałych dwóch minutach była przy samochodzie. Włożyła letnią sukienkę na bikini. Wnętrze jeepa było nagrzane; ze środka buchnęła fala dusznego, gorącego powietrza. Pootwierała okna, potem uruchomiła silnik i samochód powoli wytoczył się z parkingu. Czuła ssanie w żołądku. Najwyższa pora, żeby coś zjeść. Może znowu będą te fantastyczne steki z samogłowa?
Ślinka nabiegła jej do ust i w tym momencie z zamyślenia wyrwał ją dźwięk komórki. To pewnie Adrian zastanawiał się, gdzie się podziewa.
– Halo, Adrian – przywitała z uśmiechem swego świeżo poślubionego ukochanego. Coś trzasnęło w słuchawce. Słabe połączenie, pomyślała. To typowe na Maui, wyspiarze wyraźnie nie panują nad swoimi sieciami komórkowymi.
– Adrian? – powtórzyła.
– Niezupełnie – odpowiedział czyjś cichy głos.
– Kto mówi? – zapytała z lekkim poirytowaniem, pewna, że ktoś dodzwonił się do niej przez pomyłkę.
– Jessico, chcę, żebyś zachowała spokój – powiedział nieznajomy.
Co to miało znaczyć? Czyżby coś się stało z Adrianem? Żołądek ścisnął się jej w przeczuciu czegoś złego.
– Co się stało? – Chciała wiedzieć.
– Jeszcze nic – uspokoił ją głos. – Zajrzyj pod fotel, Jessico. – Głos brzmiał zimno i beznamiętnie.
Zadrżała jej ręka. Czego chciał ten facet? Po co miała zaglądać pod fotel? Oszołomiona skierowała ciężki wóz na pobocze i spojrzała we wsteczne lusterko. Oprócz niej na szosie nie było żywej duszy. Przesunęła dźwignię automatycznej skrzyni biegów w pozycję parkowania i schyliła się. Jej oczy z trudem przyzwyczajały się do ciemności pod siedzeniem. Wstrzymała oddech, serce biło jej nierówno. Co to wszystko miało znaczyć? Kiepski żart któregoś ze znajomych Adriana? Zatrzymała wzrok na czerwonej, migającej równomiernie diodzie. Światełko umieszczone było na sporym szarym pakunku z plastiku, oklejonym szeroką taśmą.
Siedziała na bombie.
– Jessico, zajrzałaś pod siedzenie? – odezwał się głos. Tym razem pobrzmiewała w nim wyższość. Odniosła wrażenie, że mężczyzna na drugim końcu linii się uśmiecha.
– Tak – wydusiła.
– Dobrze. Nie wysiadaj z wozu.
Myślała gorączkowo. W zasięgu wzroku nie było żadnych samochodów, była sama na zakurzonej szosie. Skąd niby miał wiedzieć, czy wysiądzie, czy nie?
Jakby czytając w jej myślach, powtórzył:
– Nie wysiadaj, Jessico. Nie rób nam tego. Widzę cię.
Chociaż Jessica nie miała skłonności do pocenia się, sukienka lepiła się jej do skóry; adrenalina robiła swoje. Strach, stres i pot. Ogarnęła ją panika. Co miała robić, czego chciał ten facet? Chciał ją uprowadzić? Z powodu Adriana? Dla pieniędzy? Do cholery, Adrian…
– Nie pytaj, dlaczego. Nie chodzi o Adriana, chodzi tylko o nas dwoje.
Jakby czytał w jej myślach. Przełknęła ślinę i wybąkała:
– Co to znaczy: o nas dwoje?
– Dowiesz się we właściwym czasie – zaśmiał się głos. – A teraz jedź dalej. I nie przekraczaj prędkości, w końcu nie chcemy, żeby wydarzył się wypadek, prawda, Jessico?
Dlaczego on bez przerwy powtarza moje imię? – zirytowała się. Popieprzony freak. Jaki miała wybór? Jeśli bomba jest prawdziwa, musi grać na zwłokę. A jeśli nie, jeśli to tylko jakiś psychol, który chce napędzić jej strachu? Jakoś w to nie wierzyła. Może to dawny kochanek. Który z nich był na tyle szalony, żeby zrobić coś takiego? Nie miała pojęcia. Z drugiej strony, kto wie, co w kim siedzi? W najciemniejszych zakamarkach, tam, gdzie kryją się najmroczniejsze fantazje.?
Jedyne, co przychodziło jej na myśl, to tamten jeden raz. Parę lat temu, mroczny bar, parę drinków, jedna noc. W łóżku zaczął ją podduszać. Nie robiła z tego afery, była zamroczona alkoholem i nawet ją to kręciło. Czy to mógł być jego głos? Nic już nie wiedziała, poza tym, że siedzi na bombie, a jakiś głos grozi jej, że bombę zdetonuje, jeśli nie zrobi tego, czego żąda.
Postanowiła nie ryzykować i chwilowo poddać się jego woli. Rozsądek walczył o przejęcie panowania nad sytuacją. A gdyby tak po prostu zatrzymała się gdzieś przed posterunkiem policji i wyskoczyła z wozu? Bohaterowie filmów zawsze wyskakiwali z eksplodujących samochodów i uchodzili z tego cało. Oceniła własne szanse, ale musiała przyznać, że zbyt mało wiedziała. Czuła wszechogarniającą bezradność. Mimo to uruchomiła silnik.
– Dobrze, Jessico. Pojedź tą drogą do następnego rozdroża i na północy wyspy skręć w stronę Hany. Potem do ciebie zadzwonię. I pamiętaj, że cię widzę, dobrze? Zrobisz to dla mnie, Jessico?
Jakby mogła w ten sposób cofnąć czas, przycisnęła słuchawkę do ucha, wsłuchana we własny oddech. Walczyła z paniką. Kiedy nie odpowiedziała, głos przybrał ostrzejszy ton:
– Jessico, zrozumiałaś mnie?
– Tak – odparła. Co innego jej pozostało?
– Dobrze. Odezwę się – obiecał.
Zgodnie z żądaniem szaleńca ruszyła dalej szosą i we wskazanym miejscu skręciła do Hany. Droga prowadziła wzdłuż wybrzeża ostrymi zakrętami. Trasę tę upodobali sobie turyści; podobno należała do najpiękniejszych na Hawajach. Był kwadrans po siódmej. O tej porze okolica już się wyludniła, a zakręty przecinały samotnym wężykiem bujną roślinność Maui. Musiała jechać wolno, droga raz po raz zwężała się w jednopasmówkę. Mijała kolejne atrakcje: bliźniacze wodospady i… opuszczony stragan oferujący za dnia chleb bananowy. O tej porze jednak wszystkie sklepy były zamknięte na głucho.
Niekiedy wydawało się jej, że dostrzega w tyle parę reflektorów. Zwolniła, ale samochód jej nie dogonił. A więc tam jesteś, pomyślała. Czy mogła zaryzykować wyskoczenie z wozu w tym miejscu? Droga była tak kręta, że prześladowca, chcąc nie chcąc, musiał stracić ją z oczu. Tak, to mogło się udać. Zaczekała na dwa bardzo wąskie następujące po sobie przesmyki, jednocześnie próbowała wybiec wzrokiem jak najdalej naprzód. Kiedy żółty znak z dużymi czarnymi strzałkami zapowiedział niezwykle ostry zakręt, postanowiła spróbować szczęścia w tym miejscu. Jeszcze czterdzieści metrów, dwadzieścia. Zadzwoniła komórka. Drżącymi palcami wcisnęła przycisk.
– Jessico, spójrz na prawo, w górny róg przy ramie drzwi. I proszę, nie traktuj mnie jak idioty. To drastycznie zmniejsza twoje szanse przeżycia. Jesteśmy prawie na miejscu, pierwszą część masz już niemal za sobą. Za najbliższym zakrętem zjedź w prawo w bambusowy zagajnik. Droga jest wąska i błotnista, ale jestem pewien, że ją znajdziesz.
Rozłączył się. Zerknęła we wskazane miejsce i zaklęła. Do szyby przyklejony był ledwie widoczny czarny obiektyw. Obserwował ją przez cały czas. Shit. Jej plan spalił na panewce. Nie miała szans, to on dyktował warunki. To miażdżące przeświadczenie sprawiło, że weszła w zakręt ze zbyt dużą prędkością. Poczuła, że wypada z drogi. Potężnym wozem zarzuciło i Jessica gwałtownie wcisnęła hamulec. W ostatniej chwili zatrzymała się przed stromym urwiskiem. Puls i oddech ścigały się ze sobą w szaleńczym tempie. Miała wrażenie, że serce za moment przestanie jej bić. Ale wtedy ten pomyleniec osiągnąłby swój cel bez kiwnięcia palcem. Zacisnęła kurczowo dłonie na kierownicy i ruszyła dalej.
Za kolejnym zakrętem w prawo zaczęła szukać bocznej drogi, o której mówił. Gęste kępy bambusów wystrzeliwały w górę niczym setki monstrualnych szaszłyków. Czego on od niej chciał? W głowie przemykały jej koszmarne obrazy: rozwarte uda, krzyk, dłoń zasłaniająca jej usta. I ból. Poczuła skurcz w żołądku. Jaki miała wybór?
Rozpaczliwie próbowała utrzymać w drżących rękach kierownicę, kiedy po prawej stronie dostrzegła odchodzący w bok błotnisty trakt, prowadzący w głąb nieprzebytej gęstwiny. Prawie przegapiła skręt. W ostatniej chwili szarpnęła kierownicą, a samochód znowu wpadł w poślizg.
Kiedy odzyskała nad nim kontrolę, tak gwałtownie zakołysał się na wykrotach, że wystraszyła się, iż bomba samoistnie eksploduje, ale nic takiego się nie stało. Po pięćdziesięciu metrach droga skończyła się raptownie. Musiała źle skręcić. Odwróciła głowę i wrzuciła wsteczny bieg, i w tym momencie znowu zadzwonił telefon. To cud, że na tym odludziu w ogóle miała zasięg. Odezwała się drżącym głosem:
– Tak?
– Dobrze się sprawiłaś, Jessico. Pierwszy etap masz za sobą.
– Jaki pierwszy etap? – wykrzyknęła w panice łamiącym się głosem. – Czego pan chce?
– Zachowaj spokój. To znacznie zwiększa twoje szanse przeżycia. Nie lekceważ mnie i trzymaj nerwy na wodzy, to najważniejsze.
Przełknęła łzy. Jedno było pewne: jeśli chciała bez szwanku wyjść z tego koszmaru, musiała wziąć się w garść. Nie dlatego, że on tak mówił, ale dlatego, że inaczej umrze ze strachu. Nie potrzebowała do tego perwersyjnego gwałciciela, który podłożył jej pod fotel bombę. Więc dobrze. Przede wszystkim musi się dowiedzieć, czego on od niej chce, a potem jakoś powiadomić Adriana. On będzie wiedział, co robić; on zawsze wie, co robić.
– Czego pan ode mnie chce? – zapytała ponownie. Jej głos brzmiał pewniej, miała już przynajmniej mglisty pomysł, jak umknąć szaleńcowi.
– Rozumiem twoją ciekawość. Powiem ci. – Jej uwagę zwrócił błysk we wstecznym lusterku. Z głównej drogi zboczył na błotnisty leśny trakt drugi samochód. To musiał być on. Światła podskakiwały, kiedy wóz pokonywał wyboje. Znowu poczuła narastającą panikę, ale stłumiła ją. Panuj nad nerwami, uspokajała się.
– Jessica? – odezwał się głos. Prześladowca się zatrzymał. Reflektory rozświetlały mrok; słońce już prawie zaszło i za parę minut w bambusowym zagajniku zapanują kompletne ciemności.
– Tak? – odpowiedziała.
– Teraz zgasisz silnik i wyłączysz światła, a potem położysz kluczyki na dachu samochodu.
Przełknęła ślinę. Uświadomiła sobie, że z każdym
się z tego piekła. Z drugiej strony – nie mogła go prowokować. Chciał, żeby położyła kluczyki na dachu. No i dobrze, na tej tykającej bombie i tak nie wytrzymałaby ani sekundy dłużej. Jeśli chciał, żeby wysiadła z wozu, to niech tak będzie. Wyłączyła światła. Las wyrósł przed nią ciemną zasłoną. W zwolnionym tempie wyjęła kluczyki ze stacyjki, przełożyła je do lewej ręki i położyła na dachu. Zamknęła oczy, w myślach układała plan.
– Czego pan ode mnie chce?
– Dostaniesz szansę. Naprawdę – powiedział takim tonem, jakby to było coś najbardziej naturalnego na świecie.
– Gdyby nie pan, nie potrzebowałabym żadnej szansy. Nie prosiłam o to wszystko, zapomniał pan?
Głos zarechotał. Pozbawiony emocji śmiech, dziwnie nierzeczywisty. Śmiech psychopaty.
Jessica pomyślała o Adrianie i matce, która zawsze ostrzegała ją przed mężczyznami. Mamo, generalizujesz, odpowiadała wtedy.
– Teraz komórka i możesz ruszać. Daję ci pół godziny przewagi, w końcu obiecałem ci szansę.
A więc to o to chodzi.? Co to ma być? Jakaś zboczona gra? Zabawa w podchody w ogródku sąsiada;. Niewinna i bez konsekwencji. Co planuje ten człowiek, który zadał sobie tyle trudu, by umieścić bombę w jej samochodzie? A może jednak bomba jest atrapą? Zdawała sobie sprawę, że ma związane ręce: on może ją obserwować i na każdy jej krok odpowiedzieć uruchomieniem detonatora. Na każdy, poza – być może – jednym. Ostrożnie, tak żeby się nie zorientował, wymacała przez cienki materiał sukienki zapasową komórkę. Tak, jeszcze ją miała. To była jej szansa na zdobycie przewagi. Mogła spokojnie zostawić telefon na dachu wozu. Jeśli się okaże, że to kawał, nic nie straci.
Kiedy jednak kładła telefon na dachu samochodu, nie mogła powstrzymać drżenia rąk. Cofnęła dłoń, zastanawiając się, co teraz zamierza zrobić mężczyzna, skoro nie mógł już się z nią porozumiewać. Usłyszała przeciągły pisk. Ogarnęła ją panika. Odpięła pasy i spojrzała na bombę. Na wyświetlaczu pojawiły się czerwone cyfry: 00:27, potem 00:26. Zegar odliczał po sekundzie. Miała niecałe pół minuty, żeby odbiec od auta na bezpieczną odległość. Fuck. Na tylnym siedzeniu chyba leżała latarka. Szukała tam wczoraj zgubionego kolczyka. Czarna maglite, ciężka i z nowymi bateriami. Potrzebowała latarki. Gorączkowo grzebała w bałaganie, przeklinając własne niedbalstwo. Raz jeszcze rzuciła okiem na zegar. Piętnaście sekund. Czternaście. Wreszcie wymacała opuszkami palców chłodny metal. Napięła się i porwała latarkę, potem otworzyła drzwi wozu i wyskoczyła na zewnątrz. Biegła, potykając się na błotnistym podłożu. Dlaczego nie założyła tenisówek, tylko wsiadła do samochodu na bosaka? Ponieważ dziś po południu nie było powodu, by wkładać kryte obuwie. Dzisiejsze popołudnie wydało jej się nagle bardzo odległe.
Jeszcze dwanaście sekund. Ślizgała się po leśnym poszyciu, rozpaczliwie próbując czegoś się przytrzymać. Zsunęła się po zboczu pagórka. Ale stok powinien osłabić siłę wybuchu, prawda? Jeszcze pięć sekund. Przycupnęła za wyjątkowo gęstym skupiskiem krzewów, gdy ogłuszająca eksplozja niemal rozerwała jej bębenki. Noc rozświetliła ogromna kula ognia. Jessica patrzyła na nią z niedowierzaniem. Z jej terenówki nie zostało chyba zbyt wiele.
A jednak nie atrapa, pomyślała. Przeczucie jej nie myliło. To naprawdę było dzieło psychopaty, a nie kiepski żart. Uświadomiła sobie, że gra toczy się o jej życie. Tamten obiecał jej pół godziny przewagi, ale wolała nie ryzykować i znaleźć się gdzieś dalej, zanim zadzwoni po pomoc. Kto wie, czy ten świr dotrzyma słowa. Puściła się co sił w nogach w dół zbocza. Z ziemi wystawały kamienie, na jednym z nich straciła równowagę i przewróciła się w błoto. Jasna cholera. Nerwowo zerknęła przez ramię. Zdołała pokonać niecałe dwadzieścia metrów. Jeszcze kawałek.
Dźwignęła się i brnęła chwiejnie dalej. Dostrzegła przed sobą rzeczkę. Trudno, musi dostać się na przeciwległy brzeg. Woda była lodowata, co na Hawajach nie zdarzało się często, ale na szczęście niezbyt głęboka. Wzięła komórkę do ręki, żeby jej nie zamoczyć, i ruszyła, brodząc, w kierunku drugiego brzegu. Bambusowy las wyglądał tam na jeszcze gęstszy. Zdołała rozpoznać tylko zarysy drzew, głębiej w zaroślach panowały zupełne ciemności.
Kiedy dotarła na brzeg, osunęła się na ziemię i wybrała numer Adriana. Nic. Czuła, jak wzbiera w niej panika. Popatrzyła na wyświetlacz i przekonała się, w czym tkwi problem: nie było zasięgu. Stłumiła panikę, ale strach pozostał. Tylko nie świruj. Rozejrzała się wokół gorączkowo. Za dnia rzeczka na pewno wyglądałaby uroczo. Tuż za miejscem, gdzie przez nią przeszła, struga niedużym wodospadem wpadała do doliny. Powyżej rozciągały się rozległe góry rezerwatu Ko’olau Forest: lasu tropikalnego położonego we wschodniej części Maui.
W górę czy w dół? Gdzieś w dole leżało miasteczko Paia, senna dziura, którą upodobali sobie surferzy. Jak daleko dojechała? Dobre piętnaście kilometrów. Na przełaj przez dżunglę zejdzie jej co najmniej do rana, zanim dotrze do cywilizacji. Z drugiej strony nie wiadomo, czy zasięg w górach będzie lepszy. Pomyśl, myśl wreszcie. Spojrzała na wyświetlacz komórki: dziewiętnasta czterdzieści pięć. Jej przewaga skurczyła się do niecałych dwudziestu minut.
Najbardziej obiecująca możliwość była oczywista: musiała wrócić do miejsca, w którym wariat połączył się z nią po raz ostatni. Stamtąd będzie mogła zadzwonić. Ale to oznaczało powrót w kierunku głosu. Powrót do psychopaty, który czekał na nią w swoim wozie. Jessica wzdrygnęła się na samą myśl o tym. Ale czy nie była to najlepsza z wszystkich możliwości? Myślała gorączkowo. A może powinna przebić się przez dżunglę do miasteczka? Nie, zdecydowała. Musi jak najprędzej dodzwonić się do Adriana, musi sprawić, by szala przechyliła się na jej stronę, i wziąć los w swoje ręce. Spojrzała raz jeszcze na telefon: za dziesięć ósma. Zostało jej jeszcze piętnaście minut. A czekanie z pewnością nie poprawiało sytuacji.
Wyszła z kryjówki za łodygami bambusa i spojrzała w stronę rzeki. Było jeszcze na tyle widno, by bez problemu dostać się na drugą stronę. Rusz się, ponagliła samą siebie. Wzięła swój największy skarb, telefon komórkowy, do lewej ręki, a ciężką latarkę, swą jedyną broń, do prawej. Była gotowa jej użyć, jeśli zajdzie potrzeba.
Kiedy dotarła na drugi brzeg, przystanęła na chwilę i wytężyła słuch. Dobiegł ją trzask gałęzi. Skąd dochodził ten dźwięk? Nie potrafiła go zlokalizować. Czy to on? Z rozpaczą wpatrywała się w czarną ścianę lasu. Nagle wszystko ucichło. Słyszała tylko plusk wody i lodowaty głos w swojej głowie: „Daję ci pół godziny, Jessico”.
Zacisnęła mocniej dłoń na latarce i zaczęła przedzierać się przez gąszcz. Liście i gałązki przy każdym ruchu drapały ją po rękach i, sprężynując, wracały z szelestem do pozycji wyjściowej. Ich szmer wydał jej się nierealnie głośny. Ale miała przecież jeszcze spory kawałek do pokonania, ponieważ musiała obejść samochód świra, by wydostać się na drogę od zachodu. Stamtąd wreszcie będzie mogła zadzwonić. Dla pewności jeszcze raz sprawdziła zasięg: nic. Z ziemi wyrastały grube źdźbła, które niemal przy każdym kroku głęboko cięły skórę bosych stóp. Nie myśl o tym.
Skradając się, pokonała mniej więcej pięćdziesiąt metrów w stronę szosy. Co rusz zerkała na symbol zasięgu, ale pozostawał bez zmian. Na szczęście telefon był naładowany. Zatoczyła szeroki łuk i dotarła do niewielkiego wzniesienia. Stąd mogła już dostrzec w mroku asfaltową nawierzchnię szosy parę metrów poniżej. Wreszcie! Telefon właśnie zalogował się do sieci. Drżącym palcem wybrała numer. Minęła wieczność, zanim w słuchawce rozległ się ciągły sygnał. Docisnęła telefon do ucha i czekała. Wreszcie usłyszała sygnał łączenia. Telefonu nikt nie odbierał. Podejdź, Adrian, proszę, odbierz wreszcie. I wtedy poczuła na plecach delikatny powiew.
– Wiedziałem, że wrócisz – wyszeptał zimny głos prosto do jej ucha. Szarpnęła głową i spojrzała w odrażającą czarną gębę. Ścigał ją sam diabeł! Ze strachu ugięły się pod nią nogi. Zamachnęła się wściekle latarką, żeby uderzyć nią napastnika. Ręka, w której trzymała telefon, została brutalnie szarpnięta w lewo.
– Adrian! – krzyknęła Jessica i wyciągnęła rękę po telefon, ale trafiła w próżnię; jej skarb roztrzaskał się na asfalcie. Potwór chwycił ją za włosy, pociągnął gwałtownie w tył, aż trzasnęło jej w kręgosłupie.
– A teraz biegnij, Jessico – polecił, ciężko dysząc, po czym brutalnie ją odepchnął.Rozdział 2
Luty 2011
Krajowe Centrum Analizy Przestępstw Brutalnych, Quantico, Wirginia
Agent specjalny Sam Burke wydłubywał brud zza paznokci i pstryknięciem posyłał grudki do kosza na śmieci, stojącego po prawej stronie biurka. Muszę częściej uprawiać sport, pomyślał i pogładził lekkie wybrzuszenie na śnieżnobiałej koszuli, zdradzające, że przytył, odkąd zaczął pracować w Quantico. Nic dziwnego: rano jechał samochodem do pracy, cały dzień spędzał przy komputerze, a wieczorem wracał samochodem do domu. Ruchu miał mniej niż goryl w zoo; nawet nie mógł się pohuśtać na linach. W przerwach stołówkowe żarcie i donuty. Stracona sprawa, zawyrokował Sam i wgryzł się w słodkie ciastko w kształcie ślimaka, leżące na jego wymiecionym z akt i kurzu biurku.
Burke nie cierpiał papierzysk, a jeszcze bardziej rozpoczętej i porzuconej roboty. Papiery rozmnażają się, gdy zostawić je same sobie, powtarzał, zagadywany o czyściutki blat. Był przekonany, że to żaden fioł na punkcie porządku, mimo że ten czy ów drobiazg mógł na to wskazywać: posiadał siedemnaście par butów w dwóch kolorach, dziewięć czarnych garniturów, dwadzieścia pięć par identycznych skarpetek, trzynaście białych koszul i jedne dżinsy. Dżinsy wkładał tylko w niedzielę, co tylko podsycało biurowe plotki. Ale on miał swoje zasady. Nie chodziło o porządek, tylko o to, że tak było praktyczniej.
Mogli go sobie uważać za pedanta, najważniejsze, żeby robota nie rozmnażała się jak króliki tylko dlatego, że człowiek na moment spuścił ją z oczu. Jego rozmyślania przerwał telefon. Znudzony spojrzał na wyświetlacz: Wesley Brown z wewnętrznego 2256.
– Wesley, ty cholerny nadęty małolacie. Nienawidziłem cię już na statku Enterprise. Zawsze wszystko musisz wiedzieć lepiej – powiedział do siebie. Mimo to odebrał. Godzinę później miał stwierdzić, że nie całkiem się mylił.
Przemierzając ascetyczny korytarz wydziału zajmującego się cyberprzestępczością, zastanawiał się, jakimi trzeba być rodzicami, by dać dziecku na imię Wesley. Czy to możliwe, że starym nie zaświtało w głowie, iż w ten sposób wymierzają synowi surową karę? Nie, niemożliwe. Dorastali w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych i musieli znać Star Treka. Każdy zna Star Treka i tego przemądrzałego dupka Wesleya Crushera. I Tashę Yar, ideał kobiety z czasów młodości Sama. Równać się z nią mogła tylko jego eks, Klara, która go skreśliła, kiedy zniszczył jej karierę.
Jakże często zadawał sobie pytanie, czy wszystko mogło potoczyć się inaczej i czy rzeczywiście wyłącznie on ponosił winę, jak sugerowała Klara. Do dzisiaj co tydzień niewyraźnym charakterem pisma gryzmolił do niej listy na czerpanym papierze. Ciekawe, czy nadal pracuje jako kelnerka? Pewnie tak, jaki wybór miała jako była agentka specjalna na zwolnieniu warunkowym. Czy ona kiedykolwiek zaakceptuje, że wszystko i tak dawno było stracone, że zupełnie nic nie mógł dla niej zrobić?
Ich związek rozpadł się nieodwracalnie, i to przez niego, co do tego nie było najmniejszych wątpliwości. Czy nie mogli jednak pozostać przynajmniej przyjaciółmi? W głębi duszy w to nie wierzył, ale nadzieja umiera ostatnia. Tęsknił za wieczorami spędzanymi z Klarą przy kominku, za chwilami, gdy mówił do niej „Sissi”, i momentami, kiedy zaśmiewali się z największych głupot.
Otworzył drzwi do pokoju Wesleya Browna. W nozdrza uderzyła go specyficzna woń: ewidentnie pachniało tu burgerem. Cudownie wysmażonym, z cebulą i plastrem świeżutkiego pomidora.
– Co tu się dzieje? Jakiś pieprzony drive-in? – rzucił z udawaną złością.
Drobny, rudowłosy chłopak, który rzeczywiście wyglądał trochę jak chorąży Crusher z telewizyjnego serialu, pospiesznie zdjął nogi z biurka i zasłonił nieszczęsnego burgera kupką papierów. Co za maniery, pomyślał Sam.
– Przepraszam najmocniej, sir. To mój lunch…
– Wyluzujcie, chorąży Crusher – przerwał mu Sam. Czy mu się wydawało, czy ten szczawik naprawdę wywrócił oczami? Nie mógł mieć więcej lat niż jego serialowy imiennik, pewnie ledwie skończył dwudziestkę. Nowo utworzony wydział zajmujący się hakerami i innym wywrotowym elementem nowego tysiąclecia skupiał całą masę osobników wyglądających nieco inaczej niż reszta kolegów z FBI, a przede wszystkim znacznie młodszych. Sam, który – mimo konserwatywnych przyzwyczajeń – uchodził za otwartego przedstawiciela swego rocznika, cieszył się z tego, chociaż publicznie nigdy by się do tego nie przyznał. Dla chłopców z cybernetycznego pokolenia jako czterdziestodwulatek był już prawie dziadkiem.
– Okej, sir, nie ma problemu, sir – wybąkał Wesley. Wyraźnie odzyskiwał pewność siebie.
– Hej, wracasz z balu marynarzy? Przestań mi tu „sirować”, tylko powiedz, o co chodzi z tym fotoskanerem, o którym tak piałeś przez telefon – zażądał Sam i z zadowoleniem zauważył, że udało mu się zbić rozmówcę z pantałyku. Od dawna stosował tę taktykę wobec żółtodziobów i zazwyczaj działała bez zarzutu. Tylko w przypadku Klary jakoś nie. Znowu myślał o Klarze. Zniknij z mojej głowy, przynajmniej do fajrantu, dobrze?
– Eem… – zająknął się chłopak. – Więc tak: testujemy właśnie nową technologię, którą opracowaliśmy razem z gostkami z Google’a. Upraszczając, chodzi o rozszerzoną wyszukiwarkę zdjęć w sieci, które porównuje się następnie ze zdjęciami osób z bazy zaginionych.
Sam wpatrywał się w Wesleya bez zrozumienia.
– Okej, jeszcze raz, drukowanymi literami – zaczął rudzielec.
To była bezczelność, jakiej normalnie Sam nigdy by nie przepuścił, ale dziś był wyjątkowo łaskawie usposobiony. Młody wskazał na monitor na biurku.
– Weźmy to zdjęcie zaginionej osoby…
Fotografia przedstawiała niezłą laskę o latynoskich rysach twarzy. Przystojną kobietę, poprawił się natychmiast w myślach.
– A tutaj. – Chłopak pokazał na drugi monitor: – leci proces wyszukiwania zdjęć w Internecie: na serwerach firmowych, na prywatnych stronach, w portalach społecznościowych, wszędzie. Rezultaty widzi pan tutaj.
Sam uniósł prawą brew. Czy ten młokos chciał mu zakomunikować, że FBI potrafiło odnaleźć zaginioną osobę, jeśli założyła sobie konto na Facebooku na drugim końcu świata? Bo chyba na tym to, w uproszczeniu, polegało. Musiał przyznać, że wywody młodego geeka były dość interesujące. Tylko co to miało wspólnego z nim? Ofiary klienteli, którą się zajmował, nie zakładały kont na fejsie. Nie mogły. Jego sekcja Wydziału Badań nad Zachowaniem zajmowała się seryjnymi zabójcami.
– Podczas testów na bazie danych Programu Ścigania Brutalnych Przestępców, znaleźliśmy to…
Wesley kliknął ikonkę pliku. Obraz wypełnił cały ekran.
– Ja pierdzielę – mruknął Sam i usiadł na wolnym miejscu obok chorążego Crushera.