Królestwo gore - ebook
Królestwo gore - ebook
Wstrząsające historie mistrza gatunku i laureata Nagrody Literatury Grozy im. Stefana Grabińskiego. Bezlitosna podróż przez ludzkie koszmary i potworności, bezdyskusyjny dowód na to, że horror ekstremalny jest kolejnym krokiem rozwojowym literatury naturalizmu. Oto świat patologii, okrucieństwa i zbrodni, jakie czyni człowiek. Thriller i horror w natężeniu dla czytelników o naprawdę mocnych nerwach. Bezprecedensowy przykład najbrutalniejszej odmiany literatury w Polsce.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-593-9 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwszej publikacji doczekałem się w grudniu 2005 roku, na portalu Horror Online, którego trzy tygodnie wcześniej zostałem redaktorem. Oba zdarzenia były od siebie niezależne, więc nie ma sensu dokonywać tu dogłębnej analizy. I tylko głód pozostanie, moje pierwsze opowiadanie, napisane od niechcenia chyba rok czy dwa wcześniej, wysłałem na organizowany przez portal konkurs literacki, na zasadzie sprawdzenia swoich umiejętności. A ponieważ był to jedyny tekst, jakim dysponowałem, nie miałem żadnych marzeń i oczekiwań. I słusznie, bo konkurs wygrał… Robert Cichowlas. Nim jednak zacząłem z nim współpracę, której owocem do tej pory są cztery książki, w myśl zasady: jak nie możesz kogoś pokonać — przyłącz się do niego, pomyślałem, że warto zobaczyć, co z tego wszystkiego wyniknie. Ów pierwszy tekst został napisany pod wpływem chwili, a raczej impulsu, po przeczytaniu pewnego artykułu o fanowskich opowiadaniach. Nie miał żadnych aspiracji do bycia czymś więcej niż czystą, choć makabryczną rozrywką. Był efektem jednego wieczoru spędzonego przy klawiaturze. Postanowiłem, że spróbuję teraz rozegrać to wszystko inaczej.
Wraz z publikacją Wazonu, w styczniu 2006 roku, zdecydowałem, że sprawdzę swoje siły jako pisarz. I tak próbuję od ponad dziesięciu lat, chociaż ani za pisarza, ani za autora się nie uważam. Jestem po prostu gościem, który opowiada makabryczne historie. Dlaczego akurat takie? Nie tylko, ale jak dotąd moich bajek i innych opowieści nie udało się wydać.
Przez ponad dziesięć lat doczekałem się dziesięciu książek i kilkudziesięciu opowiadań, opublikowanych w rozmaitych miejscach w kraju i za granicą. Dziś, drogi czytelniku, trzymasz przekrój przez te lata. Czy jest to swoiste „the best of”? Nie, choć umieściłem tu kilka tekstów, które uznaję za swoje najlepsze. Nie jest to też podróż sentymentalna, nie bawiłem się też w chronologię. Po prostu od początku, gdy przyszedł mi do głowy pomysł na ten zbiór, wiedziałem, że otworzyć go muszą Robaczywek i Imperium Robali, bo są to teksty bezlitosne, ale dla mnie absolutnie wyjątkowe. I tak samo pewien byłem, że całość zakończyć musi Wyrzygać duszę i Fundacja Hackenholta. Po nich nie ma prawa pojawić się nic więcej. Kto dotrze do tamtego miejsca, zrozumie, o czym mówię. Czy to oznacza, że utwory pośrodku są słabsze, mniej ważne? Absolutnie nie. Myślę, że jak w każdym zbiorze opowiadań są tu teksty, które jedni polubią, inni znienawidzą. Wszystkie jednak łączy jedno — wyeksponowana brutalność, kruchość i brak poszanowania dla ludzkiego ciała oraz perwersyjna wręcz dbałość o drobiazgowe opisanie największej makabry. Czasem w jednym tylko akapicie, czasem w całym tekście. Dlatego szczerze przestrzegam tych, którzy spodziewają się lekkiej lektury albo oczekują przyprawiających o dreszcze lęku opowieści. Tu nie ma opowiadań grozy. To krwawe horrory, gdzie raczej potrzebny jest mocny żołądek niż silne nerwy. Jeszcze można odłożyć tę książkę, oddać koledze, sprezentować teściowej… Byle nie mojej, bo to kobieta o złotym sercu i horrorów w żadnej postaci nie lubi. Książka by się tylko u niej kurzyła. Znacie już moją motywację, teraz trochę konkretów.
Gatunek gore narodził się w Stanach Zjednoczonych wraz ze zniesieniem restrykcyjnego Kodeksu Haysa w latach sześćdziesiątych. Był odpowiedzią na przepisy regulujące ukazywanie w kinie scen seksu, przemocy i uzależnień. Za ojca tej odmiany uważa się Herschella Gordona Lewisa, który w swoich programowo źle zrealizowanych filmach stawiał na zaszokowanie i zniesmaczenie widza. Oczywiście znajdą się tacy, którzy będą się doszukiwać brutalnej cielesności w Psie andaluzyjskim z 1928 roku, ale — umówmy się — to był eksperyment surrealistyczny Salvadora Dalí. Wybitny, ale jednak odbiegający od założeń gore, które można określić jako dążenie do jednoznaczności:
Gore, zmierzając do zanegowania komunikacji w rozumieniu klasycznym, zastępując znaki iluzją realności i nadając jej samej charakter znaku, tworzy znaczenie wzięte w nawias. Nawias ten wydaje się stanowić najgłębszy sens gatunku. Poczynając od elementów łatwo wyróżnialnych, jak estetyka, fabuła czy konstrukcja postaci, gore skłania się ku unieważnieniu, wzięciu w nawias. Idąc dalej tym tropem, można pokusić się o stwierdzenie, że unieważnieniu podlega gatunek jako taki, dzieło jako produkt artystyczny, jako element kultury, wreszcie kultura sama1.
1 Andrzej Pitrus, Gore — seks, ciało, psychoanaliza. Pułapka interpretacyjna, Siedlce 1992, s. 100.
Wraz z rozwojem kina gatunek ten rozwijał się coraz prężniej, w swych wąskich ramach znajdując wiele dróg ujścia. Wynika to zapewne z faktu, że choć podobnie jak horror nastawiony jest na transgresję, jego charakter jest znacznie bardziej wywrotowy. To horror nacechowany skrajnym materializmem, całkowicie pozbawiony metafizyki. Jak zaznaczył w swojej książce Ohydne, brudne, złe — 100 filmów gore Piotr Sawicki, horror budzi lęk, ale gore przeraża, ponieważ zaciera granicę między rzeczywistością a ekranową grozą. Do perfekcji doprowadził to George Romero w swojej słynnej Nocy żywych trupów. Tym tropem podążali w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku inni twórcy, przede wszystkim Tobe Hooper ze swoją Teksańską masakrą piłą mechaniczną czy Wes Craven ze Wzgórza mają oczy i Ostatni dom po lewej. I jak temat zombie Romero zamknął swą dosłownością i brutalnością poprzednią dekadę, tak tę ukoronował Lucio Fulci swoim Zombie: Pożeracze mięsa.
Nic dziwnego, że wkrótce ten niezwykle brutalny i radykalny gatunek zaczął przenikać do świata literatury. Okazało się bowiem, że poprzez ultrabrutalne sceny można zarówno świetnie bawić, co uczynił w najkrwawszej komedii w historii Peter Jackson (Martwica mózgu), ale również skłaniać do filozoficznych wręcz rozważań — jak wielokrotnie robił to David Cronenberg (żeby wspomnieć tylko o wybitnej Musze). Tak więc ów kontestacyjny ruch objawił się w literaturze pod nazwą splatterpunka, a jego głównym założeniem było wywołanie szoku i odrazy poprzez epatowanie scenami okrucieństwa i przemocy. Za jego ojców uważa się Davida J. Schowa, Craiga Spectora, Johna Skippa, a przede wszystkim Clive’a Barkera, który zarówno swymi znakomitymi Księgami krwi, jak i filmem Hellraiser na stałe wpisał się do kanonu horroru. Wynika to głównie z faktu, że w odróżnieniu od swoich kolegów, którzy skupili się na nihilistycznym eskapizmie, to Barker wkroczył w niesamowity świat horroru cielesnego, gdzie strach i obrzydzenie szły równym krokiem z niesamowitością, oryginalną filozofią i znakomitym nastrojem.
Nie będę ukrywał, że przed laty całkowicie dałem się porwać historiom zawartym w Księgach krwi, a Barkera, mimo dość niewielkiego dorobku, uważam za jednego z moich ulubionych i najważniejszych pisarzy. Nie bez znaczenia jest też fakt, że pierwszym filmem, na który poszedłem samodzielnie do kina, była właśnie Mucha Cronenberga. Miałem wtedy jedenaście, może dwanaście lat i byłem nastawiony na klasyczne science fiction. Nie spodziewałem się makabry, jaką wówczas ujrzałem (lub nie ujrzałem, bo w finale zasłaniałem sobie oczy). A ponieważ cofam się we wspomnieniach, to najwcześniejsze z nich, związane z literacką ohydą i brutalnością, wiąże się z Malowanym ptakiem Jerzego Kosińskiego, którego przeczytałem rok przed tym seansem z muchą. Książka leżała u rodziców, nikt mnie nie powstrzymał… Oczywiście nie jest to horror, ale natężenie makabry i okrucieństwa pozostawia stały ślad. Być może dlatego piszę, tak jak piszę. Może dlatego, drogi czytelniku, całość tej książki kończy się właśnie tekstem całkowicie od horroru odległym, a jednocześnie najbardziej brutalnym i przerażającym.
Znajdziesz tu różne opowiadania z dziesięciu lat mojego życia. Znamienne, że nie ma tu pierwszego ani najnowszego. Pierwsze zacząłem przerabiać i rozrosło się w powieść, którą skończyłem i wydałem. Zdecydowałem więc nie poprawiać za bardzo innych. Zacząłem pisać nowe, premierowe i ewidentnie będzie z tego coś większego. Zanosi się na to, że nie jestem chwilowo w stanie pisać krótkich form. Być może więc jest to mój ostatni zbiorek? Tym bardziej się cieszę, że trzymasz go w rękach. Pozwoliłem sobie na różnorodność w ramach konwencji, a więc oprócz klasycznych gore, z torturami i skrajną przemocą, dorzuciłem trochę horroru z zombie i wilkołakami, a nawet odrobinkę postapo i steampunka. W niektórych tekstach ukryłem głębsze przesłanie, w innych po prostu dobrze się bawiłem. Różnie bywało przez te dziesięć lat, dlatego różne odbicia mojej rzeczywistości znalazły się w tej książce. Kiedy pisałem pierwsze z nich, byłem kawalerem na garnuszku rodziców, który właśnie zbierał wałówkę do plecaka przed wyjazdem na stancję w Toruniu. Była zima, a za oknem bezlitośnie sypał śnieg. Teraz jest wiosna, jestem zadowolonym z życia mężem i szczęśliwym ojcem trójki wspaniałych dzieci. Mam pracę, która daje mi mnóstwo satysfakcji, siedzę we własnym domu. Nie mam trupów w szafach, lubię ludzi i cieszę się życiem. Jestem diametralnie różny od tego zbuntowanego młodzieńca, który zaczął tworzyć krwawe historie. A jednak ta makabra ciągle we mnie siedzi, będąc jakby niezaprzeczalnym dowodem na to, jak kruchy jest nasz żywot i jak bardzo musimy o niego dbać.
Na koniec ważna informacja dla tych, którzy nie odróżniają fikcji od rzeczywistości, twórcy od dzieła i opowieści od manifestacji:
Przemoc nie przynosi nikomu żadnych korzyści, nie jest więc konotowana pozytywnie. Gore nie nadaje się do propagowania czegokolwiek, nawet okrucieństwa, gdyż jego modus operandi nie uwzględnia kokieterii. Bazuje na wstrząsie i przerażeniu, nie na uwodzeniu. Ujawnia natomiast grozę tej właściwości naszej epoki, jaką jest hedonistyczny, spotworniały materializm; ahumanitarną obcość świata pozbawionego metafizycznego wsparcia2.
2 Piotr Sawicki, Odrażające, brudne, złe — 100 filmów gore, Wrocław 2011, s. 18.
Poza ostatnim utworem wszystkie opowiadania są moim wymysłem. I nie należy ich traktować w żaden inny sposób.Robaczywek
Robaczywek podobno kiedyś był normalny. Babka mi mówiła, że jako niemowlę był najsłodszym bobasem, jakiego widziała. Zawsze roześmiany, zawsze pogodny. Do drugiego roku życia rozwijał się wspaniale, budząc zachwyt swojej matki i wszystkich spotykanych na spacerach kobiet. Wróżono mu karierę łamacza serc.
Jakby się zastanowić, to przepowiednia była trafna.
Robaczywek miał jeszcze ojca. Może raczej powinienem powiedzieć — miewał. Tadeusz „Wilq” Wilczyński bywał w domu, jeśli akurat nie zatrzymała go policja, nie obito mu gdzieś mordy lub on sam jej nie zalał. Zresztą nikt nie mógł za nim nadążyć, włącznie z matką Robaczywka, głupiutką Mariolką. Mariolka z domu Krawczyk była całkowicie przeciętną dziewczyną o niewyszukanych marzeniach, której jedynym atutem w wyścigu szczurów były wielkie piersi. Nigdy nie radziła sobie specjalnie w szkole, gadkę miała słabiutką, śmiech irytujący, poglądy zaczerpnięte z seriali. Twarzy nie pomagał uśmiech, głos nie ekscytował. Ale kiedy wkładała bluzkę z głębokim dekoltem, większość chłopaków traciła zdolność myślenia. Dlatego też Mariola latała w obcisłych bluzkach z wcięciami, ku zgrozie nauczycieli i radości chłopaków. Tak właśnie upatrzył ją sobie Wilq, kiedy poszedł do gimnazjum, odwiedzić swoją ówczesną dziewczynę. O niej nie będziemy teraz mówić, bo to też głupie dziewczę było, ze ślimakiem między nogami, bez mózgu między uszami. Wilq zaś, choć spojrzenie miał tęskniące za rozumem, uśmiech łajdaka i faflunił, jak się rozgadał, to mógł uchodzić za przystojnego. A ponieważ był starszy i miał samochód, szybko zdobywał powodzenie u nierozgarniętych gimnazjalistek. Do kobiet w swoim wieku Tadeusz się nawet nie zbliżał, bo wiedział, że zbyt szybko zdemaskuje swoją osobowość. Był bowiem Wilq chamem, prymitywem i sadystą.
I ojcem Robaczywka.
Takich historii znacie na pęczki. Tadek zobaczył Mariolkę i rozochocił się do tego stopnia, że już na drugi dzień przyszedł specjalnie dla niej. I tak przychodził przez dobry tydzień, waląc do niej kloszardowymi tekstami podrywacza spod budki z piwem, ale ona kraśniała przy tym, rozanielona faktem, że taki starszy chłopak, do którego wzdychają koleżanki, ugania się za nią. Błoga nieświadomość. Wilq uganiał się za cyckami, a te konkretne, Mariolkowe, naprawdę przykuły jego uwagę. Zamarzyło mu się do nich dostać i cel osiągnął już niespełna dwa tygodnie później. Dalej było z górki. Zabierał Mariolkę na wieczorne spacery i dyskoteki, mimo oporu jej rodziców. O państwie Krawczykach zresztą opowiem nieco później. Co dziewczyna robiła z chłopakiem na tych wyjściach, jest chyba oczywiste dla wszystkich, bo choć czasem wracała ze łzami w oczach i siniakami na nadgarstkach, to jednak rozpowiadała wszystkim, że Tadek ją kocha i na pewno się z nią ożeni, kiedy ona skończy osiemnaście lat.
Do tego jednak nie doszło, niemniej Wilq musiał zamieszkać z dziewczyną i jej rodzicami. Powodem oczywiście była ciąża Mariolki. Szczegółów nie ma co tu rozdrapywać. Fakt był bezsporny, zaraz po skończeniu gimnazjum brzucha dziewczyny nie dało się już ukryć, za to ukryć próbował się przyszły tatuś. I tu na scenę wkraczają państwo Krawczykowie. Oboje, choć prości, starzy i schorowani, szczerze kochali swoją córkę. Mimo iż nie radzili sobie z dojrzewającą pannicą, robili, co mogli, by dziewczyna była szczęśliwa. Gdy więc zdarzenia położyły się cieniem na dobrym imieniu całej rodziny, ojciec, Mariusz, postanowił rozmówić się z młodzieńcem, który skalał jego córkę. Pan Krawczyk był mężczyzną prostym, który całe życie spędził, pracując na roli. Znał życie od podszewki i choć nie wszystko w rozpędzonym świecie rozumiał, wiedział, jak się sprawy mają. Popytał po sąsiadach i szybko odkrył, gdzie zabunkrował się Wilq. A gdy już namierzył kryjówkę, wpadł do niej wraz z bratem i dwoma szwagrami. To nie była męska rozmowa. Nikt nie uznał prawa Tadka do głosu, nikt nie potraktował go wyrozumiale. Krawczyk uznał słusznie, że skoro cham siłą zbałamucił mu córkę, a teraz się ukrywa, on go jak chama potraktuje. Mimo iż Tadek był młody, na siłownię czasem chodził, nie dał rady czterem zdeterminowanym pięćdziesięciolatkom, którzy fachowo obili mu mordę i przemodelowali ciało. Kuzyn, u którego się ukrywał, zwiał oknem w momencie, gdy stary Krawczyk wybijał Wilqowi zęby żelazkiem.
Nikt nie złożył skargi.
Tydzień później Tadeusz „Wilq” Wilczyński stał u progu domu Mariolki, z ręką w gipsie i z zadrutowaną szczęką, ale z kwiatami i pierścionkiem zaręczynowym. Co jednak najważniejsze, z wypłatą i obietnicą zaopiekowania się matką swego nienarodzonego dziecka. Za półtora roku obietnicy dotrzymał, żeniąc się z dziewczyną, która właśnie ukończyła osiemnaście lat. Robaczywek miał już ponad rok. Wtedy jeszcze wołano na niego Maciuś.
Na początku wszystko toczyło się swoim spokojnym rytmem. Tadek chodził do pracy w tutejszym warsztacie samochodowym, Mariolka z mamą zajmowały się dzieckiem. Mariusz Krawczyk bacznie obserwował, czy zięć dobrze się sprawuje. A Wilq pił wódkę, wracał późno do domu, bo przesiadywał w jedynym pobliskim barze. Dopóki jednak był wierny i przynosił pieniądze, mógł liczyć na litość teścia.
I tak się życie toczyło, dopóki któregoś dnia stary Krawczyk nie odszedł. Niewykryty tętniak mózgu pękł, uśmiercając go w kilka minut, kładąc przy tym kres szczęściu starej Krawczykowej, jej córki i wnuka. Tadek bez nadzoru teścia poczuł się bowiem swobodnie. Do tego stopnia, że do domu przestał wracać, pieniędzy przynosił coraz mniej i w ogóle nic sobie nie robił z łez Mariolki, którą zdążył już dawno temu szczerze znienawidzić. Nawet gdy bracia teściowej próbowali go wziąć w obroty, dał nogę, a później jednemu z nich w nocy z kumplami poobijał samochód. Gdy mężczyzna wybiegł bronić swego mienia, przyłożyli mu kilka razy kijem bejsbolowym. Radiowóz stał obok. Obaj siedzący w nim funkcjonariusze niczego nie widzieli. Nie oceniajcie ich surowo. To naprawdę mała miejscowość, a ich dzieci chodzą do tej samej szkoły, co rodziny tych, bijących starego mężczyznę. Jeśli nie rozumiecie tej mentalności, to nie zrozumiecie, co chcę dalej opowiedzieć. Ani po co.
Wracajmy do Robaczywka. Wszystko wydarzyło się pewnej koszmarnej nocy, kiedy pijany Wilczyński wrócił do domu. Teściowa spała już dawno, podobnie Mariolka i Maciuś. Chłopczyk miał zwyczaj zasypiania z mamą, co powodowało, że czasem na rozkładanej kanapie nie było miejsca dla Tadka. Podobnie było tej nocy. Mężczyzna rozebrał się, zbudził gwałtownie małżonkę i kazał jej przełożyć synka do łóżeczka, po czym sam zwalił się na wyro i zasnął twardym pijackim snem. Tym, że wrzaskami obudził teściową i wystraszył chłopca, który zanosił się teraz od płaczu, wcale się nie przejmował. Mariolka zaś uspokoiła dziecko, odłożyła je spać i sama przycupnęła obok chrapiącego męża.
Tragedia nastąpiła kilkadziesiąt minut później. Maciuś obudził się przestraszony i wyszedł z łóżeczka, co umożliwiały mu wyjmowane szczebelki. Pokój nie był duży, więc szybciutko pobiegł do kanapy, na której spała mama. Rzucił się na śpiących rodziców, chcąc przytulić się do ciepłego i bezpiecznego ciała. Niestety, malec, wskakując na tapczan, uderzył dość boleśnie śpiącego na wznak ojca, który zerwał się gwałtownie i z pijacką wściekłością odepchnął nogą pełznące dziecko. Chłopczyk, uderzony w pierś, poleciał na znajdującą się obok meblościankę, odbił się od niej i padł nieprzytomny. Z rozbujanego mebla posypały się na niego wazony, zdjęcia w metalowych ramkach i porcelanowa zastawa, będąca ślubnym prezentem Wilczyńskich. Krzyk Maciusia trwał tylko kilka sekund. Ryk rozpaczy, jaki wydobył się z gardła Mariolki, obudziłby pewnie umarłego. Niestety, jedynie rozwścieczył bardziej wciąż pijanego Tadeusza. Przerażony tym, co się przed chwilą wydarzyło, wyładował całą swoją furię na krzyczącej małżonce. Okładał ją pięściami bezlitośnie i bezmyślnie, jak popadnie i gdzie bądź. Dał ujście całej swojej nienawiści i frustracji, która wzbierała w nim przez lata. Gdy do pokoju wpadła uzbrojona w nóż teściowa, próbując stanąć w obronie córki, przekroczył granicę szaleństwa. Odrzucił pobitą małżonkę, którą wcześniej jedną ręką przyduszał, a drugą tłukł w twarz, i ruszył z rykiem na starą Krawczykową. Kobiecina próbowała zasłonić się nożem i chlasnęła go na odlew po przedramieniu. Wilq wyrwał jej broń, brutalnie wykręcając nadgarstek, tak że chrupnęły łamane kości. Złapał ją za włosy i bił jej twarzą we framugę drzwi do momentu, gdy w przebłysku świadomości zobaczył powbijane w drewnianą powierzchnię kawałki kości i zęby sterczące spomiędzy zlepionych krwią i mózgiem strzępów włosów.
Całe zajście trwało jakieś sześć minut. Sąsiedzi wezwali policję, ale ci nie chcieli wejść do środka, nie słyszeli już bowiem żadnych krzyków, poza hałasem, jaki wywoływała uderzająca o framugę głowa Krawczykowej. Drzwi do mieszkania wyłamali bracia staruszki. Oni też stoczyli morderczą walkę z oszalałym Wilczyńskim.
Na drugi dzień mówiono o naszej wsi we wszystkich wiadomościach. Wilq został uduszony przedłużaczem. To była jedyna rzecz, jaka wpadła w ręce jednemu z braci Krawczykowej, gdy chciał ratować drugiego brata, którego Tadek właśnie metodycznie okładał. W wiadomościach i w gazetach napisano po prostu, że Wilczyński się powiesił. Nigdy nikt nie powiedział, który z mężczyzn naprawdę go udusił (a obici byli obaj), nikt też go nie żałował. Wszyscy widzieli starą Krawczykową, której twarz została wgnieciona we framugę, a to, co z niej zostało, było jedynie krwawą papką w straszliwej jamie rozbitej czaszki. Mariolka zmarła kilka godzin później na skutek obrażeń wewnętrznych. Podobno kawałki kości połamanego nosa powbijały się jej w mózg, było też coś o kawałkach żeber przebijających płuca. Dla świata zginął też Maciuś. Narodził się Robaczywek.
Chłopakiem zajął się najpierw jeden z braci Krawczykowej — Wiesław Marcinowski. Był tym starszym i podejrzewam, że to on udusił Wilczyńskiego. Starał się facet zaopiekować sierotą, ale nie było to łatwe. Robaczywek przeżył kopnięcie pijanego ojca, wyrżnięcie w segment i o podłogę, uderzenia spadających na niego ciężkich przedmiotów. Ale skutki tego były opłakane. Przede wszystkim twarz i głowa Robaczywka wyglądały obrzydliwie. Jedno oko stracił, w tym miejscu zawsze znajdowała się szklana imitacja. Drugie wyglądało, jakby wychodziło całe z oczodołu i tylko mocno wysunięte do przodu czoło dawało mu osłonę. Połamany nos sprawiał, że twarz wyglądała jak przetrącona i przekrzywiona (a może rzeczywiście po prostu taka była), dolna szczęka źle się zrosła, krzywe zęby wystawały, zachodząc na górną wargę. Dodajcie do tego jeszcze odstające uszy i włosy rosnące jasnymi kępkami na poznaczonej bliznami głowie. Oto Robaczywek. Tak jak niegdyś kobiety oglądały się za nim z zachwytem, tak potem z obrzydzeniem, względnie z litością. A Robaczywek uśmiechał się do nich i cieszył się bardzo, smarkając po sobie. Bo Robaczywek po tym wszystkim był po prostu głupi.
Pewnie są w kraju gminy i instytucje, które mogłyby coś zdziałać w takiej sytuacji. U nas nikt się nie przejmował faktem, że stary pierdziel wychowuje zdebilałego potworka. Robaczywek nie chodził do przedszkola, bo panie nie chciały, żeby straszył dzieci. Jak wychodził pobawić się na podwórko, rzucali w niego kamieniami. Robaczywek śmiał się, myśląc, że się z nim bawią, i płakał, gdy rzuty okazywały się celne. Marcinowski wytrzymał półtora roku. Trzeba przyznać, że i tak całkiem nieźle. Kiedy uświadomił sobie, że z sieroty nie będzie pożytku, a to, że Robaczywek nie kontroluje pęcherza i zwieraczy nie jest stanem przejściowym, z którego wyrośnie, a kolejnym ze skutków rodzinnej tragedii, oddał go młodszemu z braci, Kacprowi. I tak zaczęła się wędrówka Robaczywka. Przez następne kilka lat był przerzucany do dziadków, wujków, cioć, kuzynów, ojcakoniabratasynów. Nie wiem, co go spotykało w tych domach, często widziałem, jak ucieka na pola, kilka razy widziałem, jak tam płakał. Rzuciłem w niego nawet raz kamieniem. Nie trafiłem.
W końcu przyszedł czas, że Robaczywek musiał iść do szkoły. Przyjechały jakieś kobiety z jakiegoś urzędu, znalazły tego sierotę błąkającego się po wsi. Chciano go zabrać do domu dziecka w mieście, ale miejscowi nie zgodzili się. Bądź co bądź był to nasz sierota. Chociaż debil. Przygarnęli go do siebie Kasiakowie. Nie z dobrego serca. Dla kasy z opieki społecznej. Znikomej, to fakt, ale zawsze Damian Kasiak miał za co wypić. Robaczywek nic z tego nie dostawał. Najwyżej wpierdol. Ale do szkoły poszedł. Panie do wsi nie przyjeżdżały już więcej. Przyjechał za to pedagog kilka miesięcy później, żeby sprawdzić, dlaczego Robaczywek nie ma odpowiednich podręczników, przyborów, dlaczego opuszcza lekcje, dlaczego płacze i śmieje się na przemian. Było dużo dlaczego. Odpowiedzi nie było żadnych, bo Kasiak nie wpuścił go do domu, a policja bezradnie rozłożyła ręce. Damian starał się jednak od tej pory bić Robaczywka rzadziej i delikatniej, a przynajmniej w mniej widocznych miejscach. Kto wie, może w innej gminie, z innymi stróżami prawa, z bardziej zdeterminowanym pedagogiem, z inną opieką społeczną wszystko potoczyłoby się inaczej? Nie wiem. Było to u nas i stało się, jak się stało.
Robaczywka nazywaliśmy różnie. Pokraka. Mutant. Potwór. Starsi mówili na niego Quasimodo. Wtedy jeszcze wymawiałem to Kwazimodo. Przezywali go Gejek, bo rozpaczliwie lubił się tulić, nie patrząc na płeć. Wołali za nim Kałek, bo podobno ktoś namówił go do zeżarcia własnego gówna. A Robaczywek śmiał się i płakał na przemian. Panie w szkole starały się mu pomóc, ale był niereformowalny. Dwa lata powtarzał pierwszą klasę, do drugiej puszczono go przez litość, tylko po to, by znów kiblował kolejne dwa lata. Kasiak się zawziął i odmawiał skierowania go na jakieś badania, o których mówili w szkole nauczyciele. Każdy wiedział, że Robaczywek to debil. Niepotrzebne były na to żadne orzeczenia. Kasiak zaś bał się, że gdy Robaczywka zbadają, zabiorą go od niego i kilka stówek miesięcznie będzie mniej. Tak też życie toczyło się dalej.
Nie pamiętam, kto wymyślił przezwisko Robaczywek. Pewnie ktoś ze starszych klas. Chyba jakaś dziewczyna. Chyba nawet nie złośliwie, ona po prostu powiedziała, że ten chłopak nie jest zły, jest tylko jak owoc, który zaatakowały robaki. Taki Robaczywek właśnie. Wryło mi się to w pamięć straszliwie. Od tamtej pory nie mogłem przestać myśleć o niczym innym, tylko o tym, że tego potwornego chłopaka zżera od środka robactwo. W innych chwilach rzeczywiście widziałem w nim zepsuty owoc, jabłko dajmy na to, które psuje się od środka. I za którymś razem mnie olśniło.
Namówiłem do tego jeszcze dwóch kolegów. Czarek był typem klasowego osiłka, poza tym był to drań i sadysta, uwielbiający znęcać się nad zwierzętami i słabszymi. W zasadzie nie musiałem go namawiać. Zapalił się do tematu, gdy tylko o nim usłyszał. Bartek poszedł ze strachu, bo zagadałem do niego z Czarkiem. Koniec końców było nas trzech, a Robaczywek sam jeden. Nie musieliśmy go do niczego namawiać, w żaden sposób zachęcać. Robaczywek już taki był. Poszedł za nami, bo go zawołaliśmy. Wyciągnęliśmy go daleko za wieś, do popegeerowskich magazynów. Gdy weszliśmy do tego, który został przez nas wcześniej wyznaczony jako miejsce właściwe, Czarek zdzielił Robaczywka tak, że ten aż nakrył się nogami. Jeszcze wtedy nie rozumiał, wszyscy go przecież bili. Przewrócił się i na czworakach szczerzył się do nas. Krew i smarki płynęły z jego rozbitego nosa, a on rżał jak kretyn i łasił się do nas jak pies, patrząc na nas błagalnie tym jedynym, mętnym okiem. Właśnie to oko chyba mnie wtedy tak rozsierdziło. Kopnąłem go w twarz, runął na plecy, a Czarek zaczął już butować go równo z każdego boku. Robaczywek wił się z bólu i strachu na zakurzonej ziemi. Płakał i jęczał coś niezrozumiale.
Bartek zaczął krzyczeć, żebyśmy przestali. Powiedziałem, że jeśli zaraz się nie zamknie, zajmiemy się nim. Nie zamknął się. Uciekł. Nie goniliśmy go, zbyt zajęci kopaniem Robaczywka. Nie wiem, co nas wtedy napędzało. Może to, że on był taki brzydki, taki inny. Był wyobrażeniem wszystkiego, czego się brzydziłem, nienawidziłem i… bałem. Przede wszystkim był zaś taki uległy. Kiedy zrobiliśmy przerwę, żeby złapać oddech, on nie krzyczał, nie uciekał, nie błagał. Patrzył na nas tym skretyniałym okiem i uśmiechał się z nadzieją. Znów łasił się o litość. Nie okazaliśmy jej.
To ja wbiłem mu w oko kawałek szkła. Czarek trzymał jego głowę, żeby się nie wyrwał. Zrobiłem to powoli, z zimną krwią, obserwując, jak białko pęka pod naciskiem ostrza, jak rozlewa się po policzku, gdy bełtam szkłem w oczodole. To ja wydłubałem mu tę kulkę z drugiego oczodołu. Wtedy już wył jak oszalały, miotał się dziko i rozpaczliwie, próbując nam się wyrwać. W pewnym momencie nawet mu się to udało, bo szarpnął się gwałtownie z siłą potęgowaną bólem i uderzył na odlew Czarka. Zerwał się do biegu, skowycząc przejmująco, ale oślepiony, nie uciekł daleko w pełnym gruzu magazynie. Dopadliśmy go błyskawicznie, wściekle przyłożyliśmy mu kilka razy znalezionymi na ziemi kamieniami. Zwiotczał, ale pierś unosiła mu się szybko. Oddychał.
To Czarek poderżnął mu gardło. Tym samym kawałkiem szkła, którym ja wyłupiłem mu oko. Nie było to łatwe, bo szkło nie było już takie ostre, a skóra wbrew temu, co pokazują w filmach, wcale nie jest tak miękka. Nie obyło się bez piłowania i szarpania, darcia tkanki i zgrzytania po kości. To chyba wtedy Robaczywek umarł.
Początkowo nie chcieliśmy mu zrobić krzywdy. Plan był taki, że chciałem tylko sprawdzić, czy rzeczywiście jest on pełen robaków. Nie, nie chodzi mi tu o tasiemce i inne tego typu paskudztwa. Liczyłem, że może rzeczywiście siedzi w nim coś, co da się wydłubać, wykroić, jak z zepsutego jabłka, i wtedy chłopak znów będzie normalny, resztka jabłka będzie jadalna.
Ale kiedy Czarek uderzył, kiedy Robaczywek padł jak ten pies, skamląc i łasząc się, coś we mnie pękło. To kopanie, to okaleczanie… Kiedy puściły mu zwieracze, byłem tak przepełniony obrzydzeniem, że nie mogłem zapanować nad swoją wściekłością. Znęcaliśmy się nad ciałem Robaczywka jeszcze długo. Mieliśmy nóż, który wzięliśmy do wycinania robaków. Nie wiem czemu wcześniej użyliśmy szkła, choć prawdziwe ostrze z hartowanej stali było cały czas w plecaku Czarka. Na pewno wpłynęła na to wściekłość i amok, jaki nas ogarnął. Ale jeśli tak, to czemu wyłupiłem oko tak spokojnie? Dlaczego potem, kiedy rozpruliśmy brzuch Robaczywka, żeby poszukać tam larw lub glist, myśleliśmy dość jasno? Nie zapomnieliśmy o nożu?
Nie wiem.
Złapali nas ludzie z wioski. Bartek ich przyprowadził. Nie mam do niego żalu. Nigdy nie miałem. Przyłapali nas grzebiących się we flakach Robaczywka, zszokowani patrzyli, jak metodycznie, powoli i skrupulatnie wydobywamy z rozprutych trzewi metry jelit, płaty wątroby, worek żołądka. Szukaliśmy robaków. Nie było ich tam.
Od tamtego zdarzenia minęło dwanaście lat. Nie ponieśliśmy żadnych konsekwencji. W naszej wiosce to nic nowego. Robaczywka szukała nasza policja, nic więc nie znaleźli. Szukał go też Kasiak, ale i jemu nic nie powiedziano. A może mu powiedzieli, bo w pewnym momencie odpuścił? Życie potoczyło się dalej. Czarek skończył w kryminale. Po tamtym zdarzeniu jeszcze w podstawówce zdarzały mu się pobicia i napaści, pierwszych gwałtów dopuścił się w gimnazjum. Siedzi już osiem lat. Zostało mu siedemnaście.
Ja wyszedłem na ludzi. Jeżdżę traktorem, zbieram zboże, żyję spokojnie, z dnia na dzień, jak Pan Bóg przykazał. Nie wracam do tamtych zdarzeń nigdy. Wciąż zastanawiam się jednak, czy żyją w nas robaki, które odpowiadają za zło i nieszczęścia. Czy można je z nas wydobyć? Zapobiec problemom? Czy da się je wyciągnąć, wykroić, zanim wywołają tragedię?
Myśli te powracają zawsze, gdy stoję nad łóżeczkiem swojej nowo narodzonej córeczki.