Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krwawe morze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Krwawe morze - ebook

Parne lato 1571 roku. Oblężenie weneckiej twierdzy Famagusta przez wojska osmańskie trwa już prawie rok. Za murami szerzy się głód i epidemia, ludzie są na skraju szaleństwa. Dowódca twierdzy Marco Antonio Bragadin wydaje rozkaz kapitulacji.

Tymczasem w Stambule wrze. Coraz trudniej ukryć nieudolność sułtana i jego świty. Mehmed Pasza Sokollu po raz pierwszy staje do walki z wrogiem, którego nie zna i nie rozumie. Rozpoczyna się nierówna rozgrywka a stawką jest ocalenie Imperium Osmańskiego.

W pałacowym haremie piętnastoletnia Birgül zostaje wplątana w wielką politykę. Wkrótce zmuszona będzie wybierać pomiędzy miłością i lojalnością wobec żony sułtana a duchami przeszłości, które domagają się dopełnienia zemsty.

Intrygi doprowadzą do jednej z największych i najkrwawszych bitew morskich. Bitwa pod Lepanto rozstrzygnie o losach świata.

Maria Paszyńska kolejny raz udowadnia swoją doskonałą formę. Krwawe morze to porywająca powieść dopracowana w każdym calu. Imperium Osmańskie fascynuje, zadziwia i przeraża. Historia przeplata się z fikcją literacką, a w cieniu politycznych knowań i walki o władzę rozgrywają się ludzkie dramaty.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-737-3
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

27 września 1569 – Stambuł – Imperium Osmańskie

1

Miasto płonęło. Łuna bijąca od stojących w płomieniach wielkich stambulskich targowisk przysłoniła księżyc i gwiazdy. Łatwopalne hale, w większości zbudowane z drewna i suszonej cegły, jedna po drugiej rozpadały się z trzaskiem przypominającym dźwięk łamanych kości. Wąskie uliczki Stambułu zalała rzeka lamentujących ludzi, porywająca ze sobą wszystko, co napotkała na swej drodze.

Wielki wezyr Mehmed Pasza Sokollu patrzył na ścianę ognia, niezdolny wykonać żadnego ruchu. W miejscu, w którym stał, wciąż było bezpiecznie, choć i tu czuć już było żar bijący od ognia trawiącego stolicę. Wokół niego gwardia sułtańska, przebywające w Stambule oddziały konnicy oraz słudzy wszystkich wezyrów burzyli kolejne budynki. Należało jak najszybciej usunąć z drogi rozszalałego żywiołu wszystko, czymkolwiek mógłby się pożywić. Drewno, kamienie, stosy towarów i dóbr wywożonych z domów i kramów ładowano na wozy i taczki, a gdy i tych zabrakło, ludzie brali ciężkie ładunki na plecy. Sił dodawała im nadzieja, że w ten sposób zdołają ocalić przed pożogą swoje mienie, znajdujące się w części miasta jeszcze nieogarniętej ogniem.

Pożary, podobnie jak trzęsienia ziemi, często nawiedzały stolicę Imperium. Mieszkańcy Stambułu żyli więc w sprzyjającym zabobonnej pobożności przekonaniu, że na tej ziemi nic nie trwa wiecznie. Większość domostw była zorganizowana tak, by w razie zagrożenia dobytek mógł zostać czym prędzej spakowany i wyniesiony. Interesy prowadzono na prowizorycznych kramach, z góry przeznaczonych na wcześniejsze czy późniejsze zniszczenie. Walka z takim nastawieniem mieszkańców do ich miasta nie była sprawą łatwą. Mimo to w ostatnim czasie udało się przekonać poddanych do konieczności zadbania o bezpieczeństwo stolicy. Nakazano przebudowę wielkich połaci miasta, tak by rozsunąć pchające się na siebie budynki. Zbyt ścisła zabudowa zwiększała bowiem straty nawet przy niewielkich zaprószeniach ognia. Mieszczanie zobowiązani byli także przy każdym domu, zależnie od jego wielkości i budulca, stawiać drabiny i od kilku do kilkudziesięciu beczek z wodą, którą należało stale uzupełniać i udostępniać każdemu, gdyby zaistniała taka potrzeba.

Tym razem jednak wszelkie nadzieje pokładane w środkach ostrożności okazały się płonne. Woda w beczkach skończyła się niemal natychmiast, a rusztowania ustawione przy przebudowywanych gmachach stanowiły łącze, po którym ogień swobodnie przepływał pomiędzy jednym a drugim domem. Nigdy dotąd pożar nie przybrał tak zatrważających rozmiarów.

Niesienie pomocy mieszkańcom dzielnic, które jako pierwsze stanęły w ogniu, utrudniała cisnąca się bezładnie we wszystkich kierunkach ciżba. Ogarnięci paniką ludzie biegali tam i z powrotem, wykrzykiwali imiona najbliższych, zanosili ku niebu błagania lub przeciwnie, pomstowali na los, który stał się ich udziałem. Sytuację komplikowały także stosy przedmiotów leżące wprost na ulicach. Meble, poduszki, materace, dywany, lampy tarasowały przejścia, zmuszały do szukania okrężnych, nierzadko dłuższych dróg. Wielu złorzeczyło ich właścicielom, ale Sokollu rozumiał, że wyrzucając przez okna wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, ludzie ci podejmowali desperacką próbę uratowania swojego skromnego dobytku. Z domu, który miał zostać zniszczony jako następny, wyprowadzano właśnie starca. Jego długa biała broda zlewała się w jedno z idealnie białą koszulą nocną, w którą był przyodziany. Najwyraźniej nie zdążył się ubrać. Sokollu już chciał podjechać i zwrócić uwagę iczoglanów, by nie popędzali starca i pozwolili mu wziąć chociaż kaftan, lecz w tej samej chwili jego uwagę przykuły ręce staruszka. Mężczyzna tulił do piersi kilka opasłych ksiąg, stanowczo zbyt ciężkich dla jego chudych, zmęczonych życiem ramion. W jednej z nich Sokollu zdołał rozpoznać Kanon medycyny Ibn Siny, zwanego przez łacinników Awicenną. A zatem ów stary medyk dany mu czas przeznaczył na zabranie tego, co było najdroższe. Nie dbając o przyodziewek, postanowił ocalić bezcenne źródła wiedzy lekarskiej. Wezyr przywołał jednego z sług i zdjąwszy swój wyszywany złotą nicią płaszcz, kazał oddać go medykowi.

– Panie mój, ogień się zbliża! – wykrzyknął jeden z sipahisów. Jego twarz pokryta była warstwą sadzy, którą znaczyły bruzdami spływające krople potu. – Musisz stąd odjechać.

– Mam przeciwne zamiary – odparł Sokollu, dziwnie pokrzepiony widokiem starca odchodzącego wraz ze swymi księgami w bezpiecznym kierunku.

– Panie mój, tam ludzie umierają na ulicach, stratowani przez sąsiadów! Giną w płomieniach, które wybuchają niespodziewanie w różnych miejscach. Padają jak muchy, uduszeni dymem. Nie możesz tam pójść, nie ty, panie! – nie ustępował kawalerzysta, choć takim zachowaniem mógł narazić się na gniew wielkiego wezyra. – Tam jest piekło.

– „A kto będzie stronić od Niego, ten zostanie najgorszym z ludzi. I palić go będą na wielkim ogniu piekielnym. A w tym ogniu nie ma dlań ni śmierci, ni żywota” – wyrecytował Sokollu, po czym dodał spokojnie: – Błogosławieństwo i moc Allaha osłonią mnie, wierny sługo.

Młodzieniec zrobił minę, jakby chciał się rozpłakać z bezsilności. Nie powiedział już nic więcej. Zacisnął pięści, skłonił się wezyrowi i odszedł ze zwieszoną głową.

Wkrótce gdzieś niedaleko rozległ się ogłuszający huk. Zaraz potem w niebo wystrzelił żółtawy słup ognia.

– Składy konopne płoną! – wykrzyknął któryś z żołnierzy.

Sokollu stał nieporuszony, wpatrując się w płomień górujący nad morzem ognia mieniącym się krwawym blaskiem. Nie było już nocy, mroku dymnego i ciemności, nastała oślepiająca jasność. W uszach rozbrzmiewały mu fragmenty At-Tawrat opowiadające, jak Allah objawił się prorokowi Musie podczas wyjścia Izraelitów z niewoli egipskiej.

„A Pan szedł przed nimi w dzień jako słup obłoku, by ich prowadzić drogą. W nocy zaś jak słup ognia, aby im świecić…” – wyrecytował w myślach wielki wezyr i choć nie był człowiekiem zbyt wierzącym, poczuł lęk przed Bożym gniewem, zsyłającym straszną karę na stolicę. Karę za pychę, niesprawiedliwość i okrucieństwo, które po śmierci Sulejmana Prawodawcy zdawały się opanowywać Imperium Osmańskie. Sułtan Selim był niczym ów faraon ciemiężący lud Boży. Coraz częściej zapominano o praworządności i sprawiedliwości. „Pokój turecki” w całym Imperium, który podczas rozmów z zachodnimi poselstwami Sokollu z lubością porównywał do starożytnej pax romana, był zagrożony. Zachłanność możnych i ucisk biedoty, znudzenie i zgnuśnienie armii, a ponad tym wszystkim władca, który miast – jak nakazuje Koran – opiekować się swą trzodą, dba jedynie o własne przyjemności.

Usłyszał rozpaczliwy kobiecy krzyk. Zadrżał, gdy zdołał odróżnić słowa.

– Gniew Boży! – wołała staruszka, która z odsłoniętą twarzą i obłędem w wielkich oczach biegła w jego stronę, niosąc na rękach zwęglone zwłoki dziecka. – Gniew Boży!

Strażnicy powstrzymali ją. Upadła na kolana i zawodziła, kołysząc się w przód i w tył. Sokollu odwrócił wzrok, po czym spiął konia i spróbował podjechać bliżej ognia, ale tym razem instynkt zwyciężył nad posłuszeństwem wobec jeźdźca. Wierzchowiec szarpnął głową, odwrócił się wokół własnej osi i zarżał, cofając gwałtownie, omal nie zrzucając wezyra. Sokollu poklepał zwierzę uspokajająco po szyi.

– Odprowadź go do stajni i każ mu wydać dodatkową porcję owsa – polecił jednemu ze sług, zsiadając z konia. – I dowiedz się wreszcie, gdzie są janczarzy. Dlaczego nikt nie gasi pożaru? Gdzie jest Cafer Aga?

W odpowiedzi sługa jedynie pokręcił głową, dając znać, że nie wie, co się stało z dowódcą janczarów i jego oddziałami.

– Znajdźcie Cafera Agę – powiedział wezyr i ruszył samotnie pod prąd nadciągającej ludzkiej fali, gnanej strachem.

2

Zwalisty mężczyzna w podartym odzieniu wszedł na dziedziniec miejskiego hammamu. Ciemności panujące wokoło rozjaśniała jedynie srebrzysta poświata księżyca. Nagły powiew wiatru poruszył liśćmi migdałowców rosnących na środku placyku. Ptak skryty dotąd wśród gałęzi z głośnym skrzekiem wzbił się w powietrze. Mężczyzna odczuł ulgę, gdy w podcieniu jednej z arkad ujrzał płomień pochodni. Ruszył w tamtą stronę, lecz gdy był już blisko, łuczywo zgasło, skrywając w ciemnościach wysoką, szczupłą postać.

– Zadanie wykonane, panie – powiedział mężczyzna, starając się brzmieć pewnie.

– Dobrze, bracie, dobrze – pochwalił z czułością przyciszony głos z ciemności.

Był to głos przyjemnej barwy, znamionujący człowieka spokojnego, o łagodnym usposobieniu, nieskorego do uniesień czy złych emocji. Mimo to mężczyzna wzdrygnął się, zdjęty grozą. Ten dobrotliwy głos należał przecież do osoby, przez którą tej nocy w Stambule szalały śmierć i zniszczenie. Podrapał się po głowie i splunął, chcąc dodać sobie odwagi. Zabierze przyobiecany mu trzos srebra i jeszcze tej nocy opuści stolicę, zapominając na zawsze o tym wszystkim.

– Chcesz zapewne zapytać o nagrodę, bracie? – odezwał się znów głos.

Mężczyzna szarpnął głową. Wbił wzrok w ciemność, usiłując dojrzeć osobę skrywającą się w mroku. Nie widać było jednak nawet zarysów postaci. Tylko ów głos świadczył o tym, że był tu ktoś jeszcze. W głowie mężczyzny zaczęły pojawiać się przerażające myśli. Wszystkie opowieści o złych duchach krążących po ziemi na zgubę dusz ludzkich zdawały się ożywać w ciemnościach nocy, która w podrażnionej wyobraźni zdawała się gęstnieć z każdą chwilą. Ogarnęły go wątpliwości, czy dobrze zrobił, zgadzając się przyjąć to zlecenie. Obiecano mu wprawdzie sowitą zapłatę w kruszcu, a i zadanie nie wyglądało na niebezpieczne. Zaraz po zapadnięciu zmroku miał cisnąć pochodnię w jeden z magazynów w dzielnicy żydowskiej, ściśle określony, wskazany w liście, który otrzymał. Upewniwszy się, że budynek zapłonął, miał oddalić się tak, by nikt go nie zauważył, i przybyć do tego – położonego nieco na uboczu – hammamu. Nie spodziewał się, że od jednego magazynu w płomieniach może stanąć pół miasta. Wyrzuty sumienia obudziły irracjonalny strach. Może dał się wplątać w jakieś intrygi ifrytów? Wymacał pod koszulą zawieszony na rzemieniu amulet z imionami świętych i zacisnąwszy na nim palce, zaczął pospiesznie szeptać sury chroniące przed złem. Choć stał na dworze, poczuł, że brakuje mu powietrza. Serce załomotało mu w piersi, a na czoło wystąpiły krople potu.

– Nie obawiaj się. – Głos zdawał się przybliżać. – Słusznie postąpiłeś i czeka cię zapłata godna twych zasług.

Czerń nocy pozostała nieporuszona. Mimo to mężczyzna czuł narastający lęk. Wiedziony instynktem, cofnął się gwałtownie, jakby groziło mu jakieś niewidzialne niebezpieczeństwo. Jego stopa zaczepiła o kamienny podest. Zachwiał się i upadł. W tym momencie z ciemności wyłoniła się ręka dzierżąca sztylet. Mężczyzna otworzył usta, by krzyknąć, lecz żaden dźwięk nie zdążył wydostać się z jego krtani. Z rozpłatanego gardła trysnęła krew. Wyraz szeroko otwartych oczu mężczyzny był jak niemy krzyk przerażenia. Nic nie zmąciło ciszy panującej na dziedzińcu łaźni. Postać cofnęła się w mrok.

– Już tylko czterech. – Głos, który odbił się echem od zdobionych ceramiką ścian, utracił całą dobrotliwość, był zimny jak stal. – Czterech.

3

Języki ognia pląsały pomiędzy kolejnymi budynkami, które natychmiast stawały w płomieniach, jakby po to jedynie zostały wzniesione, by goreć. Piekielne pocałunki rozprzestrzeniały pożar w zatrważającym tempie. Janczarów, do zadań których w czasie pokoju należała walka z pożogą, wciąż nie było. Sokollu czuł, że zmęczenie osłabia mu członki. Zakrył twarz chustką, lecz mimo to gryzący dym wdzierał się do wnętrza jego ust i nosa, utrudniając oddychanie i jeszcze bardziej go osłabiając.

Przystanął z pustym wiadrem w dłoni. Kręciło mu się w głowie. Zdjął chustkę i zwrócił twarz w stronę, z której wiał wiatr. Spróbował zaczerpnąć świeżego powietrza, jednak zamiast życiodajnego orzeźwienia podmuch przyniósł jedynie kłęby czarnego dymu. Wielki wezyr oparł dłonie na kolanach i zaniósł się kaszlem.

– Panie mój!

Sokollu odwrócił się. Oczy mu łzawiły, rozmazując i tak ledwo widoczny w smolistej mgle świat.

– Panie mój!

Dopiero po chwili zobaczył Feridun Beja biegnącego w jego stronę. Na twarzy sługi malował się niepokój.

– Mów, przyjacielu! – wychrypiał wezyr.

Otarł usta i mimo trudności z oddychaniem wyprostował się.

– Twój zięć, Cafer Aga, leży z gorączką i od dwóch godzin wymiotuje krwią – rzekł Feridun Bej.

– Otruty? – zapytał szybko Sokollu, do głębi przejęty otrzymaną wiadomością. Cafer Aga był bowiem nie tylko dowódcą stambulskich janczarów, lecz także jego zięciem i przyjacielem. Niedyspozycja najważniejszego z dowódców w dniu, gdy w stolicy szalał ogień, mogła zaś przynieść wyłącznie kolejne nieszczęścia.

– Medyk nie jest pewny. Powiedział, że nigdy dotąd nie widział czegoś podobnego.

– Przeżyje?

Feridun Bej spuścił wzrok.

– Nie wiadomo, mój panie.

– Niech Bóg miłosierny ma go w swej opiece – rzekł Sokollu.

Nowa fala grozy otrzeźwiła go. Zmęczenie odeszło.

– A janczarzy? – zapytał znów.

Feridun Bej pokręcił głową.

– Dowiedzieli się o chorobie swego dowódcy, panie, mimo to na wieść o pożarze, nie czekając na rozkaz, opuścili koszary.

– Gdzie zatem są?! – wykrzyknął Sokollu, którego wypadki tej nocy coraz bardziej niepokoiły.

– Wszędzie. – Feridun Bej wskazał na płonące miasto.

– Mów jaśniej – nakazał wezyr, a widząc, że niszandży zastanawia się nad odpowiedzią, dodał: – Byle prędzej, nim strawi nas ogień.

– Panie mój, do pałacu napływają lamenty pokrzywdzonych. Janczarzy wpadają w płomienie z odwagą godną żołnierzy sułtana, lecz nie robią tego, by ratować ludzi i mienie. – Feridun Bej ściszył głos. – Wdzierają się do karczm i zajazdów, upiją się winem, po czym grupami udają się na żer. Niewolą kobiety. Okradają domy i składy, mordując tych, którzy im się sprzeciwiają, wszystkich pragnących ocalić to, czego nie strawił ogień. Dobra pozostawione przez żołnierzy rozkradają szabrownicy. Przemoc szerzy się niemal równie szybko jak płomienie. Zamęt i obłąkanie przejęły władze nad miastem.

– Niech Bóg czuwa nad nami tej nocy… – szepnął Sokollu.

Bunt janczarów nie zaskoczył go tak bardzo, jak skala ich przewinień i samowoli. W koszarach od dawna wrzało. Nierozwiązywane w czasie pokoju formacje wojskowe stacjonujące w stolicy przysparzały sporo kłopotów. Wynajdowano dla nich rozmaite zajęcia, zlecano utrzymywanie porządku na ulicach, ochronę mienia państwowego, patrolowanie targowisk, jednak spacerowanie po mieście nie mogło dostarczyć bitnym mężczyznom satysfakcji i emocji równych z wojennymi. Poza tym było ich zbyt wielu, by każdy mógł dostać jakieś zadanie. Rozjątrzonych przedłużającą się bezczynnością janczarów coraz trudniej było utrzymać w ryzach. Co chwilę wybuchały spory i bijatyki, mimo to Caferowi Adze udawało się nad nimi zapanować. Tej nocy, pozbawieni silnej ręki swojego dowódcy, postanowili dać upust frustracji. Zatracili się w rozpaczy, pewni, że ogień zatuszuje ślady popełnionych przez nich zbrodni. Sokollu był już nieomal pewny, że Cafer Aga nie zachorował przypadkowo, a to z kolei na nowo roznieciło jego obawy, że i pożar nie jest wynikiem zwykłego zrządzenia losu. Wydarzenia tej nocy przebiegały według ściśle określonego scenariusza. Musiał tylko odkryć, kto jest jego twórcą, a nade wszystko – co nim powodowało.

– Derwisze wykrzykują na rogach ulic, że tej nocy Bóg odwrócił się od Stambułu, panie – kontynuował Feridun Bej. – Mówią, że to kara za sprzymierzanie się z niewiernymi, że wszystkiemu winni są żydzi i chrześcijanie rzucający klątwy na święte Imperium Osmańskie. Przed godziną janczarzy, otumanieni trunkiem i zawodzeniem derwiszów, złapali chrześcijańskiego kupca i ukrzyżowali go.

– Może to tylko pogłoski? – Sokollu starał się zachować jasność umysłu, choć oddychanie przychodziło mu z coraz większym trudem.

– Na własne oczy widziałem tego nieszczęśnika przybitego do krzyża. – Głos Feridun Beja się załamał. – Drewno zajęło się ogniem, a on krzyczał przeraźliwie, błagając o miłosierdzie, którego mu poskąpiono. Ludzie mówią o tysiącach zabitych. Poczynają szemrać przeciwko sułtanowi, który nie przyszedł im z pomocą.

Wielki wezyr popadł w zadumę. Wiedział, co powinien zrobić. W Stambule był tylko jeden człowiek, który cieszył się wystarczającym autorytetem wojska, by okiełznać rozszalałych janczarów i przynajmniej część z nich zmusić do posłuszeństwa. Mimo to odwlekał moment wydania rozkazu, świadom, że korzyści zeń płynące mogą się okazać niewspółmierne do późniejszych kłopotów.

– Pędź do seraju Siyavuşa Paszy – powiedział wreszcie. – Przekaż mu, że został mianowany agą janczarów i ma przybyć czym prędzej, by zaprowadzić porządek w szeregach swoich podwładnych.

Zaskoczony Feridun Bej dłuższą chwilę milczał. Wiedział, że wielki wezyr nie darzył sympatią Siyavuşa. Butny i chorobliwie ambitny pasza, w którym skłonności do brawury nierzadko brały górę nad rozsądkiem, należał do zwolenników Lala Mustafy, krewnego i zaciekłego wroga wielkiego wezyra. Oddanie mu dowództwa nad janczarami mogło w przyszłości zagrozić rządom, a nawet osobistemu bezpieczeństwu Sokollu. Nadanie godności Siyavuşowi Paszy było tym większym poświęceniem, że Sokollu wysoko cenił Cafera Agę.

– Panie mój… – zaczął, chcąc odwieść wezyra od tego zamysłu.

Sokollu pokręcił głową, nakazując mu milczenie.

– Nie mamy wyboru, Feridunie. Lada chwila zbrodnie janczarów wyjdą na jaw i nie sposób będzie ich usprawiedliwić walką z żywiołem. Wówczas gnani rozpaczą, zagubieni mieszkańcy Stambułu gotowi będą zwrócić się przeciwko władzy, i nawet autorytet sułtana na nic się zda. Zdesperowani ludzie, którzy stracili najbliższych i dorobek całego życia, zdolni są do popełnienia każdego czynu, do dokonania każdej zbrodni, byle czymś zagłuszyć ból w sercach. Prędzej czy później znajdzie się ktoś, kto zdoła pokierować ich gniewem i zagrozić Imperium. Być może jest już za późno, lecz musimy przynajmniej spróbować.

Feridun Bej z szacunkiem skinął głową.

– Będzie, jak rozkazałeś, mój panie.

– Potem udasz się do Topkapı. Zażądaj spotkania z Esterą Kalfą i nie rozmawiaj z nikim innym. Powiedz jej, że złoto i chleb są niezbędne, by uspokoić lud. Tylko sułtanka Nurbanu będzie w stanie nakłonić Selima, by otworzył skarbiec. I módlmy się, by jej się powiodło.

4

Nad ranem ugaszono pożar. Jasność świtania obnażyła rozmiar klęski spowodowanej przez żywioł i ludzką chciwość. Wycieńczony Sokollu padł na kolana i patrzył na wciąż tlące się jeszcze pojedyncze płomyki, syczące złowieszczo, ilekroć ktoś polewał je wodą. Ruiny osmalonych magazynów i domów parowały, wypełniając szarość przedświtu zasłoną białego dymu.

„Gniew Boży!” – jęk staruszki rozbrzmiał w jego uszach.

Jednak nim trwoga na nowo zdołała zawładnąć sercem wezyra, wzeszło słońce, a wraz z jego promieniami powrócił rozsądek.

– Gniew Boży? – zapytał samego siebie. – A może ludzki?

Począł znów się zastanawiać, kto mógłby zyskać na spaleniu targowisk kupców handlujących na Morzu Śródziemnym. Mówiono, że pożar wybuchł w dzielnicy żydowskiej, lecz wiatr niemalże natychmiast poniósł ogień w stronę rewirów weneckich. O ile pożar w Balat mahallesi udało się ugasić, nim zdołał poczynić większe szkody, o tyle w dalszych częściach miasta żywioł okazał się o wiele trudniejszy do powstrzymania. Zarzewia ognia pojawiały się jednocześnie. Ludzie powiadali, że to wiatr roznosił iskry, lecz choć było to prawdopodobne, Sokollu nie był przekonany. Patrzył przed siebie na morze zgliszcz, trawiony nieznośnym przeczuciem, że coś umyka jego uwadze. Przed laty nauczył się ufać swojej intuicji, a ta nigdy dotąd go nie zawiodła.

– Patrzę i nie widzę – mamrotał do siebie poirytowany.

Naraz usłyszał tętent końskich kopyt. Powietrze wciąż drżało od żaru, czyniąc wszystko wokół niewyraźnym. Sokollu przetarł zmęczone oczy i ujrzał Yasefa Nassiego, portugalskiego żyda, bankiera, który nie miał sobie równych, jeśli szło o schlebianie innym. Nassi miał prawdziwy talent do rozpoznawania ludzkich słabości. Zgrabnie nimi manipulując, potrafił wedrzeć się do wnętrza człowieka i dyrygować nim według uznania w celu zaspokojenia własnych potrzeb. Nassi od czasu do czasu pojawiał się na sułtańskim dworze jeszcze za panowania Sulejmana Prawodawcy, lecz ów nie dał się zwieść jego sztuczkom. Nieczuły na dworskie komplementy i drogie prezenty, odnosił się do nowo przybyłego z dużym dystansem, nigdy nie zaprosił go na audiencję, nie dopuścił przed swe oblicze. Widząc to, Nassi, który pragnął pozostać blisko dworu, zaniechał prób zdobycia względów potężnego władcy przy pomocy kurtuazyjnych manipulacji i rozpoczął wielką akcję wspierania rozwoju tureckiego handlu zagranicznego. Był w tym tak skuteczny, że Sulejman, podążając za wskazaniami swych doradców, w uznaniu za zasługi żyda dla skarbca Imperium obdarzył go namiastką zaufania, z którego Nassi skwapliwie korzystał, pomnażając majątek sułtana, a przy okazji własny. Swoje prawdziwe talenty w pełni objawił, wspierając Selima w walce z Beyazıtem. To on, już po straceniu księcia, przywiózł Selimowi do Kütahyi podarunek od ojca w postaci stu pięćdziesięciu tysięcy złotych dukatów weneckich i drogocennych klejnotów o wartości trzydziestu tysięcy srebrnych akcze. Niebagatelną część tej sumy udało mu się, wyjeżdżając, zabrać z sobą do Stambułu jako prezent od księcia Selima. Potrafił bezbłędnie odczytywać tęsknoty, kompleksy i pragnienia przyszłego władcy, nim jeszcze on sam zdał sobie z nich sprawę. Dzięki tym umiejętnościom w krótkim czasie Nassi, człowiek znikąd, wygnany ze swojego kraju, zdołał zaskarbić sobie przychylność szehzade i jego świty, do tego stopnia, że gdy Selim został sułtanem, mianował go księciem Naksos i dwunastu wysp archipelagu Cyklady na Morzu Egejskim oraz zasięgał jego rady, nierzadko z pominięciem dywanu. Sokollu słyszał niejednokrotnie, jak dworzanie nieprzychylni nieudolnemu sułtanowi szeptali, że nie zje on ani nie wypije niczego, co nie zostało przywiezione z pałacu Nassiego i nie zostało przezeń wpierw zaaprobowane.

Nassi zadbał także, o czym w wielkim sekrecie donosił wezyrowi defterdar majątku osobistego Selima, by pogrążyć sułtana w długach. W jego bankach granice zadłużenia władcy były stale i dyskretnie przesuwane. Nassi powiększał kwoty jednak tak nieznacznie, że Selim machał ręką na ostrzeżenia defterdara, mówiąc, że nie będzie się z przyjacielem kłócił o akcze. „Wprost przeciwnie – mawiał – zamierzam je dobrze spożytkować”. Tym sposobem sprytny Nassi związywał uwielbiającego zbytki Selima nie tylko emocjonalnie, lecz i finansowo.

Sokollu widział w nim człowieka niepozbawionego talentu i w równym stopniu zdemoralizowanego, którą to cechą nie wyróżniał się specjalnie spośród zwyrodnialców, jakimi byli w znacznej większości osobiści doradcy sułtana. Wezyr gardził nim na równi z pozostałymi, choć doceniał jego zręczne lawirowanie pomiędzy przedstawicielami odmiennych poglądów i umiejętność odnajdywania wspólnych mianowników, by doprowadzić do porozumienia. Zwykle jedyną osobą, która nie musiała iść na żaden kompromis, był sam Nassi, ale inni zdawali się tego nie dostrzegać, zadowoleni z tego, co im się dostało. Sokollu wyczuwał, że Nassi skrywa jakąś tajemnicę, i choć wysyłał zapytania w różne zakątki świata, chcąc poznać prawdę, nie udało mu się dotąd ustalić nic konkretnego. Wszyscy powtarzali, że Yasef Nassi to zamożny żyd, który jak inni wyznawcy prawa mojżeszowego musiał uchodzić z katolickiej Portugalii, gdy praktykowanie judaizmu zostało oficjalnie zakazane. Nic więcej, ani słowa o ojcu czy matce, korzeniach, rodzinnym mieście, nic o sposobie, w jaki dorobił się znacznego majątku, z którym przybył do Stambułu. Pytania pozostawały bez odpowiedzi, biała plama przeszłości, której nijak nie dało się zapełnić treścią. Sokollu był przekonany, że tam właśnie kryje się klucz do zrozumienia Nassiego. Na co dzień jednak nie zaprzątał sobie myśli jego osobą, tak jak nie rozmyślał o reszcie intrygantów otaczających Selima.

Widok czystego, wypoczętego Nassiego, ubranego w jasny, bogato wyszywany kaftan, jadącego powoli na śnieżnobiałym rumaku po cmentarzysku, w które zmienił się tej nocy Stambuł, wzbudził w wielkim wezyrze odrazę.

– Ja i moi słudzy jesteśmy na twoje rozkazy, panie – rzekł Nassi bez przywitania i skłonił się pokornie przed Sokollu. Nie zsiadł jednak z konia, spoglądając na wezyra z góry.

– Spóźniłeś się – zdołał odpowiedzieć wezyr, w sercu którego nagle wezbrała zimna furia. Podrażniony zmęczeniem i wydarzeniami minionej nocy umysł nie był w stanie podążyć drogą rozsądku. Choć Sokollu nie zwykł zniżać się do okazywania emocji, zwłaszcza wobec nieprzyjaciół, tym razem był zbyt wyczerpany. Nie zdołał utrzymać ich na wodzy i dał upust trawiącej go żółci.

– Czyżby twoi słudzy czekali z przekazaniem ci wieści o pożarze miasta, aż zażyjesz wystarczająco dużo snu, by nie ponieść uszczerbku na urodzie?

Brzydka twarz Nassiego wykrzywiła się jeszcze bardziej w usłużnym uśmiechu.

– Panie mój, przybyłem, skoro tylko otrzymałem wieści – odparł, udając, że nie wyczuwa ironii czającej się w głosie wezyra.

– Nie musiałeś na nie czekać. Wystarczyło wyjrzeć przez okno i samemu osądzić po jasności tej nocy, iż w mieście nie dzieje się najlepiej.

– Masz słuszność, mój panie. Jestem jednakże człowiekiem zbyt zajętym za dnia, by wieczorami, miast paść na łoże, oddawać się przyjemności, jaką niewątpliwie jest oglądanie sułtańskiej stolicy skąpanej w księżycowej poświacie.

Sokollu szarpnął głową. Dawno już nikt nie pozwolił sobie obrażać go tak otwarcie. Ich oczy się spotkały. Wtenczas Sokollu pojął, że jego przeczucia były słuszne. Oto bowiem miał przed sobą człowieka, ze spojrzenia którego biła radość tak ogromna, iż nie zdołał jej ukryć. Był pewien, że Nassi wiedział o pożarze i świadomie nie pospieszył z pomocą.

W dodatku człowiek ów był tak mocno przekonany o tym, że nic nie jest w stanie zagrozić jego bezpieczeństwu i pozycji, że śmiał urągać wielkiemu wezyrowi, gdy ten zarzucił mu zaniedbanie. Nassi za bardzo urósł w siłę. Tym jednak wezyr zamierzał zająć się później. Najważniejsze było odkrycie związków żyda z nocną tragedią.

Muszę się dowiedzieć, co ma z tym wspólnego i dlaczego to zrobił, pomyślał Sokollu. Być może odpowiedź na to pytanie wskaże mi ostateczny cel działań Nassiego, bo z pewnością nie było nim tylko spopielenie miasta…

5

On coś przeczuwa, pomyślał Nassi, popijając najprzedniejsze weneckie wino, gdy znalazł się znów w komnacie swego pałacu położonego tuż nad Bosforem, kolejnego hojnego daru od sułtana Selima. Kto wie, czy wezyr nie domyśli się prawdy…

Poranne spotkanie z Sokollu sprawiło, że po raz pierwszy od dawna poczuł coś na kształt niepokoju. Wielki wezyr był świadom względów, jakimi sułtan Selim darzył Nassiego, lecz zdawał się je ignorować. Pozwolił, by Nassi odczuł pogardę, jaką wobec niego żywi, nie martwiąc się o to, że urazi sułtańskiego faworyta. Nie to jednak niepokoiło przedsiębiorczego żyda. Przywykł do tego, że ludzie mający się za szlachetnych, oddanych idei, prawdziwie rycerscy, jak zwykli mawiać Frankowie, spoglądają na niego z góry – miast wizjonera, jakim był, dostrzegają jedynie pochlebcę, łgarza i intryganta. Martwiło go spojrzenie Sokollu, przez które zyskał dziwną pewność, że wezyr dowie się, iż to właśnie on, Yasef Nassi, zlecił podpalenie miasta.

Wzdrygnął się na wspomnienie przenikliwego wzroku wezyra, który zdawał się czytać zamysły jego serca niczym karty otwartej księgi. Sokollu go przejrzał, lecz zachował tę wiedzę dla siebie.

Skoro się domyśla, to czemu milczy? – pytał samego siebie Nassi po raz nie wiadomo który tego dnia. Dlaczego nie rzucił oskarżenia, nie zadał jakiegokolwiek pytania, którym zdradziłby swoje przypuszczenia? Dlaczego?

O poranku ich rozmowę przerwało pojawienie się Feridun Beja z rozkazami, by wielki wezyr niezwłocznie udał się do Topkapı.

Może czymś by się zdradził, gdyby nie nadeszło sułtańskie wezwanie? – kontynuował rozmyślania, wpatrując się w falującą od drżenia jego dłoni taflę wina w kielichu.

Jeśli było coś, co mogło wytrącić Nassiego z równowagi, była to z pewnością niepewność reguł toczącej się gry. Spokój ducha zapewniała mu bowiem świadomość, że to on jest panem sytuacji i on tworzy zasady rozgrywek, rozdaje pionki, wyznacza role, dając pozostałym graczom jedynie pozory samodzielności. Sokollu był inny. Nassi nie mógł go rozgryźć. Przeciwnik, który niczym nie zdradza swoich myśli i zamiarów, jest najtrudniejszy do pokonania.

Już od wielu dni sen z powiek spędzał mu także żelazny upór wezyra, by mimo wszystko utrzymać dobre stosunki Imperium Osmańskiego z Wenecją. Nassi zazgrzytał zębami na wspomnienie wieści, którą niedawno przyniósł mu jeden z jego szpiegów, że Sokollu prowadzi korespondencję nie tylko z samym weneckim dożą, lecz także z Marcantoniem Bragadinem, zarządcą floty wyspy.

Yasef kilkakrotnie próbował przekonać sułtana, że podobne relacje z chrześcijanami nie służą interesom Imperium, ale Selim – mimo wyraźnego braku sympatii wobec Mehmeda Paszy Sokollu – nie odważył się nie zgadzać z jego zdaniem, a w sprawach polityki ufał mu niemal bezgranicznie.

Wielki wezyr stanowił realne zagrożenie. Był w stanie zrujnować plan, który Nassi misternie realizował od ponad dwudziestu lat. Teraz, zbyt blisko celu, nie mógł pozwolić, by ten człowiek udaremnił jego zamiary.

Nassi odstawił kielich, w zamyśleniu złożył dłonie i oparł brodę na opuszkach długich, kościstych palców. Uśmiechnął się groźnie, tak że jego oczy zwęziły się w cieniutkie szparki.

– Dobrze, bardzo dobrze – zamruczał do siebie. – Doczekałem się wreszcie godnego przeciwnika. Ach, jaka szkoda, że Sokollu nigdy nie opowie się po mojej stronie! Moglibyśmy razem dokonać wielkich rzeczy.

Wziął do ręki oprawiony w ramę z czystego złota niewielki portret Sulejmana Prawodawcy, sporządzony na specjalne zamówienie przez włoskiego malarza. Nigdy nie poznał Sulejmana osobiście. Niemniej wyobrażał go sobie właśnie tak, jak był sportretowany, jako uosobienie siły, majestatu i mądrości. Portret miał być podarunkiem dla sułtana Selima. Islam zabraniał wprawdzie wykonywania podobizn ludzi, by nie sprzyjać bałwochwalstwu, co doprowadziło do tego, iż w kulturze muzułmańskiej rzeźba i malarstwo niemal nie istniały, lecz przepisu tego od stuleci przestrzegano wyłącznie teoretycznie. Sam sułtan Selim miał zresztą nadzwyczaj swobodny stosunek do przepisów islamu. Nie należało zatem obawiać się negatywnej reakcji z jego strony. Wszak czyż religia nie zakazywała muzułmanom także picia wina i palenia haszyszu czy zaniedbywania modlitw, które to zakazy sułtan Selim łamał przynajmniej kilka razy dziennie? Nassi był pewien, że jego drogocenny podarunek spotka się z życzliwym przyjęciem.

Artyści Wschodu omijali religijne obostrzenia i dawali upust swojej inwencji w przejętym od Persów stylu miniaturowym. Miniatury, operujące językiem symboli i fantastycznych wizji, były bowiem traktowane jako dopełnienie ważniejszej dziedziny sztuki, jaką była kaligrafia, a co za tym idzie, wśród wykształconych muzułmanów – zwłaszcza przedstawicieli intelektualnej teologii – spoglądano na nie łaskawszym okiem. Były wszelako tylko drobiazgiem, niewiele znaczącym dodatkiem. By jednak nie siać zgorszenia i nie wzbudzać podejrzeń przesądnych poddanych, owych dzieł nie pokazywano nigdy szerszej publiczności. Kunsztowne miniatury nierzadko przedstawiające ludzi i zwierzęta podziwiano więc niemal wyłącznie w zaciszach pałacowych komnat. Ściany meczetów, bibliotek, łaźni, budynków wakfów i medres zdobiły zaś jedynie ornamenty roślinne, abstrakcyjne formy geometryczne i wszechobecne arabeski bez końca i początku – symbol poszukiwania tego, co nieskończone. Oprócz tego powszechną ozdobą wnętrz i elewacji budowli miast muzułmańskich były wspaniale wykaligrafowane wersety z Koranu. Wszelkie zdobienia miały być wyrazem fantazji twórców, nie zaś odwzorowaniem rzeczywistego świata, w szczególności świata istot żywych.

Nassi uwielbiał miniatury. Najważniejszą przyczyną owego uwielbienia były oczywiście względy praktyczne. Miniatury stanowiły doskonałą inwestycję. Dzieła znanych miniaturzystów perskich z Behzadem z Heratu na czele były towarami wielce cenionymi w Imperium Osmańskim i osiągały wśród stambulskich mecenasów sztuki zawrotne ceny. Dodatkowo był to towar, który można było bezpiecznie transportować, nie narażając się na jego utratę podczas napaści na szlaku. Koczownicy kradli niemal wszystko. Nie gardzili żywnością, trunkami, naczyniami, narzędziami, tkaninami, a nade wszystko złotem i kosztownościami. Yasef słyszał, że kiedyś kupcom karawany zmierzającej do Isfahanu skradziono nawet końskie podkowy. Dzieła sztuki nie stanowiły żadnej wartości dla wędrownych rabusiów. Była to zatem lokata bezpieczna i gwarantująca wysoki zysk.

Tkwiło w tym jednak coś jeszcze. Nassi darzył uwielbieniem wszystko, co kryło w sobie tajemnicę. Lubował się w zagadkach, rebusach, szaradach. Miniatury nie były dla niego wyłącznie piękną, staranną i pełną detali ilustracją czytanej historii; zawierały zwykle ukrytą treść, którą mogli odczytać jedynie ludzie wtajemniczeni, znający język symboli.

Mimo to teraz z przyjemnością podziwiał teraz obraz namalowany w tradycyjnym europejskim stylu. Znać było w nim talent i rzemieślniczy warsztat jego twórcy, wykształconego w najsłynniejszych pracowniach włoskich pod okiem florenckich i weneckich mistrzów malarskich.

Wpatrywał się w błyszczące od farby olejnej oczy zmarłego sułtana i zastanawiał, co sprawiło, że Sokollu był mu tak fanatycznie oddany, nawet teraz, gdy Sulejman nie żył już od kilku lat.

Przecież muzułmanie nie oddają przesadnej czci przodkom, rozmyślał. Skąd więc u niego ten sentymentalizm? Może w głębi duszy nadal pozostał bałkańskim Słowianinem? Wszak oni znani są z tego, że często rozsądkowi przeciwstawiają głos serca, i to on zwykle zwycięża. Powiadają, że Sokollu złożył jakąś przysięgę Sulejmanowi. Wobec nieudolności nowego sułtana pewnie czuje się ostatnim obrońcą Imperium. Cholerny sentymentalizm.

Dłonią strojną w pierścienie, z których każdy przybrany był kamieniem wielkości orzecha, sięgnął znów po kielich z winem. Metal stuknął o metal, wydając przyjemne brzmienie. Nassi z lubością spojrzał na światło odbijające się w rubinach i szafirach, zdobiące kielich kolorową mozaiką. Bogactwo już miał. Teraz potrzebował władzy, by móc doprowadzić do końca swój plan, którego przedostatnim aktem miała być zemsta. Upił łyk wina i rzucił ostatnie spojrzenie na portret Sulejmana.

– Cóż, szkoda, wielka szkoda – westchnął ponownie, wstając z otomany. – Skoro nie mogę uczynić z Sokollu sprzymierzeńca, będę musiał się go pozbyć. Przetrwa ten, kto potrafi sam ukształtować swój los. I być cierpliwym. Wojna z Wenecją musi wybuchnąć.

Podszedł do ławy, sięgnął po inkaust i pergamin. Chwilę rozmyślał nad wyborem adresata pierwszego listu, tego, kogo zamierzał obrać swym głównym sprzymierzeńcem w walce z wielkim wezyrem. Wreszcie pióro skrobnęło o pergamin, a Yasef Nassi napisał po osmańsku:

„Do Lala Mustafy Paszy…”

Ciąg dalszy w wersji pełnejSierpień 1524 Kadiluk Wyszegradzki – Bośnia

IMPERIUM OSMAŃSKIE

1

Niewysokie, jasne wieżyczki cerkwi Wniebowstąpienia Pańskiego odcinały się na tle ciemnozielonych pagórków. Zasadzone wzdłuż drogi prowadzącej ku świątyni krępe drzewka, uginające się pod ciężarem niezebranych jeszcze owoców, tworzyły malowniczą alejkę. Delikatny wietrzyk wprawiał liście w drżenie i rozsiewał wokół świeży zapach owoców. Wśród gałęzi, skryte przed ludzkim wzrokiem, monotonnie bzyczały dziesiątki owadów. Tu i ówdzie w powietrze wzbijały się wielobarwne motyle.

Nagle senną atmosferę krajobrazu letniego bałkańskiego popołudnia zburzyła grupa konnych. Jeźdźcy z hukiem dziesiątków kopyt zjechali ze wzgórza i wpadli pomiędzy drzewa, wzbijając w powietrze tumany rdzawego kurzu. Pędzili przed siebie, nie rozglądając się na boki, z oczami utkwionymi w szczyt wzgórza, gdzie w falującym od gorąca powietrzu majaczył niewyraźny kształt świątyni. W ich ruchach dało się wyczuć napięcie drapieżników, które zbyt długo polują na swoją ofiarę. Byli w drodze od wielu godzin. Za każdym kolejnym pagórkiem wydawało się im, że cel podróży jest już blisko, że od stóp wzgórza klasztornego dzieli ich zaledwie kilka chwil niezbyt forsownej jazdy, jednak szybko okazywało się, że było to tylko złudzenie, jakby i ukształtowanie terenu chciało ich powstrzymać, zmusić, by zawrócili z obranej drogi, zostawili ten mały, nieważny dla nikogo poza jego mieszkańcami zakątek bałkańskiego świata w spokoju.

Jeźdźcy pozostawali jednak niewzruszeni. Gnali w tamtą stronę, nawet na chwilę nie zwalniając tempa, ignorując odległość, zmęczenie i piętrzące się trudności. Mimo pośpiechu w ich zachowaniu czy ruchach nie było ani nerwowości właściwej posłańcom wiozącym ważne wieści, ani strachu uciekinierów. Twarze jeźdźców nie wyrażały żadnych emocji – były zimne i obojętne, choć ciała mieli naprężone do granic możliwości, jak cięciwy łuków gotowych do strzału.

Mimo upału na okolicznych polach trwały żniwa. Ścinane zboża z suchym szelestem opadały na ziemię. Słychać było jedynie świst ostrzy i donośne nawoływania wieśniaków, ułatwiające im podtrzymanie rytmu sianokosów. Gdy jeźdźcy pojawili się na horyzoncie, zapadła cisza. Żniwiarze jeden po drugim rzucali kosy w wysokie łany, spuszczali wzrok, żegnali się, zdejmowali czapki i starali się czym prędzej usunąć z pola widzenia konnych. Tylko brudne, półnagie dzieci, nie zważając na ostrzeżenia rodziców, wdrapywały się na drzewka owocowe, by z ukrycia podejrzeć niecodzienne zjawisko, jakim była kolorowa kawalkada wyłaniająca się z kurzawy. Jednak ku wielkiemu niezadowoleniu malców, konni przejechali spiesznie wzdłuż pól ani razu nie spojrzawszy w górę. Po chwili jedynym dowodem na to, że kiedykolwiek tędy przejeżdżali był pył, opadający na spieczoną od słońca piaszczystą ścieżkę, i kilkanaście jabłek roztrzaskanych pod naciskiem końskich kopyt.

Zza kolejnego wzgórza wyłoniła się całość zabudowań klasztornych monastyru Mileševa, serbskiego centrum kultury i milczącego oporu przeciw władzy osmańskiej. Kopuły cerkiewne lśniły w popołudniowym słońcu. Ów łagodny wietrzyk, przyjemnie chłodzący zmęczone upałem ciała konnych i ich wierzchowców, przyniósł szmer pobliskiego potoku, szum drzew i coś jeszcze, inne, dawno niesłyszane dźwięki.

Wysoki, zgrabny mężczyzna, którego głowę zdobił śnieżnobiały turban z kilkudziesięcioma rubinami, wysunął się nieco przed czoło kawalkady. Miał miedzianą cerę, delikatne, choć zarazem niezwykle męskie rysy. Spiczasta, ciemna broda dodawała mu urody i powagi. Ubrany był w wielobarwne szaty, mimo wysokiej temperatury zakrywające niemal każdy skrawek jego ciała. Mężczyzna zmrużył oczy i nie przerywając jazdy, próbował wychwycić, czym były owe zakłócające melodię przyrody tony. Niespodziewanie, jakby w odpowiedzi na jego zainteresowanie, dźwięk stał się głośniejszy i wyraźniejszy, do pierwszego dołączyły dziesiątki innych. Delikatne, chłopięce głosy, niesione przez wiatry i skalne echo, wypełniły okolicę. Śpiew był czysty i pełen mocy, z którą śpiewać potrafią tylko małe dzieci, niewinne dusze wielbiące swojego Boga.

Mężczyzna gwałtownie wstrzymał konia. W ślad za nim mechanicznie – jak trybiki doskonale naoliwionej machiny – w milczeniu zatrzymali się pozostali członkowie niewielkiego oddziału. Tymczasem mężczyzna zeskoczył z wierzchowca. Jego lekkie szaty zatrzepotały w powietrzu niczym skrzydła ogromnego ptaka. Bezszelestnie opadł na ziemię. Wziął w palce odrobinę przydrożnego pyłu i roztarł ją w zamyśleniu. Następnie wyprostował się, wstrzymał oddech, zamknął oczy i obrócił się powoli wokół własnej osi, wytężając słuch. Gdy po chwili ponownie je otworzył, dało się w nich dostrzec stalowy błysk. W odpowiedzi na pytające spojrzenia towarzyszy skinął głową w stronę zabudowań klasztornych. Był pewien, że pieśń dochodziła właśnie z tamtego wzgórza.

Przez krótką chwilę zawahał się, czy nie powinien od razu podążyć w tę stronę. Oszczędziłby wówczas sobie i podkomendnym kolejnej godziny jazdy w upale. Szybko jednak zwalczył pokusę. Rozkaz był rozkazem i należało go wykonać bez względu na cenę. Jego myśli nie miały znaczenia. Jego wygoda była niczym. Nie miał prawa odczuwać zmęczenia. Nie posiadał własnej woli. Był psem, niczym więcej. Znaczył mniej niż pył czy ziarnko piasku. Był własnością Króla Królów, Cienia Allaha – sułtana Sulejmana Prawodawcy. Jedynym celem i powodem, dla którego żył, było wypełnianie jego rozkazów.

Rzucił ostatnie spojrzenie na monastyr, po czym wskoczył na konia i zawrócił go w stronę biegnącej nieco w prawo, pooranej koleinami ścieżyny, najprawdopodobniej drogi do miasteczka Rudo wiodącej przez wieś Sokolovići. Byli już blisko celu. Jeździec spiął wierzchowca, zmuszając zaniepokojone nagłym postojem zwierzę do posłuszeństwa, a następnie uniósł dłoń, dając znać pozostałym, by podążyli za nim. Nie padło ani jedno słowo. Cała drużyna ponownie ruszyła w drogę, odprowadzana milknącą z każdym krokiem pieśnią.

2

Ostatnia przed jutrzejszą uroczystością ku czci świętego Sawy próba klasztornego chóru dobiegała końca. Ten dzień mieszkańcy okolicznych wsi fetowali niemal równie uroczyście jak Zmartwychwstanie Pańskie. Święty Sawa był ich patronem, opiekunem, strażnikiem, kimś o wiele bliższym i bardziej swojskim od Chrystusa, choćby dlatego, że urodził się na bałkańskiej ziemi. Przygotowania do uroczystości trwały od wielu tygodni. Zaraz po obchodach Wielkiej Nocy mieszkańcy okolicznych wsi zaczynali sposobić się do jarmarku. Cieśle mieli pełne ręce roboty. Oprócz tradycyjnych napraw narzędzi gospodarskich, które musiały być wykonane na przednówku, budowali nowe i reperowali stare budy jarmarczne. Kobiety grępowały, przędły i tkały materiały, które następnie farbiarze bielili i barwili na różnorakie kolory. Na kilka tygodni przed jarmarkiem gospodarstwa wiejskich farbiarzy były niemal niewidoczne zza wielobarwnych połaci materiałów, rozwieszonych gdzie tylko się dało, by schły w promieniach wczesnoletniego słońca. Piekarze przygotowywali zakwasy pod miodowe ciasta, które przez kilka tygodni musiały leżakować w chłodzie. Z piwnic wytaczano beczki piwa i zeszłorocznego wina jabłkowego. Bogatsze kobiety całą zimę przygotowywały suknie na festyn, który rokrocznie odbywał się we wsi na placu targowym, dokąd wszyscy udawali się po uroczystej mszy świętej w klasztorze. Biedniejsze przeszywały zeszłoroczne stroje, ozdabiając je wstążkami i nowymi haftami. Z każdym dniem podekscytowanie rosło.

Mnisi, także zgodnie ze zwyczajem, przygotowywali na jarmark warzone w klasztorze sery z ziołami. Jednak najważniejszym elementem, za który byli odpowiedzialni przy tej okazji, było przygotowanie oprawy muzycznej uroczystości. Chłopięcy chór był dumą klasztoru Mileševa i chlubą mieszkańców okolicy.

Po skończonej właśnie próbie wyszło kilkudziesięciu chłopców różnego wzrostu i wieku. Byli tam malcy, których oczy znajdowały się na wysokości ołtarza i młodzieńcy u progu dorosłości. Wszyscy jednakowo bosi, ubrani w nieskazitelnie białe komże, narzucone na podarte ubrania, odmawiali wieczorne pacierze przed rozejściem się do domów. Trwali w nabożnym uniesieniu, z przymkniętymi oczami, recytując po łacinie modlitwy, których treści nie pojmowali. Byli jednak pewni, że przemawiają w języku rozumianym przez Boga o wiele lepiej niż bośniacka mowa. Ta świadomość napełniała ich serca dumą, wywołując wzruszenie, które plątało im słowa modlitwy.

Jeden z nich – ciemnowłosy, smagły kilkunastoletni chłopak, któremu biała szata ledwo zakrywała kolana – zamiast patrzeć na mnicha odprawiającego nabożeństwo, bacznie przyglądał się czemuś ponad głową pobożnego starca. Bajica Sokolović obserwował grę promieni zachodzącego słońca, które przecisnąwszy się przez wąziutkie szpary okien, tańczyły na pokrywających ściany freskach. Światło ożywiło zdobiące świątynne mury obrazy. Zastygłe grymasy świętych zmieniały się w pełne emocji twarze ludzi, którzy zajrzeli za zasłonę wieczności. Lecz i podobizny diabłów stały się w jednej chwili rzeczywiste, gdy w ich oczach zajaśniały iskierki życia. Dreszcz przeszedł po plecach chłopca. Czym prędzej przeniósł wzrok na jasne postacie tworzące chór anielski tuż przy zagięciu ściany. Delikatne uśmiechy niebiańskich posłańców, oświetlonych delikatną łuną światła odbijającego się w namalowanych złotą farbą aureolach, na nowo napełniły jego duszę pokojem i radością. Na wszelki wypadek ominął wzrokiem freski ukazujące piekło i obrócił się do nich plecami.

Na przeciwległej ścianie światło migotało wszystkimi kolorami tęczy, na które barwiły je szkiełka świątynnych witraży. Ściana ta wydawała się niezwykle jasna w porównaniu z półmrokiem panującym wewnątrz kaplicy i w przeciwieństwie do reszty pomieszczenia – pełna życia. Widok ten bez reszty pochłonął uwagę chłopca i wywołał o wiele większe wzruszenie niż obco brzmiące słowa modlitwy. W tej czarownej chwili, obserwując grę nieustraszonego światła w ciemnościach świątyni, Bajo był pewien, że Bóg istnieje. Żadna ziemska siła nie zdołałaby stworzyć czegoś tak pięknego. Poczuł, że przepełnia go niepohamowana, niewysłowiona wdzięczność za wszystko, czego doświadczał każdego dnia. Pomyślał o dobrej matce i jej drobnych, miękkich dłoniach, którymi pogładziła jego policzek, gdy wychodził na próbę, o uśmiechu zapracowanego ojca, o braciach i małej siostrze, która tak zabawnie naśladowała go we wszystkim, i o pieczonych jabłkach, których naje się do syta podczas jutrzejszych uroczystości. Poczuł się szczęśliwy jak nigdy dotąd. Przepełniający go spokój jeszcze się pogłębił, aż ogarnęło go owo dziwne, rzadko się pojawiające, choć znane każdemu, uczucie zjednoczenia z Wszechświatem, przekonanie, że wszystko jest na swoim miejscu, dokładnie tak jak być powinno, jak tego wymagał porządek wszechrzeczy.

Modlitwa dobiegła końca. Szmer kroków wyrwał Bajo z zamyślenia. Spojrzał po raz ostatni na postacie świętych, posłał im uszczęśliwiony uśmiech i podążył za pozostałymi chórzystami, którzy w trwożnej, pełnej nabożeństwa ciszy opuszczali świątynię. Dopiero gdy zamknęły się z nimi odrzwia cerkwi, a późnopopołudniowe słońce oświetliło ich twarze ciepłym, złotym blaskiem, zaczęli znów zachowywać się jak mali chłopcy, rozmawiać, śmiać się, przekrzykiwać, potrącać.

3

– Bajo! Bajo!

Stojący u szczytu schodów chłopiec usłyszał za sobą głos stryja i obrócił się.

Wielki jak niedźwiedź mnich, podkasawszy nieco habit, biegł ku niemu co sił w nogach, przeskakując po kilka stopni naraz. Niecodzienne zachowanie stryja i jego niezgrabne podskoki wywołały falę wesołości wśród chłopców. Śmiali się, dogadywali mężczyźnie, pokazywali go palcami, lecz gdy był już niebezpiecznie blisko, rozpierzchli się na wszystkie strony świata.

– Jeszcze się z wami policzę! – wykrzyknął mnich, rwącym się od wysiłku głosem, wymachując zaciśniętą pięścią w kierunku uciekinierów.

Odpowiedziała mu kolejna fala dziecięcych śmiechów. Stryj był powszechnie lubiany i wszyscy wiedzieli, że niedźwiedziowaty mnich wbrew swemu wyglądowi jest ostoją wyrozumiałości i łagodności.

Bajo się nie śmiał. Patrzył na krewnego, nie rozumiejąc, co się dzieje. Zwykle opanowany i spokojny stryj, zajęty od rana do nocy modlitwą, pracą w skryptorium i ogrodzie warzywnym, wyglądał na mocno zaniepokojonego. Po jego zaczerwienionej z wysiłku twarzy spływały krople potu. Dopadł chłopca. Oparł swą ciężką dłoń o pobrudzonych inkaustem palcach na jego wątłym ramieniu i dłuższą chwilę nic nie mówił, uspokajając oddech.

– Bajo, dobrze, że cię znalazłem – wysapał, a zaraz potem porwał bratanka w ramiona, zamykając jego długie, jeszcze nieproporcjonalne ciało w żelaznym uścisku.

Nieco skrępowany tym wybuchem czułości chłopiec, nie widząc innego wyjścia, przytulił się do szerokiej piersi stryja i wsłuchując się w głośne bicie jego serca, zastanawiał się, co też mogło go aż do tego stopnia wyprowadzić z równowagi.

– Już dobrze, dobrze – powtarzał stryj, choć Bajo odniósł wrażenie, że mówi bardziej do siebie niż do niego. – A teraz chodź ze mną.

Po tych słowach otarł brzegiem rękawa wilgotne czoło i klepnął bratanka krzepiąco w plecy z taką siłą, że drobny, chudy jak brzozowa witka Bajo na dłuższą chwilę stracił oddech.

– Prędzej, prędzej – przynaglał stryj. – Musimy cię ukryć.

W odpowiedzi na te słowa serce Bajo zabiło mocniej. Błogi nastrój opuścił go bezpowrotnie. W jego myślach pojawiły się straszliwe przypuszczenia, których nie śmiał jednak wypowiedzieć na głos.

Od miesięcy po wsi krążyły pogłoski o planowanym przez osmańskich najeźdźców spisie ludności całego Imperium. Spisu bośniackich i hercegowińskich mieszkańców Sandžaku, na podstawie którego miały zostać ustalone nowe prawa, a przede wszystkim obowiązki, zwłaszcza podatkowe, spodziewano się najwcześniej jesienią.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: