Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kryptonim "Paderewski". Tajemnice ostatnich lat Mistrza - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 lutego 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,99

Kryptonim "Paderewski". Tajemnice ostatnich lat Mistrza - ebook

Maciej Patkowski przedstawia ostatnie lata życia niezwykłego Polaka – Ignacego Jana Paderewskiego. Wybitny kompozytor, pianista, a do tego poliglota, retoryk, polityk i biznesman, który wszystkie swoje talenty i ciężką pracę wykorzystywał do pomocy ojczyźnie. Nagły wyjazd Paderewskiego do Ameryki budzi wiele pytań. Czy Hitler planował wykorzystać Paderewskiego w celu podporządkowania sobie Polaków? Na co chorował kompozytor i jak doszło do tego, że spoczął z honorami na amerykańskim cmentarzu wojskowym? Patkowski trzyma czytelnika w napięciu, powoli uchylając rąbka kolejnych tajemnic.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-281-1805-4
Rozmiar pliku: 472 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PIESKIE ŻYCIE W RIOND-BOSSON

Były sobie dwa psy. Maciuś i Manruś.

Maciuś za młodu był bardzo bardzo ładny, co jest oczywiście zasługą arystokratycznego DNA, ale nie tylko; gorąca miłość do młodziutkiej Anetki, a wiemy skądinąd, że odwzajemniona, tę jego urodę znacznie wyszlachetniła, zaś w dojrzałym wieku wieloletnia przyjaźń z panem prezydentem także pozostawiła trwałe ślady w psychice i wyglądzie. Prawdziwa przyjaźń nie wymaga słów. Na przykład obaj wychodzili z baronii (jak czasem domownicy nazywali willę w Riond-Bosson) do ogrodów, gdzie siadywali wspólnie na ławce twarzą zwróceni ku Białej Górze . W bezchmurne dni roztaczał się stamtąd wspaniały widok na masyw Mont Blanc po drugiej stronie Lemanu. Maestro miał świetne oczy i rozkoszował się wiecznym śniegiem na Mont Blanc, ale z natury swej kiepsko widzący Maciuś co miał w tym za interes – nie wiadomo. Czego się nie robi dla przyjaciół...? Można kwadransami cierpliwie patrzeć na biały, zachmurzony u korony szczyt, nie widząc niczego. Maestro wyjmował swój egipski papieros „Mignon” i zapalał. Co wtedy słyszał? Siebie? Swoją muzykę? Dawniej napisaną? Tę, która czekała na pióro i papier nutowy? Nigdy o tym nie mówił, więc się nie dowiemy, ale to jego _tê te-à-tê te_ z najwyższym wierzchołkiem Europy, który był jakby jego sąsiadem i medium zarazem, niczym wezwanie do samotnych rozmyślań. Le Corbusier napisał kiedyś, że najważniejszym elementem mieszkania jest widok z okna. Widok z okna czy okno z widokiem ma swoją magię wśród artystów. Któż nie wzruszył się wspaniałym filmem pod tym tytułem, ileż prac malarskich powstało zainspirowanych magią okna czy widoku z niego. Człowiek-wirtuoz, człowiek-kompozytor na pewno żył taką potrzebą, dla niego – to był masyw Mont Blanc. Ktokolwiek oglądał go w słoneczny, przezroczysty dzień, przyzna, że nie sposób tego wymazać z pamięci, to jakby oglądało się najwspanialsze płótna Siemiradzkiego czy Bierstadta, które raz obejrzane zapisują się w ludzkiej jaźni jak na kliszy fotograficznej.

To były piękne miesiące i lata całe, od kiedy Maciuś przyjeżdżał latem z Warszawy na wakacje, na zaproszenie pana prezydenta, gdyż Aniela, małżonka Sylwina, sekretarza pana prezydenta , nie śmiała zabierać go ze sobą bez wyraźnego przyzwolenia gospodarza. Polubili się od pierwszego spojrzenia. Był co prawda podwładnym Anetki, jest to okoliczność nie byle jaka, gdyż w baronii panował ustrój jak gdyby feudalny i trochę jakby wbrew przekonaniom samego Mistrza. Jego „baronia” mość posiadała wszystko: niezliczoną ilość przedmiotów od koncertowego steinwaya poczynając, aż na urynale kończąc. Nie był on (nocnik) tak wspaniały, jaki jejmość Helena posiadała, a który zdobi muzeum Paderewskich w Kąśnej Dolnej (samo „urządzenie” było obudowane drewnem mahoniowym o pięknych, subtelnych kształtach i od razu widać, że stworzył je artysta, a nie przedsiębiorstwo urządzeń wodno-kanalizacyjnych). Do tego dodajmy, albo niech będzie powiedziane, że w pierwszym rzędzie ten pałacyk u skraju Morges, niedaleko Lozanny, z widokiem na Białą Górę po drugiej stronie jeziora, Riond-Bosson, wraz z ogrodami godnymi feudalnych posiadłości na skraju Paryża czy Londynu, dalej, to wszystko, co znajdowało się we wnętrzu, co wisiało na ścianach w ozdobnych, drogocennych ramach, na czym się siadywało i na czym się jadało, i w dodatku czym się jadało (wspaniałe kolekcje sztućców), czym się popijało wspaniałe menu (równie wspaniałe kolekcje kielichów, waz, dekanterów itp.) i wreszcie – dworzanie, a więc przy stole zasiadali obok feudała-demokraty: siostra rodzona – Antonina Wilkońska, Sylwin Strakacz – osobisty sekretarz pana prezydenta od zarania premierowstwa, jego żona Aniela, córka Anetka, Helena Lübke (zwania Leniutką) – sekretarka osobista pani Heleny Paderewskiej, która po śmierci patronki została na posadzie dożywotnio u prezydenta, jej matka – również Helena z Babczyńskich, nierzadko Lidia i Henryk Opieńscy, Mariotka (wnuczka Adama Mickiewicza), zwariowana nieco milionerka Elizabeth Crafts, która co roku wynajmowała willę w pobliżu i przypływała z Ameryki, żeby usiąść do brydża z ulubieńcem jej serca, jak ktoś powiedział, pianistą wszech czasów, Lwem Paryża, no i Maciuś.

A ten drugi Manruś – to z czworaków, biedaczyna, tylko imię miał artystycznie szlachetne, reszta to łaciaty zarost, charakterystyczny dla osobników podejrzanego lub wręcz nieznanego pochodzenia, no i te maniery, maniery podwórkowe w odróżnieniu od dworskich manier Maciusia. Przynależał do Franciszka Pajdy, kamerdynera pana prezydenta, i podobnie jak Anetka na swoje urodziny dostała Maciusia – Franciszek wszedł w posiadanie Manrusia. Nie wiadomo, czy lubili się nawzajem, bo chodzili sobie różnymi drogami, gdy Maciuś był przy stole, Manruś podsypiał w odległym kącie. W odróżnieniu od ciężko myślącego Manrusia, Maciuś był inteligentny już od szczeniackich lat. Wiedział, że trzeba siadać z prawej strony Mistrza, gdyż ten prawą ręką zawsze częstował smakołykami z prezydenckiego stołu.

A było co smakować i po czym się oblizywać. Jadano, rzeczywiście jak przystało na bogatego feudała. Dominowała kuchnia polska – z całą kolekcją przysmaków, co jeden to tłuściejszy od drugiego i zanurzony w kolekcji polskich zawiesistych sosów, z których każdy miał wystarczającą liczbę kalorii, by starczyło na całodzienną dietę szpitalną, mięsiwa wkraczały za mięsiwami, makarony jajeczne, zimne przekąski, każda też smakowita jak z przedniej restauracji paryskiej, ale z kaloriami liczonymi w setkach, pan prezydent i Maciuś najbardziej lubili kuropatwy specjalnie sprowadzane z Polski, które byłyby najzdrowszym daniem, bo z chudej dziczyzny, gdyby nie te polskie przesławne sosy tak zagęszczane śmietaną, że łyżka opadała z wolna, a potem rozliczne desery jakby prosto od Demela z Wiednia, torty, ciasta, ciastka i ciasteczka, lody, oczywiście pod pierzynką wystawnych kremów i wszelakiego rodzaju domowej roboty powideł i dżemów... No i te puchary, drogocenne kryształy, każdy do innego trunku, a jeśli o nie chodzi, przy stole w baronii panował wzór francuski: do każdego dania osobne wino, żółte – tylko do ślimaków, burgundy – do drobiu, zaś do czerwonych mięs, do dziczyzny podawało się przednie gatunki bordeaux: château LaTour, Margaux, albo z dolnego Rodanu – shiraz, wszystko oczywiście – grand crew. Gdy Maestro coś polubił, wysyłano szofera do najdroższego i najbardziej eleganckiego sklepu w Lozannie „Manuel” i kupowało się skrzynkami na zamówienie. Rachunki miesięczne były raczej bajońskie, budżet domowy cierpiał, bo jadali wykwintnie wszyscy, demokratycznie – łącznie z dwunastoosobową służbą. Potem te skrzynki zjeżdżały do Riond-Bosson i znikały w słynnej piwniczce prezydenta. Legendy o niej krążyły nie tylko wśród Polaków, ale też w całej Francji i Szwajcarii. Po śmierci właściciela, według pani Giron, piwniczkę rozgrabiono, ale prawda jest nie do końca taka, jak wszystko zresztą w książce Simone. Odbyła się słynna wonczas licytacja piwniczki, znakomita większość win, koniaków i innych trunków poszła pod młotek i została sprzedana z dużym sukcesem. Królował oczywiście ulubiony napitek prezydenta: półsłodki szampan. To przecież ze smakiem szampana na ustach odszedł na zawsze, ostatnia jego prośba była właśnie o kieliszek szampana.

Do deserów podawano ciężkie słodkawe porto, madery oraz nalewki, od słynnego krupniku po równie słynną śliwowicę. Oczywiście – śliwowic mamy wiele, ale nic się nie może równać z trunkiem Hrvatska Šljivovica. Coś wiem, bo sam przywiozłem z Zagrzebia to chorwackie złoto, które tak się właśnie miało do innych śliwowic jak pan Jankiel do innych cymbalistów. Niestety, popełniłem srogi błąd, przy wyjeździe z Polski oddając butelkę pod opiekę przyjaciela. Gdy wróciłem, butelki nie było, lecz przyjaciel mnie pocieszył, że mi dokładnie opowie, jak smakowało. Polska – kraj przednich wódek, włącznie z pejsachówką i piołunówką. (Tę ostatnią czcił mój ojciec, ale tylko produkcji lwowskiej, więc musiałem jeździć z jednego krańca Chicago na drugi, do polskiego sklepu z wódkami rodem ze Lwowa, kiedyś, gdy nie było lwowskiej, przywiozłem inną i... oczywiście zostałem odesłany z powrotem do sklepu.) Jest coś szczególnego w chorwackich śliwkach. Kombinacja niepowtarzalna upalnego słonecznego lata i chłodnych deszczowych zim oraz – co ważniejsze – chorwackiej gleby. Przy upodobaniu do słodkiego i do dobrze wyleżakowanych szczepów Bordeaux jest wprost oczywista miłość prezydenta do zinfandela (do tego „złota” także chorwackiego wrócimy dalej w książce przy innej okazji.) Kiedy doktor Raoul Choussaud zjadł obiad w Riond-Bosson, miał powiedzieć: „Ludzie, tak jak wyjadacie, to by wołu mogło zabić, a nie tylko starszego człowieka”. Od tamtego czasu skończyły się Maciusiowe przysmaki, bo na stół wkroczyły (na receptę doktora Choussauda, paryskiej sławy medycznej) chude zupki, parowane rybki w przyprawach, ale cytrynowych, masełko poszło won, a wkroczyła oliwa nicejska – nic dla Maciusia. Za to pan się odchudził, ciśnienie mu spadło, krążenie się poprawiło i skutki wylewu krwi do mózgu zaczęły jakby zanikać. Maciuś głodnawy, a pan zdrowiejący!

Oba psy były przyzwyczajone, że co pewien czas w willi normalne życie zamieniało się w niekontrolowany „dom wariatów”, jak to zgrabnie Aniela Strakaczowa nazwała w swoich wspomnieniach, zwykle kończący się wynoszeniem do samochodu stosu walizek, pożegnania, drapanie za uchem, poklepywanie po karku... a potem Maestro znikał na nieokreślony czas, wtedy Maciuś nareszcie miał rajskie życie z Anetką – te biegania po ogrodach, nawoływania, pocałunki, pieszczoty, wspólne sypiania w jednym łóżku, zabawy z piłką, pędzenie kota wiewiórkom, przeszkadzanie ogrodnikom w pracy...!

Manruś był w gorszej sytuacji, on tracił obu panów, gdyż Franciszek zazwyczaj towarzyszył panu prezydentowi w jego artystycznych tournée. Czas gonił szybko i któregoś dnia zajeżdżał samochód z prezydentem i stosem tych samych walizek.

Zdarzyło się pewnego razu, a było to w 1939 roku, że Maciuś z Anetką i jej mamą wrócili do Warszawy. Kiedy Anetka, a potem jej mama w popłochu jechały do Szwajcarii na stanowcze wezwanie Strakacza tuż przed wybuchem wojny, nie było ani czasu, ani nastroju do pielęgnacji psa i Maciuś został w Polsce, czekając na lepsze, pokojowe czasy. Na baronii osiadł samotnie Manruś, który już nie musiał ustępować miejsca szlachetnemu cocker-spanielowi, pod nieobecność tamtego – Manrusiowa łaciatość przestawała drażnić oczy domowników.

Toteż 22 września 1940 roku, gdy zaczęła się bieganina po schodach, pakowanie walizek – nie wzbudziło to jego emocji. „Nie pierwszy to i nie ostatni raz” – pomyślał.

Następny dzień, dwudziesty trzeci, przemienił się w niejakie piekło na ziemi. Ci, których znał i rozpoznawał po zapachu na kilometr, biegali, uwijali się jak w ukropie, ale jakoś inaczej niż przedtem, on wyczuwał w powietrzu stres. Najbardziej zaniepokoił go Maestro, kiedy razem weszli do palarni i pan zapalił swego egipskiego papierosa, coś się stało. Pan strasznie posmutniał. Manruś razem z nim. Do willi wtargnęła nieopisana liczba ludzi, których zapachu w ogóle nie rozpoznawał, to byli jacyś nieznani ludzie, wpadali, coś głośno perorowali, rzucali się prezydentowi na szyję albo całowali po rękach, wychodzili, ustępując miejsca kolejnej nawałnicy obcych mu ludzkich stworzeń. Po południu zaczęło się wynoszenie walizek, ale to jakby wynoszono trupy, kto miał słabe nerwy, ten pochlipywał, atmosfera była z domu pogrzebowego. Chciało się wyć z rozpaczy. ...jeszcze Anetka tuli do piersi i całuje w głowę, jeszcze Maestro podrapuje za uchem i ...potem już nic. Poszli. Odjechali. Została tylko zapłakana służba i równie zapłakana pani Lübke.

Nie mógłby powiedzieć, że mu się źle wiodło. Zaraz po wyjeździe państwa przeprowadził się razem z panią Barbarą Chełmińską do pensjonatu w Lozannie. Chodził syty, czysty, aczkolwiek nie tak często kąpany jak dawniej, dobra pani Lübke też głaskała po głowie i poskrobywała za uchem... ale to wszystko było nie to. Franciszka nie było! Nie było prezydenta i nie było pana Pajdy. Mijały długie tygodnie, a potem jeszcze dłuższe miesiące.

„Maestro nie wracał ranki i wieczory...”

Manruś zapadł na chroniczną depresję. Jadał mniej, zaszywał się gdzieś w ciemnym kącie i udawał zdechłego, zrobił się nerwowy i opryskliwy. Czułe dotyki i pieszczoty pani Lübke po prostu go denerwowały, czasem miałby ochotę ze złości ugryźć tę rękę... ale nie wypadało. Bywało, że nocami pani go budziła, Pewnie śpiąc, popłakiwał głośno, co przeszkadzało służbie.

Nadeszła niedziela 22 czerwca następnego roku. Manruś chwycił kontakt z Franciszkiem i prezydentem! Nie mogąc opanować emocji w pensjonacie, wybiegł na dwór, przestraszył niechcący wiewiórkę, z emocji piekło go w pęcherzu, co chwila obsikiwał jakiś krzaczek. Pani Lübke zawołała go na obiad. Już dawno nie spałaszował takiej porcji z takim apetytem, nawet pani Chełmińska zauważyła, że Manruś jakby ożył, pozbył się tego dnia depresji. Nawet wesoło poszczekiwał, tak po prostu ze szczerego zadowolenia. Węszył dobrą wiadomość. Telepatycznym czuciem był z nimi w Oak Ridge, siedział w drugim samochodzie razem z Anielą i Franciszkiem, przysłuchiwał się ciszy zawisłej nad tysiącami zgromadzonych na wiecu weteranów polskiej armii w Ameryce, kiedy pan prezydent przemawiał z pierwszego samochodu, z odkrytym dachem, by wszyscy mogli widzieć wielkiego przywódcę. (W latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia wiele się pisało i mówiło o telepatycznych przypadkach, pokazywano publicznie Rosjanina, który komunikował się z rodziną poprzez tysiące kilometrów syberyjskiego pustkowia, sam tego doświadczyłem, co opisałem w którejś mojej książce; mam na myśli Janeczkę, wróżkę naszą, do której lataliśmy co parę tygodni, żeby posłuchać i dać kobiecinie zarobić, a była ona nie byle kim, bo medium samego Ossowieckiego. Otóż, zdarzyło się więcej niż raz, że gdy myślałem o niej, nagle dzwonił telefon: Janeczka! „Wiem, że pan o mnie myśli” – to przecież jakaś odmiana telepatii osobiście przeze mnie doświadczona. Ale nikt się nie pasjonował, przynajmniej w prasie czy naukowych periodykach, telepatią psią. Aczkolwiek wszyscy wiedzą z wiekowych chłopsko-szlacheckich obserwacji, że – „psi, panie dzieju, coś czują”.)

W każdym razie to była niedziela, kiedy prezydent mimo choroby i słabości wystąpił publicznie (po raz ostatni), jak przystało na męża stanu, a Manruś to wyczuł.

Może gdyby tego dnia był z nimi w Oak Ridge i siedział obok prezydenta, jak to dawniej bywało, może by ugryzł w rękę tego niewinnego gospodarza, który podał Paderewskiemu szklankę lodowatej wody, może by ugryzł Kołłupajłę, który tej szklanki zimnej wody nie odmówił, mimo że Aniela, zawsze mając w takich okazjach termos z wodą zmieszaną z czerwonym winem w normalnej temperaturze, lekko tylko schłodzonym, i tym razem pośpieszyła ze swoim termosem, ale w ten skwierczący upałem, duszny dzień, gdy powietrze przypominało wnętrze parowozowni, przegrzany i spocony prezydent wybrał szklankę lodowatej wody, wybrał śmierć i nie było tam Manrusia, by temu zapobiegł.

Gdzieś tak około północy radość go opuściła. Następnego dnia rano depresja powróciła ze wzmożoną siłą. Nie wstał tego dnia ze swego kilimka, pani Barbara podała wodę w miseczce i talerzyk z dobrym jedzonkiem, wody pochłeptał, jedzonka trochę liznął i zanurzył się w ciężki, chorowity sen, z którego parokrotnie budziła go służba, bo za głośno płakał. Sierść mu drżała na grzbiecie i dla wszystkich było oczywiste, że pies jest poważnie chory. Czy pani Lübke lub Barbara myślały o weterynarzu – tego się już nie dowiemy. Przez następne kilka dni chorował i chudł. Aż nadszedł 28 czerwca. Manruś wstał z kilimka, nachłeptał się wody, nerwowo pokręcił się w salonie i... być może chciałby jak dawniej pójść na górę, do gabinetu prezydenta, gdzie stało pianino Erarda i to wielkie, wielbłądzie biurko ze stertą bałaganu. (Pan prezydent należał do jednostertowców; żeby wytłumaczyć, przytoczę amerykański dowcip: wielu managerów firm dużych i małych zjechało na seminarium Jak zorganizować sobie robotę”; wykładowca zaczął od tego: niech podniosą rękę ci, którzy zwalają wszystko na cztery lub więcej stert – byli tacy, co podnieśli; a teraz niech podniosą rękę ci, co zwalają wszystko na dwie kupy lub więcej – prawie cała sala; a teraz proszę, aby wstali ci wszyscy, którzy zwalają na jedną stertę – sporo osób wstało; wykładowca: proszę wyjść, dla was nie ma ratunku...)

Ale złote czasy Riond-Bosson odeszły na zawsze. Więc dał sobie spokój i zaległ przy drzwiach wejściowych, jakby najwyraźniej kogoś oczekiwał, tak przedrzemał resztę dnia i kawałek nocy, przebudził się nazajutrz o świcie, a właściwie obudzili go goście pensjonatu – od razu się wściekł. Jak szalony biegał po salonie, węszył po kątach i patrzał na stół, tuż przed piątą zaczął skomleć i wyć. Tego służbie było za wiele. Wyrzucono go na dwór. Więcej nikt go na oczy nie ujrzał. Na minutę przed piątą czasu genewskiego pan prezydent odszedł na zawsze w swoim saloniku w hotelu Buckingham przy 57. ulicy na Manhattanie. Aniela odnalazła dwie świece przywiezione jeszcze przed łaty z Warszawy, zapaliła i ustawiła przy łożu śmierci.

Manruś prawdopodobnie chciałby pobiec na dworzec do pobliskiego Morges na spotkanie z panem prezydentem i kamerdynerem. Może i biegł, biedaczyna, i tak był zajęty szukaniem swego pana, że ...tragicznie wpadł pod samochód i po jakimś czasie rozstał się z życiem.

Czasami jest mi smutno, że nie ma nigdzie na świecie miejsca, gdzie byłaby płyta cementowa czy z plastyku, informująca, że tutaj spoczął Manruś. Los emigranta...

Nie lepiej powiodło się Maciusiowi w Warszawie...ROMANS... KTÓREGO NIE BYŁO (DWA LATA WCZEŚNIEJ)

Ogrody Riond-Bosson. Sierpień nad Lemanem to najbardziej letni miesiąc, a flora jest wtedy w pełni swej zielonej dojrzałości. Tu zresztą zawsze coś kwitnie, zupełnie niezależnie od pory roku. Tylko po części to zasługa zespołu ogrodników. Na przykład magnolie, które nie znają pojęcia czasu, potrafią wszystkich zaskoczyć, gdy jedna już rodzi owoce, ta z drugiej strony ścieżki właśnie postanawia rozwinąć pąki. Dzięki wilgoci znad jeziora zieleń jest soczysta i obfita.

Tuż za ławką, na której siedzieli – ściana letniej zieloności. On – Maestro, i ona – Simone. Simone hrabina Giron de Pourtales, córka wybitnego na owe czasy malarza – Charlesa Girona. Trzydziestotrzyletnia piękność. Przyjrzałem się uważniej jej fotografiom. Cóż one mówią poza tym, że mamy do czynienia z urodą typową dla tamtych lat: blondynka o jasnej cerze, ładnych oczach i wyrazistych, zmysłowych wargach, radosnym, optymistycznym uśmiechu, wydaje się przyjazna, pogodna, ciepła w słowach i uśmiechu. Kobieta, za którą trzeba się obejrzeć. (Aczkolwiek Strakaczowa nadmieniła w jakiejś korespondencji, że „piękność” była piegowata „jak indycze jajko”.)

On w jasnym kapeluszu, niezależnie od pogody, w białej koszuli, białej kamizelce, białej marynarce, białych spodniach i trzewikach – tylko laska była kolorowym akcentem w tym jego rytualnym, prawie że mundurowym wystroju. Twarz miał tego dnia pogodną, ale to chyba dzięki aurze, a nie z powodu młodej damy (po trzydziestce – trzeba dodać).

W milczeniu przyglądali się Białej Górze w koronie wysokich cumulusów.

Oto jak mogło wyglądać ich _tê te-à-tê te_:

_Maestro_: Coś pani powiem, Simone, gdyby nie Mont Blanc, nie kupiłbym Riond-Bosson.

_Simone_: Bo może w tym coś jest, pan i ta góra, może macie coś wspólnego...

_Maestro_: Och, jest pani czasem patetyczna jak sonata Beethovena.

_Simone_: À propos sonaty... weźmie mnie pan, monsieur Paderewski... ze sobą...?

Schyla się i całuje dłoń Paderewskiego, on jak zwykle zaskoczony nagłą czułością, bo w tym pocałunku był oczywiście szacunek, ale czułości znacznie więcej.

_Maestro_: Na litość boską, dokąd, madame?

_Simone_: No, wszyscy mówią, że pan prezydent szykuje nową turę do Ameryki. _(Po przerwie)_ Pojadę z panem, monsieur... proszę...

Znowu całuje Paderewskiego w dłoń, a to „proszę” brzmi jak z dziecięcej prośby o ulubiony deser czy ulubioną zabawkę, infantylnie.

_Maestro_: To są plotki, dworskie ploteczki...

_Simone_: Pojadę... Co...?

_Maestro_: No, w jakim charakterze, niby jako kto?

_Simone (zaskoczona)_: Jako ja! Będę dbała, pilnowała, czciła, jeszcze bardziej niż biedna pani Helena.

_Maestro_: Helenka była jedna i nikt jej nie zastąpi.

_Simone_: Wiem, wiem, ale ja będę jak pies oddana bezwarunkowo... no, a może z jednym tylko...

_Maestro_: No, no?

_Simone_: Zwolniłabym tego Strakacza.

_Maestro (serdecznie rozbawiony)_: Wszyscy głośno snują plotkę, że to Helenka go najęła wtedy, na okręcie brytyjskim z Kopenhagi do Gdańska, gdy zajął się serdecznie ciepło schorowanym pieseczkiem mojej małżonki, a nowa madame go zwolni, ot tak! Ja w obu przypadkach nie miałem i nie mam nic do powiedzenia?!

_Simone_: Co pan takiego zobaczył w tym łobuzie?

_Maestro_: Strakacz jest z bardzo dobrej i zasobnej rodziny, gdy go poznałem, dzierżył całkiem ciepłą posadkę z Ministerstwie Spraw Zagranicznych i należało się spodziewać, że czeka go jakaś istotna kariera. Był... i jest… błyskotliwy, inteligentny, rzutki, pozbierany, aczkolwiek chaotyczny, lojalny i powiedziałbym – szlachetny. Na pokładzie okrętu poprosiłem go jako pracownika MSZ, żeby mi zarysował sytuację polityczną w kraju, do którego wracałem. Zamiast sytuacji – naszkicował mi całą panoramę polskich układów nie tylko politycznych, byłem zaskoczony, ten młody podówczas człowiek mówił jak dorosły, doświadczony, niezależny polityk. Natychmiast zaproponowałem mu posadę mojego osobistego sekretarza. On też przyjął ją natychmiast, zwracam uwagę, miał wtedy dwadzieścia parę lat, posadę w MSZ-ecie i przyszłość polityka przed sobą. Zostawił to wszystko i poszedł za mną, czy ze mną, niby Szymon porzucił intratne rybołówstwo i poszedł za Mistrzem łowić dusze ludzkie. Ja niczego takiego nie mogłem panu Sylwinowi zaproponować... Chudą posadkę beż awansów i bez przyszłości... Co on z tego ma? Siedzi ze mną ha emigracji, z dala od swych korzeni, i nie mam dla nich, dla niego i Anieli, żadnych propozycji na przyszłość.

_Simone_: Wysłałam do pana sześć listów, żadnego pan nie otrzymał, pan mówi, że mi wysłał kartkę i też jej nie otrzymałam . Czy mamy się umówić, że siedem razy pod rząd szwajcarska poczta zawiodła...? Myślę, że ktoś inny zawiódł. Nie uwierzę, że to pański szofer Mongini, który przywoził pocztę. Kochany panie prezydencie, w trzydziestym piątym roku generał Sikorski przywiózł do Riond-Bosson panią Beziers, pan wie, matkę markizy de Crussol, miała rozjaśnić ciemności tego domu i serca pana Ignacego... cóż, zaraz potem znaleźli ją martwą w pokoju hotelowym w Morges... Chora nie przyjechała, pańska siostra była wtedy ponura i nie chciała komentować. Miesiąc później zaprosił pan w tym samym celu, rozjaśnienia Riond-Bosson i pańskiego serca, przyjaciółkę świętej pamięci pani Heleny, panią Remblińską. I co? Taki fatalny zbieg okoliczności? Też ją znaleźli martwą w pokoju. Choroba zakaźna w Szwajcarii, na którą umierają tylko goście Paderewskiego...?

_Maestro_: Chcesz, madame, powiedzieć, że Sylwin jest mordercą?

_Simone_: Ja niczego nie mówię, tylko fakty przypominam...

_Maestro_: Sylwin w roli mordercy, jak u Agaty Christie! To jest żyjący brylancik, a nie bluźnierca boży...

Z nagła pojawia się zadyszany Maciuś, wierci się, kręci się, oblizuje ręce a to Paderewskiego, a to Simone. Jest – jak zwykle – drapany za uchem i głaskany po pyszczku, nic nie pomaga, kręci się, wierci, Mistrz i Simone nareszcie rozumieją tę psią grę: jedno przesuwa się na bok, drugie w inną stronę, zwolnione miejsce pośrodku ławki zajmuje natychmiast Maciuś, a z jego sympatycznego pyska bije sama radość.

Mistrz i Simone musieli się serdecznie uśmiać, jeśli tak było...

*

Sekretarz Strakacz obserwował tych dwoje na ławce w ogrodach od dłuższej chwili. Rozbawił go Manruś-wierciocha, lecz tylko przez moment. Zaraz potem, kiedy serdeczna wesołość dotarła nawet tutaj, do salonu, przez uchylone okna, odezwał się w nim... sekretarz.

Z cierpką złośliwością powiedział do siebie:

_Strakacz_: No i z czego się tak cieszą?! _(I po chwili_:_)_ Franciszku!

Służący Franciszek zerwał się ze swego zydelka przy drzwiach, który był jego „stanowiskiem pracy”, aby zawsze być gotowym na wezwanie.

_Franciszek_: Tak, panie dyrektorze...?

_Strakacz_: Dlaczego ją wpuściłeś?! Kradnie czas panu prezydentowi.

_Franciszek_: Ona sama weszła...

_Strakacz_: Jak to sama? Nie jest Duchem Świętym ani ojcem Pio.

_Franciszek_: Pomagałem ogrodnikowi, kiedy ona przyjechała...

_Strakacz_: Jesteś służącym pana prezydenta, a nie pomocnikiem ogrodników! Jeżeli jeszcze raz mi ją wpuścisz bez mojej wiedzy, niezależnie jak cię prezydent kocha, wylecisz za drzwi, na ulicę w trybie natychmiastowym! Zrozumiałeś?!

_Franciszek_: Taa... _(odparł, jąkając się)_ taaak, ppanie dyrektorze...

_Strakacz_: No, ja tylko żartowałem.

W salonie na pana prezydenta czekali z lunchem prawie wszyscy domownicy. Strakacz zwrócił się twarzą do nich.

_Strakacz_: Chcecie zobaczyć? Chcecie tu nową panią Helenę pod postacią madame Simone...?

Zapadła niezręczna cisza, więc mówił dalej:

_Strakacz_: Ona ma w głowie przewrócone, jej się wydaje, że jest przyjaciółką pana prezydenta, jak jej matka. Mąż ją porzucił po jednej nocy, bo ma syfilis... stąd te jej problemy umysłowe...

_Strakaczowa_: To chyba jakaś obrzydliwość, mówią też, że ona się z nim rozstała, bo częściej bywał w Monte Carlo niż w domu, przegrywając w ruletkę resztki rodowego majątku.

Zmieniając ton z wszechwładnego na skromnego pracownika z pełnią szacunku, zwrócił się do pani Wilkońskiej:

_Strakacz_: Czy potrafi pani wpłynąć na brata, aby zaprzestał tych pogaduszek z Simone, która wykorzystuje pana prezydenta grzeczną uprzejmości swoich rodziców zażyłość z panem prezydentem. Ona jest ona, daleko jej do własnego ojca i własnej matki.

Teraz wszyscy, z wyjątkiem służącego, podeszli do uchylonego okna i patrzyli, jak Paderewski beztrosko relaksował się w towarzystwie Simone i Maciusia.

_Strakaczowa_: Ona ledwie minęła trzydziestkę, ja jej dobrze życzę, jak matka, ale... ona ma zwariowane marzenia i psychopatyczne oczekiwania.

_Wilkońska_: Niuniek już tylko miewa wylewy po spodniach, gdzieżby mu do jakiejś żeniaczki w tym wieku.

_Strakacz_: W starym piecu baba pali. Ale mam pomysł, jak się odczepić od tej wariatki. Namówię pana prezydenta na turę znowu po Ameryce...

_Wilkońska_: Bój się Boga, Sylwin! Z takim zdrowiem do Ameryki?! Do fortepianu? Będzie widać, że moczy spodnie, Niuniek trochę zapomina się, po tym wylewie jakoś pomału wraca mu dawny rozum, ale co będzie, jeśli zapomni w czasie recitalu, kto mu poda nuty... chyba że pan, panie Sylwinie, bo przecież pan gra i komponuje, umie czytać biegle z nut...

_Strakacz_: Gotówka się kończy. To niegłupi pomysł z tym tournée po Ameryce...

_Strakaczowa_: A jeśli ona z nim zechce popłynąć? Przecież może sobie kupić bilet na ten sam statek bez pytania o zgodę pana prezydenta. Już raz tak mieliśmy, kiedy nieproszona przyjechała do Londynu tylko po to, by namawiać pana Paderewskiego na spotkanie z cesarzem Haile Selassie. Pan prezydent uszom własnym nie wierzył...

_Strakacz_: Nie wpuszczę na statek!

Strakacz krzyknął tak głośno, aż się służący Franciszek przestraszył.

*

Maciuś zeskoczył z ławki, bo najwyraźniej wiewiórka go irytowała. To przypomniało prezydentowi, że pora na obiad.

_Mistrz_: Chodźmy, zapraszam na śniadanie _(Paderewski spał do południa, śniadania jadał około pierwszej po południu),_ pora nadeszła, oni już tam wszyscy czekają na mnie.

Widząc niepokój i jakby przestrach w twarzy Simone, dodał:

_Mistrz_: Chodźmy, przecież ja zapraszam.

Wspierając się na lasce, ruszył w stronę willi, gdzie już domownicy czekali...

*

Sen Simone:

Z szarosiwej nicości, bez głębi, bez jakiegokolwiek kształtu wynurza się postać Paderewskiego, takiego, jakim był w ogrodzie na swej ławce: biała koszula, biała kokarda pod szyją, biała marynarka i białe spodnie, i półbuty także białe, tylko laseczką jest jedynym elementem kolorystycznym. Kiedyś jeszcze były rude, lwie włosy, ale dawno już posiwiały. Paderewski znika w tej bezkształtnej nicości. Zjawia się pies Anetki, łaciaty piękniś, lśniący, przymilny, wesoły, zbliża się i... mokrym jęzorem poczyna wylizywać twarz Simone. Ona go odpycha, ale pies jest bardzo zdeterminowany w okazywaniu swoich uczuć.

_Simone_: Maciuś! Zostaw mnie! Nie wolno! Zostaw...!

Słyszy głos Paderewskiego:

_Głos_: Co się dzieje?!

Ale to jakby jego i nie jego głos, raczej kobiecy.

Pies tymczasem tarmosi łapami jej ramię.

Ale to nie Maciuś. To służąca, to ona pyta wylękniona, co się dzieje.

_Służąca_: Bo pani hrabina tak strasznie krzyczała... zadzwonić po lekarza...?

_Simone_: Nic mi nie jest, kochana, sen miałam okropny.

_Służąca_: Podać pani hrabinie wodę jakąś, może herbatę zrobię...?

_Simone_: Nie, kochana, niczego mi nie potrzeba, sen miałam okropny, że pies mnie napastował.

_Służąca_: O Boże...

Służąca oddaliła się do przyległego pokoiku, gdzie zazwyczaj sypiała.

Simone zapadła ponownie w niezdrowy, psychopatyczny sen.

Znowu Paderewski. Zbliża się, słychać stukot laski padającej na podłogę, on jest coraz bliżej, już tylko głowa pełna siwej czupryny jest coraz bliżej twarzy Simone, słyszy jego oddech. Teraz on czyni to samo co Maciuś, ni to całuje, ni to wylizuje jej twarz i ramiona. Rękoma odgarnia jego koszulę, zostaje nieco opalony tors i biała kokarda, jego pierś całkiem obnażona, tuż przy jej twarzy, jej serce zaczyna stukać, potem kołatać coraz bardziej spiesznie, niebezpiecznie szybko i głośno, to już nie stukot, lecz prędkie łomotanie, ona czuje, że coś się dzieje! Męką. Nie może krzyczeć, nie może doznać, czego by chciała.

Znika tors i twarz mężczyzny.

Z sinoszarej pustki sennej zjawia się znowu Maciuś i jak poprzednio – energicznie i namiętnie wylizuje twarz Simone.

Krzyczy przez sen:

_Simone_: Maciuś, zostaw! Niuńcio! Zabierz tego psa!

Wszystkie te widziadła rozpadają się na drobne cząstki i znikają w przepastnej przestrzeni bezsennego niebytu.

Znowu jej się śni: majestatyczny widok na Mont Blanc. Kurzawa śnieżna przykrywa czapą wierzchołek... słyszy trzask zapałki, czuje potem zapach egipskiego papierosa, znowu Mont Blanc i ujadliwe, natrętne szczekanie psa.

Budzi ją służąca.

_Służąca_: Pani hrabino, może ja bym herbatę pani podała, tak się pani męczy, nieszczęsna...

Simone zrywa się z pościeli. Jest naga i spocona.

_Simone_: Poszedł! Poszedł!

Zorientowała się, że nikt nie szczeka, nie ma psa, nie ma Paderewskiego, jest puste łóżko, sypialnia i przedświt.

_Simone_: Jezu...

Podeszła do lustra, w niebieskim świtaniu zobaczyła swoją twarz, tylko kontury, bez szczegółów, powtórzyła:

_Simone_: Jezu...

*

Pałacyk państwa Giron, rodziców Simone, La Terasse w Genthod niedaleko Genewy, miał szlachetną linię architektoniczną. Dwupoziomowa struktura kamienna okryta patyną, stromy dach z wykuszami okiennymi, za którymi znajdowały się pokoiki służby. Elegancji dodawały francuskie okna i drzwi, tak charakterystyczne dla architektury dworskiej znad Sekwany. Nic dziwnego, Charles Simone w niczym innym nie chciałby zamieszkać. Na dziedzińcu znajdowała się kulista fontanna z figurą żartobliwego kupidyna z nieodzownym lukiem, okolona grzędą róż kwitnących od wiosny do późnej jesieni.

Tego dnia w godzinach porannych taksówka przywiozła doktora Gilberta Z., znanego w Genewie psychiatrę dla bogatych, uczonych i artystów.

Służąca przeprowadziła go przez obszerny, słoneczny salon i zawiodła do biblioteki, gdzie czekała na niego Simone.

Zaproponowała herbatę, gorącą czekoladę lub kawę. Stanęło na herbacie, którą służąca miała podać razem z wyborem ciasteczek okrytych polewą czekoladową. W międzyczasie Simone opowiedziała lekarzowi swoje sny i poranne depresje. Ich rozmowa mogła przebiegać tak:

_Simone_: To wszystko, panie doktorze... dalej tak nie mogę, to się powtarza co którąś noc... coraz częściej... Mam dwie sprawy do pana doktora: nie mogę doznać satysfakcji w zbliżeniu z Ignacym, jestem blisko, blisko i... nie mogę. Potrzebuję wreszcie, żeby się raz zdarzyło! Przepraszam, ale jest w tym wszystkim dużo moich emocji, których nie sposób kontrolować. ...I druga sprawa: Maciuś. Nie mogę go odpędzić, to jest takie kochane psisko, ale nie mogę, żeby mi za przeproszeniem co którejś nocy wylizywał fizjonomię!

_Lekarz_: Maciuś, to kto?

_Simone_: Pies Anetki.

_Lekarz_: Mademoiselle Anetka to kto?

_Simone_: Córka Anieli Strakaczowej.

_Lekarz_: Madame Strakacz to kto?

_Simone_: Żona Sylwina, znaczy Strakacza.

_Lekarz_: Monsieur Strakacz to kto?

_Simone_: Sekretarz osobisty Mistrza Paderewskiego, zbój, szubrawiec, oszust, cynik...!

_Lekarz_: Jak długo zna pani tego pianistę?

_Simone_: Od zawsze.

_Lekarz_: To znaczy?

_Simone_: Byłam malutką dziewczynką, kiedy poznałam tutaj w naszej posiadłości pana Paderewskiego i panią Helenę.

_Lekarz_: Madame Helena to kto?

_Simone_: Zmarła żona Mistrza.

_Lekarz_: Dawno zmarła?

_Simone_: Parę lat temu.

_Lekarz_: Utrzymywała pani stosunki intymne z monsieur Paderewskim?

_Simone (zapewne zdziwiona pytaniem)_: Z monsieur Paderewskim…? Z Niuńkiem? Ależ nie. On mnie traktuje jak córkę chrzestną... niestety.

_Lekarz_: Chciałaby pani zostać nową żoną monsieur Paderewskiego?

_Simone (zapewne znów bardzo zaskoczona)_: Aaa dlaczego pan doktor pyta?

_Lekarz_: Dla trafnej diagnozy.

_Simone_: Rozumiem, bierze mnie pan doktor za skończoną wariatkę.

_Lekarz_: Jeszcze niekoniecznie, madame Giron.

_Simone_: Nie wiem, jestem oszołomiona samym pytaniem... to byłby taki zaszczyt...

_Lekarz_: Chodzi o zaszczyt?

_Simone_: Nie.

_Lekarz_: Czuje pani, że jest w nim zakochana?

_Simone_: Tak. Od zawsze. Kiedy pomagałam pani Helenie hodować te kury na różne wystawy międzynarodowe, ją kochałam jak nastolatka, a... Mistrza jak dorosła kobieta.

Przerwa w rozmowie spowodowana zjawieniem się służącej, która, niosąc tę zastawę pełną szwajcarskich smakołyków, w przepasce na głowie, wyglądała jak czekoladniczka z obrazu. Gdy wyszła z biblioteki, zostawiając ich samych, lekarz zaczął mówić beznamiętnym głosem profesjonalisty, którego zajęciem jest wysłuchiwanie podobnych spowiedzi:

_Lekarz_: Madame Giron, po pierwsze na przyspieszenie orgazmu, satysfakcji – jak to pani salonowo nazywa – we śnie medycyna jeszcze jest bezradna. Po drugie psa mogę usunąć. Dam pani małą dawkę bardzo łagodnego leku, brać na dwie godziny przed udaniem się do sypialni, nie mieszać z nadmierna ilością alkoholu. – Zabrał się do wypisywania recepty. – Pani ojciec portretował monsieur Paderewskiego?

_Simone_: Wielokrotnie. ...Ale raz to był międzynarodowy skandal. Papa namalował portret na wystawę światową w Paryżu. W przeddzień otwarcia ktoś poderżnął gardło Mistrzowi, obraz zdjęto z wystawy, poszedł do restaurowania, skandal był, bulwarówki żyły z tego przez całe tygodnie. ...Najgorzej z Mistrzem, gdy się dowiedział, doznał szoku chyba... Krzyczał, co nie w jego zwyczaju, krzyczał: „Zamordują mnie! Okradną mnie! Zamordują!”. ...Jak gdyby przeczuwał nadejście Strakacza. On Mistrza okradnie, on go zamorduje, powiadam panu, doktorze...

_Lekarz_: Przyjechałem do państwa w sprawie monsieur Strakacza czy w sprawie pani snów?

_Simone_: Jedno z drugim jest chyba pomieszane... Czy ja jestem skończoną wariatką?

_Lekarz_: Nie sądzę. _(Musiała być bardzo niemile zaskoczona odpowiedzią, oczekiwała ostrego zaprzeczenia_._)_ Proszę, recepta, gdyby sny ciągle panią prześladowały, proszę wezwać mnie za cztery tygodnie. Trzeba dać lekarstwu czas...

Simone wzięła receptę, odłożyła na stolik. Zapytała o honorarium.

_Lekarz_: Moja sekretarka przyśle rachunek.

Nagle Simone ku zaskoczeniu doktora sięgnęła po receptę, nerwowo ją podarła i strzępy rzuciła ze złością w kąt biblioteki.

_Simone_: Nie chcę tych piguł! Może jestem rzeczywiście wariatką. Nie chcę tego! Niech pan Ignacy przychodzi do mnie nocami!

_Lekarz_: Ale to jest na psa, nie na pianistę.

_Simone_: To niech pan jeszcze raz napisze. _(Po czym dodaje z rezygnacją_:_)_ – Wariatka...

Kwadrans potem taksówka, czekająca na dziedzińcu, zabrała lekarza na stację.

Simone nigdy nie zrealizowała recepty.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: