Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kryptonim Verity - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
26 lipca 2023
Ebook
49,90 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,90

Kryptonim Verity - ebook

PIĘKNA POWIEŚĆ O ZAGROŻENIU, DETERMINACJI I PRZETRWANIU.

11 października 1943 roku brytyjski samolot szpiegowski rozbija się w okupowanej przez nazistowskie Niemcy Francji. Pilotka i pasażerka to serdeczne przyjaciółki. Jedna z nich ma możliwość przetrwania, druga odpada z gry, zanim ta zdąży się na dobre rozpocząć. Kiedy „Verity” wpada w ręce gestapo, jest pewna, że nie ma żadnych szans. Jako tajna agentka, pojmana na terytorium wroga, przeżywa najgorszy koszmar szpiega. Śledczy dają jej prosty wybór: ujawnienie misji albo makabryczna egzekucja. Misternie snując swoje zeznanie, Verity wspomina własną przeszłość. Opowiada, jak zaprzyjaźniła się z pilotką Maddie, dlaczego ją porzuciła w kadłubie rozbitego samolotu. Na każdym skrawku papieru toczy walkę o życie, mierząc się ze swoimi poglądami na odwagę, porażkę i desperacką nadzieję na powrót do kraju. Czy wystarczy przehandlować wrogowi sekrety, żeby uratować życie?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8280-982-4
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ormaie, 8 listopada 1943 JB-S

Jestem tchórzem.

Chciałam zostać bohaterką i chętnie ją odstawiałam. Udawanie zawsze mi dobrze wychodziło. Pierwszych dwanaście lat życia spędziłam na zabawach w bitwę pod Stirling Bridge z pięcioma starszymi braćmi, którzy godzili się, abym ja, dziewczyna, grała rolę samego Williama Wallace’a (podobno jednego z naszych przodków), ponieważ wygłaszałam naj­bardziej płomienne mowy. Bóg mi świadkiem, że w ubiegłym tygodniu też bardzo się starałam. Naprawdę się starałam, ale teraz, po tej śmiesznej umowie z ­SS-Hauptsturmführerem von Lindenem zrozumiałam, że stchórzyłam, i zamierzam wyjawić wam wszystko, o co poprosicie, wszystko, co tylko pamiętam. Każdy naj­mniejszy szczegół.

A oto, jaką zawarliśmy umowę. Zapisuję ją tu dla własnej pamięci, aby niczego nie pomylić.

– Zastanówmy się – powiedział Hauptsturmführer. – Czym można panią przekupić?

Na co wypaliłam, że chcę odzys­kać ubranie.

Teraz wydaje się to nieistotne. Na pewno spodziewał się jakiejś prowokacji w rodzaju: „Oddajcie mi wolność” czy „Pragnę zwycięstwa” albo wielkodusznego życzenia w rodzaju: „Przestańcie już dręczyć tego nieszczęsnego chłopca z ruchu oporu i podarujcie mu godną, humanitarną śmierć”. Albo chociaż czegoś bardziej bezpośrednio związanego z moją obecną sytuacją, jak: „Pozwólcie mi zasnąć”, „Dajcie mi jeść” czy „Zabierzcie mi z pleców to pieprzone żelastwo, do którego jestem przywiązana od trzech dni”. Ale byłam gotowa wytrzymać jeszcze kawał czasu na stojąco, bez snu i jedzenia, gdybym tylko nie musiała pozostawać w samej bieliźnie – dość już cuchnącej i czasem mokrej. To takie krępujące! Ciepło i godność, jakie zapewniają mi spódnica z wełnianej flaneli i sweter, znaczą dla mnie teraz dużo więcej niż patriotyzm i wierność przekonaniom.

Tak więc von Linden sprzedał mi sztuka po sztuce całą garderobę. Z wyjątkiem, oczywiście, szalika i pończoch, gdyż te odebrano mi wcześniej, żebym się nimi nie udusiła (a próbowałam). Pulower kosztował mnie cztery zestawy szyfrów radiowych – komplet wykorzystanych wierszy, haseł i częstotliwości. Von Linden oddał mi go zresztą na kredyt. Sweter czekał na mnie w celi, kiedy wreszcie po tych koszmarnych trzech dniach zostałam rozwiązana. I chociaż z początku nie dawałam rady cholerstwa na siebie wciągnąć, samo narzucenie na ramiona przyniosło mi ulgę. Teraz nareszcie udało mi się go włożyć i raczej już w nim zostanę. Spódnica i bluzka kosztują mniej niż pulower, a buty tylko jeden zestaw szyfrów za sztukę.

W sumie jest ich jedenaście. Za ostatni miałam wykupić halkę. Zauważcie, jak on to sobie wymyślił: odzys­kiwałam te rzeczy w odwrotnej kolejności po to, aby raz jeszcze przechodzić przez mękę zdejmowania ich na oczach wszystkich, kiedy oddawano mi następną sztukę garderoby. I tylko jeden von Linden mi się nie przyglądał. Ale zagroził, że znowu wszystko zabierze, kiedy wspomniałam, jaki bajeczny pokaz traci. To wtedy po raz pierwszy wyszły na światło dzienne wszystkie obrażenia i nawet żałowałam, że nie patrzył na swoje dzieło, zwłaszcza na moje ramiona. Wtedy też po raz pierwszy zdołałam ustać przez jakiś czas, czym chciałam się przed nim popisać. Tak czy siak, postanowiłam obyć się bez halki, co oszczędziło mi fatygi ponownego rozbierania się, żeby móc ją włożyć. Za ostatni zestaw szyfrów kupiłam sobie zapas atramentu i papieru, a także trochę czasu.

Von Linden dał mi dwa tygodnie i obiecał tyle papieru, ile potrzeba. Muszę tylko wypluć wszystko, co pamiętam, na temat tak zwanego brytyjskiego wysiłku wojennego. I zamierzam się z tego wywiązać. Przy całej swej brutalności von Linden dżentelmeń­skimi zasadami przypomina trochę kapitana Haka, ja zaś, naiwnie ufając, że będzie grał czysto i dotrzymywał słowa, jestem zupełnie jak Piotruś Pan. Jak dotąd się nie zawiodłam. Na początek podarował mi tę śliczną kremową wytłaczaną papeterię z hotelu Château de Bordeaux, który kiedyś mieścił się w tym budynku. (Nigdy bym nie uwierzyła, że francus­ki hotel może być aż tak koszmarnie ponury, gdybym na własne oczy nie zobaczyła tych sztab na okiennicach i kłódek na drzwiach. Ale dzięki wam całe to śliczne miasto Ormaie nabrało ponurego wyglądu).

Jeden zestaw szyfrów to i tak dość sporo, ale poza tym zdradziec­kim raportem przyrzekłam von Lindenowi także moją duszę, chociaż nie sądzę, żeby wziął moje słowa na serio. Tak czy inaczej, z wielką ulgą napiszę cokolwiek, co nie wiąże się z szyfrem. Ja już po prostu rzygam radiowym kodem. Dopiero kiedy przelaliśmy te wszystkie listy na papier, uświadomiłam sobie, jak wielki zapas szyfrów w sobie noszę.

Swoją drogą, to zadziwiające, naprawdę.

Wy głupie hitlerowskie gnoje!

Jestem potępiona. Całkowicie, bezapelacyjnie potępiona. Bez względu na to, co zrobię, w końcu i tak mnie zastrzelicie, bo tak się postępuje z agentami wroga. My też tak robimy. Jeśli po spisaniu tego raportu mnie nie zastrzelicie i jakimś cudem wrócę do kraju, i tak zostanę osądzona i skazana na śmierć za kolaborację. Ale kiedy patrzę na te wszystkie mroczne i pokrętne drogi, które mam przed sobą, ta jedna wydaje się prosta i oczywista. Co mnie czeka w przyszłości? Puszka nafty w gardło i zapałka przytknięta do ust? Skalpel i kwas, jak dla tego chłopca z ruchu oporu, który nie chciał mówić? A może jako żywy szkielet zostanę załadowana do bydlęcego wagonu, razem z dwiema setkami innych nieszczęśników, i wysłana Bóg wie gdzie na śmierć z pragnienia przed dotarciem na miejsce? Nie. Ja się na to nie piszę. Ta droga wydaje się naj­łatwiejsza, a inne zbyt mnie przerażają, by nawet im się przyglądać.

Piszę po angielsku. Brak mi zasobu słów na wojenny raport po francus­ku, a mój niemiec­ki nie jest dostatecznie płynny. Ktoś będzie musiał przetłumaczyć to wszystko Hauptsturmführerowi von Lindenowi. Może Fräulein Engel, ona całkiem nieźle mówi po angielsku. Właśnie mi wytłumaczyła, że parafina i nafta to jedno i to samo. W kraju używamy słowa paraffin, natomiast Amerykanie używają słowa kerosene, czyli nafta. Po francus­ku i niemiec­ku to słowo też brzmi podobnie.

(Co do tej nafty czy parafiny, mniejsza o nazwę. Nie chce mi się wierzyć, że wypapralibyście mnie całym litrem owej cennej cieczy. A może kupujecie ją na czarnym rynku? Jak chcecie to ująć w kosztach? „Litr silnie wybuchowego paliwa na egzekucję brytyjskiego szpiega”. Zresztą i tak zrobię, co w mojej mocy, żeby oszczędzić wam tego wydatku).

Jedną z pierwszych pozycji na tasiemcowej liście tego, co kazaliście mi ująć w sprawozdaniu, jest lokalizacja brytyjskich lotnisk, z których nastąpi inwazja na Europę. Fräulein Engel świadkiem, że kiedy to przeczytałam, parsknęłam śmiechem. Wy naprawdę myślicie, że znam choć jeden cholerny szczegół na temat miejsca, z którego alianci zamierzają ruszyć na okupowaną Europę? Przyjęto mnie do Kierownic­twa Operacji Specjalnych, bo mówię po francus­ku i niemiec­ku, a poza tym umiem dobrze zmyś­lać, natomiast do kwatery gestapo w Ormaie trafiłam z powodu kompletnego braku wyczucia kierunku. Ludzie, którzy mnie szkolili, specjalnie utwierdzali mnie w błogiej niewiedzy na temat lotnisk, a to dlatego, żebym w razie wpadki nie mogła wam niczego zdradzić. I nie podano mi nazwy nawet tego lotnis­ka, z którego wystartowałyśmy w nasz ostatni lot. Pozwólcie sobie przypomnieć, że przebywałam na terenie Francji mniej niż czterdzieści osiem godzin, kiedy wasz usłużny agent uchronił mnie od rozjechania przez furgonetkę wyładowaną francus­kimi kurczakami, ponieważ przechodząc przez jezdnię, spojrzałam w złą stronę. Co tylko dowodzi przebiegłości gestapo.

„Osoba, którą właśnie uratowałem od śmierci pod kołami, wyraźnie przywykła do lewostronnego ruchu. Na pewno jest Brytyjką, zrzuconą z alianc­kiego samo­lotu na spadochronie. Aresztuję ją teraz jako szpiega”.

Tak więc brak mi orientacji przestrzennej. U niektórych z nas to tragiczna skaza, dlatego nie ma sensu, żebym akurat ja wskazywała wam lokalizacje jakichkolwiek lotnisk. Chyba że ktoś podałby mi współ­rzędne. Być może mogłabym je wymyślić, i to nawet dość przekonująco, dzięki czemu kupiłabym sobie trochę czasu, ale i tak szybko byście się połapali.

Kolejna pozycja to typy samo­lotów używanych w operacjach wojskowych. Boże, co za śmieszna lista! Gdybym się na tym znała albo gdyby mnie to w ogóle obchodziło, sama pilotowałabym samo­loty w Służbie Pomocniczej Transportu Powietrznego jak Maddie, która mnie tu zrzuciła. Ewentualnie pracowałabym jako monter czy mechanik i nie musiałabym teraz mozolnie wypluwać faktów i liczb na rzecz gestapo. (Nie wspomnę tu znowu o moim tchórzostwie, gdyż zaczynam się z tym czuć nieuczciwie. Poza tym nie chcę was zanudzić, bo zabralibyście mi ten wytworny papier i znów zaczęli podtapiać mnie w misce z lodowatą wodą aż do utraty przytomności).

Ale zaraz, mogę jednak wymienić kilka typów samo­lotów, począwszy choćby od puss motha. To pierwszy samo­lot pilotowany przez moją przyjaciółkę Maddie i właściwie pierwszy, którym nie tylko latałam, ale który także zobaczyłam z blis­ka. A historia o tym, jak się tu znalazłam, zaczyna się właśnie od Maddie. Nie sądzę, abym kiedyś się dowiedziała, dlaczego podczas aresztowania miałam przy sobie jej, a nie swój dowód osobisty i jej licencję pilota, ale jeśli opowiem wam o Maddie, zrozumiecie, dlaczego przyleciałyśmy tu razem.

TYPY SAMO­LOTÓW

Maddie to właściwie Margaret Brodatt. Trzymacie jej dowód osobisty. Nazwis­ko „Brodatt” nie pochodzi z północnej Anglii, raczej z Rosji, tak jak dziadek Maddie. Ale ona sama jest rdzenną obywatelką Stockport. I w przeciwieństwie do mnie ma świetną orientację przestrzenną. Potrafi nawigować według gwiazd i na podstawie ścisłych obliczeń, ale moim zdaniem zawdzięcza ową zdolność dziadkowi, który na szesnaste urodziny podarował jej motor. Od tej pory zaczęła wyprawiać się ze Stockport na nieutwardzone szlaki wysokich wrzosowisk Gór Penniń­skich. Jak łatwo zauważyć, miasto Stockport ze wszystkich stron otoczone jest zielonymi, nagimi Penninami, nad którymi szybko suną podświetlone słońcem pasma chmur, co wygląda jak film w technikolorze. Wiem o tym, ponieważ wybrałam się tam w zimie na wolny weekend. Zatrzymałam się u dziadków Maddie i pojechałyśmy we dwie motorem na Dark Peak; ten dzień wspominam jako jeden z naj­wspanialszych w moim życiu, chociaż słońce wyszło tylko na pięć minut i nawet wtedy nie przestawał padać deszcz ze śniegiem – to właśnie z powodu takiej „nielotnej” prognozy Maddie dostała trzy dni wolnego. Ale przez te pięć minut Cheshire wydawało się takie zielone i skrzące! Dziadek Maddie prowadzi sklep z motocyklami i specjalnie na moją wizytę kupił jej na czarnym rynku trochę benzyny. Piszę o tej wyprawie (chociaż nie ma to nic wspólnego z typami samo­lotów), aby wam dowieść, że rozumiem, co Maddie czuła na szczycie, kiedy w ogłuszającym ryku czterech wiatrów i dwóch cylindrów patrzyła na zielone pola równiny Cheshire i czerwone kominy, rozrzucone u jej stóp niczym kraciasty koc piknikowy.

Maddie przyjaźniła się z Beryl, która rzuciła szkołę i w lecie 1938 roku pracowała w przędzalni bawełny w Ladderal. Lubiły w niedziele jeździć motorem Maddie na pikniki, bo tylko wtedy mogły się widywać. Beryl obejmowała ją ciasno w pasie, tak jak ja, i także nie miała gogli, nosiła je tylko Maddie. Pewnej czerwcowej niedzieli wybrały się aż na drugą stronę grzbietu Highdown Rise. Po przejeździe wąs­kimi gruntowymi dróżkami, obwarowanymi po obu stronach kamiennymi murkami (zbudowali je zapewne przodkowie Beryl), ich gołe łydki były całe w błocie. Beryl zmarnowała sobie wtedy naj­lepszą spódnicę i ojciec kazał jej zapłacić za nową z następnej tygodniówki.

– Kocham twojego dziadka! – wrzasnęła Beryl do ucha Maddie. – Też bym takiego chciała! – Ja także. – Fajnie, że dał ci na urodziny silent superba!

– Mimo tej nazwy wcale nie jest cichy! – odkrzyknęła Maddie przez ramię. – Już kiedy go dostałam, nie był nowy, a teraz ma pięć lat. Musiałam w tym roku wyremontować silnik.

– Dziadek nie mógł ci tego zrobić?

– On w ogóle by mi go nie dał, gdybym naj­pierw sama nie rozebrała silnika. Musiałam zrobić to sama albo nici z prezentu.

– I tak go kocham!

Pruły zielonymi traktami Highdown Rise, podskakując na koleinach wyżłobionych przez traktor tak, że niemal odbijały się od murków, wpadając w grzęzawis­ka, między pokrzywy i owce. Pamiętam, jak to było. Co chwilę zza zakrętu albo z wierzchołka garbu ukazywał się widok na zielone, łyse pasmo Pennin, rozciągające się daleko ku zachodowi, lub na fabryczne kominy Manchesteru, bazgrzące po niebie czarnym dymem.

– I jeszcze zdobędziesz zawód! – krzyczała Beryl.

– Co zdobędę?

– Zawód!

– Naprawa silników?

– To jest zawód. Lepszy niż nabijanie czółenek w przędzalni.

– Ale za nabijanie czółenek ci płacą. Ja nie dostaję ani pensa.

Na drodze przed nimi pojawiły się dziury wypełnione deszczówką. Wyglądało to jak miniaturowy pejzaż szkoc­kich highlandzkich jezior. Maddie znacznie zwolniła i w końcu zatrzymała motor. Spuściła nogi na twardą ziemię; ze spódnicą wciąż podciągniętą wyżej kolan czuła całym ciałem znajomy, niezawodny pomruk superba.

– Kto by zatrudnił dziewczynę do naprawy silników? Babcia chce, żebym się nauczyła pisać na maszynie. Przynajmniej się na tym zarabia.

Musiały zsiąść z motocykla i prowadzić go dalej porytą rowami drogą. Po sforsowaniu kolejnego podejścia dotarły do farmerskiej bramki na granicy pól. Maddie oparła motor o kamienny murek i zabrały się do jedzenia kanapek. Popatrzyły na swoje ubłocone nogi i parsknęły śmiechem.

– Co by powiedział twój tata?! – wykrzyknęła Maddie.

– A twoja babcia?

– Ona do tego przywykła.

Maddie mówiła, że Beryl nazywała piknik „wyżerką”. Zabierała solidne pajdy razowego chleba, który jej ciotka piekła w każdą środę dla trzech rodzin, oraz wielkie jak jabłka marynowane cebule. Maddie miała kanapki z żytniego chleba z piekarni w Reddyke, gdzie babcia wysyłała ją w każdy piątek. Marynowane cebule uniemożliwiły dziewczętom rozmowę, bo chrupanie tak głośno rozbrzmiewało im w uszach, że nie słyszały się nawzajem, a poza tym musiały uważać, żeby się nie zakrztusić przypadkową kroplą octu. (Kapitan von Linden mógłby uznać marynowane cebule za dobre narzędzie perswazji, a przy okazji więźniowie zostaliby nakarmieni).

(Fräulein Engel kazała mi tu zapisać do wiadomości kapitana von Lindena, że zmarnowałam dwadzieścia minut danego mi czasu, ponieważ tak się śmiałam z głupiego dowcipu o marynowanych cebulach, że złamałam czubek ołówka. Musiałyśmy czekać, aż ktoś przyniesie nożyk do zaostrzenia go, gdyż Fräulein Engel nie wolno zostawiać mnie samej. A potem zmarnotrawiłam kolejne pięć minut, bo kiedy złamałam także ten nowy czubek, panna E. ostrzyła ołówek tuż przed moim nosem i wiórki wpadały mi do oczu, wywołując łzy. SS-Scharführer Thibaut trzymał mnie przy tym za głowę, co mnie okropnie denerwowało. Teraz już się nie śmieję ani nie płaczę, a na przyszłość spróbuję nie przycis­kać tak mocno ołówka).

Tak czy siak, myślcie o Maddie przed wojną, wolnej, we własnym kraju, z ustami pełnymi marynowanej cebuli… Mogła zakrztusić się jedynie wtedy, kiedy podniosła wzrok na charkoczący samo­lot, który ciągnąc za sobą smugę dymu, krążył nad poblis­kim polem. Tym samo­lotem był właśnie puss moth.

Mogę wam opowiedzieć coś niecoś o puss mothach. To szybkie i lekkie jedno­płatowce – rozumiecie, mają tylko jedną parę skrzydeł; bo na przykład tiger moth (kolejny typ, który właśnie sobie przypomniałam) jest dwupłatowcem i ma dwie pary. Puss mothowi można te skrzydła złożyć, co ułatwia przewożenie i przechowywanie. Z jego kokpitu ma się fantastyczny widok, a oprócz pilota może pomieścić dwóch pasażerów. Kilka razy latałam nim jako pasażerka. Chyba ulepszony model tego samo­lotu nosi nazwę leopard moth (proszę, za jednym zamachem wymieniłam aż trzy typy).

Ten puss moth, który krążył nad Highdown Rise, pierwszy, jaki Maddie zobaczyła, właśnie krztusił się na śmierć. Opowiadała potem, że czuła się jak na fotelu przy arenie w cyrku. Z odległości trzystu stóp mogły razem z Beryl obejrzeć każdy detal maszyny w miniaturze: każdy drut, każdą rozpórkę brezentowych skrzydeł, mignięcie drewnianych łopat śmigła, które bezskutecznie obracało się na wietrze. Z rury wydechowej wydobywały się wielkie chmury niebies­kiego dymu.

– On się pali! – wrzasnęła z przerażeniem, ale i fascynacją Beryl.

– Nie pali się, tylko wypala benzynę – sprostowała ze znawstwem Maddie. – Jeśli pilot ma trochę rozsądku, odłączy wszystko i silnik zgaśnie. Wtedy może wylądować na ślizgu.

Obserwowały pilnie. Przewidywania Maddie się sprawdziły: silnik zgasł, dym się rozwiał, a pilot wyraźnie zamierzał posadzić uszkodzoną maszynę na polu tuż przed ich nosem. Było to pastwis­ko, nieorane, niekoszone, bez zwierząt. Skrzydła nad ich głowami odcięły na chwilę słońce z impetem i furkotem żaglowca morskiego. Na ostatnim odcinku podmuch porwał na pole wszystkie odpadki z ich lunchu – wszędzie fruwały brązowe okruchy, a papierki trzepotały w niebies­kim dymie niczym diabelskie konfetti.

Zdaniem Maddie lądowanie całkiem by się udało, gdyby odbywało się na aerodromie. Tutaj jednak uszkodzony samo­lot przez dobre trzydzieści jardów podskakiwał bezwładnie na nies­koszonej trawie, po czym z wdziękiem przekoziołkował na dziób.

Maddie zaczęła bić brawo. Beryl natychmiast trzepnęła ją po ręce.

– Ty bezmyślna krowo! On może być ranny! Och, co my teraz zrobimy?

Maddie wcale nie zamierzała klas­kać, zrobiła to odruchowo. Już widzę, jak odgarnia z oczu rozwiewające się czarne kędziory, wysuwa do przodu dolną wargę, a potem przes­kakuje przez bramkę i skacze po kępach zielonej trawy do samo­lotu.

Nie wydobywały się żadne płomienie. Maddie wspięła się przez dziób do kokpitu. Przed­ziurawiła nabijanym ćwiekami butem brezent okrywający kadłub (tak chyba nazywa się cielsko samo­lotu) i na pewno zaraz się cofnęła; tego kroku także nie przemyś­lała. Kiedy otwierała drzwi, była strasznie zgrzana i spięta – spodziewała się, że pilot zaraz ją ochrzani – toteż zawstydziła się ulgi, jaką poczuła, widząc go bez czucia, wiszącego do góry nogami w pasach na pół rozpiętych. Przyjrzała się wskaźnikom nieznanego sobie silnika. Brak ciśnienia oleju (tak mi relacjonowała). Gaz odcięty. Dobre i to. Maddie rozplątała uprząż i pozwoliła lotnikowi zsunąć się na ziemię.

Beryl, która także zdążyła już tam dotrzeć, przejęła od niej bezwładne ciało. Łatwiej było Maddie zejść z samo­lotu, niż Beryl wspiąć się do niego – wystarczył jeden lekki skok. Maddie zdjęła pilotowi hełm i gogle; obie z Beryl, jako skautki, zaliczyły kurs pierwszej pomocy. Mimo nie naj­wyższego poziomu wiedziały przynajmniej tyle, że muszą umożliwić ofierze oddychanie.

Beryl zaczęła chichotać.

– I kto jest bezmyślną krową? – oburzyła się Maddie.

– To dziewczyna! – zaśmiała się Beryl. – Dziewczyna!

Beryl została z nieprzytomną pilotką, a Maddie pojechała motorem na farmę po pomoc. Zastała tam dwóch osiłków w swoim wieku, zajętych rozrzucaniem gnoju, i gospodynię, która sortowała wczesne ziemniaki, a jedno­cześnie wymyś­lała dziewczynkom, które na kuchennej posadzce układały wielką łamigłówkę (była niedziela, bo inaczej pewnie gotowałyby pranie). Ekipa ratunkowa otrzymała swoje zadania, a Maddie wysłano motorem na dół, gdzie znajdowały się pub i budka telefoniczna.

– Trzeba wezwać karetkę, rozumisz, kochana – przekonywała Maddie farmerka. – Jeśli prowadziła samo­lot, to musowo powinna jechać do szpitala.

Te słowa kołatały się Maddie po głowie przez całą drogę do telefonu. Nie: „Jeśli jest ranna…”, tylko „Jeśli prowadziła samo­lot…”.

Latająca dziewczyna! Dziewczyna, która pilotuje samo­lot!

Nie, poprawiła się w duchu. Wcale go nie pilotuje. Ona się w nim zwala na owcze pastwis­ko.

Ale przecież naj­pierw go pilotowała. Musiała umieć latać, aby potem wylądować (albo się rozbić).

To wydało się Maddie logiczne.

Znam jeszcze kilka innych typów samo­lotów, ale lysander od razu nasuwa mi się na myśl. Ten samo­lot pilotowała Maddie, kiedy mnie tu zrzuciła. Właściwie powinna wylądować, a nie wyrzucać mnie w powietrze, ale po drodze nas trafili i przez jakiś czas ogon nam się palił. Maddie nie panowała w pełni nad samo­lotem, więc kazała mi skakać, a sama próbowała usiąść. Nie widziałam, jak schodziła, ale pokazaliście mi zdjęcie z miejsca wypadku, więc teraz wiem, że go rozbiła. Trudno jednak mieć pretensje do pilotki, skoro samo­lot trafił pod ostrzał.

BRYTYJSKIE WSPARCIE DLA ANTY­SEMITYZMU

Puss moth rozbił się w niedzielę, a następnego dnia Beryl wróciła do pracy w przędzalni w Ladderal. Serce ścis­ka mi się z tak czarnej i bolesnej zazdrości, że zamazałam pół tej strony łzami, zanim uświadomiłam sobie, iż mi kapią. Myś­lałam o długim życiu, jakie czeka Beryl przy nabijaniu czółenek i rodzeniu zasmarkanych bachorów jakiemuś piwoszowi na przemysłowym przed­mieściu Manchesteru. Oczywiście wypadek zdarzył się w 1938 roku, więc może i na nich także zdążyły już spaść bomby, Beryl i jej dzieci mogą już nie żyć, a jeśli tak, to moje łzy zazdrości są dowodem wielkiego egoizmu. No i szkoda papieru. Panna E. zagląda mi przez ramię, gdy to piszę, i upomina, żebym nie przerywała już relacji żadnymi przeprosinami.

Przez następny tydzień Maddie składała historię pilotki z wycinków prasowych, przejawiając w tym mentalną drapieżność lady Makbet. Dziewczyna nazywała się Dympna Wythenshawe (zapamiętałam to nazwis­ko tylko dlatego, że jest takie głupie), była rozpuszczoną naj­młodszą córką sir Jakiegośtam Wytenshawe’a. W piątek w wieczornej gazecie obrzucono ją wyzwis­kami, ponieważ zaraz po wypuszczeniu ze szpitala Dympna zaczęła zabierać chętnych na krótkie wycieczki swoim drugim samo­lotem (to dragon rapid – ale jestem mądra!), podczas gdy puss moth poszedł do remontu. Maddie siedziała na podłodze w szopie dziadka obok swojego ukochanego silent superba, który aby trzymać formę na weekendowe wyprawy, wymagał mnóstwa żmudnej pracy, i walczyła z gazetą. Strona po stronie roztaczano tam same czarne wizje na temat blis­kiego prawdo­podobieństwa wojny Japonii z Chinami i coraz większego prawdo­podobieństwa wojny w Europie. O puss mocie pikującym dziobem w dół na Highdown Rise znalazła tylko notatkę w wiadomościach tygodnia. Nie zamieszczono zdjęcia samo­lotu, tylko fotkę uśmiechniętej, rozanielonej pilotki z rozwianym włosem, znacznie ładniejszej niż ten faszystowski kretyn Oswald Mosley, którego szydercza gęba patrzyła na Maddie z naj­lepszego miejsca na stronie. Postawiwszy na jego podobiźnie kubek z kakao, zaczęła obmyś­lać naj­krótszą drogę do aerodromu Catton Park. Wprawdzie to szmat drogi, ale przecież następnego dnia znów była niedziela.

Rano pożałowała, że nie zwróciła większej uwagi na artykuł o Oswaldzie Mosleyu. Polityk ów zjechał właśnie do Stockport i miał przemawiać przed St. Mary, na skraju sobotniego targu. Na to spotkanie jego durni zwolennicy zorganizowali specjalny marsz, który spod ratusza wyruszał do St. Mary, powodując straszliwy chaos w ruchu kołowym i pieszym. W tym czasie brytyjscy faszyści wyhamowali nieco swój anty­semityzm, więc marsz odbywał się „w imię pokoju” – kto chce, niech wierzy – i miał przekonać mieszkańców do bratania się z kretyń­skimi faszystami niemiec­kimi. Zwolennikom Mosleya zakazano już noszenia niegustownych symbolicznych czarnych koszul – obowiązywał przepis o publicznych marszach w strojach o charakterze politycznym. Wprowadzono go po to, aby powstrzymać mosleyowców od wywoływania burd podobnych do tych, które z powodu ich marszów wybuchły w żydowskich dzielnicach Londynu. Niemniej i tak szli powiwatować na cześć swojego przywódcy. Był więc jeden radosny tłum zwolenników Mosleya i drugi, złożony z jego rozwścieczonych przeciwników. Były kobiety z koszykami, które próbowały robić na targu sobotnie zakupy. Był żywy inwentarz – niektórzy policjanci przyjechali konno, poza tym akurat pędzono na targ stado owiec, wśród których utknął jeszcze wóz mleczarza zaprzężony w konia. Były psy, a prawdo­podobnie także koty, króliki, kury i kaczki.

Maddie nie mogła przebić się przez Stockport Road. (Nie wiem, jak ta droga naprawdę się nazywa, może właśnie tak, ponieważ jest to główny trakt z południa. Nie bierzcie na serio żadnego podanego przeze mnie kierunku). Czekała bez końca na obrzeżach rozgorączkowanego tłumu, daremnie wypatrując jakiejś możliwości. Po dwudziestu minutach zaczęła się denerwować. Teraz ludzie napierali na nią także z tyłu. Próbowała zawrócić motor ręcznie, ale potrąciła kogoś.

– Ożeż! Gdzie się pchasz z tym motorem?!

– Przepraszam.

Maddie podniosła wzrok. Znalazła się wśród oprychów w czarnych koszulach (włożyli je mimo groźby aresztu), z włosami ulizanymi brylantyną jak u lotników. Mierzyli Maddie wzrokiem z góry na dół, wyraźnie rozbawieni, pewni, że będzie z niej łatwy łup.

– Fajny motor!

– Fajne nogi!

Jeden z nich zachichotał przez nos.

– Fajne… – tu użył brzydkiego, niecenzuralnego słowa, którego tu nie napiszę, bo i tak nikt z was nie wie, co ono po angielsku znaczy, a ja z pewnością nie znam ani francus­kiego, ani niemiec­kiego odpowiednika. Oprych posłużył się nim jak kijem i odniósł spodziewany skutek.

Maddie przepchnęła przed­nie koło obok tego potrąconego i uderzyła go znowu, on zaś złapał swą wielką łapą kierownicę pomiędzy jej dłońmi.

Maddie wytrzymała. Szarpali się przez chwilę, chłopak nie chciał puścić, jego kumple się śmiali.

– Po co takiej ładnej pannie taka duża zabawka? Skąd ją wzięłaś?

– Ze sklepu, a co myś­lałeś?

– Od Brodatta – domyślił się któryś; po tej stronie miasta był tylko ten jeden sklep z motocyklami.

– On sprzedaje motory Żydom.

– Może to żydowski motor.

Pewnie o tym nie wiecie, ale w Manchesterze i na jego zadymionych przed­mieściach mieszka całkiem sporo Żydów. Nikomu to nie przeszkadza, chyba że jakiemuś faszystowskiemu idiocie, ale chyba rozumiecie, co mam na myśli. Ci Żydzi napływali z Rosji, Polski, później także z Rumunii, Austrii i całej Europy Wschodniej, a trwało to przez cały XIX wiek. Tak się złożyło, że sklep z motocyklami, o którego klientach była mowa, należał do dziadka Maddie od trzydziestu lat i zapewniał mu niezły dochód. Dzięki niemu jej eleganc­ka babcia mogła żyć na odpowiednim poziomie, poza tym mieszkali całą rodziną w wielkim starym domu w Grove Green, na obrzeżach miasta, mieli ogrodnika i dochodzącą dziewczynę do pomocy w gospodarstwie. No i kiedy banda wzięła na cel sklep dziadka, Maddie nieopatrznie wdała się z nimi w kłótnię.

– Czy wy zawsze układacie we trzech jedno zdanie? A może by tak każdy sam pomyś­lał, zanim się odezwie?

Pchnęli motor tak, że się na nią przewrócił. Bo faszystowscy idioci naj­bardziej ze wszystkiego lubią przemoc.

Ale na zatłoczonej ulicy podniosły się też inne oburzone głosy, a wtedy gang osiłków ze śmiechem ruszył dalej. Maddie długo jeszcze słyszała nosowe poświstywanie jednego z nich, chociaż jego plecy pozostały anonimowe.

Szybko okazało się, że chętnych do pomocy jest więcej niż napastników: jakiś robotnik, dziewczyna z wózkiem, dzieciak, dwie kobiety z koszykami na zakupy. Nie wdawali się w bójkę ani się nie wtrącali, ale pomogli Maddie się podnieść, otrzepali ją z kurzu, a robotnik przesunął czule ręką po błotniku motocykla.

– Nic cię nie boli, panienko?

– Fajny motor…

To był głos dzieciaka.

– Oj, siedź cicho! – skarciła go mama, która widocznie usłyszała w nim echo napastnika w czarnej koszuli.

– Naprawdę fajny – zauważył mężczyzna.

– Ma swoje lata – odrzekła skromnie Maddie, której sprawiło to jednak przyjemność.

– Cholerne wandale.

– Chcom se popatrzyć na kolanka, kochaniutka – zauważyła jedna z kobiet z koszykiem.

Ale Maddie myś­lała już o aeroplanach: „Poczekajcie, durni faszyści. Sprawię sobie jeszcze większą zabawkę”.

Odzys­kawszy wiarę w ludzkość, przepchnęła się przez tłum i po kocich łbach bocznych uliczek wyjechała ze Stockport. Nie było tam nikogo poza dzieciakami. Drąc się wniebogłosy, kopały piłkę i wyżywały się na starszych siostrach, które w chustkach na głowach trzepały dywany i szorowały progi domów, podczas gdy ich matki robiły zakupy. Przysięgam, że popłaczę się z zazdrości, jeśli nie przestanę o nich myśleć, obojętne, czy zginęły pod bombami, czy nie.

Fräulein Engel znów zajrzała mi przez ramię i poprosiła, żebym przestała pisać o „faszystowskich idiotach”, bo Hauptsturmführerowi von Lindenowi to się nie spodoba. Mam wrażenie, że ona trochę się go boi (trudno mieć o to pretensję), podobnie zresztą jak Scharführer Thibaut.

LOKALIZACJA BRYTYJSKICH LOTNISK

To wprost nie do wiary: czy naprawdę muszę wam mówić, że aerodrom Catton Park leży w Ilsmere Port? Przecież przez ostatnie dziesięć lat było to naj­ruchliwsze lotnis­ko na północy Anglii. Budowano tam samo­loty, przed wojną mieścił się luksusowy cywilny aeroklub, a przez całe lata istniała baza Royal Air Force. Miejscowa es­kadra RAF latała z tego miejsca na bombowcach od 1936 roku. Wasze domysły na temat celów, do których owo lotnis­ko wykorzystuje się dzisiaj, są tak samo dobre jak moje, a prawdo­podobnie nawet znacznie lepsze (nie wątpię, że chronią je balony zaporowe i gniazda dział przeciwlotniczych). Kiedy Maddie dojechała tam w sobotni ranek, naj­pierw przez dłuższą chwilę gapiła się tępym wzrokiem (jej słowo) na parking z naj­większą kolekcją luksusowych aut, jaką kiedykolwiek widziała w jednym miejscu, a potem na niebo z równie wielką kolekcją samo­lotów. Oparła się o płot, żeby móc je obserwować. Po kilku minutach doszła do wnios­ku, że większość samo­lotów zdaje się latać według swego rodzaju schematu, na zmianę lądując i startując z rykiem silników. Pół godziny później, wciąż tylko na podstawie obserwacji, potrafiła rozpoznać, że jeden z pilotów był nowicjuszem, gdyż jego maszyna przy lądowaniu zawsze odbijała się o sześć stóp od ziemi, zanim nawiązała z nią trwały kontakt. Inny uprawiał absolutnie zwariowane akrobacje, a jeszcze inny oferował chętnym rundy wokół lotnis­ka: pięć minut w powietrzu, lądowanie, pięć szylingów w łapę, oddać gogle i następny, proszę.

Było to naprawdę przygnębiające miejsce w tamtych czasach zagrożonego pokoju, kiedy z pasa startowego korzystali na zmianę piloci cywilni i wojskowi, ale Maddie podjęła już decyzję i po znakach trafiła do aeroklubu. Osobę, której poszukiwała, przez przypadek odnalazła dość szybko, ponieważ Dympna Wythenshawe, jako jedyna bezrobotna pilotka, wylegiwała się samo­tnie na sfatygowanym leżaku, których cały rząd podpierał ścianę klubu pilotów. Maddie w pierwszej chwili jej nie rozpoznała. Dziewczyna absolutnie nie przypominała ani tej upozowanej panny ze zdjęcia, ani nieprzytomnej ofiary wypadku w hełmie na głowie. Dympna także Maddie nie poznała, ale zagadnęła ją jowialnie:

– Co, chcesz się przelecieć?

Mówiła z kulturalnym akcentem bogatych i uprzywilejowanych. Podobnym do mojego, bez szkoc­kiego „r”. Może pod względem przywilejów mi nie dorównywała, za to znacznie przewyższała zamożnością. W każdym razie Maddie natychmiast poczuła się jak służąca.

– Szukam Dympny Wythenshawe. Chcę tylko się dowiedzieć, jak się miewa po… po ostatnim tygodniu.

– Miewa się świetnie. – Eleganc­ka panna uśmiechnęła się miło.

– Więc ją znalazłam! – wyrwało się Maddie.

– Zdrową jak koń. – Dympna wyciągnęła białą, omdlewającą dłoń, która na pewno nigdy nie zmieniała filtra olejowego (wiedzcie, że moje białe dłonie zmieniały go wprawdzie, ale tylko pod ścisłym nadzorem). – Jest zdrowa jak koń. To ja.

Maddie uścisnęła jej rękę.

– Klapnij sobie – zaproponowała Dympna, przeciągając samo­głos­ki (po prostu wyobraźcie sobie, że ona to ja, wychowana w zamku i wykształcona na szwajcarskiej pensji, tylko jest znacznie wyższa i nie maże się bez przerwy) i wskazując pusty leżak. – Jest mnóstwo miejsca.

Chociaż ubrana jak na safari, nie straciła nic ze swej elegancji. Dawała prywatne lekcje pilotażu i oferowała krótkie płatne przejażdżki. Była jedyną kobietą wśród pilotów i oczywiście wśród instruktorów.

– Jak wyremontują mojego ukochanego puss motha, to cię nim przewiozę – obiecała Maddie, ta zaś z całym wyrachowaniem zapytała, czy może zobaczyć maszynę.

Jeszcze na Highdown Rise samo­lot rozebrano na kawałki i przewieziono na lotnis­ko, gdzie brygada chłopaków w poplamionych kombinezonach pracowała nad nim w jednym z całego rzędu warsztatów. Śliczny silnik puss motha (to język Maddie – ona ma lekkiego bzika) osiągał tylko połowę mocy motocykla Maddie. Właśnie czyścili go z grudek torfu drucianymi szczotkami. Leżał na kawałku ceraty wśród tysiąca błyszczących elementów i Maddie od razu pojęła, że trafiła we właściwe miejsce.

– Och, mogę popatrzeć? – spytała.

A Dympna, która nigdy jeszcze nie ubrudziła sobie rąk, ale potrafiła nazwać każdy cylinder i zawór na tej płachcie, pozwoliła jej przejechać po nowym brezencie (na kadłubie, który podziurawiła obcasem) pędzlem z lepkim świństwem zwanym zaprawą, które śmierdziało jak marynowane cebule. Minęła godzina, a Maddie ani się śniło odchodzić i tylko cały czas wypytywała, do czego która część służy i jak się nazywa. W końcu mechanicy dali jej drucianą szczotkę i pozwolili pomagać.

Potem już zawsze czuła się bezpiecznie w puss mocie Dympny, bo przecież sama brała udział w składaniu silnika.

– Kiedy przyjedziesz znowu? – spytała Dympna cztery godziny później, kiedy siedziały nad zatłuszczonymi olejem kubkami herbaty.

– Mam za daleko, żeby często tu bywać – wyznała ze smutkiem Maddie. – Mieszkam w Stockport. W tygodniu pomagam dziadkowi w biurze w zamian za pieniądze na benzynę, ale nie mogę przyjeżdżać w każdy weekend.

– Jesteś naj­większą farciarą na świecie. Jak tylko wyremontują puss motha, przeniosę moje oba samo­loty na nowe lotnis­ko w Oakway. To tuż obok przędzalni w Ladderal, gdzie pracuje twoja przyjaciółka Beryl. W następną sobotę odbędzie się w Oakway wielka gala inauguracyjna. Przyjadę po ciebie i będziesz mogła obejrzeć całą uroczystość ze stanowis­ka pilotów. Beryl też może przyjść.

Oto dwa lotnis­ka, które dla was zlokalizowałam.

Zaczynam trochę słabnąć, bo od wczoraj nie dostałam nic do jedzenia ani picia, a piszę już dziewięć godzin. No więc teraz zaryzykuję: rzucę tym ołówkiem przez stół i porządnie zawyję.

Jedna z ważnych bitew w wojnie o niepodległość Szkocji. 11 września 1297 roku pod Stirling Bridge wojska szkoc­kie pod wodzą Andrew de Moraya i Williama Wallace’a zwyciężyły Anglików .

Silent (ang.) – cichy.

1 stopa = 0,3048 m.

1 jard = 0,9144 m.

Królewskie Siły Powietrzne.Ormaie, 9 listopada 1943 JB-S

To pióro nie psze. Przepraszam za kleksy. To ma być test czy kra…

Chcę z powrotem ołówek.

.

Angielska kapitan lotnic­twa mówi prawdę.

Atrament, który jej dostarczono, był zwietrzały/za gęsty i na czubku stalówki tworzyły się skrzepy. Teraz został rozcieńczony i właśnie tutaj sprawdzam, czy nadaje się do pisania.

Heil Hitler!

SS-Scharführer Etienne Thibaut

Ty tępy bękarcie Quislinga, ja jestem Szkotką!

Komicy Laurel i Hardy, to znaczy fagas-sierżant Thibaut i strażniczka-zawsze-do-usług Engel, setnie się ubawili moim kosztem w związku z tym piekielnym atramentem, którym kazali mi pisać. Cholernik Thibaut musiał go rozcieńczyć akurat naftą! Rozzłościł go mój protest i nie wyglądało na to, żeby mi uwierzył w skrzepy na końcu stalówki, więc trochę się zdenerwowałam, kiedy przyniósł litrową puszkę nafty. Od razu poznałam, co to jest, i wpadłam w taką histerię, że panna Engel musiała na mnie wylać cały dzbanek wody. Teraz siedzi po drugiej stronie stołu, zapala ciągle tego samego papierosa i rzuca we mnie zapałkami, żeby mi napędzić strachu, ale się przy tym śmieje.

Poprzedniej nocy wpadła w popłoch, gdyż ponoć jak na porządnego Judasza przystało, wypluwam za mało faktów. Znowu myś­lę, że to z obawy przed reakcją von Lindena, bo przecież będzie musiała przetłumaczyć moje sprawozdanie. Jak się okazało, uznał to za „interesujący przegląd sytuacji w Wielkiej Brytanii na przestrzeni dłuższego czasu” i „ciekawy subiektywny punkt widzenia” (przy okazji rozmowy o tym mógł przetestować nieco moją znajomość niemiec­kiego). Poza tym liczy chyba na to, że podkabluję mu coś niecoś na monsieur Laurela i mademoiselle Hardy. Thibautowi nie ufa, gdyż jest Francuzem, a pannie Engel – bo jest kobietą. Podczas pisania mam przez cały dzień dostawać wodę (do picia, nie jako środek na histerię) oraz koc. Za koc do mojej zimnej celi, panie SS-Hauptsturmführer, podkablowałabym nawet mojego bohaterskiego przodka Williama Wallace’a, strażnika Szkocji.

Zdaję sobie sprawę, że inni więźniowie mną gardzą. Thibaut zabrał mnie na… Nie wiem, jak nazywacie te przymusowe pokazy – może „instruktażem”? Żeby mi przypomnieć, jakie mam szczęście? Po wczorajszej awanturze przestałam pisać i w drodze powrotnej do celi, zanim pozwolono mi jeść, Scharführer Thibaut kazał mi się zatrzymać i patrzeć na kolejne przesłuchanie Jacques’a. (Nie wiem, czy to jego prawdziwe imię; w Opowieści o dwóch miastach wszyscy obywatele francuscy mówią do siebie „Jacques”, co wydaje się właściwe). Ten chłopak naprawdę mnie nienawidzi. Nie obchodzi go, że ja także jestem przywiązana do krzesła struną fortepianową czy czymś w tym rodzaju, że dławię się szlochem z jego powodu i cały czas odwracam wzrok, chyba że Thibaut siłą utrzymuje moją głowę w odpowiedniej pozycji. Jacques, podobnie jak wszyscy inni, wie, że jestem kolaborantką, jedynym w tym więzieniu tchórzem. Nikt inny nie wydał ani kawałka szyfru, a cóż dopiero jedenastu zest awów, że nie wspomnę o pisemnym zeznaniu. Kiedy go wywlekają, opluwa mnie i syczy:

– Grudka szkoc­kiego gówna!

Po francus­ku brzmi to tak ładnie: Petit morceau de merde écossaise. W pojedynkę zerwałam siedemsetletni sojusz między Francją a Szkocją.

Jest tu też inny „Jacques”, dziewczyna. Kiedy mnie mija (moje więzienie jest przed­pokojem apartamentu używanego do przesłuchań), gwiżdże Scotland the Brave albo inny bojowy hymn związany z moim dziedzic­twem. I także pluje. Wszyscy mnie tu nie cierpią. Nie jest to taka sama nienawiść jak do Thibauta, Quislingowego zdrajcy, rodaka na usługach okupanta. Ja jestem waszym wrogiem, powinni mnie traktować jak swoją. Ale mną nawet gardzić nie warto. Maleńka grudka szkoc­kiego gówna. A wee Scots piece o’shit. Nie sądzicie, że podsuwając im obiekt nienawiści, tylko ich wzmacniacie? Patrzą na mnie, pochlipującą w kącie, i myś­lą: „Mon Dieu, nie dopuść, żebym też stał się taki”.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Chodzi o Stana Laurela i Olivera Hardy’ego, słynnych hollywoodzkich komików z lat trzydziestych XX wieku, którzy w Polsce znani są jako Flip i Flap.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: