Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kurs na miłość - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 lutego 2020
Ebook
27,90 zł
Audiobook
33,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kurs na miłość - ebook

Warto dać sobie jeszcze jedną szansę, zamiast pochopnie zejść z drogi miłości…

Wojciech i Joanna, oboje po nieudanych związkach, spotykają się przypadkowo w gdyńskiej marinie. Spotkanie kończy się „gęsią skórką” u obojga, co staje się impulsem do umówienia się „za rok”, a wreszcie do odbycia wspólnego, półrocznego rejsu. Gdy w dalekich portach i na morzu będą odkrywać swoje pasje i charaktery – ich wzajemna ekscytacja wzrośnie. Los jednak sprawi, że podróż jachtem dla Joanny potrwa tylko miesiąc. A kiedy nastąpi rozłąka, Joanna nie ma wątpliwości, że to, co czują – to po prostu miłość. Chociaż zanim to sobie wyznają, ich relacje będą meandrować, czekają ich też dziwne zdarzenia, z odkrywaniem tajemnic o sobie włącznie.

Pamięć o miłosnym uniesieniu – skuteczną obroną uczuć

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8310-051-7
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Przygotowania do kilkumiesięcznego rejsu toczyły się pełną parą. Czynności związane z ładowaniem na jacht niezbędnego ekwipunku i prowiantu, sprawdzaniem takielunku i ożaglowania oraz wyposażenia technicznego postępowały, ale kolejną już dobę głowę Wojciecha Borowego w każdej wolnej chwili zaprzątały myśli o Krystynie, narzeczonej. Wciąż dzwoniła mu w uszach jej dramatyczna oracja:

– Ty ją kochasz bardziej niż mnie! Nie chcę dzielić się tobą! Widzę, że czasami ona jest dla ciebie ważniejsza nawet niż życie! A dla mnie życie to dom. I ja chcę po prostu czekać codziennie w domu na twój powrót i nie zamartwiać się, czy ci się coś nie stanie. Tęsknić jak ta głupia!

A przecież tylko w przypływie szczerości powiedziałem jej, że najszczęśliwszy jestem, kiedy rozpościera się nade mną granatowy gwiaździsty baldachim, gdy czuję całym ciałem falowanie morza, słyszę jego odgłosy i śpiew wiatru na wantach. Wówczas dopiero czuję się prawdziwie wolny. Kocham WOLNOŚĆ, Krysiu!

Roztrząsanie tej rozmowy na tyle zaprzątało mu myśli, że nie był w stanie zmusić się, tak jak zawsze przed rejsem, by na spokojnie przeanalizować, czy wszystko jest gotowe do wypłynięcia z portu. A wszak to na nim jako kapitanie jachtu, dowódcy rejsu, spoczywał ten obowiązek. Rejs do Kapsztadu to nie igraszka, to nie wycieczka przez zatokę do Helu i z powrotem.

Teraz, siedząc w domu przy biurku, kończył modyfikować mapę rejsu. Wczoraj, niestety, uległ załodze co do jego przebiegu i w związku z tym musiał ponanosić odpowiednie zmiany, a także skorygować harmonogram. Uprosili go, aby odcinek Monrovia – Libreville podzielić na dwa etapy: Monrovia – Lagos i Lagos – Libreville. Uparli się, żeby zobaczyć Lagos, największe miasto Afryki.

– Kapitanie! To pewnie jedyna taka okazja w życiu! Tam mieszka ponad dwadzieścia jeden milionów ludzi! – wykrzykiwali jeden przez drugiego.

I zgodził się, chociaż próbował im tłumaczyć, że akurat na tamtym akwenie chciał im zademonstrować próbkę innego rejsu, pomiędzy Europą a Ameryką, który planowali odbyć za dwa lata. No i musiał tę pracę właśnie dzisiaj dokończyć, bo jutro mijał termin przedstawienia kompletu dokumentów do zatwierdzenia. Najważniejsze jest zawsze dokładne zaplanowanie dat wejść i wyjść do poszczególnych portów na trasie. Nie wszyscy sporządzali harmonogramy tak dokładnie jak on, zostawiali sobie furtki, dokonywali ostatecznych uzgodnień w czasie rejsu, ale dla niego nieodmiennie naczelną zasadą było postępowanie ściśle według wcześniejszego planu, bo to się wiązało z bezpieczeństwem załogi. Zawsze chciał… musiał mieć pewność, że gdyby coś się wydarzyło – a wszystkich sytuacji na morzu przewidzieć się przecież nie da – to na brzegu wiedzą dokładnie, a w każdym razie z dokładnością do kilkudziesięciu mil, gdzie aktualnie powinien się znajdować jego jacht.

Wykreślił ostatni odcinek linii prowadzącej z Lagos do Libreville, opisał czarny punkt datą i godziną wejścia jachtu do portu, podniósł zmęczone oczy znad mapy i spojrzał w gdyńskie niebo ciemniejące za oknami. Dostrzegł kilka gwiazd i nawet nie musiał sprawdzać, które to z nich, bo dokładnie wiedział, że tuż nad horyzontem pojawi się już wyraźnie Kapella, Alkaid będzie błyszczał na końcu dyszla Wielkiego Wozu, a Merak i Dubhe wskazywać będą północny kraniec Wozu.

Wstał od biurka i wyszedł na balkon. Owiał go zefirek wiejący wprost od zatoki. W nozdrzach poczuł jeszcze letni jego zapach. Jesienią morze pachnie już inaczej. Mieszkający w tej samej klatce bloku pan Marian, emeryt wojskowy, który kiedyś był ważnym oficerem w Helu i lubił z nim gawędzić, powiedział mu, że w Gdyni kiedyś pięknie pachniało rybami, czyli morzem, wodorostami albo… paloną kawą. Kiedy zlikwidowano Dalmor, a właściwie już wcześniej, gdy wyprowadziły się z Gdyni żółtki, czyli kutry rybackie łowiące na Zatoce Gdańskiej i nieco dalej, zapewniające, że w porcie wciąż była świeża ryba, skończyło się… Dupa! Często tak powtarzał.

– Wszyscy są temu winni! – Pan Marian podnosił głos, aż łysina stawała się czerwona. – I ci, którzy mieli w tym interes, i ci, co poddali się temu bezwolnie. Zresztą niszczenie portu, polskich armatorów to nie są działania jakichś obcych Gargameli.

Borowy uwielbiał jego porównania. Gargamele… Sąsiad opowiedział mu wiele innych ciekawostek dotyczących Gdyni, portu, ale najbardziej jednak lubił opowiadać o okrętach Marynarki Wojennej. Dawnych okrętach, bo:

– …to, co teraz jest, to prawdziwy dramat – dodawał ze smutną miną.

Mieli też wspólne inne tematy: nawigacja i gwiazdy. Pan Marian podziwiał młodego sąsiada za ich znajomość. Wojtek uniósł głowę i uśmiechnął się do Gwiazdy Polarnej, Alfy Ursae Minoris, potem spojrzał nieco wyżej i wypatrzył Kochaba. By upewnić się, że wszystko na niebie jest dzisiaj w porządku, opuścił nieco wzrok i spojrzał w prawo. Jest Mirfak, czyli jest także Perseusz! Zaśmiał się bezgłośnie. Sam się dziwił, że rozpoznawanie gwiazd zawsze przychodziło mu z wielką łatwością. Jego oczy wpatrzyły się teraz w rozjarzony kolorowymi światłami gdyński port, a na prawo od niego skwer Kościuszki i bulwar Nadmorski. Skwerem Kościuszki niezmiennie nazywał cały obszar zaczynający się od Świętojańskiej aż po kraniec pirsu, przez który przebiega aleja Jana Pawła II, chociaż wiedział, że od nasady pirsu jest to Molo Południowe.

W planetarium znajdującym się przy basenie jachtowym bardzo lubił przesiadywać od chwili rozpoczęcia studiów w Akademii Morskiej w 2002 roku. Żachnął się, bo kiedyś można było odwiedzać planetarium ot tak, po prostu, wchodząc do niego bezpośrednio z ulicy, ale po remoncie w 2011 roku, współfinansowanym przez Unię Europejską, ogłoszono, że to się skończyło. Przepisy unijne mają w nosie fakt, że wartość kompleksu przewyższa wielokrotnie koszt remontu. Według tych zafajdanych obwarowań może on służyć tylko studentom Akademii Morskiej. Wiele razy wypowiadał się głośno, nazywając skandalem to, że prawodawstwo unijne uniemożliwia udostępnianie go osobom spoza uczelni. Przecież Unia Europejska….

Machnął ręką. Spojrzał w ciemność i wyostrzył wzrok. Za ciemnym pasem wody, w głębi zatoki dojrzał światła Półwyspu Helskiego. Latarnia morska w Helu co kilkanaście sekund ukazywała promień światła, żeby każdy zbłąkany żeglarz mógł trafić do portu. Lubił przesiadywać na balkonie swojego mieszkania w bloku przy ulicy Falistej, choć przebiegającej zakolami, faliście, to jednak równolegle do Morskiej, blisko Dworca Głównego. Wciągnął głęboko powietrze. Wsłuchał się w nieco przytłumione odgłosy dochodzące z portu, ale wskazujące, że nieustannie trwają w nim prace przeładunkowe. Zakochał się w tym mieście miłością romantyczną chłopaka z okolic Bytowa. Nie opuściła go ona nigdy i wiedział, że jakby co, to będzie o nie walczył, jak obrońcy miasta niegdyś. Zakochany w mieście, miał pewnie więcej książek o nim niż wielu rodowitych gdynian.

Oprzytomniał, gdy na dworzec wjechał jakiś pociąg. Hamował z lekkim piskiem. To dalekobieżny z Krakowa. Znał rozkład przyjazdów pociągów dalekobieżnych po piskach ich hamulców. Spojrzał na ulicę Morską w kierunku Chyloni. Kilkaset metrów od niego wyróżniała się bryła jego Alma Mater, Akademii Morskiej. Rok przed rozpoczęciem przez niego studiów, w dwa tysiące drugim, nazywała się Wyższą Szkołą Morską i on bardzo żałował zmiany nazwy uczelni. Wychował się na literaturze marynistycznej, chciał podążać szlakiem jej bohaterów, dlatego już kilka lat wcześniej planował studia właśnie tutaj. Wiedział od przyjaciół z uczelni, że we wrześniu przyszłego roku będzie nazywała się Uniwersytetem Morskim.

Uśmiechnął się, bo uzmysłowił sobie w tym momencie, że gdyby to zdarzyło się wcześniej, to pewnie musiałby długo wysłuchiwać kąśliwych uwag kolegów spod Bytowa, że studiuje na uniwersytecie jak inni i nie będzie zejmanem, jak chciał, a zwykłym magistrem. Po części mieliby rację, bo komercja całkowicie zmieniła charakter dawnej szkoły morskiej. Przebolał jakoś tamtą zmianę nazwy, więc pewnie przeboleje i tę. Nie będzie wyjścia. Wzruszył ramionami. Ukończył nawigację z wyróżnieniem, ale nie ciągnęło go jak innych na wielkie jednostki. Pieniądze, świat, komercja. Na studia przyjechał już z patentem żeglarskim, a potem szkolił się, aż został kapitanem jachtowym. Odbył kilka rejsów z innymi kapitanami na jachtach oceanicznych jako załogant, raz nawet wokół przylądka Horn, prawie trzy lata spędził na „Darze Młodzieży”, prawie równolatku, starszym od niego tylko o rok. Kochał muzykę marynistyczną, a najbardziej piosenkę Pod żaglami „Zawiszy”. Z jego ust wydobył się przytłumiony świst, a w pamięci przewijały się słowa:

Pod żaglami „Zawiszy”
Życie płynie jak w bajce,
Czy to w sztormie, czy w ciszy,
Czy w noc ciemną, dzień jasny.

Białe żagle na masztach
Jest to widok mocarny.
W sercu radość i siła,
To „Zawisza” nasz „Czarny”.

Kiedy grot ma dwie refy,
Fala pokład zalewa,
To załoga „Zawiszy”
Czuje wtedy, że pływa.

Więc popłyńmy raz jeszcze
W tę dal siną bez końca,
Aby użyć swobody,
Wiatru, morza i słońca.

Poznał te słowa jeszcze jako dzieciak, kiedy był harcerzem. Najbardziej intrygowały go, wręcz fascynowały, nieznane, ale tajemnicze słowa: grot i refy. Także dziwna tajemniczość słów, z których wyciągał wniosek, że kiedy już popłynie w …tę dal siną bez końca, aby użyć swobody, wiatru morza i słońca – to gdzieś w tej dali, a może już podczas samej podróży do niej, odczuje prawdziwą WOLNOŚĆ. Nawet w myślach to hasło wypowiadał dużymi literami, a mówiąc je głośno, zawsze bezwiednie mocno akcentował, więc nie dziwota, że Krysię tak to poruszyło. Wzruszył ramionami i zerknął za siebie, do pokoju. Jeszcze wczoraj tu była…

Wrócił do rzeczywistości, do biurka. Jego oczy mimowolnie skupiły się na jej zdjęciu w ramce. Wszyscy uważali, że pasują do siebie. Ona, jasna szatynka o ciemnoniebieskich oczach, ładnej buzi, szczupłej i zgrabnej sylwetce, ładnie kontrastowała z wciąż opaloną skórą wysportowanego Wojtka o ujmującym uśmiechu, na którego głowie wiły się krótkie, prawie czarne kędziory. Podniósł fotografię i wpatrzył się w oczy narzeczonej. Zawsze lekko smutne, choćby nawet cała twarz była rozjaśniona uśmiechem.

– Znowu pół roku będę sama… – powiedziała mu na pożegnanie. – Ja tego nie wytrzymam, nie chcę tak…

Próbował coś odpowiedzieć, ale nie pozwoliła mu. Położyła palec na jego ustach i lekko go odepchnęła z drogi do drzwi. Jej smutne oczy zaszkliły się. Nie zatrzymał jej, nie wyszedł za nią, a chyba powinien wybiec. Odstawił fotografię na miejsce i odchylił się, wciskając plecy w oparcie krzesła. Miał z nią wczoraj trudną rozmowę. Kochają się, ale… Ona by chciała, żeby codziennie był domu, a to jest przecież niemożliwe! Pierwszy raz tak powiedziała. Na pewno o tym wcześniej myślała. Wcześniej… Widzę, że wciąż rozmyślała! I co teraz mam zrobić…? Na razie popłynę w ten rejs, bo przecież nie rzucę tego. Zresztą, co to znaczy rzucić… to? Żagle, pływanie? Nigdy! To niemożliwe. Jeszcze mam tyle planów. Przecież tak naprawdę dopiero zacząłem poznawać żeglarstwo, Krysiu.

Wpatrzył się w jej oczy. Przecież gdybyś ty miała taką pasję, to ja bym ci ustąpił. Ustąpił…? Zaraz, zaraz. Chyba nie to chciałem powiedzieć. Zacznijmy od tego, jaka byłaby ta pasja. Lekarka z pierwszą specjalizacją jakie może mieć pasje? Ręce mu opadły i rozkołysały się bezwładnie po bokach krzesła. Kurczę! Jakie Krysia ma pasje, hobby, czym się zajmuje, kiedy ma wolne? Czy ona w ogóle ma kiedykolwiek wolne?! Jak nie swój dyżur, to dodatkowy dyżur albo zastępstwo, a przecież jeszcze czasami dorabia w pogotowiu. No i wciąż się uczy, bo chce zdobyć kolejną specjalizację. A kiedy znajdzie już sobie wolny wieczór, zwija się jak kotka w fotelu albo wtula się we mnie, wsłuchując w ckliwą celtycką muzykę, lub wspólnie oglądamy jakiś znany i lubiany przez nią film, który dobrze się kończy, z lampką wina w dłoniach. To wszystkie jej i moje przy niej rozrywki. Teatr czy kino niechętnie, spacer to na ogół wyścigi, bo coś jej się akurat przypomniało, że musi kupić. Wypad za miasto…? To strata czasu! Dała się kiedyś wreszcie porwać na wycieczkę do Paryża, a potem na kolejną do Rzymu. Obie musiały odbyć się samolotem, nie autem, żeby, jakby co, szybko wrócić, bo mogą jej potrzebować: szpital, koleżanki, pacjenci. Od tego czasu nie chce o czymś takim słyszeć. A zresztą cokolwiek zaproponuję, to nie, bo: „ty zaraz wypłyniesz, a ja chcę się tobą nacieszyć, pobyć przy tobie” – szeptała mu do ucha i wciskała się pod Wojtkowe ramię.

Przecież kocham ją… ale jestem też ciekaw życia i nade wszystko kocham… WOLNOŚĆ! Wojtek zmarszczył czoło i rozejrzał się po pokoju. Jego wzrok zatrzymał się na odtwarzaczu.

– Tak… – rzucił półgłosem. – To dobra myśl – dodał po chwili zastanowienia, ale na wszelki wypadek zerknął na wiszący zegar. – Jeszcze można – zdecydował, wstał i podszedł do odtwarzacza.

Prawie w ciemno wyjął spośród płyt jedną, nacisnął przycisk zasilania i wsunął krążek w szczelinę. Wcisnął pauzę. Skierował kroki do barku i omiótł wzrokiem butelki. Wino, brandy czy whisky?

– Tę – powiedział głośno, kładąc dłoń na jednej z butelek stojących w drugim szeregu – Uisge beatha¹ – wyrecytował, jakby chciał sam siebie przekonać, że dokonał słusznego wyboru.

Nalał sobie do grubej szklanki trochę rudego alkoholu z butelki z naklejką upstrzoną napisami: The Macallan, Single Malt, Highland Scotch Whisky, Fine Oak 25.

– Sam bym sobie takiej nie kupił – mruknął, odstawiając butelkę na miejsce. – Dobrzy ludzie – westchnął i lekko się uśmiechnął.

W ubiegłym roku po jednym z rejsów członkowie załogi złożyli się i podczas pożegnalnej kolacji w tawernie na skwerze Kościuszki wręczyli mu ją. Nie mógł się wówczas doczekać powrotu do domu i momentu, kiedy wypije w samotności szklaneczkę. Bardzo mu smakowała. Przyrzekł sobie wówczas, że ten trunek będzie tylko na specjalne okazje. Od tamtego czasu butelka stała nietknięta. Dzisiaj uznał, że taka okazja akurat mu się trafiła. Usiadł w fotelu, pociągnął łyczek i nacisnął przycisk play na pilocie. Pokój wypełnił się muzyką.

Od kilkunastu lat komponował najpierw dla siebie, potem założył kanał na YouTubie i stał się youtuberem. Wcześniej na innym kanale opowiadał o rejsach. Jego kawałki cieszyły się coraz większym zainteresowaniem i nawet zaczął na tym zarabiać jakieś grosze. Sprawiało mu to przyjemność. Kiedy więc odważył się uruchomić kanał muzyczny ze swoimi kompozycjami, wiedział już, z czym to się je. Na początku słuchających była garstka, ale po kilku miesiącach zauważył, że przybywa mu słuchaczy. Kiedy dołączył więc reklamy, spostrzegł, że powoli na tej muzyce zarabia. Zaczął też robić na zlecenie podkłady muzyczne do filmów marynistycznych, ilustrował muzyką prezentacje różnych firm, a nawet prezentacje naukowe. Coraz częściej znajdował w skrzynce mailowej zaproszenia do kolejnej współpracy. Co prawda miał na to mało czasu, ale dzięki temu stać go było, by więcej pływać.

Przed dwoma laty ze zdziwieniem stwierdził, że wystarczy mu środków na dokonanie przedpłaty na kupno właśnie tego mieszkania i raty na jego spłatę. Mógł zawiesić pracę na etat, zaczął opłacać sobie ZUS i stał się prawie freelancerem. Co prawda, żeby wyposażyć mieszkanie, sprzedał kilkuletni samochód, ale to go wcale nie zmartwiło, bo i tak po mieście poruszał się pieszo. Zresztą po tych wszystkich zmianach zaczął bywać w Gdyni średnio cztery miesiące w roku. Trasę: Falista – skwer Kościuszki pokonywał zawsze na piechotę, i to z przyjemnością.

Poranna bryza, pomyślał, wsłuchując się w swoją muzykę. Ten utwór był pierwszym, który zdecydował się umieścić na swoim kanale muzycznym. Dzisiaj ma już ogromną liczbę odtworzeń. Teraz na jego kanale hulało czterdzieści siedem kompozycji i każda dołączała swój grosz do sumarycznego dochodu. Rozpoczął się kolejny utwór: Przypływ. Może dzisiaj zrobiłbym coś inaczej, nawet lepiej…? Zasłuchał się.

1. Uisge beatha (celt.) – woda życia.Rozdział 2

Dzień wyjścia w rejs okazał się dla Wojtka prawie apokaliptyczny. Wszystko się rwało. Jeden z załogantów przysłał mu błagalnego esemesa, że auto, którym wiozą go rodzice, rozkraczyło się i przyjedzie dopiero o trzynastej, bo czeka na trasie na kuzyna. Kiedy jakoś się z tym pogodził, okazało się, że z ostatniej dostawy żywności nie dostarczono ważnej paczki. Sami się zorientowali, więc ponieważ wszystko było już zapłacone, a samochód wyruszył z Bydgoszczy, nie pozostawało nic innego, jak czekać. Mając zatem wymuszony tymi zdarzeniami zapas czasu, postanowił raz jeszcze sprawdzić współpracę GPS z pozostałymi urządzeniami, a w szczególności z AIS. Okazało się niespodziewanie, że wyświetla się informacja o braku połączenia pomiędzy nimi. Włączał i wyłączał poszczególne urządzenia, ale komunikat był wciąż taki sam.

– Bez ich współpracy… DUPA! – wrzasnął, cytując mimochodem pana Mariana.

Załoganci wpatrywali się w niego z przerażeniem. Szybko wybrał na komórce numer Władka, właściciela firmy naprawiającej sprzęt morski. Poznał go dzięki panu Marianowi i chociaż miał prawie dwa razy tyle lat co on, byli na ty.

– Władek, jeśli ty mi nie pomożesz, to… DUPA! – wrzasnął, tym razem do słuchawki.

– No, jeśli ty już jedziesz do mnie Marianem, to sytuacja jest poważna. Zaraz ci przywiozę najlepszego fachowca.

– Kocham cię!

– No, no, no! Przecież wiesz…

– Wiem! – przerwał mu. – Ja też wolę kobiety.

Przyjechali za niecałe pół godziny. Kiedy coś sprawdzali, spoglądał cały czas nerwowo na zegarek, ale to wcale nie sprawiało, by robota posuwała się szybciej. Część załogi przysiadła na dziobie, inni wyszli na keję i stamtąd zerkali z niepokojem na rozwój wypadków.

– Noż kurwa! Kapitanie! – rozległ się nagle wrzask najlepszego Władkowego fachowca od elektronicznego sprzętu morskiego.

Wojtek, który od czasu do czasu zaglądał pod pokład nachylony w zejściówce, wyprostował się raptownie, aż walnął głową w górną jej płytę. Spadł mu z głowy do wnętrza jachtu kolorowy daszek, który tuż przed ich przyjazdem zdążył nałożyć. Zszedł na dół, podniósł go, rozmasował czoło i nałożył daszek.

– Ma pan kogo opierniczyć? – rzucił w jego kierunku najlepszy fachowiec.

– Musisz zrobić komuś zjebkę – dopowiedział rzeczowo Władek – ale wszystko jest już okej – uspokoił Wojtka, wskazując dłonią na urządzenia. – Wychodzimy i zaraz dmuchniemy ci w żagle na szczęście.

– Władek! Jak ja ci się odwdzięczę?!

– A będziesz na początku maja w Gdyni?

– No… raczej tak – odparł zdziwiony Wojtek, trzymając portfel w dłoniach.

– Często grzebiemy u was w sprzęcie, robimy jakieś przeglądy, czasami jest coś do naprawy, ale tym razem to nie była awaria, choć pewnie ktoś inny zdarłby w tej sytuacji z Jacht Klubu sporo kasy… Oj, zdarłby – powtórzył. – Schowaj pieniądze.

– Ale co to było?! – spytał nerwowo Wojtek, spoglądając na GPS.

– Na pewno chcesz wiedzieć, teraz, przed rejsem?

– Chyba tak, żebym miał pojęcie, co może znowu nawalić! – Wojtek potrząsnął nerwowo ramionami.

– Nie męcz się… – uspokoił go Władek. – Jakiś cymbał po prostu nie dokręcił kabelka – wyjaśnił. – Tyle razy ci mówiłem, że nie należy przy urządzeniach grzebać, a w szczególności nie odkręcać kabelków, żeby jeszcze gdzieś wytrzeć kurze.

Wojtek zmierzył go złym wzrokiem i na moment odwrócił się za siebie, sprawdzając, czy w pobliżu nie ma któregoś z załogantów.

– Tylko nie cymbał – rzucił cicho. – Wszystkie kabelki zawsze sam odkręcam i dokręcam, bo to zbyt poważna sprawa.

Władek zaśmiał się zaraźliwie. Wojtek i najlepszy fachowiec po chwili dołączyli do niego.

– To teraz wyjaśnij, o co chodzi z tym majem? – spytał Wojtek, kiedy fachowcy się dość naśmiali.

– My dwaj, nasze żony i jego dzieci… – zaczął Władek – …mielibyśmy ochotę na dwudniowy rejs po morzu.

– A dlaczego dwudniowy? – zdziwił się Wojtek.

– Bo już nas kiedyś przewiozłeś, a teraz chodzi o noc spędzoną na jachcie. – Władek wskazał ręką na wnętrze jachtu.

– Załatwione! – zawołał Wojtek. – Nie wiem dokładnie kiedy, nie wiem jak, nie wiem jeszcze, kogo wezmę do pomocy, ale popłyniemy. Słowo! – Poderwał się i poprawił na głowie kolorowy daszek.

– Widzisz, Zbyszek? – zwrócił się Władek do najlepszego fachowca. – Mówiłem ci, że się uda.

– Dziękuję panu. – Najlepszy fachowiec wyciągnął dłoń.

– Tylko nie panu. Wojtek jestem – uśmiechnął się kapitan jachtu, ściskając dłoń najlepszego fachowca.

– Ale miło! – skwitował Zbyszek. – Ależ się dzieciaki ucieszą!

– Nie wyganiam was, ale niestety nie mam już czasu – zarechotał Wojtek. – Zaraz musimy wypływać.

Ruszył przodem na pokład.

Pożegnał na kei Władka i Zbyszka i przywołał załogantów.

– Kto ma jeszcze coś do załatwienia, daję ostatnie pół godziny, a potem odbijamy.

Zszedł z powrotem pod pokład, ale za chwilę wyskoczył stamtąd jak oparzony.

– Czy ktoś odebrał od bosmana dokumenty rejsu? – rzucił w kierunku członków załogi.

– Przecież mówił pan, że sam musi je odebrać – odparł spokojnie jeden z chłopaków.

– Kurczę! No jasne, wam przecież nie wydadzą. Dobra, czekać na mnie i już się nigdzie nie ruszać! – wykrzyknął Wojtek i wybiegł z jachtu.

Ruszył nabrzeżem w stronę bosmanatu. Oddychał głęboko, żeby się uspokoić. Boże! Co za nerwy! Z każdym krokiem szedł jednak szybciej, a kiedy dotarł do końca basenu, już biegł. Ściął zakręt, aż go wyniosło na trawnik. W ostatniej chwili zauważył coś na trasie, ale było już za późno. Przeszkoda podcięła mu nogi, a on poleciał lotem koszącym. Zebrał się w sobie, wyciągnął przed siebie dłonie, pacnął nimi o trawę i wykonał przewrót. Siedział teraz na trawniku i rozmasowywał dłonie, które najbardziej ucierpiały.

– Jasna cholera! – zaklął. – Szlag! Co to było, do diaska?!

– Jak się nie patrzy pod nogi, to czasami tak bywa – odezwał się kobiecy głos za nim. – I tak miałam szczęście, że pan mnie nie stratował.

Wojtek odwrócił się. Dojrzał najpierw długie nogi, a dopiero potem ich ładną właścicielkę siedzącą niewzruszenie na leżaku.

– Ale żeby się opalać na nabrzeżu?! – wyrzucił z siebie, wstając powoli.

– Jeśli to jest nabrzeże, to ja jestem, bo ja wiem… wróżka? – Kobieta wskazała na leżak.

Wstała z niego i wolno ruszyła w kierunku kolorowego daszka, który podczas przewrotki Wojtka spadł mu z głowy i potoczył się niedaleko. Ten, wciąż oszołomiony niespodziewanym upadkiem, lustrował miejsce kolizji i taksował kobietę. Po chwili stanęła obok niego, spojrzała na swój leżak rozłożony na trawniku sąsiadującym z nabrzeżem i podała właścicielowi podniesiony z trawy daszek z rozbrajającym uśmiechem.

– Ależ pan pędził… – Pokręciła głową. – Jednak leżak stoi na trawie, prawda? – Zerknęła w kierunku leżaka, po czym skierowała wzrok na twarz Wojtka. – Ale przepraszam pana bardzo, że tak czy owak stałam się niechcący przyczyną pańskiego upadku. Dobrze, że ma pan lekkie adidasy, a nie na przykład ciężkie wojskowe buty, bo wówczas moje nogi byłyby połamane… – Spojrzała na obuwie Wojtka.

Po chwili bez zapowiedzi i zupełnie niespeszona zaczęła z niego ściągać źdźbła trawy. Kiedy dotknęła dłonią jego gołego przedramienia, drgnął, przymknął oczy, a po chwili otworzył je i uważnie wpatrzył się w jej twarz. Dostrzegł, że ma piękne migdałowe, błękitnozielone oczy. Uśmiechała się miło.

– A skąd pani… się tutaj… wzięła…? – spytał Wojtek na raty, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Jej dotknięcie spowodowało, że przed chwilą poczuł gęsią skórkę.

– Wczoraj przypłynęłam estońskim jachtem, a dopiero na dzisiaj mam wykupiony bilet na pociąg, więc zostałam. Nie lubię zbytnio zmieniać planów. Na ogół sztywno się ich trzymam. A poza tym lubię Gdynię, a szczególnie klimat mariny.

– To bywa pani tutaj częściej?

– Staram się przyjeżdżać co roku, ale nie zawsze udawało się.

– A skąd pani jest?

– Znad Jeziora Czorsztyńskiego, chociaż w naszym domu mówi się o nim Morze Czorsztyńskie. Jestem dziennikarką regionalnej prasy, prowadzę też bloga. Joanna Trepka. – Kobieta wyciągnęła w jego kierunku dłoń.

Podjął ją bez wahania, ale znowu się wzdrygnął.

– A ja nazywam się Wojciech Borowy, od prawie szesnastu lat tutejszy, chociaż pochodzę z Gochów… leżą na Kaszubach, w okolicach Bytowa – dopowiedział, widząc, że jej migdałowe oczy zaokrągliły się nieco. – Czy możemy mówić sobie po imieniu?

– Z miłą chęcią… Wojtku… – Oczy stały się nieco bardziej zielone, a uśmiech jeszcze piękniejszy. – A co tutaj robisz? – Zatoczyła ramieniem niewielki łuk.

– Szykuję się właśnie do odlotu w świat. – Wskazał w kierunku basenu. – Jestem żeglarzem, a teraz biegłem po dokumenty rejsu do bosmanatu – wyjaśnił, wskazując w kierunku budyneczku.

– Ja również jestem żeglarką… – pochwaliła się. – Zaczęłam jako słodkowodna na moim pienińskim morzu, ale kiedyś udało mi się tutaj zrobić patent jachtowego sternika morskiego.

– O! Jak pięknie! Też kiedyś miałem taki, ale od kilku lat mam patent kapitana jachtowego – powiedział tonem, jakby to była oczywista sprawa.

Spojrzała na niego baczniej.

– Może i mnie się kiedyś uda taki uzyskać, chociaż nie będę mocno naciskała.

– Czyli byłaś w Estonii? – Wojtek wrócił do wcześniejszego tematu.

– W Estonii również, ale zaczęliśmy od Visby na Gotlandii, potem był Outer Fiord z portem Gävle, następnie Umea, z kolei Rönnskä, aż wreszcie dopłynęliśmy do Tornio, na samym końcu Zatoki Botnickiej. Powrotna droga to: Kokkola, Harrström, Turku, Tallin i na zakończenie Ryga – wyliczała, wspomagając się palcami. Potwierdziła skinieniem głowy, jakby chciała podkreślić, że się nie pomyliła. – Piękny rejs – zakończyła, przewracając oczami.

Mierzyli się wzrokiem. Joanna wyciągnęła dłoń w kierunku Wojtka i szczupłymi palcami sięgnęła po jeszcze jedno źdźbło trawy na jego przedramieniu. Znowu drgnął i przymknął na moment oczy.

– Ciekawy rejs. Muszę kiedyś tę trasę powtórzyć. – Pokiwał głową.

– Tak stoimy… a może przyjmiesz zaproszenie na kawę w ramach przeprosin? – rzuciła śmiało.

– Kawa… – Wojtek podrapał się po głowie. – Chciałbym… ale nie mogę. Już od prawie dwóch godzin powinniśmy być na morzu. Właśnie biegnę po dokumenty rejsu. – Raz jeszcze wskazał na bosmanat.

– To może kiedy indziej? Tak się z tobą dobrze rozmawia, jakbyśmy znali się od dawna. Mogłabym gadać o żeglarstwie bez końca. Pływanie to moja pasja.

– Tak, oczywiście, bardzo chętnie, ale…

– Może znowu kiedyś podłożę ci tutaj nogę i dokończymy rozmowę? – zażartowała.

– Byłoby miło, ale to nie wcześniej niż na wiosnę, bo dopiero w lutym wracam.

– To nic… Mam w planie przyjazd do Gdyni w czerwcu. – Przymrużyła oczy.

– Może na Święto Morza, bo na ogół to są zawsze udane dni? Bardzo lubię słońce.

– Tak, doskonale! – rzuciła Joanna i zamyśliła się. Sprawiała wrażenie, jakby dyskretnie coś odliczała na palcach. – Pasuje mi Święto Morza, a jeśli tak bardzo lubisz słońce, to może w samo południe?

Wojtek zwrócił się w kierunku plaży.

– Tam jest przemiła knajpka. – Wskazał ręką na drewnianą budowlę stojącą za plażą, u stóp klifu. – W samo południe na pewno będzie już otwarta.

– Pasuje mi. Dziękuję – rzuciła i błyskawicznie cmoknęła Wojtka w policzek, a on bezwiednie uczynił podobnie. Na jego twarzy pojawiło się lekkie zmieszanie.

Zmierzyli się raz jeszcze wzrokiem, znowu uśmiechnęli, po czym on odwrócił się i ruszył biegiem w stronę bosmanatu. Kiedy po kilku minutach ponownie przebiegał obok Joanny, tym razem trzymając kopertę z dokumentami, dogonił go jej okrzyk:

– Święto Morza w samo południe! Będę!Rozdział 4

Wojtek pokonywał ostatnie sto metrów do Mingi z uśmiechem na twarzy. Nie potrafił wytłumaczyć sobie, po co tam idzie, chociaż od kilku dni miał przed oczami Joannę, z którą po krótkiej rozmowie w marinie we wrześniu ubiegłego roku umówił się na dzisiaj w tej knajpce.

– Gdybym komukolwiek powiedział, że umówiłem się dziewięć miesięcy temu, to chyba każdy popukałby się w czoło – odezwał się półgłosem i rozejrzał wokół, ale na szczęście nikt ze spacerujących nie zwrócił na jego słowa uwagi. Sam popukał się zatem lekko w czoło. To jest całkiem irracjonalne, ale skoro już idę, to nie będę wracał, pomyślał i wzruszył ramionami. Na jego twarzy wciąż malował się uśmiech.

Jeszcze wczoraj przed wieczorem zadzwonił do Kaśki, która była menedżerką sali w tej knajpce, i na wszelki wypadek, pamiętając, że następnego dnia jest Święto Morza, zamówił stolik.

– A gdzie chcecie siedzieć? – spytała.

– Dlaczego pytasz mnie w liczbie mnogiej?

– A co, będziesz sam, bez Kryśki?

– Rozstaliśmy się z Krysią. To dłużej nie miało sensu. Bez żagli nie ma dla mnie życia, a ona ich nie lubiła, wręcz była o nie zazdrosna, a do tego chciała mnie zawłaszczyć na sto procent. Trudno jej było zrozumieć, że ja kocham przede wszystkim WOLNOŚĆ. Rozstaliśmy się w lutym… To jak, będzie stolik? – zmienił temat.

– Ale… ja nic o tym nie wiedziałam… przepraszam… – wyjąkała. – Stolik wewnątrz, jak zwykle?

– Kasiu… Tym razem na pokładzie. W pełnym słońcu – spróbował się roześmiać.

– Nie rozumiem cię… A z kim będziesz?

– Jeśli… to z Joanną – znowu próbował przykryć śmiechem swoje dziwne słowa.

– Wydawało mi się, że nie chcesz rozmawiać o Kryśce, a sam z kolei mówisz o jakiejś Joannie.

– Nie przejmuj się, ja siebie też nie za bardzo rozumiem. Potrzebuję słońca i powietrza, bo parę miesięcy bez żagli dało mi w kość. Wkrótce wypływam na pół roku. Nie pojawił się u was czasem jeszcze ktoś chętny na mój rejs? – zmienił temat.

– Były dwie osoby w marcu, ale rejs w jedną stronę ich nie interesował.

– No tak, pamiętam… skleroza.

– Aha! W ubiegłym tygodniu pytała jeszcze o ten rejs jakaś dziewczyna, ale dałam jej telefon do bosmanatu, bo nie mogła się zdecydować. To mówisz, że się z kimś spotykasz, chociaż zaraz znowu znikniesz na długo? Ciekawe… żeby nie powiedzieć, dziwne.

– Fajnie się z tobą rozmawia, ale może dokończymy jutro, okej? Będę w samo południe. To znaczy kilka minut wcześniej.

– Ale ma być cały stolik, tak?

– Tak, bo może…

– Rozumiem…

– To do jutra, Kaśka.

– Do jutra. Pa.

Wyszedł spod drzew ocienionej alei wprost na słońce i gmach Riwiery. Zawsze mu się podobał. Wiedział, że po ostatniej wojnie przejęła go Marynarka Wojenna i teraz mieści się w nim jej klub. Kompleks został wybudowany, zanim Gdynia uzyskała prawa miejskie, a od 1925 roku mieścił się w nim hotel. Nałożył okulary przeciwsłoneczne i poprawił na głowie kolorowy daszek, który miał na sobie dziewięć miesięcy temu, kiedy rozmawiał w marinie z Joanną. Włożył nawet tę samą koszulkę co wtedy, żeby mogła go łatwiej rozpoznać.

– Ależ ja jestem pokręcony – rzucił półgłosem i uśmiechnął się do własnych myśli.

Wkroczył na taras Mingi i ruszył wzdłuż drewnianej balustrady, przy której stały stoliki z widokiem na plażę. Na ostatnim zauważył tabliczkę: Zarezerwowane. Zerknął przez szybę do wnętrza lokalu. Dojrzał Kaśkę, podniósł dłoń. Machnęła do niego, żeby usiadł. Po chwili pojawiła się z wodą i szklaneczkami. Przywitali się.

– Cześć. Jesteś sam?

– Jeszcze sam… na razie – odparł i mrugnął.

– Podać ci jeszcze coś czy poczekasz?

– Może nic więcej nie będzie potrzeba… – Wzruszył ramionami. – Jakby co, to znam drogę. Usiądź na chwilę, jeśli możesz – poprosił. Przysiadła chętnie, jakby czekała na zaproszenie. – Kiedy we wrześniu ubiegłego roku wypływałem w rejs, potknąłem się o nogi dziewczyny, która opalała się w marinie… Wyłożyłem się jak długi, aż poturlał mi się ten daszek… – Dotknął go palcem i uśmiechnął się.

– To była… ta Joanna?

– Jej bardzo długie nogi. Żeby opalać się w marinie na leżaku! – Rozłożył ręce i pokręcił głową. – Zakląłem, bo pędziłem do bosmanatu po mapę rejsu.

– Czasem potrafisz – zachichotała Kaśka. – A ona co?

– Wstała, podniosła mój daszek, przeprosiła mnie i zaczęła ze mnie ściągać źdźbła trawy. – Wojciech przymknął oczy.

– Ej, ty masz gęsią skórkę! – Kaśka zrobiła wielkie oczy i pacnęła go w przedramię.

– No widzisz? Wtedy też tak miałem. Ma coś w dotyku, uśmiechu, w ogóle… Zaczęliśmy rozmawiać o żaglach, morzu… Ona poprzedniego dnia przypłynęła do Gdyni z rejsu estońskim jachtem. Powiedziała mi, że mogłaby rozmawiać ze mną bez końca, a pływanie to jej pasja.

– I co, poszliście na kawę?

– Przecież wtedy wychodziłem w rejs! Płynąłem jako kapitan! Załoga w komplecie na burcie, a do tego już dwie godziny po planowym terminie wyjścia.

– Wymieniliście się telefonami, pisaliście do siebie…? – Zaciekawiona opowieścią Kaśka zajrzała Wojtkowi w oczy.

– Nie było czasu na nic! Po chwili w ramach przeprosin zaproponowała kawę, ale ja, zupełnie bezwiednie, powiedziałem, że może dopiero wiosną… jakoś tak. Ona spytała, kiedy może mi znowu podłożyć nogi i dokończyć rozmowę – wyrzucił z siebie i zmarszczył czoło. Kaśka przymrużyła oczy.

– No i…? – spytała po chwili.

– To była lekka, naturalna, choć irracjonalna rozmowa, nie chciało mi się jej przerywać, dawno z nikim nie rozmawiało mi się tak dobrze. W każdym razie nie pamiętam. Rozumiesz…?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: