Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Łabędzie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 listopada 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Łabędzie - ebook

Zaskakująca i porywająca książka Jacka Dehnela.

Brazylijscy dyplomaci przemycający tony złota, luksus bijący po oczach w peerelowskiej szarzyźnie, wielki proces i wieloletnie wyroki więzienia. Reportaż, saga rodzinna i historia niezwykłego serwisu.

W Łabędziach Jacek Dehnel rozsadza wszelkie gatunkowe ograniczenia i szufladki. Jego nowe dzieło, składające się z dwóch uzupełniających się części, można czytać jako rasowy reportaż true crime, historię rodziny, powieść sensacyjną albo esej o pamięci – prywatnej, publicznej i wreszcie sekretnej, ukrytej w aktach IPN-u.

Peerelowska prasa opisywała ich w latach 70. jako „gang złotogłowych” – zuchwałą szajkę, która przemycała złoto, dolary i dzieła sztuki. Zachodnie samochody, biżuteria, futra, noce upływające na hazardzie i skrytki pełne złotych sztabek rozpalały wyobraźnię obywateli Polski Ludowej. Do dziś tę uproszczoną i propagandową wersję można znaleźć w popularnych artykułach i książkach typu „wielkie afery PRL-u”. Tak się jednak składa, że skazany w pokazowym procesie Witold Mętlewicz był krewnym pisarza, który teraz postanowił dokładniej przyjrzeć się tej historii.

Dehnel odtwarza dzieje zamożnego warszawskiego rodu Mętlewiczów, a jednocześnie odkrywa liczne sekrety i konfrontuje się z przemilczeniami i lukami. Przed naszymi oczami przewija się cała plejada barwnych postaci, babek i dziadków, ciotek i wujków, a każdy z nich odgrywa tu istotną rolę. Tak powstaje potężna rodzinna saga, rozpisana na ponad sto lat, od czasów przedwojennych do współczesności – a także szeroka i zaskakująca nieraz panorama społeczeństwa Polski Ludowej.

Łabędzie to wreszcie opowieść o samym pisarzu, wyjątkowa w polskiej literaturze autofikcja. Dehnel w wielu miejscach odważnie odsłania samego siebie, tworzy swoisty dziennik pisania, w którym jest miejsce na prawdę i zmyślenia, na fakty i prowokację. Ale też na pasjonującą opowieść o najsłynniejszym serwisie w dziejach porcelany – miśnieńskich „Łabędziach”, stworzonych na polecenie hrabiego von Brühla.

Tomy I i II Łabędzi mieszczą się w jednym woluminie.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-07895-2
Rozmiar pliku: 12 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ I

ROD­ZINA BOBO­LICH

.

PRACA PI­SA­RZA I
KIE­RU­NEK ZWIE­DZA­NIA

Żeby opo­wie­dzieć dłu­gie i za­wiłe hi­sto­rie, trzeba za­czy­nać z wielu miejsc i z du­żym wy­prze­dze­niem, nie­kiedy całe lata, de­kady, a bywa, że i setki lat wcze­śniej. Za­nim więc doj­dziemy do tego, co eks­cy­tu­jące i ta­blo­idowe, do prze­mytu, ton złota, czer­wo­no­ar­mi­stów plą­dru­ją­cych pa­łac i bra­zy­lij­skich dy­plo­ma­tów prze­kra­cza­ją­cych gra­nice z ła­dun­kami szmu­glu, trzeba opo­wie­dzieć hi­sto­rię dwóch ro­dzin: Bo­bo­lich i Mę­tle­wi­czów, oraz pew­nej ka­mie­nicy w Śród­mie­ściu War­szawy, która je na za­wsze po­łą­czyła. A jakby tego było mało, w książce po­ja­wią się jesz­cze pe­wien chciwy mi­ni­ster, dwaj Au­gu­sto­wie z dy­na­stii sa­skiej i nie­zwy­kły ser­wis, który, roz­pro­szony, jest dziś obiek­tem po­żą­da­nia każ­dego ko­lek­cjo­nera por­ce­lany. Przy­go­tuj­cie się na wę­drówkę długą i za­wiłą.

ZIMNA ZOŚKA

Na spo­tka­niach z czy­tel­ni­kami wy­gląda to tak: za­py­tany o to, co wy­nio­słem z domu, mó­wię, że po­cho­dzę z dwóch zu­peł­nie róż­nych ro­dzin. Ta od strony ojca była pa­triar­chalna, rzą­dzili w niej męż­czyźni: ka­pi­ta­no­wie, dy­rek­to­ro­wie, le­ka­rze, przed­się­biorcy, do tego mieli „żony przy mężu”, dzie­ciom zaś wy­da­wano tam roz­kazy; ro­dzina matki była na­to­miast ma­triar­chalna, z sil­nym za­cię­ciem ar­ty­stycz­nym, pełna sil­nych ko­biet i nieco przy­bla­kłych męż­czyzn, a z dziećmi ne­go­cjo­wano po part­ner­sku. Po­tem mó­wię, że dzie­ciom z oczy­wi­stych przy­czyn bar­dziej po­doba się druga wer­sja, co spo­tyka się ze zro­zu­mie­niem. Do­daję jesz­cze, że moi ro­dzice mieli zu­peł­nie inne prze­ko­na­nia na te­mat tego, jak na­leży nas wy­cho­wy­wać, i ze zde­rze­nia tych dwóch sys­te­mów, pa­triar­chal­nego z ma­triar­chal­nym, nie mo­gło wyjść nic do­brego. Co spo­tyka się ze śmie­chem, bo ma się z nim spo­tkać, i prze­cho­dzimy do na­stęp­nego py­ta­nia.

Wszystko to jest prawdą i nie­prawdą za­ra­zem. Prawdą, bo w ogól­nym za­ry­sie tak to wy­glą­dało, ale w ludz­kich ukła­dach, i to tak zło­żo­nych jak wie­lo­po­ko­le­niowe, wie­lo­dzietne ro­dziny, są moż­liwe pewne pra­wi­dło­wo­ści, ale nie ide­alne sy­me­trie.

Klu­czowy jest tu pew­nie ja­kiś pod­sta­wowy łącz­nik, naj­bliż­sze osoby, zna­jome wnę­trza. W domu dziad­ków od strony matki, w Oli­wie, prze­miesz­ka­łem pierw­szych sześć lat ży­cia, a po­tem spę­dza­łem każdy week­end i wa­ka­cje; na­słu­cha­łem się w nim tylu hi­sto­rii babci Lali, że po­tem, gdy do­ro­słem, na­pi­sa­łem z nich całą po­wieść. W jej oliw­skim miesz­ka­niu, z jed­nym po­ko­jem sło­necz­nym, dru­gim cie­ni­stym, od ogrodu, peł­nym ksią­żek i róż­no­barw­nych szkla­nych wa­zo­nów, w wiecz­nym cha­osie, czu­łem się bar­dziej u sie­bie niż we wła­snym (acz dzie­lo­nym z bra­tem) po­koju na dzie­sią­tym pię­trze bloku z wiel­kiej płyty.

Bab­cia Zo­fia, ka­pi­tań­ska wdowa, miesz­kała na­to­miast w Gdyni. Jeź­dzi­li­śmy tam parę razy do roku: na jedne i dru­gie święta, na jej imie­niny, 15 maja. Trzech zim­nych ogrod­ni­ków, Pan­kracy, Ser­wacy i Bo­ni­facy, a po­tem zimna Zośka. Dwa po­koje, jak w Oli­wie, ale te wy­glą­dały jak sce­no­gra­fie: je­śli coś gdzieś stało, to wia­domo było, że za pół roku bę­dzie stało do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu. Przed­po­kój, z niego wej­ście do po­koju, szafa na wy­soki po­łysk, ni­ska ko­moda, na niej mo­siężne pu­de­łeczko i wa­zon z pla­kietką, który dzia­dek do­stał chyba na ko­niec służby w ma­ry­narce, na sza­fie waza Ro­sen­thala, stół, krze­sła o mio­do­wym po­ły­sku, wej­ście do ku­chenki. Stary dy­wan mo­dli­tewny, „od ro­dziny z Wied­nia”. Na końcu przed­po­koju po­kój drugi i więk­szy (po dro­dze mi­jało się małą ła­zienkę z ka­flami w nie­re­gu­lar­nie rzu­cone kwiatki): po le­wej stro­nie bi­blio­teczka; na wprost ni­ski bu­fet, na któ­rym stała lampa z ja­poń­skiej wazy (sie­dzący rzę­dami sa­mu­ra­jo­wie o bar­dzo sro­gich mi­nach); obok ko­lek­cja sre­ber; nad nimi ma­ry­ni­styczny pej­zaż; pod oknem łóżko z kapą z kre­mo­wego ak­sa­mitu; wy­żej wielki sztych z matką ba­wiącą się z dziec­kiem, przy­wie­ziony przez dziadka z któ­re­goś rejsu do An­glii; stół; te­le­wi­zor; wą­ska me­blo­ścianka; ka­napa. Na stole za­wsze ta sama szar­lotka, po­sy­pana ob­fi­cie cu­krem pu­drem, jak za­orane i ośnie­żone pole. Smaczna. Mam wra­że­nie, że przez całe ży­cie ni­gdy nie ja­dłem u babci nic in­nego, na­wet kromki chleba z ma­słem – za­wsze ta sama spraw­dzona szar­lotka na tych sa­mych ta­le­rzy­kach. I my, od­bici w wy­po­le­ro­wa­nych sre­brach. One były w ogóle strasz­nie ważne, to było wi­dać (cza­sem bab­cia mó­wiła ojcu, żeby „dziś aku­rat jej nie od­wie­dzał, bo przy­cho­dzi pani do czysz­cze­nia sre­ber”). Przed laty ku­po­wali je z dziad­kiem jako lo­katę ka­pi­tału, a chyba i wy­znacz­nik pre­stiżu z zu­peł­nie in­nej epoki, gdzieś z wy­bu­do­wa­nej za car­skich cza­sów war­szaw­skiej ka­mie­nicy przy Wil­czej 8, gdzie spę­dziła dzie­ciń­stwo. A poza wszyst­kim do­świad­cze­nie tego po­ko­le­nia, że do­brze mieć coś, co spa­kuje się szybko, kiedy lecą bomby: złote świnki, bi­żu­te­rię i sre­bra. Więc stały tam, ku­pione w trój­miej­skich de­sach, z pun­cami nie­miec­kich złot­ni­ków, z mo­no­gra­mami i her­bami nie­miec­kich ro­dzin, które jed­nak nie zdą­żyły ich szybko spa­ko­wać, kiedy le­ciały bomby.

Ko­ści­sta i ko­styczna. Z ostrym pro­fi­lem In­dia­nina. Wy­soka, nie­mal do śmierci na­wet po domu cho­dząca w bu­tach na ob­ca­sach, wyż­sza o na­pu­szoną fry­zurę: gę­ste szpa­ko­wate loki. Kiedy te­raz, tyle lat po na­pi­sa­niu Lali, zda­rza mi się mó­wić o babci Zo­fii, za­wsze do­daję: „Ale nie ta z Lali, sym­pa­tyczna, tylko ta druga, nie­sym­pa­tyczna”.

Po­dobno to ata­wi­styczna pra­wi­dło­wość, że bab­cie zwy­kle bar­dziej ko­chają dzieci có­rek niż dzieci sy­nów, bo te pierw­sze są na pewno krwią z krwi, ko­ścią z ko­ści, w przy­padku tych dru­gich nie ma ta­kiej gwa­ran­cji. Nie wiem, może, tak czy owak bab­cia Zo­fia miała „swoje wnuki” i nie by­li­śmy nimi my, tylko te od strony córki. Nie pa­mię­tam u niej żad­nej ser­decz­no­ści, żad­nego czu­łego ge­stu czy słowa, tylko same ogól­ni­kowe frazy, jakby re­cy­to­wała sce­na­riusz, co w su­mie ma ja­kiś sens: re­cy­ta­cja sce­na­riu­sza w nie­zmien­nych sce­no­gra­fiach. Z dziećmi zresztą tam za­nadto nie roz­ma­wiano, ra­czej wy­sy­łano je do dru­giego po­koju, da­wano im szar­lotkę i to­le­ro­wano ich obec­ność.

Zo­fia i Ja­cek Deh­ne­lo­wie, lata 70.

Na­wet kiedy po­ja­wiała się u nas, na Mo­re­nie, przy­wie­ziona i od­wie­ziona przez ojca, raz od wiel­kiego dzwonu, na Wi­gi­lię albo z oka­zji pierw­szej ko­mu­nii, za­wsze była lekko ura­żona, jakby miała wo­kół sie­bie bu­for od­dzie­la­jący ją od wszyst­kich lu­dzi sie­dzą­cych wo­kół stołu. Nie lu­biła mo­jej matki, z wza­jem­no­ścią, nie lu­biła się z mo­imi dru­gimi dziad­kami, było to oczy­wi­ste na­wet dla nas, kil­ku­let­nich, choć wszy­scy za­cho­wy­wali wła­ściwe formy – cóż, raz do roku, więc nie wy­ma­gało to szcze­gól­nego wy­siłku. Po­tem prze­stała przy­jeż­dżać na­wet na Wi­gi­lię, „spę­dzała ją ze swo­imi”. Czyli zmar­łymi.

Do­piero wiele lat póź­niej zro­zu­mia­łem, że była jak in­dyj­ska wdowa, która od­cho­dzi ra­zem z mę­żem. We­szła do świata umar­łych, jej dom był gro­bow­cem, w któ­rym cze­kała na swoją śmierć.

MIG­DAŁ NA PLACKU

Dzia­dek był ni­ski, łysy, lu­biany przez wszyst­kich. Z uwagi na róż­nicę w roz­mia­rach ma­wiano o nich: „mig­dał na placku”, a także „jak Deh­nel idzie chod­ni­kiem, a Deh­ne­lowa rynsz­to­kiem, to są pra­wie równi”. Zmarł, kiedy mia­łem nie­całe cztery lata, więc pra­wie go nie pa­mię­tam, ale nie spo­tka­łem ni­kogo, kto miałby o nim złe zda­nie. Mój oj­ciec do dziś wspo­mina, że kiedy szło się z nim uli­cami Gdyni, pan ka­pi­tan nie­ustan­nie się ko­muś od­kła­niał, znało go całe mia­sto. Matka za to wspo­mina, że kiedy spo­tkała go po raz pierw­szy, opo­wia­dał jej o fil­mie por­no­gra­ficz­nym, który wi­dział w ja­kimś por­to­wym mie­ście na Za­cho­dzie: o Kró­lew­nie Śnieżce i sied­miu kra­sno­lud­kach.

Nie znam mia­sta mo­jego ojca. Nie znam, bo ni­gdy go nie lu­bi­łem, pew­nie tro­chę przez zimną Zośkę, a tro­chę przez per­spek­tywę dziecka: molo w So­po­cie, park w Oli­wie, go­tyc­kie ko­ścioły Gdań­ska w tym wieku za­chwy­cają bar­dziej niż ar­chi­tek­tura mo­der­ni­zmu, domy sty­li­zo­wane na trans­atlan­tyki z oknami jak bu­laje. Moja przy­ja­ciółka z Kra­kowa ogrom­nie chciała zo­ba­czyć Gdy­nię przy oka­zji jed­nej ze swo­ich wi­zyt, oj­ciec ka­zał mi za­pro­wa­dzić ją na Świę­to­jań­ską. „To gdzie jest ta naj­pięk­niej­sza ulica?” – za­py­tała. „No tu. Tu­taj”. Po­pa­trzyła, mru­gnęła i od­parła ostroż­nie: „Aha”. Cia­sno zro­śnięte z mo­rzem, ze stocz­nią, z ma­ry­narką, mia­sto wy­glą­dało szcze­gól­nie i od­bi­jało róż­no­rodne hie­rar­chie mor­skie: w jego skle­pach wi­dać było wię­cej niż gdzie in­dziej re­klam Bal­tony z ma­sze­ru­ją­cym dziar­sko ma­ry­na­rzem, pe­weksy były tam chyba też gę­ściej roz­siane, a ci, któ­rzy za­ra­biali w de­wi­zach na da­le­kich rej­sach, oraz ich pe­ne­lopy żyli na po­zio­mie nie­osią­gal­nym dla pe­ere­low­skiej śred­niawki.

Bab­cia Zo­sia, nie­gdy­siej­sza zde­cy­do­wa­nie lą­dowa pa­nienka z War­szawy, była za­tem pa­nią ka­pi­ta­nową i sta­rała się być bar­dziej pa­pie­ska od pa­pieża: spo­ty­kała się z in­nymi pa­niami ka­pi­ta­no­wymi i pa­nami ka­pi­ta­nami, gry­wali w bry­dża do rana, aż po­wie­trze było gę­ste od dymu (pa­liła car­meny, nie wiem, co pa­lili po­zo­stali). A po­tem, jak przy­szło co do czego, na­wet le­żeli koło sie­bie na oksyw­skim cmen­ta­rzu, za­ło­żo­nym wy­soko i scho­dzą­cym w dół la­stry­ko­wymi ta­ra­sami, z luk­su­so­wym wi­do­kiem na mo­rze – tu ka­pi­tan taki, tam inny (wdowa Deh­ne­lowa sia­dy­wała na są­sied­niej pły­cie, już za­wczasu na­szy­ko­wa­nej, a kiedy ktoś pa­trzył na nią z obu­rze­niem, mó­wiła uspo­ka­ja­jąco: „Zna­jomy pu­sto­stan”).

Kiedy kil­ka­na­ście lat temu ku­po­wa­li­śmy z Pio­trem na­sze war­szaw­skie miesz­ka­nie, obej­rze­li­śmy w in­ter­ne­cie tych miesz­kań kil­ka­set, na żywo – kil­ka­na­ście, może dwa­dzie­ścia. I od razu wie­dzia­łem, że to wła­śnie to. Od pierw­szego klik­nię­cia, od prze­stą­pie­nia progu. Miało oczy­wi­ście wiele za­let, ale i inne miały prze­cież swoje za­lety; tu cho­dziło o coś wię­cej. I po dwóch czy trzech la­tach oka­zało się, o co. Na­sza osiem­dzie­się­cio­let­nia są­siadka za­py­tała mnie znie­nacka: „Pan to ma ta­kie rzad­kie na­zwi­sko... i od­kąd pana po­zna­łam, cały czas mam wra­że­nie, że skądś je znam. Czy u pana w ro­dzi­nie nikt nie pły­wał?”. Pły­wał, dzia­dek. „No pro­szę, bo wie pan, ja w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych dużo po­dró­żo­wa­łam na frach­tow­cach, można było wy­ku­pić ta­kie nie­dro­gie ka­biny i tak ka­wał świata zjeź­dzi­łam. W cza­sie jed­nego z tych rej­sów po­zna­łam wła­śnie ka­pi­tana Deh­nela. I zga­da­łam się z nim, że miesz­kał w tej sa­mej ka­mie­nicy co my”.

Nikt o tym nie wie­dział. Ani ja, ani nikt z ro­dziny. Wie­dzie­li­śmy, ow­szem, że mój pra­dzia­dek, który wcze­śnie owdo­wiał i wziął po­now­nie ślub, nie miał głowy do opieki nad sy­nami z pierw­szego mał­żeń­stwa: wła­śnie skoń­czyła się pierw­sza wojna świa­towa, Pol­ska od­zy­skała nie­pod­le­głość, a on za­kła­dał ko­lejne szpi­tale, był ich dy­rek­to­rem, po­tem po­słem... sy­nów wy­sy­łał za­tem na stan­cje. Na­sza ka­mie­nica była ka­mie­nicą na­uczy­ciel­ską, miesz­ka­nia były – za­nim je po woj­nie po­dzie­lono – ob­szerne, miały pod sto czter­dzie­ści me­trów kwa­dra­to­wych i na stan­cje nada­wały się w sam raz. To­też mały Ja­cek tam wła­śnie spę­dził czas ja­kiś – do­póki go z tej szkoły nie wy­rzu­cono, o czym ro­dzinna opo­wieść aku­rat prze­trwała. Ot, po­sta­wiono go za coś do kąta, nu­dził się, więc za­czął ło­po­tać wielką mapą świata; na py­ta­nie: „Deh­nel, co ty ro­bisz?”, od­po­wie­dział: „Trzę­sie­nie ziemi”, za co wy­le­ciał z sali. A że w jej drzwiach był klucz, po­sta­no­wił nie usta­wać w pso­tach i nie ba­cząc na kon­se­kwen­cje, klasę za­mknął, a klucz wy­rzu­cił do to­a­lety.

Mi­nę­li­śmy się z nim w cza­sie, ale nie w miej­scu. Wcho­dząc do tej ka­mie­nicy po raz pierw­szy, nie wie­dzia­łem, że miesz­kał tu przez lat kilka mój bli­ski (i psotny nie­gdyś) zmarły. Można od ro­dziny ucie­kać, a ona i tak do­pad­nie nas zza wę­gła w naj­mniej spo­dzie­wa­nym mo­men­cie.

VIR­TUTI ZNA­CZY „MĘ­STWU”

Oprócz tego, że był psot­ni­kiem, był i bo­ha­te­rem. Obaj moi dziad­ko­wie i obie bab­cie byli w tym czy w in­nym sen­sie bo­ha­te­rami, ta­kie czasy, ale on miał to po­twier­dzone urzę­dowo, Or­de­rem Vir­tuti Mi­li­tari. Wła­ści­wie dwoma, bo je­den do­stał od rządu lon­dyń­skiego, a drugi już w Pol­sce, kiedy pe­ere­low­skie wła­dze po­sta­no­wiły go jed­nak od­zna­czyć – mimo że wcze­śniej wy­rzu­ciły go z ma­ry­narki z wil­czym bi­le­tem, a kilku jego naj­bliż­szych ko­le­gów za­mor­do­wały w wię­zie­niach.

To, że był bo­ha­te­rem, cza­sem się przy­da­wało – jak wtedy, kiedy w oflagu II C Wol­den­berg po­pro­szono ad­mi­rała Unruga, do­wódcę Floty, żeby ukró­cił żarty swo­jego pod­wład­nego, po­rucz­nika Jacka Deh­nela. Po­szło o to, że dzia­dek z ko­le­gami zmon­to­wał ki­ne­ograf, czyli na­miastkę kina, z na­pi­sem „TYLKO DLA DO­RO­SŁYCH” – zu­peł­nie jakby w obo­zie sie­działy dzieci – a chęt­nym, któ­rzy wnie­śli sto­sowną opłatę w la­ger­mar­kach, uka­zy­wały się ko­lejno na­pisy: „Da­łeś się na­brać”, na­stęp­nie „Nie wy­ga­daj się przed in­nymi”, wresz­cie „Cały do­chód dla wdów i sie­rot wo­jen­nych”. Ofi­ce­ro­wie nie przy­zna­wali się, że z nich za­żar­to­wano, i tak przed wi­zje­rami ma­szynki prze­szedł pra­wie cały oflag. Ktoś mu­siał jed­nak po­czuć się ura­żony, stąd skarga, którą ad­mi­rał skwi­to­wał sło­wami: „Bo­ha­te­rowi wszak­żeż zwra­cać uwagi nie będę”.

Vir­tuti do­stał za bra­wu­rową obronę Wy­brzeża w 1939 roku (kiedy przy­po­mi­nam so­bie jego szkolne wy­czyny, my­ślę so­bie, że na­sze po­wody za­równo do chwały, jak i nie­sławy mają za­wsze wspólny ko­rzeń), po­tem zresztą po­nad pięć lat ży­cia od­sie­dział w obo­zie i nie­wiele mógł zwo­jo­wać. Naj­pierw jako za­stępca do­wódcy kie­ro­wał obroną prze­ciw­lot­ni­czą na „Ma­zu­rze”, co brzmi rze­czowo i su­cho, ale po­le­gało mniej wię­cej na tym, że tkwił w mo­rzu na przy­cu­mo­wa­nym do mola ka­wale stali, w który prały bomby i po­ci­ski. Gdy zo­ba­czył, że je­den z ka­ra­bi­nów się za­ciął, ode­pchnął ob­słu­gu­ją­cego broń ma­ry­na­rza, od­blo­ko­wał me­cha­nizm i strze­lał do­póty, do­póki było komu po­da­wać ta­śmy; po­tem, ci­śnięty na rufę wy­bu­chem bomby, prze­rzu­cił się na działo i wal­czył do końca, zmy­wany fa­lami z to­ną­cego okrętu. Wy­do­stał się na brzeg wpław, prze­nie­siono go na Hel, tam był za­stępcą do­wódcy ba­te­rii prze­ciw­lot­ni­czej. Też brzmi su­cho. Ale wtedy ozna­czało to, że ze­strze­lił cztery sa­mo­loty; je­den, sztu­kas, tra­fiony w bombę, ro­ze­rwał się w po­wie­trzu, inny spadł na ła­chę, pra­wie nie­tknięty. Po­szli na zwiad, zna­leźli za­bi­tych lot­ni­ków. Pod sie­dze­niem pi­lota le­żała ta­bliczka cze­ko­lady i ko­niak. „Cze­ko­ladę od­da­łem ma­ry­na­rzom – mó­wił – a ko­niak wy­pi­li­śmy sami”.

My­ślę o tym chło­paku w mun­du­rze. Ma­łym, kor­pu­lent­nym fa­ce­cie, uro­dzo­nym ka­wa­la­rzu, który z ła­two­ścią zjed­ny­wał so­bie lu­dzi, który lu­bił się ba­wić i pić, i był jak cała ofi­cer­ska II Rzecz­po­spo­lita, z jej wa­dami i za­le­tami. Dwa razy ze­słano go kar­nie do Flo­tylli Piń­skiej – raz za to, że jak przy­znał się wła­snemu sy­nowi, ude­rzył po­li­cjanta na służ­bie, a za co po raz drugi, to na­wet sy­nowi nie chciał się przy­znać. Kiedy po ka­pi­tu­la­cji ktoś z ro­dziny – czy nie jego na­rze­czona i przy­szła żona Zo­sia? – po­je­chał za­brać rze­czy z jego gdyń­skiej gar­so­niery, por­tier po­wie­dział z uśmie­chem: „Eee, pro­szę pani, tu­taj już tyle pa­nien­ków było, wszyst­kie mó­wiły, że z ro­dziny, tam już nic nie zo­stało”. Ostat­niego dnia po­koju nie zdą­żył na ślub ko­legi, do­tarł do­piero na we­sele. „Zło­ży­łem ży­cze­nia no­wo­żeń­com – czy­tam w jego wspo­mnie­niach – al­ko­holu już w Gdyni nie po­da­wano, udało mi się jed­nak prze­ko­nać zna­jo­mego kel­nera i przy­niósł nam w ma­szynce do kawy jedną bu­telkę”. I my­ślę o tej bu­telce parę ty­go­dni póź­niej wy­cią­gnię­tej spod fo­tela za­bi­tego lot­nika, nie­tknię­tej.

Ale przede wszyst­kim my­ślę o tym in­nym bo­ha­ter­stwie, tym, za które me­dalu nie do­stał i któ­rym się nie chwa­lił, bo nie pa­so­wało do wzor­ców. I na­dal nie pa­suje. Dwu­dzie­stego pią­tego wrze­śnia Hel na­dal się bro­nił, co zna­czy, że bro­niło się woj­sko, a cy­wile sie­dzieli w do­mach bom­bar­do­wa­nych przez nie­miec­kie sa­mo­loty; w końcu grupa miesz­kań­ców Cha­łup wy­wie­siła na za­bu­do­wa­niach białe flagi. Kiedy we wsi po­ja­wił się po­rucz­nik Deh­nel i za­żą­dał ich zdję­cia, miej­scowi go roz­bro­ili i od­mó­wili wy­ko­na­nia roz­kazu.

Ten epi­zod po­ja­wił się we wspo­mnie­niach ja­kie­goś ofi­cera opu­bli­ko­wa­nych w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych; dzia­dek do­bi­jał wieku eme­ry­tal­nego, a mój tata był mło­dym chło­pa­kiem, który całe ży­cie wy­ra­stał w kul­cie woj­sko­wej sławy swo­jego ojca. I po­czuł się zdra­dzony – że oto ten wielki bo­ha­ter, ofi­cer Ma­ry­narki Wo­jen­nej RP, dał się roz­broić gru­pie ka­szub­skich cy­wi­lów. Ho­nor mun­duru, ho­nor ofi­cera, sąd wo­jenny, roz­strze­la­nie na miej­scu, pa­cy­fi­ka­cja wsi, te sprawy. „Jak to moż­liwe, że się pod­da­łeś? Prze­cież mia­łeś broń, mo­głeś strze­lać!” Na co dzia­dek od­po­wie­dział: „No może bym i strze­lał, ale to były głów­nie ko­biety. Wy­co­fa­łem się do ba­te­rii, wy­sła­łem do wsi żan­dar­mów i flagi zdjęto”.

Nie cho­dzi o to, że jak w dow­ci­pie o Le­ni­nie „mógł dźgnąć”. Cho­dzi o to, z czym się w tej chwili mie­rzył. Był sy­nem woj­sko­wego le­ka­rza, le­gio­ni­sty; miał nie­spełna dwa­dzie­ścia osiem lat, z któ­rych po­łowę spę­dził w mun­du­rze: ukoń­czył kor­pus ka­de­tów, po­tem szkołę pod­cho­rą­żych i po­zo­stał już w ma­ry­narce. Przez te wszyst­kie lata kła­dziono mu do głowy, że ofi­ce­rowi w ta­kiej sy­tu­acji wolno cy­wila za­strze­lić. W tym krót­kim mo­men­cie, kiedy wszedł do ja­kie­goś domu i ob­stą­piła go grupa Ka­szu­bów, czy ra­czej Ka­szu­bek, na­prawdę nic mu nie gro­ziło ani ze strony prawa, ani przy­ję­tego w ar­mii sys­temu etycz­nego. I wy­brał ina­czej.

Flagi i tak za­raz zdjęto – zresztą nie zmie­niło to lo­sów kam­pa­nii. Przez całe moje dzie­ciń­stwo jeź­dzi­li­śmy la­tem nad Hel, mi­ja­jąc pew­nie lu­dzi, któ­rzy uro­dzili się, bo ten mały, kor­pu­lentny chło­pak nie po­stą­pił w zgo­dzie z prze­pi­sami, tylko w zgo­dzie z su­mie­niem i ze zwy­kłą ludzką przy­zwo­ito­ścią.

SZCZE­GÓŁ

Dzia­dek Ja­cek jako mały chło­piec szedł gdzieś z oj­cem na spa­cer, nio­sąc w dłoni szklaną bu­telkę. Upadł tak nie­for­tun­nie, że się stłu­kła i roz­cięła mu ścię­gno przy­wo­dzące pa­lec wska­zu­jący pra­wej ręki. Oj­ciec, le­karz, rękę mu za­ła­tał, ale pa­lec na za­wsze po­zo­stał ru­chomy tylko w jedną stronę: przy­wo­dzić trzeba go było, do­ci­ska­jąc pal­cem środ­ko­wym.

Dla dziecka to szcze­gół bez więk­szego zna­cze­nia. Ale nie dla mło­dego chło­paka, który chce ro­bić ka­rierę w ma­ry­narce wo­jen­nej i idzie na eg­za­miny wstępne. Tym pal­cem na­ci­ska się spust.

– To jak strze­la­łeś na tych eg­za­mi­nach? – py­tał go po­tem mój oj­ciec.

A on po­ka­zy­wał z uśmie­chem, do­ci­ska­jąc wska­zu­jący środ­ko­wym:

– A tak, a tak.

Eg­za­mi­na­to­rzy tego nie za­uwa­żyli. Albo strze­lał na tyle cel­nie, że mach­nęli na ten szcze­gół ręką.

Wszyst­kie cztery sa­mo­loty ze­strze­lił po­tem nie­re­gu­la­mi­no­wym pal­cem.

NAWET DWA JAJKA

Po­znali się jesz­cze przed wojną, kiedy przy­je­chała z przy­ja­ciółką i jej matką do Or­łowa na wa­ka­cje nad pol­skim mo­rzem. On zdą­żył już od­bęb­nić swoje lata na ja­kichś rej­sach szko­le­nio­wych. Młode chło­paki, głodne po ca­łym dniu ha­rówki, a po­da­wano im tylko ka­szę z ja­ki­miś ro­ba­kami – więc po­ka­zowo wyj­mo­wał jed­nego ro­baka, zja­dał, od czego paru ko­le­gom ro­biło się nie­do­brze i bie­gli wy­mio­to­wać, a on wtedy za­gar­niał ich ka­szę. Ale to miał za sobą, był mło­dym ofi­ce­rem, ły­sym, bo ły­sieć za­czął już jako dwu­dzie­sto­la­tek. Miał srebrną pa­pie­ro­śnicę (na któ­rej zgod­nie z ów­cze­snymi zwy­cza­jami umiesz­czono pod­pisy, mo­no­gramy i herby ko­le­gów), a także mun­dur ga­lowy z pi­ro­giem, bar­dzo dzie­więt­na­sto­wieczny, wręcz ope­ret­kowy, który za­ło­żył tylko raz, na po­grzeb wła­snego ojca w 1935 roku. Wy­naj­mo­wał w Gdyni gar­so­nierę i pro­wa­dził roz­ryw­kowe ży­cie – z tych wła­śnie roz­ry­wek brały się karne ze­sła­nia do Flo­tylli Piń­skiej i te pa­nienki, co za­kli­nały się, że są z ro­dziny, a po­tem do­ku­ment­nie wy­czy­ściły ze wszyst­kiego wspo­mnianą gar­so­nierę.

Pa­pie­ro­śnica po­szła na dno z „Ma­zu­rem”, kiedy strze­lał z działa do sa­mo­lo­tów; ja­kie były losy mun­duru – nie wiem. Może jedna z „pa­nien­ków” za­brała. W cza­sie wojny wszystko się może przy­dać, na­wet pi­róg i złote ga­lony.

Po­tem jest pięć lat oflagu: dziura, o któ­rej pra­wie nic nie wiem. Prócz tego rzecz ja­sna, że zmon­to­wał ki­ne­ograf z na­pi­sem „TYLKO DLA DO­RO­SŁYCH”, a ad­mi­rał Unrug nie chciał mu zwra­cać uwagi. Nie no, są jesz­cze ja­kieś strzępki, bar­dzo mało jak na pięć lat ży­cia (w ogóle ten bez­miar czasu zmar­no­wa­nego przez lata wojny: lu­dzie w ofla­gach, w obo­zach, ukryci za szafą po aryj­skiej stro­nie, odłą­czeni od ży­cia). Że cały czas po­da­wano im bru­kiew, i ślu­bo­wał, że do końca ży­cia nie weź­mie bru­kwi do ust. Że Rudz­kiego, po woj­nie słyn­nego ak­tora, ko­le­dzy chro­nili, żeby nie­miecka za­łoga nie do­wie­działa się o jego ży­dow­skim po­cho­dze­niu. Że z nu­dów or­ga­ni­zo­wali kursy do­kształ­ca­jące i pro­fe­sor Ka­zi­mierz Mi­cha­łow­ski uczył ich hie­ro­gli­fów, a kiedy po­ka­zał pe­wien nie­od­czy­tany hie­ro­glif – czy może, my­ślę so­bie, po pro­stu nie­zro­zu­miałą scenę z ja­kie­goś re­liefu, która do­piero w opo­wie­ści w hie­ro­glif się zmie­niła – przed­sta­wia­jący męż­czy­znę, który trzyma rękę przy za­dzie ma­ciory, je­den z dwóch braci Po­pie­lów, zie­mian i wiel­kich znaw­ców zwie­rząt, po­wie­dział mu: „Ależ to zło­dziej świń! Kiedy zło­dziej chce po­dejść świ­nię, wtyka jej palce w – no wła­śnie, ja­kiego do­kład­nie mógł użyć słowa w tym mę­skim to­wa­rzy­stwie? – i ona my­śli, że to knur, więc daje się spo­koj­nie pro­wa­dzić”. Tym sa­mym roz­wią­zał jedną z za­ga­dek egip­to­lo­gii. Lub, je­śli to zmy­śle­nie, stwo­rzył aneg­dotę, która miała trwać jesz­cze wiele de­kad po śmierci jego, Mi­cha­łow­skiego, i mo­jego dziadka, pusz­cza­ją­cego ją da­lej w obieg.

Nad­cią­gał front i jeń­ców po­pę­dzono na za­chód; spali jak po­pa­dło, gdzie się dało, jed­nej nocy w sto­dole wiel­kiego ma­jątku, do któ­rego, jak się oka­zało, zwie­ziono na ro­boty mię­dzy in­nymi ma­ry­na­rza, który kie­dyś pły­wał z ofi­ce­rem Deh­ne­lem. Przy­niósł do sto­doły ja­kiś kosz, dzia­dek z tym sa­mym ko­szem – za­sła­nia­jąc nim, tak to so­bie wy­obra­żam, twarz – ze sto­doły wy­szedł, a tam­ten po­tem jak gdyby ni­gdy nic po­wie­dział, że prze­cież on jest ro­bot­ni­kiem, nie jeń­cem. Noc, za­ciem­nie­nie, bo na­loty, ty­siąc­let­nia Rze­sza zwija się w ogniu jak ka­wa­łek pod­pa­lo­nego pa­pieru. A dzia­dek wy­szedł i idzie da­lej, już bez ko­sza.

Gdzieś po dro­dze, mi­nąw­szy li­nię frontu – kiedy tak szedł, wszystko na jego oczach ro­biło się po­nie­miec­kie – tra­fił do opusz­czo­nej go­rzelni. W jed­nym z bu­dyn­ków był ba­sen wy­peł­niony wódką, w któ­rej pły­wały ciała czer­wo­no­ar­mi­stów: wi­dać po­chy­lali się na brzegu, pili, pili, jak z ja­kiejś fon­tanny ży­cia w raj­skim ogro­dzie, a po­tem wpa­dali pi­jani i w wódce się to­pili, by pły­wać w niej po­tem twa­rzą do dołu, z onu­cami, bu­tami, z dwoma ze­gar­kami na nad­garstku i zdję­ciem kra­sa­wicy przy sercu. Kiedy in­dziej spę­dził miły wie­czór w to­wa­rzy­stwie ja­kie­goś ra­dziec­kiego ge­ne­rała i bar­dzo so­bie przy­pa­dli do gu­stu. W opusz­czo­nym bun­krze zna­lazł całe ru­lony wy­dru­ko­wa­nych znacz­ków poczty U-Bo­otów; rzu­cił na nie okiem, po czym ci­snął je na po­sadzkę. Po la­tach się do­wie­dział, że były warte ma­ją­tek, ale wtedy na­wet mu to przez głowę nie prze­szło, więc zbu­twiały na be­to­no­wej pod­ło­dze bun­kra, jed­nego z nie­zli­czo­nych bun­krów tam­tej wojny. Do­szedł do Pol­ski – naj­pierw do Gdyni czy do War­szawy? Kiedy spo­tkał się z Zo­sią, po po­wsta­niu wy­wie­zioną z sio­strami na ro­boty do Hir­sch­bergu, gdzie pra­co­wała jako po­ko­jówka w ho­telu? Wiem jedno: że ślub wzięli w ru­inach jej pa­ra­fial­nego Świę­tego Alek­san­dra, w dol­nym ko­ściele pod zdru­zgo­taną łu­piną wy­so­kiej ko­puły. Znali się wów­czas głów­nie z ko­re­spon­den­cji – z przy­słu­gu­ją­cego im mie­sięcz­nie jed­nego li­stu na zło­żo­nej kartce.

Na ra­zie Deh­nela po­trze­bo­wano; naj­pierw był jed­nym z pierw­szych pol­skich oby­wa­teli El­bląga i kie­ro­wał osie­dle­niami, po­tem we­zwano go do Gdyni. Miesz­ka­nie? „Ma­cie tu pi­sto­let i wy­wal­cie ja­kichś niem­ców”. Bo Niemcy ko­niecz­nie małą li­terą, tak wtedy pi­sano, tak wtedy mó­wiono. Wielu tak ro­biło, zaj­mo­wali ogromne, za­sobne sa­lony, ale nie on, po­cze­kał na coś z przy­działu. Zo­stał ko­man­do­rem, do­wódcą flo­tylli tra­łow­ców i roz­mi­no­wy­wał Bał­tyk. A jak roz­mi­no­wał, to go z ma­ry­narki wy­wa­lono.

Jego ko­le­dzy, któ­rzy prze­trwali wojnę, po pro­stu nie wra­cali. Je­den wy­szedł z pie­skiem i zo­stał po nim tylko pie­sek. Dru­giego we­zwano do War­szawy, żeby od­dał broń służ­bową, spo­dzie­wał się naj­gor­szego, ale wy­pu­ścili go i po­zwo­lili wra­cać. Już w Tcze­wie z są­sied­niego prze­działu przy­szedł smutny pan, ka­zał mu wy­siąść, za­brał go z po­wro­tem do sto­licy i słuch po nim za­gi­nął. Czemu aku­rat ko­man­dor Deh­nel nie zo­stał roz­wa­lony w celi, a tylko wy­wa­lony z wil­czym bi­le­tem? Tego nie wie­dział. Może chro­nił go ten na­po­tkany w dro­dze z obozu ra­dziecki ge­ne­rał, któ­remu szcze­gól­nie przy­padł do gu­stu? To, że jedni zo­sta­wali w si­cie, a dru­dzy przez nie prze­la­ty­wali, było czę­ścią sys­temu: nikt nie był ni­czego pe­wien, nikt ni­czego nie wie­dział. Ci, któ­rzy wpa­dli, mo­gli się te­raz bać, że ten, który nie wpadł, był wtyką wła­dzy; ci, któ­rzy nie wpa­dli, bali się, że wpadną za­raz, że w środku nocy na drew­nia­nych scho­dach za­tu­pią buty ube­ków, a za­raz po­tem po klatce po­nie­sie się łu­pa­nie do drzwi i w in­nych miesz­ka­niach ode­tchną, że tym ra­zem to nie do nich.

Prze­nie­siono ich do mniej­szego lo­kalu. Dwójka ma­łych dzieci, do­chody żadne, tyle ile Zo­fia za­ro­biła jako przed­szko­lanka, bra­ko­wało do pierw­szego, ku­po­wali na kre­dyt. Sprze­daw­czyni w skle­piku mó­wiła: „Pani ka­pi­ta­nowa taka uczciwa, że pani ka­pi­ta­no­wej to­bym na borg na­wet dwa jajka dała”.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: