Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Łańcuch z cierni. Cykl Ostatnie godziny. Księga 3 - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
26 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
53,00

Łańcuch z cierni. Cykl Ostatnie godziny. Księga 3 - ebook

Cordelia Carstairs straciła wszystko, co było dla niej ważne. W ciągu zaledwie kilku tygodni zamordowano jej ojca, uniemożliwiono stworzenie więzi parabatai z najlepszą przyjaciółką, Lucie, a małżeństwo z Jamesem Herondale’em rozpadło się na jej oczach. Co jeszcze gorsze, jest w tej chwili podwładną Lilith, prastarej królowej demonów, co pozbawia ją atutów właściwych Nocnej Łowczyni.

Ucieka więc do Paryża w towarzystwie Matthew Fairchilda, aby rzuciwszy się w wir tamtejszego nocnego życia zapomnieć o swoich smutkach. Rzeczywistość nie daje się jednak łatwo zbyć i wkrótce z domu dochodzą niepokojące wieści: Tatiana Blackthorn uciekła z Adamantowej Cytadeli, a Londynowi zagraża nie kto inny jak Belial, książę piekieł we własnej osobie.

Cordelia wraca do Londynu wstrząsanego konfliktami i pogrążonego w chaosie. Niespodziewany wróg ujawnił skrywany przez lata fakt, że Belial jest dziadkiem Jamesa i Lucie, i Herondale’owie zostają posądzeni o konszachty z demonami. Cordelia chce chronić Jamesa, ale jest rozdarta pomiędzy miłością do niego, którą od dawna uważa za beznadziejną, i możliwością ułożenia sobie nowego życia u boku Matthew. Nie może liczyć na pomoc przyjaciół, którzy – targani własnymi sekretami – będą musieli sami stawić czoło przyszłości.

Czasu jest niewiele, lada chwila plan Beliala uderzy w londyńskich Nocnych Łowców niczym wezbrana fala i odetnie Cordelię, Lucie i Wesołych Złodziejaszków od wszelkiej pomocy. Osamotnieni w mrocznym Londynie, staną oko w oko z armią księcia piekieł. Jeżeli chcą ocalić miasto i swoje rodziny, będą musieli zdobyć się na odwagę, przełknąć dumę i znów zaufać sobie nawzajem – bo jeśli przegrają, mogą stracić wszystko. Także dusze.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67353-92-2
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Trzeba nauczyć się cier­pieć to, czego się nie da unik­nąć. Życie nasze zło­żone jest, jak har­mo­nia świata, z rze­czy sprzecz­nych, jakoby z roz­ma­itych tonów, łagod­nych i chro­pa­wych, ostrych i mięt­kich, figlar­nych i głę­bo­kich: cóż by uzdo­lił muzyk, który by lubił tylko jedne z nich? Trzeba, aby umiał posłu­gi­wać się nimi spo­łem i mie­szać ze sobą: tak samo i my owym dobrym i złym, które są współ­istotne naszemu życiu. Byt nie może się ostać bez tej mie­sza­niny; jedna struna jest nie mniej potrzebna niż druga”.

Michel de Mon­ta­igne _Próby_
(przeł. Tade­usz Boy-Żeleń­ski)PROLOG

Pro­log

Póź­niej James pamię­tał tylko świst wia­tru. Meta­liczny wrzask, jakby ktoś prze­cią­gał nożem po odłam­kach szkła, a daleko poni­żej tego wycie, despe­rac­kie i wygłod­niałe.

Szedł długą, gładką drogą – wyglą­dała, jakby nikt przed nim jej nie prze­mie­rzył, bo nie było żad­nych śla­dów na ziemi. Niebo w górze było rów­nie puste. James nie potra­fił powie­dzieć, czy trwa dzień, czy noc, zima czy lato. Tylko naga, brą­zowa zie­mia roz­cią­gała się przed nim, a nad nim niebo w kolo­rze chod­nika.

Wtedy wła­śnie go usły­szał – wiatr, który uno­sił i roz­rzu­cał mar­twe liście i luźny żwir wokół kostek. Przy­bie­rał na sile i jego wycie pra­wie zagłu­szyło odgłos zbli­ża­ją­cych się kro­ków.

James obró­cił się gwał­tow­nie. Małe wiry pyłu uno­siły się w róż­nych miej­scach. Oczy pie­kły go od pia­sku. Przez roz­ma­zaną plamę burzy pia­sko­wej pędziły dzie­siątki, nie, setki ciem­nych postaci. Wie­dział tylko, że to nie są ludzie. Cho­ciaż wła­ści­wie nie leciały w powie­trzu, to jakby sta­no­wiły część pory­wi­stego wia­tru; cie­nie roz­wi­jały się wokół nich jak skrzy­dła.

Wiatr zawył mu w uszach, kiedy stwory prze­le­ciały nad nim – stado splą­ta­nych ze sobą nie­wy­raź­nych istot, nio­są­cych nie tyle fizyczny chłód, ile wra­że­nie zim­nej groźby. A w dźwięk towa­rzy­szący ich przej­ściu wple­ciony był jak nić w tka­ni­nie na kro­snach szept Beliala:

– Budzą się. Sły­szysz to, wnuku? Budzą się.

James pode­rwał się, łapiąc gwał­tow­nie powie­trze. Nie mógł oddy­chać. Wygrze­bał się z pia­sku i z cieni i zna­lazł w nie­zna­jo­mym pokoju. Zamknął oczy i ponow­nie je otwo­rzył. Pokój nie był nie­zna­jomy. James już wie­dział, gdzie prze­bywa. W zajeź­dzie, w pokoju, który dzie­lił z ojcem. Will spał na dru­gim łóżku. Magnus zaj­mo­wał sypial­nię dalej w tym samym kory­ta­rzu.

James wstał z łóżka i skrzy­wił się, gdy dotknął bosymi sto­pami zim­nej pod­łogi. Bez­sze­lest­nie prze­szedł przez pokój, do okna, i wyj­rzał na ośnie­żone, oświe­tlone księ­ży­cem pola, które cią­gnęły się tak daleko, jak okiem się­gnąć.

Sny. Sny go prze­ra­żały. Belial przy­cho­dził do niego w snach, odkąd James się­gał pamię­cią. W snach widział posępne kró­le­stwo demo­nów, w snach widział Beliala, jak zabija. Nawet teraz nie wie­dział, kiedy sny były tylko snem, a kiedy uka­zy­wały strasz­liwą prawdę.

Czarno-biały świat na zewnątrz uka­zy­wał tylko pustkę zimy. Znaj­do­wali się gdzieś w pobliżu zamar­z­nię­tej Tamar; zatrzy­mali się zeszłej nocy, kiedy śnieg walił zbyt gęsty, żeby jechać dalej. I nie był to ładny, puszy­sty śnie­żek, ale nie­okieł­znana, pory­wi­sta nawał­nica. Ten śnieg miał cel, miał kie­ru­nek, tłukł pod ostrym kątem w nagą, sza­ro­brą­zową zie­mię jak nie­koń­cząca się salwa strzał.

Cho­ciaż przez cały dzień nic nie robił, tylko sie­dział w powo­zie, James był wyczer­pany. Led­wie zdo­łał wmu­sić w sie­bie odro­binę gorą­cej zupy, zanim poszedł na górę i padł na łóżko. Magnus i Will zostali w salo­nie, sie­dzieli w fote­lach przy ogniu i roz­ma­wiali cicho. James domy­ślał się, że roz­ma­wiają o nim. A niech sobie gadają. Miał to w nosie.

To była trze­cia noc, odkąd opu­ścili Lon­dyn z misją odna­le­zie­nia sio­stry Jamesa, Lucie, która wyje­chała z cza­row­ni­kiem Mal­col­mem Fade’em i zakon­ser­wo­wa­nym cia­łem Jes­sego Black­thorna. Przy­świe­cał jej cel na tyle mroczny i prze­ra­ża­jący, że żadne z nich nie chciało wypo­wie­dzieć słowa, któ­rego wszy­scy się oba­wiali.

Nekro­man­cja.

Naj­waż­niej­sze, jak pod­kre­ślał Magnus, to prze­chwy­cić Lucie naj­szyb­ciej, jak się da. A to oka­zało się trud­niej­sze, niż się zapo­wia­dało. Magnus wie­dział, że Mal­colm ma dom w Korn­wa­lii, ale nie znał dokład­nej loka­li­za­cji, a Fade zablo­ko­wał wszel­kie próby magicz­nego tro­pie­nia jego i Lucie. Musieli zdać się na bar­dziej sta­ro­świec­kie metody – po dro­dze czę­sto zatrzy­my­wali się w róż­nych loka­lach Pod­ziem­nych. Magnus gawę­dził z miej­sco­wymi, a James i Will musieli cze­kać w powo­zie, żeby nie ujaw­niać się jako Nocni Łowcy.

– Żaden z nich nic mi nie powie, jeśli będą myśleć, że podró­żuję z Nefi­lim – powie­dział im wcze­śniej Magnus. – Wasz czas nadej­dzie, kiedy dotrzemy do domu Mal­colma i trzeba będzie zająć się nim i Lucie.

Tego wie­czoru powie­dział Jame­sowi i Wil­lowi, że wydaje mu się, że zna­lazł dom i że z łatwo­ścią dotrą tam w kilka godzin następ­nego ranka. Jeśli okaże się, że to nie jest wła­ściwe miej­sce, to pojadą dalej.

James roz­pacz­li­wie pra­gnął zna­leźć Lucie. Nie tylko dla­tego, że się o nią mar­twił – a oczy­wi­ście mar­twił się – ale z powodu wszyst­kiego innego, co wyda­rzyło się w jego życiu. Wszyst­kiego, co odło­żył na bok i o czym nie chciał myśleć, dopóki nie znaj­dzie sio­stry i nie będzie wie­dział, że jest bez­pieczna.

– James? – prze­rwał jego myśli zaspany głos. James odwró­cił się od okna i zoba­czył, że ojciec sie­dzi na łóżku. – Jamie, _bach_, co cię trapi?

James popa­trzył na ojca. Will wyglą­dał na zmę­czo­nego, miał potar­ganą czarną grzywę wło­sów. Ludzie czę­sto mówili Jame­sowi, że przy­po­mina Willa, i wie­dział, że to kom­ple­ment. Przez całe życie ojciec robił wra­że­nie naj­sil­niej­szego zna­nego mu czło­wieka, naj­bar­dziej pryn­cy­pial­nego, naj­za­cie­klej­szego w miło­ści. Will nie kwe­stio­no­wał swo­ich decy­zji. Nie, James pod żad­nym wzglę­dem nie przy­po­minał Willa Heron­dale’a.

Oparł się ple­cami o zimne okno i powie­dział:

– To tylko zły sen.

– Mm. – Will się zadu­mał. – Zeszłej nocy też mia­łeś kosz­mar. I poprzed­niej. Czy jest coś, o czym chciał­byś poroz­ma­wiać, Jamie?

Przez chwilę James wyobra­żał sobie, że mógłby zrzu­cić cię­żar trosk przed ojcem. Powie­dzieć o Belialu, Grace, bran­so­letce, Cor­de­lii, Lilith. O wszyst­kim.

Ten obraz jed­nak nie prze­trwał w jego myślach. Nie potra­fił sobie wyobra­zić reak­cji ojca. Nie potra­fił wyobra­zić sobie, jak wypo­wiada potrzebne słowa. Cho­wał to w sobie od tak dawna, że nie potra­fił zro­bić niczego poza tym, że moc­niej zdusi to w sobie i będzie dalej chro­nił sie­bie w jedyny spo­sób, jaki zna.

– Po pro­stu mar­twię się o Lucie – powie­dział James. – Mar­twię się, w co mogła się wplą­tać.

Wyraz twa­rzy Willa się zmie­nił. James pomy­ślał, że może spo­strzegł iskierkę roz­cza­ro­wa­nia na twa­rzy ojca, cho­ciaż w tym pół­mroku trudno było to orzec.

– W takim razie wra­caj do łóżka – powie­dział. – Magnus mówi, że naj­pew­niej jutro ją znaj­dziemy, a wtedy lepiej, żebyś był wypo­częty. Może nie ucie­szyć się na nasz widok.2. SZARE MORZE

2

Szare morze

„Szare skały i bar­dziej szare od nich morze,

Przy brzegu huk przy­boju,

A w sercu moim imię,

Co wybrzmieć już nie może”.

Char­les G.D. Roberts
_Grey Rocks, and Greyer Sea_

Kiedy Lucie wresz­cie się obu­dziła, usły­szała szum fal i zoba­czyła jasne, zimowe słońce, ostre jak kra­wędź szkła. Usia­dła tak szybko, że zakrę­ciło jej się w gło­wie. Posta­no­wiła sobie, że za żadne skarby nie zaśnie znowu, nie straci przy­tom­no­ści, nie powróci do tego ciem­nego, pustego miej­sca peł­nego gło­sów i hała­sów.

Odrzu­ciła pasia­stą szy­deł­kową narzutę, pod którą spała i spu­ściła nogi z łóżka. Pierw­sza próba sta­nię­cia nie zakoń­czyła się suk­ce­sem – nogi ugięły się pod nią i padła z powro­tem na łóżko. Za dru­gim razem zła­pała się kolu­mienki przy łóżku i pod­nio­sła się, pod­cią­ga­jąc się na niej. Ta metoda tro­chę lepiej się spraw­dziła i przez kilka chwil Lucie koły­sała się w tę i z powro­tem jak stary wilk mor­ski nie­na­wy­kły do lądu.

Jeśli nie liczyć łóżka – o pro­stej ramie z kutego żelaza poma­lo­wa­nej zga­szoną bielą pod kolor ścian – w jej małym pokoju stało nie­wiele mebli. Był tam komi­nek, na któ­rym węgielki trza­skały i skrzyły się lekko fio­le­to­wym odcie­niem, oraz toa­letka z nie­wy­koń­czo­nego drewna, rzeź­biona w syreny i węże mor­skie. Jej wła­sny kufer podróżny stał w nogach łóżka, co podzia­łało na Lucie uspo­ka­ja­jąco.

W końcu mimo potwor­nego mro­wie­nia w nogach pode­szła do okna znaj­du­ją­cego się w zagłę­bie­niu ściany i wyj­rzała. Widok był sym­fo­nią bieli i ciem­nej zie­leni, czerni i bar­dzo bla­dego błę­kitu. Dom Mal­colma naj­wy­raź­niej stał w poło­wie ska­li­stego urwi­ska nad śliczną rybacką wio­seczką. Poni­żej domu cią­gnęła się wąska zatoczka, którą ocean wpa­dał do portu i deli­kat­nie koły­sał małymi rybac­kimi łodziami. Niebo było czy­ste, wyglą­dało jak nie­bie­ska por­ce­lana, cho­ciaż ewi­dent­nie nie­dawno padał śnieg, sądząc po pobie­lo­nych dwu­spa­do­wych dachach w wio­sce. Węglowy dym snuł się czar­nymi smu­gami ku niebu, fale ude­rzały o klif w dole, zie­lone jak sosny i białe od piany.

Widok był piękny, surowy, ale piękny, a roz­le­gła połać morza budziła w piersi Lucie dziwne uczu­cie pustki. Miała wra­że­nie, że Lon­dyn znaj­duje się miliony mil stąd, tak samo jak jego miesz­kańcy: Cor­de­lia i James, jej matka i ojciec. O czym teraz myśleli? Wyobra­żali sobie, że gdzie jest w Korn­wa­lii? Raczej nie tu, gdzie spo­glą­dała na ocean, cią­gnący się aż do wybrzeża Fran­cji.

Dla odwró­ce­nia uwagi poru­szyła na próbę pal­cami stóp. Przy­naj­mniej znik­nęło mro­wie­nie. Szorst­kie deski pod­ło­gowe po wielu latach uży­wa­nia wyda­wały się zupeł­nie gład­kie pod jej bosymi sto­pami, jakby dopiero co je wyszli­fo­wano. Prze­śli­zgnęła się po nich do toa­letki, gdzie cze­kały na nią miska i ręcz­nik. Pra­wie jęk­nęła na widok swo­jego odbi­cia w lustrze. Włosy miała matowe i roz­czo­chrane, jej podróżna suk­nia była pomięta, guzik od poduszki zosta­wił w policzku wgnie­ce­nie wiel­ko­ści pensa.

Pomy­ślała, że poprosi póź­niej Mal­colma o kąpiel. Był cza­row­ni­kiem, na pewno zdoła spro­ku­ro­wać tro­chę gorą­cej wody. Na razie wyko­rzy­stała naj­le­piej, jak się dało, wodę w misce i kostkę mydła „Pears”, zanim zdjęła zruj­no­waną sukienkę i cisnęła w kąt. Otwo­rzyła z roz­ma­chem kufer. Przez chwilę sie­działa i wpa­try­wała się w jego zawar­tość. Naprawdę spa­ko­wała kostium kąpie­lowy?! Myśl o pły­wa­niu w lodowo-zie­lo­nych wodach zatoki Polperro była prze­ra­ża­jąca. Odsu­nęła na bok topo­rek i kurtkę od stroju bojo­wego i wyjęła ciem­no­nie­bie­ską weł­nianą sukienkę z haftami na man­kie­tach. Potem zaczęła upi­nać szpil­kami włosy, żeby wyglą­dać względ­nie przy­zwo­icie. Spa­ni­ko­wała na moment, kiedy zdała sobie sprawę, że nie ma zło­tego meda­lika na szyi, ale po minu­cie pośpiesz­nych poszu­ki­wań zna­la­zła go na noc­nym sto­liku obok łóżka.

Jesse go tam poło­żył, pomy­ślała. Nie miała poję­cia, skąd to wie, ale była tego pewna.

Nagle despe­racko zapra­gnęła go zoba­czyć. Wsu­nęła stopy w niskie buty i wymknęła się z pokoju na kory­tarz.

Dom Mal­colma był znacz­nie więk­szy, niż myślała. Oka­zało się, że jej sypial­nia jest jedną z sze­ściu na pię­trze, a schody na końcu kory­ta­rza – rzeź­bione w takim samym stylu jak jej toa­letka – pro­wa­dziły do otwar­tego salonu z wyso­kim sufi­tem sto­sow­nym dla rezy­den­cji ziem­skiej. Ewi­dent­nie nie było tam miej­sca na tak wysoki sufit i sypial­nie na pię­trze, co wywo­ły­wało w niej dez­orien­ta­cję. Mal­colm musiał zacza­ro­wać dom, żeby w środku był tak duży, jak mu to odpo­wia­dało.

Nic nie wska­zy­wało, żeby ktoś jesz­cze prze­by­wał w domu, ale gdzieś na zewnątrz niósł się stały, ryt­miczny łomot. Po chwili szu­ka­nia Lucie zna­la­zła fron­towe drzwi i wyszła na dwór.

Jasne słońce oka­zało się zwod­ni­cze. Było naprawdę zimno. Wiatr ciął ska­li­ste klify jak nóż, prze­ni­ka­jąc wełnę sukienki. Lucie objęła się rękami, drżąc, i obró­ciła się w miej­scu. Miała rację co do domu – z zewnątrz wyglą­dał na mały, ot, chatka, w któ­rej zmie­ści­łyby się ze trzy pokoje. Okna wyglą­dały na zabite deskami (wie­działa jed­nak, że wcale takie nie są), wapno, któ­rym pobie­lono dom, popę­kało na sło­nym powie­trzu.

Prze­mro­żona trawa mor­ska chrzę­ściła pod jej butami, gdy szła w kie­runku _łup! łup! łup!_ nio­są­cego się z boku domu. Nagle zatrzy­mała się.

To był Jesse. Stał z sie­kierą w ręce obok stosu drewna opa­ło­wego, które rąbał. Lucie trzę­sły się ręce – i to by­naj­mniej nie tylko z zimna. On żył. Świa­do­mość tego ni­gdy do tej pory nie ude­rzyła jej z podobną siłą. Ni­gdy go takim nie widziała – ni­gdy nie widziała, żeby wiatr tar­gał mu czarne włosy ani ni­gdy nie widziała u niego rumień­ców spo­wo­do­wa­nych wysił­kiem. Ni­gdy nie widziała, żeby jego oddech zamie­niał się w białe chmurki, gdy wypusz­czał powie­trze. Ni­gdy jesz­cze nie widziała, żeby oddy­chał. Zawsze był w świe­cie, ale ni­gdy nie był jego czę­ścią; ani skwar, ani mróz go nie tykały. A tu oddy­chał, żył, jego cień cią­gnął się za nim na kamie­ni­stym grun­cie.

Nie mogła tego znieść ani chwili dłu­żej. Pod­bie­gła do niego. Zdą­żył tylko pod­nieść wzrok zasko­czony i wypu­ścić sie­kierę, zanim zarzu­ciła mu ręce na szyję.

Zła­pał ją i przy­ci­snął do sie­bie, tuląc mocno, wbi­ja­jąc palce w miękki mate­riał sukienki. Wtu­lił twarz w jej włosy, szep­cząc: „Lucie, Lucie”. Jego ciało było cie­płe. Po raz pierw­szy czuła jego zapach – zapach wełny, potu, skóry, dymu drzew­nego i powie­trza przed burzą. Po raz pierw­szy czuła, jak jego serce bije tuż przy jej wła­snym.

W końcu odsu­nęli się od sie­bie. Na­dal ją obej­mo­wał, uśmie­cha­jąc się. Na jego twa­rzy malo­wało się drobne waha­nie, jakby nie był pewien, co ona pomy­śli o tym nowym, praw­dzi­wym, żywym Jes­sem. Nie­mą­dry chło­pak, uznała. Powi­nien być w sta­nie wyczy­tać wszystko z jej twa­rzy. A może to lepiej, że nie potra­fił?

– Naresz­cie się obu­dzi­łaś – powie­dział.

Jego głos… Cóż, to był jego głos, który prze­cież już znała. Mimo to wydał jej się o wiele bar­dziej kon­kretny niż to, co sły­szała do tej pory. Czuła wibra­cje w jego piersi, gdy mówił. Zasta­na­wiała się, czy kie­dy­kol­wiek przy­wyk­nie do tych wszyst­kich nowych szcze­gó­łów.

– Jak długo spa­łam?

– Kilka dni. Nie­wiele się w tym cza­sie wyda­rzyło; głów­nie cze­ka­li­śmy, aż się obu­dzisz. – Zmarsz­czył brwi. – Mal­colm powie­dział, że osta­tecz­nie nic ci nie będzie, a ja myśla­łem…

Wzdry­gnął się i uniósł prawą rękę. Skrzy­wiła się, widząc roz­dartą, zaczer­wie­nioną skórę. Jesse jed­nak był zachwy­cony.

– Pęche­rze – powie­dział rado­śnie. – Mam pęche­rze!

– Fatalna sprawa – powie­działa współ­czu­jąco Lucie.

– W żad­nym razie. Wiesz, ile czasu minęło, odkąd mia­łem jakiś pęcherz? Zadra­pane kolano? Zła­many ząb?

– Mam nadzieję, że nie powy­bi­jasz sobie wszyst­kich zębów zachwy­cony fak­tem, że żyjesz – powie­działa Lucie. – Chyba nie ko… lubi­ła­bym cię tak bar­dzo jak teraz, gdy­byś stał się bez­zębny.

O rety. Omal nie powie­działa „kocha­ła­bym”. Jesse przy­naj­mniej spra­wiał wra­że­nie tak zachwy­co­nego swo­imi nowymi obra­że­niami, że niczego nie zauwa­żył.

– Jakie to płyt­kie – powie­dział Jesse, nawi­ja­jąc pasemko jej wło­sów na palec. – Ja lubił­bym cię, nawet gdy­byś była łysa i pomarsz­czona jak wyschnięty żołądź.

Lucie ogar­nęła potworna chęć, żeby zachi­cho­tać, ale zmu­siła się do zro­bie­nia groź­nej miny.

– Doprawdy, co, u licha, robisz tu, rąbiąc drewno? Mal­colm nie może sobie wycza­ro­wać opału? A wła­ści­wie to gdzie on się podziewa?

– Zszedł do wio­ski – odpo­wie­dział Jesse. – Rze­komo po to, żeby uzu­peł­nić zapasy. Myślę, że lubi spa­cery. W prze­ciw­nym wypadku po pro­stu wycza­ro­wałby jedze­nie, jak sama powie­dzia­łaś. Przez więk­szość dni znika na całe popo­łu­dnia.

– Przez więk­szość dni? – powtó­rzyła Lucie. – Powie­dzia­łeś, że spa­łam kilka dni. Ile wła­ści­wie?

– To piąty dzień, odkąd tu jeste­śmy. Mal­colm posłu­żył się magią, żeby się zorien­to­wać, czy jesteś bez­pieczna. Potrze­bu­jesz tylko natu­ral­nego odpo­czynku. W ogrom­nych ilo­ściach.

– Aha. – Lucie cof­nęła się zanie­po­ko­jona. – Moja rodzina z pew­no­ścią będzie nas szu­kać, oni chcą wszystko wie­dzieć i będą wście­kli na mnie… i na Mal­colma… musimy obmy­ślić jakiś plan…

Jesse znowu zmarsz­czył czoło.

– Nie znajdą nas łatwo. Ten dom został potęż­nie zabez­pie­czony przed cza­rem tro­pią­cym i chyba przed wszelką inną magią.

Lucie już miała mu wyja­śnić, że zna swo­ich rodzi­ców i wie, że nie pozwolą, by coś takiego jak nie­prze­nik­nione zabez­pie­cze­nia magiczne unie­moż­li­wiło im wywę­sze­nie, gdzie podziewa się ich córka, ale zanim zdą­żyła się ode­zwać, zza węgła wyszedł Mal­colm z laseczką w ręce. Jego buty chrzę­ściły na zamar­z­nię­tej ziemi. Miał na sobie biały podróżny płaszcz, w jakim Lucie widziała go ostat­nim razem w Sank­tu­arium Insty­tutu. Był wtedy roz­gnie­wany, prze­stra­szony tym, co zro­biła. Teraz spra­wiał wra­że­nie zmę­czo­nego, wyglą­dał bar­dziej nie­chluj­nie, niżby się spo­dzie­wała.

– Mówi­łem ci, że nic jej nie będzie – powie­dział do Jes­sego. Zer­k­nął na opał. – Dosko­nała robota – dodał. – Z każ­dym dniem będziesz się czuł sil­niej­szy, jeśli będziesz pra­co­wał tak dalej.

Zatem w rąba­niu przez Jes­sego drewna cho­dziło przede wszyst­kim o jego zdro­wie. To miało sens. Cho­ciaż jego ciało zostało magicz­nie zakon­ser­wo­wane, z pew­no­ścią osła­bło przez sie­dem lat śmierci. Oczy­wi­ście Belial opę­ty­wał jego ciało i posłu­gi­wał się nim jak mario­netką, zmu­sza­jąc je do prze­mie­rza­nia całych mil przez Lon­dyn, żeby…

Lucie nie chciała jed­nak o tym myśleć. To była prze­szłość, kiedy Jesse nie zamiesz­ki­wał tak naprawdę swo­jego ciała. Teraz to wszystko się zmie­niło.

Jesse przyj­rzał się sto­sowi nie­po­rą­ba­nych polan za sobą.

– Myślę, że zostało mi nie wię­cej niż pół godziny pracy.

Mal­colm ski­nął głową i odwró­cił się do Lucie. Jego twarz była dziw­nie pozba­wiona wyrazu, kiedy na nią spoj­rzał. Lucie ogar­nął nie­po­kój.

– Panno Heron­dale, czy możemy poroz­ma­wiać w domu? – zapy­tał.

***

– Dobrze więc, ten arkusz nasą­czy­łem roz­two­rem węglanu amo­no­wego – mówił Chri­sto­pher. – I kiedy potrak­tu­jemy go pło­mie­niem za pomocą stan­dar­do­wego runu zapa­la­ją­cego… Tho­ma­sie, czy ty mnie słu­chasz?

– Zamie­niam się w słuch – odpo­wie­dział Tho­mas. – I chłonę twoje słowa chci­wym uchem.

Znaj­do­wali się w piw­nicy domu Fair­chil­dów, w labo­ra­to­rium Henry’ego. Chri­sto­pher popro­sił Tho­masa o pomoc w nowym pro­jek­cie, a Tho­mas chęt­nie sko­rzy­stał z tej pro­po­zy­cji, bo potrze­bo­wał cze­goś, co zaj­mie jego myśli.

Chri­sto­pher popra­wił oku­lary na nosie.

– Widzę, że nie jesteś prze­ko­nany do tego, że zasto­so­wa­nie ognia jest potrzebne… – powie­dział – …ale wiesz, bacz­nie obser­wuję roz­wój nauki Przy­ziem­nych. Pra­co­wali ostat­nio nad spo­so­bem prze­sy­ła­nia wia­do­mo­ści na wiel­kie odle­gło­ści, naj­pierw za pomocą meta­lo­wego drutu, a ostat­nio za pomocą samego powie­trza.

– A jak to się ma do pod­pa­la­nia cze­go­kol­wiek? – zapy­tał Tho­mas, w swoim mnie­ma­niu nie­zwy­kle uprzej­mie.

– Ujmu­jąc to pro­sto: Przy­ziemni posłu­gi­wali się cie­płem, opra­co­wu­jąc więk­szość naj­now­szych wyna­laz­ków takich jak elek­trycz­ność, czy tele­graf, a my, Nocni Łowcy, nie możemy pozo­stać za nimi w tyle. A z pew­no­ścią za nimi nie nadą­żymy, jeśli ich urzą­dze­nia dadzą im moż­li­wo­ści, któ­rym nie zdo­łamy dorów­nać. W tym wypadku są w sta­nie prze­sy­łać wia­do­mość na odle­głość, a my… Cóż, my tego nie potra­fimy. Jeśli jed­nak posłużę się runami… widzisz, przy­pa­lam brzeg per­ga­minu, skła­dam kartkę, umiesz­czam tu run Łącz­no­ści, a run Pre­cy­zji tu i tu…

Na górze roz­legł się dzwo­nek do drzwi. Chri­sto­pher udał, że go nie sły­szy, i przez chwilę Tho­mas zasta­na­wiał się, czy sam nie powi­nien iść otwo­rzyć drzwi, ale po dru­gim i trze­cim dzwonku Chri­sto­pher wes­tchnął, odło­żył stelę i poszedł na górę.

Tho­mas usły­szał, jak drzwi na górze się otwie­rają. Nie zamie­rzał pod­słu­chi­wać, ale żołą­dek mu się szarp­nął jak ptak dający nura po rybę (żało­wał, że nie wpadł na lep­sze porów­na­nie, ale albo ktoś ma poetycki umysł jak James, albo go nie ma), kiedy z góry napły­nął głos Chri­sto­phera:

– Och, cześć, Ala­sta­irze, pew­nie przy­sze­dłeś zoba­czyć się Char­le­sem. Myślę, że jest na górze w swoim gabi­ne­cie.

Odpo­wiedź Ala­sta­ira była zbyt cicha, żeby Tho­mas ją usły­szał. Chri­sto­pher odchrząk­nął i powie­dział:

– Ehm, na dole w labo­ra­to­rium. Pra­cuję wła­śnie nad nowym eks­cy­tu­ją­cym pro­jek­tem…

Ala­stair wszedł mu w słowo. Tho­mas zasta­na­wiał się, czy Chri­sto­pher wspo­mni, że Tho­mas też tu jest. Nie powie­dział jed­nak, wyja­śnił tylko:

– Mat­thew na­dal jest w Paryżu, na ile się orien­tu­jemy. Tak, jestem pewien, że Char­les nie miałby nic prze­ciwko wizy­cie…

Ptak w żołądku Tho­masa padł mar­twy. Tho­mas oparł łok­cie na stole labo­ra­to­ryj­nym Chri­sto­phera, sta­ra­jąc się oddy­chać i jakoś to prze­trwać. Wie­dział, że nie powi­nien być zasko­czony. Ala­stair jasno dał mu do zro­zu­mie­nia, że nic mię­dzy nimi nie może zaist­nieć. A głów­nym tego powo­dem była wro­gość mię­dzy Ala­stairem i przy­ja­ciółmi Tho­masa, Weso­łymi Zło­dzie­jasz­kami, któ­rzy mieli bar­dzo dobry powód, żeby nie lubić Ala­staira.

Tho­mas obu­dził się następ­nego ranka ze spre­cy­zo­waną myślą: „Nad­szedł czas, i to już dawno temu, żebym powie­dział przy­ja­cio­łom o moich uczu­ciach do Ala­sta­ira. Może Ala­stair ma rację i nasze uczu­cie jest nie­moż­liwe, ale z pew­no­ścią takie pozo­sta­nie, jeśli niczego nie spró­buję”.

Miał szczery zamiar to zro­bić. Wstał z łóżka zde­ter­mi­no­wany.

Potem jed­nak dowie­dział się, że Mat­thew i James nocą wyje­chali z Lon­dynu, więc odło­żył plan na póź­niej. Wła­ści­wie to nie tylko Mat­thew i James wyje­chali. Cor­de­lia i Mat­thew, jak się oka­zało, wyje­chali razem do Paryża, a James poje­chał z Wil­lem szu­kać Lucie, która naj­wy­raź­niej posta­no­wiła odwie­dzić Mal­colma Fade’a w jego cha­cie w Korn­wa­lii. Chri­sto­pher przy­jął te wyja­śnie­nia bez żad­nego pyta­nia; Tho­mas prze­ciw­nie i wie­dział, że Anna też ma wąt­pli­wo­ści, ale zde­cy­do­wa­nie nie zamie­rzała z nim o tym roz­ma­wiać. „Można plot­ko­wać na temat zna­jo­mych, ale nie na temat przy­ja­ciół” – to było wszystko, co powie­działa. Była blada i wyglą­dała na zmę­czoną, cho­ciaż wró­ciła do zwy­czaju spę­dza­nia każ­dej nocy z inną dziew­czyną. Tho­masowi wła­ści­wie bra­ko­wało Ariadne i podej­rze­wał, że Annie też jej bra­kuje, ale kiedy raz poru­szył ten temat, Anna pra­wie rzu­ciła w niego fili­żanką.

Cał­kiem serio roz­wa­żał w ciągu ostat­nich kilku dni, czy nie powie­dzieć Chri­sto­phe­rowi o swo­ich uczu­ciach, ale cho­ciaż Chri­sto­pher zare­ago­wałby życz­li­wie, to czułby się nie­zręcz­nie, wie­dząc coś, o czym Mat­thew i James nie mają poję­cia. W dodatku to wła­śnie James i Mat­thew naprawdę nie lubili, wręcz nie­na­wi­dzili, Ala­sta­ira.

I pozo­stała jesz­cze kwe­stia Char­lesa. Char­les był pierw­szą wielką miło­ścią Ala­sta­ira, cho­ciaż ta miłość zakoń­czyła się fatal­nie. Char­les został raniony pod­czas potyczki z Belia­lem i teraz docho­dził do sie­bie, a Ala­stair naj­wy­raź­niej uznał, że powi­nien go wspie­rać i trosz­czyć się o niego. Cho­ciaż Tho­mas rozu­miał to z czy­sto etycz­nego punktu widze­nia, to drę­czyła go myśl, że Ala­stair ociera pot z roz­go­rącz­ko­wa­nego czoła Char­lesa i karmi go wino­gro­nami. Aż zbyt łatwo potra­fił sobie wyobra­zić, jak Char­les kła­dzie dłoń na policzku Ala­sta­ira i mru­czy coś w podzięce, wpa­tru­jąc się w cudowne ciemne oczy oko­lone dłu­gimi, gęstymi rzę­sami…

Chri­sto­pher wró­cił do labo­ra­to­rium i Tho­mas omal nie wysko­czył z krze­sła. Chri­sto­pher na szczę­ście żył w bło­giej nie­świa­do­mo­ści wrzawy w gło­wie Tho­masa i natych­miast wró­cił do pracy przy stole.

– W porządku – powie­dział, odwra­ca­jąc się do Tho­masa ze stelą w ręce. – Wobec tego spró­bujmy, dobrze?

– Wysłać wia­do­mość? – zapy­tał Tho­mas.

On i Chri­sto­pher „wysłali” do tej pory już dzie­siątki wia­do­mo­ści i cho­ciaż część z nich roz­pły­nęła się w powie­trzu, a część śmi­gnęła komi­nem, to żadna nie tra­fiła do swo­jego miej­sca prze­zna­cze­nia.

– W rze­czy samej – potwier­dził Kit, poda­jąc mu kartkę i ołó­wek. – Potrze­buję, żebyś napi­sał wia­do­mość, a ja spraw­dzę ten odczyn­nik. To może być dowolna bzdura.

Tho­mas usiadł przy stole labo­ra­to­ryj­nym i zaga­pił się na pustą stronę. Po dłu­giej chwili napi­sał:

_Drogi Ala­sta­irze!_

_Dla­czego jesteś taki głupi i fru­stru­jący i dla­czego cią­gle o Tobie myślę? Dla­czego muszę myśleć o Tobie, kiedy wstaję rano i kiedy kładę się wie­czo­rem, i kiedy myję zęby, i kiedy teraz tu sie­dzę? Dla­czego poca­ło­wa­łeś mnie w Sank­tu­arium, skoro nie chcesz ze mną być? To dla­tego nikomu o tym nie powiesz? To bar­dzo dener­wu­jące._

_Tho­mas_

– Gotowy? – spy­tał Chri­sto­pher.

Tho­mas pod­niósł gwał­tow­nie wzrok i szybko zło­żył kartkę na czworo, żeby ukryć jej zawar­tość. Ze ści­śnię­tym ser­cem podał list Chri­sto­phe­rowi. Żało­wał, że nie może poka­zać tych słów komuś, ale wie­dział, że to wyklu­czone. Mimo to pomy­ślał sobie, że lepiej się poczuł, kiedy je napi­sał. Chri­sto­pher zapa­lił zapałkę i przy­tknął ją do brzegu kartki. Lepiej się poczuł, nawet jeśli ten list, podob­nie jak zwią­zek Tho­masa z Ala­sta­irem, doni­kąd nie zmie­rzał.

***

Bio­rąc pod uwagę potworne opo­wie­ści matki, Grace Black­thorn spo­dzie­wała się, że Ciche Mia­sto będzie przy­po­mi­nać lochy, gdzie zosta­nie przy­kuta do ściany i zapewne pod­dana tor­tu­rom. Zanim dotarła do wej­ścia do Cichego Mia­sta na cmen­ta­rzu w High­gate, zaczęła się zasta­na­wiać, jakie to uczu­cie zostać pod­daną pró­bie Mie­cza Anioła. Jak to jest stać w Kom­na­cie Mówią­cych Gwiazd i pod­dać się osą­dowi Cichych Braci. Jakie to będzie uczu­cie, gdy zosta­nie zmu­szona do powie­dze­nia prawdy po tak wielu latach kła­ma­nia? Czy poczuje ulgę? Czy też będzie to potworna męka?

Uznała, że to nie ma zna­cze­nia. Zasłu­gi­wała na cier­pie­nie.

Nie została jed­nak zakuta w żelazo ani nic podob­nego. Dwóch Cichych Braci odpro­wa­dziło ją z domu Jamesa przy Cur­zon Street do Cichego Mia­sta. Kiedy tylko zna­la­zła się na miej­scu (i rze­czy­wi­ście było to mroczne, zło­wro­gie miej­sce wypeł­nione cie­niami), brat Zacha­riasz – o któ­rym wie­działa, że jest kuzy­nem Cor­de­lii i kie­dyś był Jame­sem Car­sta­ir­sem – wyszedł im naprze­ciw, jakby miał się nią zająć.

_Musisz być wyczer­pana_. – Jego głos w jej umy­śle był cichy, wręcz życz­liwy. – _Zapro­wa­dzę cię do two­jej kom­naty. Wystar­czy, jeśli jutro poroz­ma­wiamy o tym, co się wyda­rzyło_.

Onie­miała. Brat Zacha­riasz był posta­cią, do któ­rej jej matka nawią­zy­wała wię­cej niż raz, poda­jąc go jako przy­kład zepsu­cia, jakie Heron­dale’owie sze­rzyli wśród Nefi­lim. „Nawet nie ma zaszy­tych oczu”, war­czała, nie patrząc na Grace. „Spe­cjalne względy dla tych, któ­rych Ligh­two­odo­wie albo Heron­dale’owie fawo­ry­zują. To wręcz nie­przy­zwo­ite”.

Jed­nakże brat Zacha­riasz zwra­cał się do niej z łagodną życz­li­wo­ścią. Popro­wa­dził ją przez zimne, kamienne Mia­sto do małej celi. Wyobra­żała sobie, że trafi do swego rodzaju sali tor­tur, gdzie będzie spała na zim­nym kamie­niu, może nawet zakuta w łań­cu­chy. W rze­czy­wi­sto­ści, cho­ciaż pomiesz­cze­nie w żad­nym razie nie było kom­for­towe – kamienna cela bez okna, nie­za­pew­nia­jąca pry­wat­no­ści, ponie­waż wiel­kie drzwi do niej zro­biono z gęsto osa­dzo­nych ada­ma­so­wych prę­tów – to w porów­na­niu z domem Black­thor­nów wyda­wała się wręcz przy­tulna. Zna­la­zła tam względ­nie wygodne łóżko z kutego żelaza, pod­nisz­czone dębowe biurko, drew­nianą półkę z książ­kami (żadna z ksią­żek jej nie zain­te­re­so­wała, ale zawsze to coś). Runiczne kamie­nie roz­miesz­czono gdzie popa­dło, jakby po namy­śle. Grace przy­po­mniała sobie, że Cisi Bra­cia nie potrze­bują świa­tła, żeby widzieć.

Naj­bar­dziej upiorną rze­czą w tym miej­scu był fakt, że nie dało się powie­dzieć, czy trwa dzień, czy noc. Zacha­riasz przy­niósł jej zegar komin­kowy, co tro­chę poma­gało, ale nie była do końca prze­ko­nana, że na­dal orien­tuje się, czy dwu­na­sta godzina na zega­rze ozna­cza śro­dek dnia, czy pół­noc. Uznała jed­nak, że to nie ma zna­cze­nia. Czas w tym miej­scu to cią­gnął się, to skra­cał jak ści­śnięta sprę­żyna, gdy cze­kała na te chwile, kiedy Cisi Bra­cia będą chcieli z nią poroz­ma­wiać.

A gdy już z nią roz­ma­wiali, było źle. Nie mogła uda­wać, że jest ina­czej. Nie robili jej krzywdy, nie drę­czyli jej ani nawet nie posłu­żyli się Mie­czem Anioła. Zada­wali tylko pyta­nia, spo­koj­nie i nie­ustę­pli­wie. Jed­nakże to nie pyta­nia były naj­gor­sze, lecz mówie­nie prawdy.

Grace zaczęła zda­wać sobie sprawę, że potrafi roz­ma­wiać z innymi tylko na dwa spo­soby. Jeden wyma­gał nosze­nia maski, kła­ma­nia i gra­nia, tak jak wtedy, gdy odgry­wała posłu­szeń­stwo przed matką i miłość przed Jame­sem. Drugi to była szcze­rość, na jaką pozwa­lała sobie tylko w kon­tak­tach z Jes­sem. Tyle że nawet przed nim ukry­wała różne rze­czy, któ­rych się wsty­dziła. Nie­ta­je­nie niczego, jak się prze­ko­nała, było bole­sne.

Cier­piała, gdy sta­nęła przed Braćmi i przy­znała się do wszyst­kiego, co zro­biła. Tak, zmu­si­łam Jamesa Heron­dale’a, by uwie­rzył, że jest we mnie zako­chany. Tak, posłu­ży­łam się mocami od demona, żeby zwieść Char­lesa Fair­childa. Tak, spi­sko­wa­łam z matką, żeby znisz­czyć Heron­dale’ów i Car­sta­ir­sów, Ligh­two­odów i Fair­chil­dów. Wie­rzy­łam jej, kiedy mówiła, że to nasi wro­go­wie.

Te sesje ją wyczer­py­wały. Nocą, gdy sie­działa samot­nie w celi, widziała twarz Jamesa, kiedy ostatni raz na nią patrzył. Sły­szała nie­na­wiść w jego gło­sie. „Wyrzu­cił­bym cię na ulicę, ale ta twoja moc jest jak nała­do­wana broń w ręku ego­istycz­nego dziecka. Nie można pozwo­lić, żebyś dłu­żej się nią posłu­gi­wała”.

Jeśli Cisi Bra­cia zamie­rzali ode­brać jej tę moc – a nie mia­łaby nic prze­ciwko temu – to na razie tego nie oka­zali. Czuła, że ją badają, badają jej zdol­ność w spo­sób, jakiego nie poj­mo­wała.

Pocie­szała ją tylko myśl o Jes­sem. Jes­sem, któ­rego Lucie z pew­no­ścią wskrze­siła z pomocą Mal­colma. Teraz powinni już być w Korn­wa­lii. Czy Jes­semu nic nie będzie? Czy powrót z kra­iny cieni, którą zamiesz­ki­wał od tak dawna, będzie dla niego okrop­nym wstrzą­sem? Żało­wała, że nie ma jej przy nim, że nie może trzy­mać go za rękę, tak jak on trzy­mał ją, poma­ga­jąc jej znieść wiele potwor­nych rze­czy.

Wie­działa, rzecz jasna, że cał­kiem praw­do­po­dobne jest, iż nie zdo­łali wskrze­sić Jes­sego. Nekro­man­cja była wręcz nie­moż­liwa. Jed­nak jego śmierć była potwor­nie nie­spra­wie­dliwa, to była strasz­liwa zbrod­nia oparta na jado­wi­tym kłam­stwie. Z pew­no­ścią, jeśli ktoś zasłu­gi­wał na drugą szansę, to wła­śnie on.

I kochał Grace jak sio­strę, kochał i trosz­czył się o nią jak nikt inny – być może jak nikt inny ni­gdy nie będzie jej kochał. Może Nefi­lim skażą ją na śmierć z powodu jej mocy. Może będzie gniła w Cichym Mie­ście przez resztę życia. A jeśli nie, to życie z Jes­sem było jedyną przy­szło­ścią, jaką wyobra­żała sobie dla sie­bie.

Był jesz­cze Chri­sto­pher Ligh­twood, rzecz jasna. Oczy­wi­ście nie kochał jej; pra­wie jej nie znał. Spra­wiał jed­nak wra­że­nie szcze­rze zain­te­re­so­wa­nego nią samą, jej myślami, jej zda­niem, jej uczu­ciami. W innej sytu­acji mógłby zostać jej przy­ja­cie­lem. Ni­gdy nie miała przy­ja­ciela. Tylko Jamesa, który teraz z pew­no­ścią jej nie­na­wi­dził, wie­dząc, co mu zro­biła, i Lucie, która wkrótce też ją znie­na­wi­dzi z tego samego powodu. I tak naprawdę to oszu­ki­wała samą sie­bie, myśląc, że Chri­sto­pher mógłby czuć coś innego. Był przy­ja­cie­lem Jamesa i kochał go. Jako jego lojalny przy­ja­ciel będzie nią pogar­dzał… i nie mogła mieć o to do niego pre­ten­sji.

Roz­legł się cha­rak­te­ry­styczny zgrzyt otwie­ra­ją­cych się drzwi. Usia­dła pośpiesz­nie na wąskim mate­racu, wygła­dziła włosy. Oczy­wi­ście Cichych Braci nie obcho­dził jej wygląd, ale taka była siła nawyku.

Ciemna postać przyj­rzała jej się z progu.

_Grace…_ – powie­dział Zacha­riasz – …_oba­wiam się, że ostat­nia seria pytań była dla cie­bie zbyt trudna._

Rze­czy­wi­ście było jej ciężko. Pra­wie zemdlała, opi­su­jąc noc, kiedy matka zabrała ją do ciem­nego lasu, i wspo­mi­na­jąc dźwięk głosu Beliala w cie­niach. Jed­nak Grace nie podo­bało się to, że kto­kol­wiek mógł orien­to­wać się w jej odczu­ciach.

– Jak długo jesz­cze to potrwa? – zapy­tała. – Zanim zosta­nie ogło­szony wyrok?

_Tak bar­dzo pra­gniesz kary?_

– Nie, chcę tylko, żeby skoń­czyły się prze­słu­cha­nia. Jestem gotowa przy­jąć karę. Zasłu­guję na nią.

_Tak, postą­pi­łaś źle. Ale ile mia­łaś lat, kiedy matka zabrała cię do lasu Bro­ce­lind, żebyś otrzy­mała tam swoją moc? Jede­na­ście? Dwa­na­ście?_

– To nie ma zna­cze­nia.

_Ma_ – odparł Zacha­riasz. – _Uwa­żam, że Clave cię zawio­dło. Jesteś Nocną Łow­czy­nią, Grace, uro­dzi­łaś się w rodzi­nie Noc­nych Łow­ców, a porzu­cono cię w strasz­li­wych oko­licz­no­ściach. To nie­spra­wie­dliwe, że Clave zosta­wiło cię tam na tak długo, nie inter­we­niu­jąc, nawet nie bada­jąc sytu­acji._

Grace nie mogła znieść jego lito­ści. Odbie­rała ją jak igiełki wbi­ja­jące się w skórę.

– Nie powi­nie­neś oka­zy­wać mi życz­li­wo­ści ani pró­bo­wać mnie zro­zu­mieć – wark­nęła. – Posłu­ży­łam się demo­niczną mocą, żeby zacza­ro­wać Jamesa, spra­wi­łam, że uwie­rzył, że mnie kocha. Przy­spo­rzy­łam mu wiel­kiego bólu.

Zacha­riasz przy­glą­dał jej się bez słowa. Jego twarz była upior­nie nie­ru­choma. Grace chciała go ude­rzyć.

– Nie uwa­żasz, że zasłu­guję na karę? Czy nie należy wyrów­nać rachunku krzywd? Czy nie trzeba przy­wró­cić rów­no­wagi? Oko za oko?

_Tak myśli o świe­cie twoja matka, nie ja._

– Ale pozo­stali Cisi Bra­cia. Enklawa. Wszy­scy w Lon­dy­nie… będą chcieli zoba­czyć, jak zosta­łam uka­rana.

_O niczym nie wie­dzą_ – powie­dział brat Zacha­riasz. Po raz pierw­szy Grace spo­strze­gła u niego coś w rodzaju waha­nia. – _Tylko my i James wiemy o tym, co zro­bi­łaś na żąda­nie matki._

– Ale… dla­czego? – To nie miało sensu. Z pew­no­ścią James powie przy­ja­cio­łom i wkrótce wszy­scy będą wie­dzieć. – Dla­czego mie­li­by­ście mnie chro­nić?

_Chcemy prze­słu­chać twoją matkę. To będzie łatwiej­sze, jeśli uzna, że na­dal sto­isz po jej stro­nie, a my nie wiemy nic o two­ich mocach._

Grace odchy­liła się na opar­cie łóżka.

– Chce­cie uzy­skać wyja­śnie­nia od mojej matki, ponie­waż mnie uwa­ża­cie za mario­netkę, a ją za lal­ka­rza, który pociąga za sznurki. Jed­nak praw­dzi­wym lal­ka­rzem jest Belial. Ona jest mu posłuszna. Kiedy działa, robi to na jego życze­nie. To jego należy się bać.

Zapa­dła cisza. A potem łagodny głos roz­legł się w jej gło­wie:

_Boisz się, Grace?_

– Nie o sie­bie – odpo­wie­działa. – Ja już stra­ci­łam wszystko, co mogłam. Ale o innych, ow­szem. Bar­dzo się boję.

***

Lucie poszła za Mal­col­mem do domu i pocze­kała, aż cza­row­nik zdej­mie podróżny płaszcz i odstawi laskę przy wej­ściu. Zapro­wa­dził dziew­czynę do wyso­kiego salonu, który minęła wcze­śniej, i pstryk­nię­ciem pal­ców zapa­lił na kominku huczący ogień. Do Lucie dotarło, że Mal­colm nie tylko mógł zdo­być drewno na opał bez pomocy Jes­sego, ale mógł wręcz roz­pa­lić ogień w ogóle bez drewna.

Oczy­wi­ście nie miała nic prze­ciwko patrze­niu, jak Jesse rąbie drewno. A jemu naj­wy­raź­niej spra­wiało to przy­jem­ność, zatem oboje na tym korzy­stali.

Mal­colm wska­zał wyście­łaną kanapę. Lucie uznała, że zapad­nie się w niej tak głę­boko, że już nie zdoła wstać, więc tylko przy­sia­dła na pod­ło­kiet­niku.

Pokój był dość przy­tulny; nie tego spo­dzie­wa­łaby się po Mal­col­mie. Meble z żół­to­drzewa, pod­nisz­czone na tyle, żeby zyskały deli­katną patynę, obite tka­niną gobe­li­nową i aksa­mi­tem – nie pró­bo­wano ich dobrać do kom­pletu, ale wszyst­kie wyglą­dały na wygodne. Dywan hafto­wany w ana­nasy przy­kry­wał pod­łogę, na ścia­nach wisiały różne por­trety ludzi, któ­rych Lucie nie roz­po­zna­wała.

Mal­colm na­dal stał i Lucie spo­dzie­wała się, że zrobi jej teraz wykład na temat Jes­sego albo zacznie wypy­ty­wać, co z nim zro­biła. Zamiast tego powie­dział:

– Pew­nie zauwa­ży­łaś, że cho­ciaż to nie ja byłem nie­przy­tomny przez kilka dni po tym, jak nie­wpraw­nie para­łem się magią, to pre­zen­tuję się fatal­nie.

– Nie zauwa­ży­łam – skła­mała Lucie. – Wyglą­dasz… cał­kiem wytwor­nie.

Mal­colm mach­nął ręką.

– Nie doma­gam się kom­ple­men­tów. Zamie­rza­łem wyja­śnić, że w ostat­nich dniach, kiedy ty odsy­pia­łaś skutki magii, jaką się posłu­ży­łaś, ja korzy­sta­łem z tego, że wró­ci­łem do Korn­wa­lii, żeby pod­jąć bada­nie sprawy Anna­bel Black­thorn.

Lucie zaci­snął się żołą­dek. Anna­bel Black­thorn była kobietą, którą Mal­colm kochał sto lat temu. Myślał, że ode­szła od niego, by zostać Żela­zną Sio­strą, a tak naprawdę jej rodzina wolała ją zamor­do­wać niż pozwo­lić, żeby zwią­zała się z cza­row­ni­kiem. Lucie wzdry­gnęła się, przy­po­mi­na­jąc sobie wyraz twa­rzy Mal­colma, kiedy Grace wyja­wiła mu prawdę na temat losów Anna­bel.

Cza­row­nicy nie sta­rzeją się, a jed­nak Mal­colm spra­wiał wra­że­nie star­szego niż jesz­cze nie tak dawno temu. Głę­bo­kie linie żło­biły mu twarz przy ustach, oczy miał bar­dziej wyłu­pia­ste.

– Wiem, że uzgod­ni­li­śmy, że wezwiesz jej ducha – powie­dział. – Że pozwo­lisz mi poroz­ma­wiać z nią ponow­nie.

Lucie wyda­wało się to dziwne, że cza­row­nicy sami nie potra­fią wezwać zmar­łych, któ­rzy już nie nawie­dzają tego świata, ale prze­szli do miej­sca wiecz­nego spo­czynku. Ta potworna moc w jej krwi pozwa­lała jej doko­nać cze­goś, czego nie potra­fił nawet Magnus Bane czy Mal­colm Fade. Dała jed­nak słowo Mal­colmowi. Głód w jego oczach spra­wił, że zadrżała.

– Nie wie­dzia­łem, co się sta­nie, kiedy wskrze­sisz Jes­sego – mówił dalej. – To, że powró­cił taki jak daw­niej, żywy, oddy­cha­jący, w dosko­na­łym zdro­wiu, cał­ko­wi­cie świa­domy… to bar­dziej cud niż magia. – Zaczerp­nął z drże­niem tchu. – Śmierć Anna­bel była nie mniej nie­spra­wie­dliwa, nie mniej potworna od tego, co przy­da­rzyło się Jes­semu. Anna­bel zasłu­guje na ponowne życie, tak samo jak Jesse. Jestem tego pewien.

Lucie nie przy­po­mi­nała mu tego szcze­gółu, że w prze­ci­wień­stwie do ciała Anna­bel ciało Jes­sego zostało zakon­ser­wo­wane przez Beliala w dziw­nym sta­nie pół życia. Zamiast tego odparła z nie­po­ko­jem:

– Dałam ci słowo, że wezwę jej ducha. Pozwolę ci skon­tak­to­wać się z nią. Ale nic wię­cej. Nie można jej… przy­wró­cić do życia. Prze­cież sam wiesz.

Mal­colm spra­wiał wra­że­nie, jakby tego nie sły­szał. Usiadł na naj­bliż­szym krze­śle.

– Jeśli cuda rze­czy­wi­ście są moż­liwe… – powie­dział – …cho­ciaż ni­gdy w nie nie wie­rzy­łem… wiem, że ist­nieją demony i anioły, ale pokła­da­łem wiarę jedy­nie w nauce i magii…

Urwał, ale za późno dla Lucie, którą już ogar­nął nie­po­kój i wibro­wał w niej jak szarp­nięta struna.

– Nie każdy duch pra­gnie powrotu – szep­nęła. – Nie­któ­rzy zmarli zna­leźli spo­kój.

– Anna­bel nie zna­la­zła spo­koju – Fio­le­towe oczy Mal­colma wyglą­dały jak sińce w bla­dej twa­rzy. – Nie, dopóki jest beze mnie.

– Panie Fade… – Lucie zadrżał głos.

Po raz pierw­szy Mal­colm dostrzegł jej nie­po­kój. Usiadł pro­sto, zmu­sza­jąc się do uśmie­chu.

– Lucie. Rozu­miem, że led­wie prze­ży­łaś wskrze­sze­nie Jes­sego i że jesteś zna­cząco osła­biona. Nikomu nie wyj­dzie na dobre, jeśli po wezwa­niu Anna­bel znowu stra­cisz przy­tom­ność. Musimy pocze­kać, aż odzy­skasz siły. – Spoj­rzał na ogień, jakby wyczy­ty­wał coś z tań­czą­cych pło­mieni. – Cze­ka­łem sto lat. Czas pły­nie ina­czej dla mnie niż dla śmier­tel­ni­ków, zwłasz­cza tak mło­dych jak ty. Pocze­kam kolejne sto, jeśli będzie trzeba.

– Cóż, wąt­pię, żebym potrze­bo­wała aż tak dużo czasu – odparła Lucie, siląc się na bez­tro­ski ton.

– Pocze­kam – powie­dział Mal­colm bar­dziej do sie­bie niż do niej. – Pocze­kam tak długo, jak to konieczne.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: