Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Łańcuch z żelaza. Cykl Ostatnie godziny. Księga 2 - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
23 lutego 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
45,00

Łańcuch z żelaza. Cykl Ostatnie godziny. Księga 2 - ebook

Sekrety niszczą nawet najprawdziwszą miłość

Cordelia Carstairs ma pozornie wszystko, czego chciała. Jest zaręczona z Jamesem Herondale’em, chłopcem, którego kochała od dziecka. Wiedzie nowe życie w Londynie z najlepszą przyjaciółką, Lucie Herondale. I dzierży legendarny miecz, Cortanę. Prawda jest jednak taka, że James kocha tajemniczą Grace Blackthorn, a Cortana parzy Cordelię w rękę za każdym razem, gdy ta jej dotknie.

Co gorsza, seryjny morderca atakuje Nocnych Łowców. Cordelia, James i Lucie podążają jego tropem ulicami miasta, a jednocześnie każde z nich ukrywa szokujący sekret. W dodatku James obawia się, że on sam jest poszukiwanym mordercą.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67023-75-7
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Lon­dyn

Lon­dyn

East End

To było dziwne i nowe odczu­cie – znowu mieć ludz­kie ciało. Czuć wiatr we wło­sach i chłodne płatki śniegu na twa­rzy, idąc po bruku. Poru­szać rękami i odmie­rzać kroki, które miały nową dłu­gość.

Dopiero co nad­szedł świt i ulice były w więk­szo­ści opu­sto­szałe. Od czasu do czasu dostrze­gał stra­ga­nia­rza pcha­ją­cego wózek ośnie­żoną ulicą albo sprzą­taczkę w far­tu­chu i szalu, śpie­szącą, by zacząć kolejny znojny dzień.

Kiedy omi­nął zaspę, potknął się i zmarsz­czył czoło. Jego ciało było słabe. Despe­racko potrze­bo­wał siły. Dłu­żej nie da sobie bez niej rady.

Cień prze­mknął przed nim. Stary męż­czy­zna w robot­ni­czym kom­bi­ne­zo­nie, z czapką nacią­gniętą mocno na uszy, który nie­po­strze­że­nie skrę­cił do zaułka w bok od głów­nej ulicy. Gdy obser­wo­wał sta­rego, ten usa­do­wił się na skrzynce, oparł się o ceglany mur, się­gnął do wewnętrz­nej kie­szeni poprze­cie­ra­nej kurtki, wyjął butelkę dżinu i ją otwo­rzył.

Mor­derca wszedł bez­gło­śnie do zaułka. Ściany wzno­siły się po obu stro­nach, odci­na­jąc słabe sło­neczne świa­tło.

Robot­nik pod­niósł wzrok i spoj­rzał na niego prze­krwio­nymi oczami.

– Czego?

Nóż z ada­masu roz­bły­snął w sła­bym świe­tle. Wbi­jał się w pierś sta­rego raz za razem. Wez­brała krew, try­snęła rza­dziutka mgiełka drob­niut­kich czer­wo­nych czą­ste­czek, która zabar­wiła śnieg szkar­ła­tem.

Mor­derca przy­siadł na pię­tach, nabrał powie­trza. Ener­gia śmierci, jedyna uży­teczna rzecz, jaką ta śmier­telna istota miała do zaofe­ro­wa­nia, popły­nęła do niego przez nóż. Wstał i uśmiech­nął się, patrząc na mlecz­no­białe niebo. Już czuł się lepiej. Już był sil­niej­szy.

Wkrótce będzie dość silny, żeby zająć się swo­imi praw­dzi­wymi wro­gami. Kiedy się odwró­cił, żeby wyjść z zaułka, wyszep­tał ich imiona.

James Heron­dale.

Cor­de­lia Car­sta­irs.2

2

Wszystko, co krąży

„A jeśli kie­dyś, ock­nąw­szy się na stop­niach jakie­goś pałacu, na zie­lo­nej tra­wie skarpy, w ponu­rej samotni waszego pokoju poczu­je­cie, że upo­je­nie osła­bło lub prze­szło, spy­taj­cie wia­tru, fali, gwiazdy, ptaka, zegara, wszyst­kiego co pędzi, wszyst­kiego co wzdy­cha, wszyst­kiego co krąży, wszyst­kiego co śpiewa, wszyst­kiego co mówi, spy­taj­cie, która godzina; a wiatr, fala, gwiazda, ptak, zegar odpo­wie­dzą: »Jest godzina pijań­stwa! Żeby nie być znę­ka­nymi nie­wol­ni­kami Czasu, upi­jaj­cie się; upi­jaj­cie się bez prze­rwy! Winem, poezją albo cnotą, wedle upodo­ba­nia«”².

Char­les Bau­de­la­ire, _XXXIII. Upi­jaj­cie się_

– Za tobą! – krzyk­nął ostrze­gaw­czo Chri­sto­pher.

James pośpiesz­nie usko­czył w bok. Dwa ucze­pione sie­bie wil­ko­łaki prze­le­ciały obok nich, wal­cząc ze sobą po pija­nemu, i z hukiem grzmot­nęły o pod­łogę. Tho­mas uniósł kie­li­szek nad głowę, żeby uchro­nić zawar­tość przed roz­py­cha­ją­cym się tłu­mem.

James nie był pewien, czy Dia­bel­ska Tawerna to odpo­wied­nie miej­sce na wie­czór kawa­ler­ski, zwłasz­cza że i tak bywał tu kilka razy w tygo­dniu, ale Mat­thew uparł się, suge­ru­jąc, że zaaran­żo­wał coś spe­cjal­nego.

James rozej­rzał się po cha­osie i wes­tchnął w duchu.

– Wyobra­ża­łem sobie nieco spo­koj­niej­szy wie­czór.

Sytu­acja nie wyglą­dała aż tak hała­śli­wie, kiedy przy­je­chali. W Dia­bel­skiej Tawer­nie jak zwy­kle zaczął się żywy, przy­ja­zny wie­czór, a James z rado­ścią prze­mknąłby na górę do ich pry­wat­nych poko­jów, jak robił to wcze­śniej wiele razy, żeby zwy­czaj­nie zre­lak­so­wać się w towa­rzy­stwie naj­bliż­szych przy­ja­ciół.

Mat­thew jed­nakże natych­miast wszedł na krze­sło, ścią­ga­jąc uwagę wszyst­kich stu­ka­niem stelą o meta­lowy żyran­dol, po czym wykrzyk­nął:

– Przy­ja­ciele! Tego wie­czoru mój _para­ba­tai_, James Jere­miah Jeho­sha­phat Heron­dale świę­tuje swój ostatni wie­czór wol­no­ści!

W całej gospo­dzie ponio­sły się wiwaty i okrzyki.

James poma­chał ręką w ramach podzię­ko­wa­nia, żeby zbyć wszyst­kich życz­li­wych, ale naj­wy­raź­niej to nie był jesz­cze koniec. Pod­ziemni wszel­kiej maści zeszli się, żeby uści­snąć mu dłoń i pokle­pać go po ple­cach, życząc szczę­ścia. Ku swo­jemu zdu­mie­niu James zdał sobie sprawę, że zna wielu z obec­nych, co wię­cej wielu nich zna od dzie­ciń­stwa – na ich oczach dora­stał.

Była tam Nisha „naj­star­sza wam­pi­rzyca z naj­star­szej czę­ści sta­rego mia­sta”, jak lubiła o sobie mawiać. Byli Sid i Sid, dwa wil­ko­łaki, które sprze­czały się, który z nich powi­nien być Sidem, a który w związku z tym musi być Sid­neyem. Poja­wiła się dziwna grupka gobli­nów, które zawsze gawę­dziły tylko ze sobą, ni­gdy nie odzy­wały się do nikogo innego, ale od czasu do czasu posy­łały dar­mo­wego drinka róż­nym klien­tom, na oko zupeł­nie przy­pad­kowo wybra­nym. Oto­czyły Jamesa i zażą­dały, żeby dopił swoją whi­sky, bo wtedy będzie mógł wypić tę, którą one mu posta­wią.

James był szcze­rze wzru­szony tym zale­wem ser­decz­no­ści, ale to tylko spra­wiło, że jesz­cze gorzej poczuł się na myśl o praw­dzi­wej natu­rze swo­jego mał­żeń­stwa. Za rok będzie po wszyst­kim, pomy­ślał. Gdy­by­ście o tym wie­dzieli, nie świę­to­wa­li­by­ście ze mną.

Mat­thew znik­nął na górze po swo­jej prze­mo­wie i zosta­wił ich oto­czo­nych przez hała­śli­wych hula­ków, któ­rzy coraz bar­dziej się upi­jali na cześć Jamesa, aż w końcu doszło do rze­czy nie­unik­nio­nej, kiedy jeden Sid przy­ło­żył dru­giemu Sidowi i nad tłu­mem poniósł się ryk, wyra­ża­jący zarówno apro­batę, jak i kpinę.

Tho­mas wyko­rzy­stał swoją potężną syl­wetkę i silne mię­śnie, żeby pomóc ich trójce prze­nieść się do mniej zatło­czo­nego kąta.

– Zdro­wie, Tho­ma­sie – powie­dział Chri­sto­pher. Ciemne włosy miał zmierz­wione, oku­lary prze­su­nięte na głowę. – Zaraz powinna zacząć się spe­cjalna część roz­ryw­kowa zor­ga­ni­zo­wana przez Mat­thew… – Zer­k­nął z nadzieją na schody. – Dosłow­nie za chwi­leczkę.

– Kiedy Mat­thew coś zapla­nuje, to zwy­kle jest to albo potwor­nie roz­koszne, albo roz­kosz­nie potworne – powie­dział James. – Ktoś z was chce się zało­żyć, która ewen­tu­al­ność przy­pad­nie nam w udziale?

Chri­sto­pher uśmiech­nął się leciutko.

– Według Mat­thew to będzie rzecz nie­do­ści­gnie­nie piękna.

– Co może ozna­czać wszystko – uznał James, patrząc, jak bar­manka Polly masze­ruje ku prze­py­chance, żeby roz­dzie­lić Sidów, a kel­pie zwany Pic­kles przyj­muje zakłady, który z nich wygra.

Tho­mas opu­ścił ręce, które krzy­żo­wał na piersi, i powie­dział:

– To syrena.

– Co takiego? – zapy­tał James.

– Syrena – powtó­rzył Tho­mas. – Która zapre­zen­tuje jakiś… zmy­słowy syreni… występ.

– To jakaś jego przy­ja­ciółka z _demi-monde_, rozu­miesz – wtrą­cił Chri­sto­pher, który naj­wy­raź­niej był zado­wo­lony z sie­bie, bo znał słówko _demi-monde_. Trzeba przy­znać, że czę­sto spo­tka­nia Mat­thew z poetami i kur­ty­za­nami w niczym nie przy­po­mi­nały tynk­tur i pró­bó­wek Chri­sto­phera ani roz­le­glej biblio­teki Tho­masa i jego rygo­ry­stycz­nych tre­nin­gów.

– Co ona zamie­rza zro­bić? – zacho­dził w głowę James. – I… gdzie zamie­rza to zro­bić?

– W dużym zbior­niku z wodą, należy mieć nadzieję – odparł Chri­sto­pher.

– A jeśli idzie o to, co zamie­rza, to na pewno coś w stylu cyga­ne­rii, z uży­ciem dzwon­ków, kasta­nie­tów i woali – wtrą­cił się Tho­mas. – Jak podej­rze­wam.

Chri­sto­pher się zanie­po­koił.

– Woale się nie zamo­czą?

– To będzie coś, czego ni­gdy nie zapo­mnimy – mówił Tho­mas. – Tak twier­dzi Mat­thew. Piękno nie­do­ści­gnione i tak dalej.

James zła­pał się na tym, że bez zasta­no­wie­nia sięga do srebr­nej bran­so­letki na ręce, prze­suwa z roz­tar­gnie­niem pal­cami po jej powierzchni. Po tak dłu­gim cza­sie pra­wie nie zauwa­żał jej obec­no­ści. Grace Black­thorn powie­rzyła mu ją, kiedy miał rap­tem czter­na­ście lat. James jed­nak usil­nie sta­rał się nie myśleć o Grace, gdy zbli­żał się jego ślub.

Tylko rok, pomy­ślał. Jesz­cze przez jeden rok nie wolno mu myśleć o Grace. To sobie obie­cali. I obie­cał też Cor­de­lii, że nie będzie widy­wał się z Grace samot­nie ani za jej ple­cami – gdyby ktoś się dowie­dział, prze­ży­łaby upo­ko­rze­nie. Świat musi uwie­rzyć, że ich mał­żeń­stwo jest praw­dziwe.

Myśl, że ma oże­nić się z Cor­de­lią, wciąż nosząc bran­so­letkę, wywo­ły­wała u niego zakło­po­ta­nie. Napo­mi­nał się w myślach, żeby ją zdjąć, gdy już wróci do domu. To może być policz­kiem dla Grace, ale gdyby nosił ją dalej, obra­ziłby Cor­de­lię. Posta­no­wił sobie, kiedy pod­jął decy­zję o ślu­bie, że nie zła­mie przy­sięgi mał­żeń­skiej ani sło­wem, ani uczyn­kiem. Może nie jest w sta­nie kon­tro­lo­wać swo­jego serca i myśli, ale może zdjąć bran­so­letkę. Przy­naj­mniej tyle był w sta­nie zro­bić.

Na dru­gim końcu sali Polly kie­ro­wała małą grupką skrza­tów. Usta­wiali scenę, na któ­rej rze­czy­wi­ście zna­lazł się wielki zbior­nik z wodą. Dwa skrzaty prze­nio­sły kan­de­la­bry do oświe­tle­nia sceny, a pozo­stałe roz­bie­gły się, sprzą­ta­jąc pod­łogę, żeby przy­go­to­wać miej­sce dla publicz­no­ści.

Schody zatrzesz­czały. Zbie­gał po nich Mat­thew, jego jasne włosy przy­brały w gospo­dzie kolor świa­tła świec. Zdjął sur­dut i był w samej koszuli i kami­zelce w zie­lono-nie­bie­skie prążki. Prze­sko­czył nad porę­czą scho­dów i wylą­do­wał na sce­nie. Sta­nął za zbior­ni­kiem i uniósł ręce, żeby uci­szyć zgro­ma­dzo­nych.

Jed­nakże har­mi­der nie ucichł, dopóki pierw­szy Sid nie uniósł potęż­nych pię­ści nad głowę i nie wrza­snął:

– Ej! Cicho, bo poroz­bi­jam wam te par­chate łby!

– Wła­śnie! – przy­tak­nął mu drugi Sid; naj­wy­raź­niej pano­wie się pogo­dzili.

Tłum pomru­ki­wał, a sie­dzący nie­opo­dal wil­ko­łak powie­dział:

– Par­chate! Też coś!

W końcu jed­nak publika uci­chła.

– Chwi­leczkę – szep­nął James. – Jak syrena ma zejść po scho­dach?

Przez chwilę mil­czeli, a Chri­sto­pher, który zdjął oku­lary, by je wyczy­ścić, zapy­tał:

– A jak syrena weszła po nich na górę?

Tho­mas wzru­szył ramio­nami.

– Dobry wie­czór, przy­ja­ciele! – zawo­łał Mat­thew i odpo­wie­działy mu skąpe uprzejme okla­ski. – Dzi­siaj wie­czór zapre­zen­tu­jemy wam coś naprawdę nad­zwy­czaj­nego na cześć sta­rego przy­ja­ciela Dia­bel­skiej Tawerny. Byli­ście na tyle uprzejmi, że tole­ru­je­cie obec­ność Weso­łych Zło­dzie­jasz­ków już od kilku lat…

– My po pro­stu myśle­li­śmy, że wy, jak to Nocni Łowcy, napa­dli­ście tu na nas, tylko zała­twia­cie to wyjąt­kowo nie­śpiesz­nie – odparła z kpią­cym uśmiesz­kiem Polly.

– Jutro jeden z nas, pierw­szy z nas, poma­sze­ruje ku swo­jemu prze­zna­cze­niu i dołą­czy do sze­re­gów nie­szczę­snych żona­tych łaj­da­ków – kon­ty­nu­ował Mat­thew. – Ale dzi­siej­szego wie­czoru poże­gnamy go w wiel­kim stylu!

Gwizdy i wiwaty towa­rzy­szyły wykrzy­ki­wa­nym żar­tom i wale­niu pię­ściami w stoły. Sie­dzący na prze­dzie satyr i przy­sa­dzi­ste rogate stwo­rze­nie wstali i zaczęli odgry­wać lubieżne uści­ski, dopóki ktoś nie rzu­cił w nich kieł­basą. Jeden z gobli­nów przy pia­ni­nie zagrał wesołą melo­dyjkę. Muzyka wypeł­niła salę, a Mat­thew uniósł magiczne świa­tełko. Blask oświe­tlił postać scho­dzącą po scho­dach.

James zasta­na­wiał się przez chwilę, czy to pierw­szy przy­pa­dek, gdy ktoś posłu­żył się magicz­nym świa­tłem z runicz­nego kamie­nia, żeby oświe­tlić scenę. Nagle zdał sobie sprawę, co widzi, i wszel­kie myśli ucie­kły mu z głowy. Chri­sto­phe­rowi wyrwał się cichy pisk, a Tho­mas wytrzesz­czył oczy.

Syrena miała ludz­kie nogi. Były dłu­gie i cał­kiem kształtne, musiał przy­znać James, spo­wite w luźne, prze­świe­ca­jące spód­nice utkane z egzo­tycz­nych wodo­ro­stów.

Nie­stety od pasa w górę wyglą­dała jak ryba o wytrzesz­czo­nych śle­piach i roz­war­tym pyszczku. Jej łuski lśniły meta­licz­nie i sre­brzy­ście, odbi­ja­jąc świa­tło w spo­sób, który nie­malże – ale nie­stety nie do końca – odwra­cał uwagę od jej wiel­gach­nych jak tale­rze nie­ru­cho­mych żół­tych ślepi.

Publika osza­lała, wiwa­tu­jąc i pogwiz­du­jąc dwa razy gło­śniej niż dotych­czas. Jeden z wil­ko­ła­ków zawył „Cla­ri­bella!” żało­snym, tęsk­nym gło­sem.

– Pozwolę sobie zapre­zen­to­wać Syrenę Cla­ri­bellę! – powie­dział Mat­thew z sze­ro­kim uśmie­chem.

Tłum gwiz­dał i walił z apro­batą pię­ściami w stoły. James, Chri­sto­pher i Tho­mas nie mogli wykrztu­sić słowa.

– Syrena na odwrót – powie­dział w końcu James, gdy odzy­skał zdol­ność mówie­nia. Cho­ciaż może nie odzy­skał jej do końca.

– Mat­thew wyna­jął odwró­coną syrenę – przy­tak­nął mu Tho­mas. – Ale dla­czego?

– Cie­kawe, co to za ryba – zasta­na­wiał się Chri­sto­pher. – Czy syreny to kon­kretny gatu­nek ryb? Rekiny, śle­dzie albo coś takiego?

– Jadłem dzi­siaj śle­dzie na śnia­da­nie – przy­znał ze smut­kiem Tho­mas.

Syrena na odwrót zaczęła koły­sać bio­drami na boki z wprawą zawo­do­wej tan­cerki kaba­re­to­wej. Poru­szała ustami w rytm muzyki. Machała małymi płe­tew­kami z boków ciała.

Trzeba przy­znać Mat­thew, że reszta bywal­ców Dia­bel­skiej Tawerny była naj­szczer­szymi wiel­bi­cie­lami Cla­ri­belli i zachwy­cała się jej wystę­pem. Kiedy syrena skoń­czyła taniec i wyco­fała się za zbior­nik, uczy­niła to przede wszyst­kim po to, żeby scho­wać się przed naj­bar­dziej żar­li­wymi wiel­bi­cie­lami.

– Rze­czy­wi­ście ma styl – przy­znał Chri­sto­pher. Spoj­rzał z nadzieją na Jamesa. – Prawda?

– Trzeba było pójść na sanki u Poun­ce­bych – odparł James.

– Co powiesz na cichy wie­czór na górze? – zapro­po­no­wał ze współ­czu­ciem Tho­mas. – Wywal­czę nam ścieżkę przez tłum.

Kiedy szli za Tho­ma­sem przez ciżbę Pod­ziem­nych, Mat­thew, który sprze­da­wał bilety na pry­watne sesje z Cla­ri­bellą, spo­strzegł ich i zesko­czył ze sceny.

– Szu­kasz pięk­nej pocie­chy w postaci odosob­nie­nia? – zapy­tał, bio­rąc Jamesa pod ramię. Pach­niał tak jak zawsze: wodą koloń­ską i brandy z odro­biną dymu i nutką tro­cin.

– Idę na górę z waszą trójką – odparł James. – Nie nazwał­bym tego „odosob­nie­niem”.

– W takim razie „spo­koju” – popra­wił się Mat­thew. – „O, spo­koju wybranko czy­sta, która muska łagod­ność ciszy, wolno pły­ną­cego czasu”³.

Kiedy doszli do scho­dów, Ernie, wła­ści­ciel gospody, wsko­czył na scenę i spró­bo­wał zatań­czyć z Cla­ri­bellą, ale ta, mając tylko dwie krót­kie płe­tewki, z łatwo­ścią wymknęła mu się i sko­czyła głową naprzód do wanny dżinu zaj­mo­wa­nej przez kel­pie zwa­nego Pic­kles. Wynu­rzyła się sekundę póź­niej, wypusz­cza­jąc fon­tannę dżinu, pod­czas gdy Pic­kles rżał z zachwytu.

Gdy dotarli do swo­ich pry­wat­nych poko­jów na górze, Tho­mas solid­nie zary­glo­wał za nimi drzwi. Było tam zimno, woda ciur­kała z sufitu na poprze­cie­rane dywany, ale James i tak ucie­szył się na ten widok. To była kwa­tera główna Weso­łych Zło­dzie­jasz­ków, ich kry­jówka, ich miej­sce na świe­cie – jedyne, w jakim James chciał być w tej chwili. Śnieg roz­pa­dał się moc­niej i ude­rzał nie­siony podmu­chami wia­tru w łączone oło­wiem gomółki w oknie.

Kiedy Tho­mas pod­sta­wił pusty gar­nek pod ciur­ka­jącą wodę, Chri­sto­pher przy­klęk­nął przed komin­kiem i przyj­rzał się leżą­cemu tam drewnu – zamo­kło od śniegu. Wyjął coś z kie­szeni – meta­lową rurkę połą­czoną z małą szklaną bute­leczką – zapal­nik che­miczny jego wła­snego pomy­słu, nad któ­rym pra­co­wał w ostat­nich tygo­dniach. Prze­su­nął prze­łącz­nik i bute­leczka wypeł­niła się różo­wa­wym gazem. Roz­legł się cichy strzał i nastą­pił krótki roz­błysk pło­mie­nia, który wystrze­lił z rurki, ale zaraz zgasł i pokój wypeł­nił się czar­nym dymem.

– Nie tego się spo­dzie­wa­łem – powie­dział Chri­sto­pher, pró­bu­jąc zatkać rurkę chu­s­teczką.

James i Mat­thew spoj­rzeli po sobie zde­spe­ro­wani i pobie­gli otwo­rzyć okna, kasz­ląc i krztu­sząc się. Tho­mas porwał pod­nisz­czoną książkę z półki i zaczął nią wachlo­wać, żeby dym szyb­ciej leciał do okna. Otwarli pozo­stałe okna i drzwi, aż w końcu udało im się prze­wie­trzyć pomiesz­cze­nia, ale dym zosta­wił po sobie kwa­śny odór i war­stwę sadzy na każ­dej powierzchni.

Zatrza­snęli okna. Tho­mas poszedł do przy­le­głego pokoju i wró­cił z suchym drew­nem. Tym razem, gdy Chri­sto­pher spró­bo­wał roz­pa­lić ogień – zwy­kłymi zapał­kami – udało się. We czwórkę stło­czyli się przy okrą­głym sto­liku pośrodku pokoju. Wszy­scy się trzę­śli. Mat­thew zła­pał Jamesa za ręce i zaczął je roz­cie­rać.

– To dopiero wspa­niały spo­sób spę­dze­nia wigi­lii ślubu – powie­dział prze­pra­sza­jąco.

– To jedyne miej­sce, w któ­rym chciał­bym teraz być – odpo­wie­dział James, szcze­ka­jąc zębami. – Choćby dla tego, że zna­cie prawdę na temat ślubu.

– Co tym samym uwal­nia nas od typo­wych ocze­ki­wań, że wie­czór kawa­ler­ski okaże się przy­jemny – dodał Mat­thew.

Wypu­ścił ręce Jamesa i roz­sta­wił cztery kubki. Się­gnął po butelkę brandy i wlał do każ­dego miarkę.

Mówił bez­tro­skim tonem, ale w jego gło­sie poja­wiła się ner­wowa nuta i James zasta­na­wiał się, ile Mat­thew musiał wypić, zanim przy­je­chał dzi­siaj do Dia­bel­skiej Tawerny.

– Bywalcy świet­nie się bawili przy wystę­pie Cla­ri­belli – ode­zwał się Tho­mas.

– Wie­dzia­łeś, że to odwrotna syrena? – zapy­tał Chri­sto­pher, a jego oczy w kolo­rze bzu wyra­żały nie­winną cie­ka­wość.

– Ehm – mruk­nął Mat­thew, nale­wa­jąc sobie znowu brandy do kubka. – Nie cał­kiem. To zna­czy jej agent powie­dział, że jest „anty”, ale ja pomy­śla­łem, że cho­dzi o jej poglądy poli­tyczne, a nie chcia­łem wyjść na snoba.

Tho­mas par­sk­nął śmie­chem.

– Mogłeś powie­dzieć, że chcesz ją zoba­czyć, nim zamó­wisz jej usługi – zasu­ge­ro­wał James. Wypił łyczek z kubka. Brandy roz­grze­wała mu wnętrz­no­ści, pod­czas gdy ogień, który już trza­skał na kominku, ogrze­wał go od zewnątrz.

To miał być żart, ale Mat­thew wyglą­dał na zra­nio­nego.

– Posta­ra­łem się – zapro­te­sto­wał, a do Chri­sto­phera i Tho­masa dodał: – Nie sły­sza­łem, żeby­ście mieli jakieś wspa­niałe pomy­sły na dzi­siej­szy wie­czór.

– Bo powie­dzia­łeś, że sam się tym zaj­miesz – odparł Tho­mas.

– Naj­waż­niej­sze jest to, że jeste­śmy tu razem – wtrą­cił Chri­sto­pher, który zanie­po­koił się tym, że zaraz może dojść do kłótni. – I żeby­śmy jutro punk­tu­al­nie dostar­czyli Jamesa na cere­mo­nię, rzecz jasna.

– Jasne, zwłasz­cza że pan młody aż się rwie do żeniaczki – rzu­cił prze­cią­gle Mat­thew.

Wszy­scy popa­trzyli po sobie, rów­nie zanie­po­ko­jeni jak wcze­śniej Chri­sto­pher. Ich czwórka bar­dzo rzadko się kłó­ciła, a Mat­thew i James prak­tycz­nie ni­gdy.

Nawet Mat­thew zdał sobie sprawę, że jego komen­tarz był zbyt bru­talny w swo­jej szcze­ro­ści, szkie­let prawdy prze­świe­cał białą kością spod ziemi. Wyjął pier­siówkę z płasz­cza i obró­cił do góry nogami, ale oka­zała się pusta. Rzu­cił ją na sofę obok i spoj­rzał na Jamesa błysz­czą­cymi oczami.

– Jamie, serce moje. Przy­ja­cielu mój. Nie musisz tego robić. Nie musisz przez to prze­cho­dzić. Wiesz chyba o tym, prawda?

Chri­sto­pher i Tho­mas zamarli przy stole.

– Cor­de­lia… – zaczął James.

– Cor­de­lia też może tego nie chcieć – prze­rwał mu Mat­thew. – Lipne mał­żeń­stwo to z pew­no­ścią ostat­nia rzecz, o jakiej marzy­łaby młoda dziew­czyna…

James wstał od stołu. Serce wybi­jało mu prze­dziwny rytm w piersi.

– Żeby uchro­nić mnie przed uwię­zie­niem przez Clave z powodu pod­pa­le­nia, znisz­cze­nia mie­nia i Anioł jeden wie, z powodu czego jesz­cze, Cor­de­lia skła­mała dla mnie. Powie­działa, że razem spę­dzi­li­śmy noc – mówił szorstko, każde słowo wypo­wia­dał wyraź­nie i pre­cy­zyj­nie. – Wiesz, co to zna­czy dla kobiety. Nara­ziła dla mnie na szwank swoją repu­ta­cję.

– Ale jej repu­ta­cja została ura­to­wana, bo ty… – zaczął Chri­sto­pher.

– Zapro­po­no­wa­łem jej mał­żeń­stwo – skoń­czył James. – Nie, skreśl to. Powie­dzia­łem jej, że bie­rzemy ślub. Bo Cor­de­lia rze­czy­wi­ście pierw­sza odrzu­ci­łaby pro­po­zy­cję takiego związku. Ni­gdy nie zgo­dzi­łaby się, żebym zro­bił coś, do czego czuję się zmu­szony, ni­gdy nie chcia­łaby, żebym się uniesz­czę­śli­wił przez wzgląd na nią.

– A uniesz­czę­śli­wiasz się? – zapy­tał Tho­mas, patrząc spo­koj­nie i uważ­nie. – Przez wzgląd na nią?

– Był­bym bar­dziej nie­szczę­śliwy, gdyby skoń­czyła zruj­no­wana, a ja pono­sił­bym za to odpo­wie­dzial­ność – odpo­wie­dział James. – Rok mał­żeń­stwa z Daisy to niska cena za to, że oboje zosta­niemy ura­to­wani. – Ode­tchnął. – Zapo­mnie­li­ście? Wszy­scy orze­kli­śmy, że będziemy się świet­nie bawić. Że to będzie nie­zła heca.

– Pew­nie im bar­dziej ten dzień się zbliża, tym poważ­niej to wygląda – odparł Chri­sto­pher.

– To nie jest coś, co można lek­ce­wa­żyć – powie­dział Tho­mas. – Runy mał­żeń­skie, przy­sięgi…

– Wiem – odpo­wie­dział James, odwra­ca­jąc się w stronę okien.

Wyda­wało się, że śnieg pochło­nął cały Lon­dyn. Sie­dzieli pochwy­ceni w punk­ciku świa­tła i cie­pła pośród świata lodu.

– I Grace Black­thorn – powie­dział Mat­thew.

Zapa­dło mil­cze­nie. Żaden z nich nie wypo­wia­dał imie­nia Grace przy Jame­sie od jego przy­ję­cia zarę­czy­no­wego z Cor­de­lią, które odbyło się cztery mie­siące temu.

– Wła­ści­wie to nie wiem, co myśli o tym Grace – przy­znał James. – Zacho­wy­wała się bar­dzo dziw­nie po zarę­czy­nach…

Mat­thew wykrzy­wił usta.

– Cho­ciaż sama już była zarę­czona i nie miała naj­mniej­szego powodu…

– Mat­thew – prze­rwał mu cicho Tho­mas.

– Nie roz­ma­wia­łem z nią od mie­sięcy – powie­dział James. – Nie ode­zwa­łem się sło­wem.

– Nie zapo­mnia­łeś, że spa­li­łeś dla niej tam­ten dom, co? – rzu­cił Mat­thew, nale­wa­jąc sobie brandy.

– Nie – odparł cierpko James. – Ale to nie ma zna­cze­nia. Zło­ży­łem Daisy obiet­nicę i dotrzy­mam jej. Jeśli chcia­łeś powstrzy­mać mnie przed zro­bie­niem tego, co należy, to trzeba było zacząć swoją kam­pa­nię nieco wcze­śniej, a nie w wie­czór przed moim ślu­bem.

Na chwilę zapa­dła cisza. Wszy­scy czte­rej sie­dzieli nie­ru­chomo, pra­wie nie oddy­chali. Śnieg ude­rzał o szyby w deli­kat­nych eks­plo­zjach bieli. James widział w szkle swoje odbi­cie – ciemne włosy, blada twarz.

– Masz rację, oczy­wi­ście – ode­zwał się w końcu Mat­thew. – Może mar­twimy się tylko, że jesteś zbyt uczciwy, za dobry, a dobroć bywa ostrą klingą, która rani rów­nie mocno jak złe inten­cje.

– Nie jestem aż tak dobry – powie­dział James, odwra­ca­jąc się od okna…

…i nagle pokój i jego przy­ja­ciele znik­nęli, a jego ogar­nęło wra­że­nie, że spada, obraca się i kozioł­kuje przez roz­le­głą pustkę, cho­ciaż czuł też, że stoi nie­ru­chomo.

Wylą­do­wał na twar­dym kawałku ziemi.

Nie, nie teraz, to nie­moż­liwe. Jed­nakże kiedy się pod­niósł, znaj­do­wał się na jało­wej ziemi pod nie­bem pokry­tym popio­łem. Pomy­ślał, że to nie­moż­liwe, prze­cież widział, jak kró­le­stwo cieni się roz­pa­dło, a Belial ryczał z wście­kło­ści.

Kiedy ostat­nim razem był w tym miej­scu, widział, jak Cor­de­lia wbija miecz w pierś Beliala. Jej obraz powró­cił nie­pro­szony do jego umy­słu: zada­wała cios – wycią­gnięty miecz, roz­wiane włosy – wyglą­dała jak bogini uchwy­cona na obra­zie, jak Zwy­cię­stwo albo Wol­ność wio­dąca lud na bary­kady.

A potem świat roz­warł się, niebo pękło i czer­wono-czarne świa­tło zalało roz­pa­da­jącą się zie­mię. James widział, jak twarz Beliala się zapada, a jego ciało roz­trza­skuje się na tysiąc kawa­łecz­ków.

Belial nie umarł, ale został tak osła­biony przez Cor­tanę, że zda­niem Jema nie będzie w sta­nie wró­cić przez co naj­mniej sto lat. I rze­czy­wi­ście od tam­tego czasu nastał spo­kój. James nie widział dziadka ani nawet suge­stii kró­le­stwa cieni, które nale­żało do Beliala. Jed­nakże kto inny jeśli nie Belial mógł ponow­nie ścią­gnąć Jamesa do tego miej­sca?

James obró­cił się gwał­tow­nie, mru­żąc oczy. Coś w tym miej­scu, które widział tak wiele razy w snach i wizjach, się zmie­niło. Gdzie się podziały stosy wybie­lo­nych kości, wydmy i poskrę­cane, sękate drzewa? W oddali ponad roz­le­głym wymar­łym rumo­wi­skiem poro­śnię­tym chwa­stami spo­strzegł potężną kamienną budowlę, wysoką for­tecę uno­szącą się nad rów­niną.

Tylko ludz­kie ręce, a w każ­dym razie ręce inte­li­gent­nych istot, mogły wybu­do­wać coś takiego. James ni­gdy nie widział nawet suge­stii ist­nie­nia cze­goś takiego na pust­ko­wiu kró­le­stwa Beliala.

Zro­bił ostrożny krok i poczuł, że powie­trze ude­rza w niego jak fala. Oślepł, padł na kolana, krztu­sząc się, i nagle coś pocią­gnęło go w bez­denną czerń. Znowu leciał przez pustkę, kozioł­ku­jąc i wyma­chu­jąc rękami, aż wylą­do­wał ciężko na twar­dej drew­nia­nej pod­ło­dze.

Uniósł się na łok­ciach, wcią­ga­jąc zapach przy­pa­lo­nych che­mi­ka­liów i wil­got­nej wełny. Usły­szał głosy, zanim przej­rzał na oczy – okrzyki Mat­thew gło­śniej­sze niż pozo­sta­łych:

– James? Jamie!

James zakasz­lał słabo. Poczuł sól w ustach. Dotknął ich i na pal­cach zoba­czył czerń i czer­wień. Ktoś go zła­pał za nad­garstki, pocią­gnięto go do góry, objęto. Poczuł zapach brandy i wody koloń­skiej.

– Mat­thew – zdo­łał wychry­pieć.

– Wody – powie­dział Chri­sto­pher. – Mamy jakąś wodę?

– Ni­gdy tego nie tykam – odparł Mat­thew, sadza­jąc Jamesa na dłu­giej sofie.

Sam usiadł obok niego i wpa­try­wał się w jego twarz z taką uwagą, że wbrew wszyst­kiemu James pra­wie par­sk­nął śmie­chem.

– Nic mi nie jest – zapew­nił przy­ja­ciela. – Poza tym nie wiem, co spo­dzie­wasz się odkryć, wpa­tru­jąc się w moją gałkę oczną.

– Mam wodę – powie­dział Tho­mas, mija­jąc Chri­sto­phera, żeby podać Jame­sowi kubek.

Jame­sowi tak się trzę­sły ręce, że przy pierw­szym łyku jedną połowę wlał sobie do tcha­wicy, a drugą wylał na koszulę. Chri­sto­pher walił go w plecy, aż James zdo­łał nabrać powie­trza i zaczął nor­mal­nie oddy­chać, a wtedy wresz­cie napił się, jak należy.

Odsta­wił pusty kubek na pod­ło­kiet­nik sofy.

– Dzięki, Tho­ma­sie…

I nagle Mat­thew porwał go w obję­cia. Zaci­snął mocno ręce na jego ple­cach i przy­ci­snął chłodny poli­czek do jego twa­rzy.

– Sta­łeś się cie­niem – powie­dział cicho Mat­thew. – Jak­byś miał znik­nąć. Jak­bym zapra­gnął, żebyś znik­nął, i ty zaczą­łeś zni­kać…

James odsu­nął się na tyle, żeby odgar­nąć Mat­thew włosy z czoła.

– A życzy­łeś sobie, żebym znik­nął? – dro­czył się z nim.

– Nie. Cza­sem tylko sam chciał­bym znik­nąć – odpo­wie­dział szep­tem Mat­thew i była to jedna z naj­rzad­szych rze­czy: mówił o sobie i wypo­wie­dział cał­ko­wi­cie praw­dziwe zda­nie bez kpiny, iro­nii czy żar­tów.

– Ni­gdy tak nie myśl – powie­dział James i odsu­nął się na tyle, żeby widzieć pozo­sta­łych dwóch Weso­łych Zło­dzie­jasz­ków i ich zatro­skane miny. – Zamie­ni­łem się w cień?

Tho­mas ski­nął głową. Mat­thew odpadł na opar­cie sofy, trzy­ma­jąc tylko prawą ręką Jamesa za nad­gar­stek, jakby chciał się upew­nić, że _para­ba­tai_ wciąż tam jest.

– Naprawdę myśla­łem, że te bzdury już się skoń­czyły – przy­znał James.

– Minęły mie­siące – powie­dział Chri­sto­pher.

– Myśla­łem, że to już nie może ci się przy­da­rzać – dodał Tho­mas. – Myśla­łem, że kró­le­stwo Beliala zostało znisz­czone.

James spoj­rzał na przy­ja­ciół i chciał ich uspo­koić, powie­dzieć: „To nic nie zna­czy, to się mogło wyda­rzyć z wielu róż­nych powo­dów i na pewno to nic waż­nego”, ale słowa zamarły mu na ustach. Wciąż zbyt wyraź­nie odczu­wał ponu­rość tam­tego miej­sca, kwa­śny posmak powie­trza, zbyt dobrze pamię­tał odle­głą for­tecę spo­witą dymem. Pomy­ślał, że ktoś chciał, żeby on to ujrzał. I wąt­pił, żeby ten ktoś dobrze mu życzył.

– Wiem – powie­dział w końcu. – Ja też tak myśla­łem.

***

Powie­trze na zewnątrz było tak zimne, że wyda­wało się, iż migo­cze, gdy pod­chmie­lona i roz­chi­cho­tana Cor­de­lia wygra­mo­liła się z powozu i machała ener­gicz­nie na poże­gna­nie Lucie. Za nią domy przy Corn­wall Gar­dens były ciemne, miały poza­my­kane okien­nice.

– Dzię­kuję za przy­ję­cie-nie­spo­dziankę! – zawo­łała, zamy­ka­jąc drzwi do powozu. – W życiu nie spo­dzie­wa­łam się, że spę­dzę wie­czór przed ślu­bem na grze w pchełki z wil­ko­ła­kami.

– Uwa­żasz, że oszu­ki­wali? Moim zda­niem oszu­ki­wali. Ale i tak to było potwor­nie zabawne. – Lucie wychy­liła się przez otwarte okno i teatral­nym gestem posłała Cor­de­lii całusa. – Dobra­noc, moja droga! Jutro będę twoją _sug­ge­nes_! Zosta­niemy sio­strami!

Cor­de­lia się zanie­po­ko­iła.

– Tylko na rok.

– Nie – odparła sta­now­czo Lucie. – Cokol­wiek się wyda­rzy, zawsze będziemy sio­strami.

Cor­de­lia uśmiech­nęła się i odwró­ciła w stronę domu. Fron­towe drzwi otwo­rzyły się i Lucie zoba­czyła Ala­sta­ira, który trzy­mał unie­sioną lampę jak Dio­ge­nes szu­ka­jący uczci­wego czło­wieka. Ski­nął do niej głową, nim zamknął drzwi za sio­strą. Lucie zapu­kała w ścianę powozu i Balios ruszył. Stu­kot jego kopyt był stłu­miony na ośnie­żo­nym bruku.

Opa­dła z wes­tchnie­niem na opar­cie obi­tej nie­bie­skim jedwa­biem ławki. Nagle poczuła się zmę­czona. To była długa noc. Anna wymknęła się jakąś godzinę po pół­nocy razem z Lily, wam­pi­rzycą z Pekinu. Lucie twardo obsta­wała, że zosta­nie w Ruelle, dopóki Cor­de­lia dobrze się bawi. Wie­działa, że przy­ja­ciółka jest na wpół prze­ra­żona nad­cho­dzą­cym dniem. Nie dzi­wiła jej się. Oczy­wi­ście ludzie czę­sto pobie­rali się z róż­nych prak­tycz­nych powo­dów, nie­ma­ją­cych nic wspól­nego z miło­ścią, ale nawet jeśli był to doraźny układ, to nie prze­stał być zło­żony. Cor­de­lia będzie musiała nie­źle się posta­rać, żeby ode­grać swoją rolę, tak samo jak James.

– Gro­sik za twoje myśli – usły­szała nagle cichy głos.

Pod­nio­sła wzrok i się uśmiech­nęła.

Jesse. Sie­dział naprze­ciwko niej z twa­rzą oświe­tloną róża­nym bla­skiem powo­zo­wej lampki wpa­da­ją­cym przez okno. Nauczyła się nie pod­ska­ki­wać za każ­dym razem, kiedy nagle się poja­wiał; w ciągu czte­rech mie­sięcy, odkąd się poznali, widy­wała go nie­mal każ­dej nocy.

Zawsze wyglą­dał tak samo. Nie przy­był mu ani jeden cal wzro­stu, jego włosy ani tro­chę nie uro­sły. Zawsze miał na sobie te same czarne spodnie i białą koszulę. Jego oczy zawsze były głę­bo­kie i zie­lone jak patyna na sta­rej mone­cie.

W obec­no­ści Jes­sego zawsze miała wra­że­nie, że po jej krę­go­słu­pie prze­su­wają się deli­katne palce. Miała dresz­cze i zara­zem robiło jej się cie­pło.

– Gro­sik to naprawdę nie­dużo – odparła, siląc się na non­sza­lan­cję. – Moje myśli są znacz­nie bar­dziej inte­re­su­jące i powinny być warte więk­szą sumę.

– Nie­stety jestem kom­plet­nie spłu­kany – odparł, wska­zu­jąc na puste kie­sze­nie. – Dobrze bawi­łaś się w Ruelle? Stroje Anny są nie­zwy­kle spek­ta­ku­larne. Chciał­bym, żeby dora­dziła mi coś w kwe­stii kami­ze­lek i getrów, ale sama wiesz… – Uniósł ręce, wska­zu­jąc strój, który ni­gdy się nie zmie­niał.

Lucie uśmiech­nęła się do niego.

– Cza­iłeś się tam? Nie widzia­łam cię.

Rzadko zda­rzało jej się nie widzieć Jes­sego, jeśli był obecny w pomiesz­cze­niu. Cztery mie­siące temu oddał jej swoje ostat­nie tchnie­nie zamknięte w zło­tym meda­lio­nie, który teraz nosiła na szyi, żeby ura­to­wać Jame­sowi życie. Lucie mar­twiła się potem, że Jesse zacznie się roz­wie­wać albo znik­nie. On jed­nak, cho­ciaż stał się nie­po­ko­jąco nie­ma­te­rialny, wciąż był widzialny, tyle że tylko dla niej.

Oparł ciemną głowę o nie­bie­sko-złotą tapi­cerkę.

– Moż­liwe, że zaj­rza­łem, żeby się upew­nić, że bez­piecz­nie dotar­łaś do Ruelle. Mnó­stwo podej­rza­nych typów kręci się nocą w oko­licy Ber­wick Street: zło­dzieje, kie­szon­kowcy, hun­cwoty…

– Hun­cwoty? – Lucie była zachwy­cona. – To brzmi jak coś z _Pięk­nej Cor­de­lii_.

– A skoro o tym mowa. – Wska­zał ją oskar­ży­ciel­sko pal­cem. – Kiedy pozwo­lisz mi ją prze­czy­tać?

Lucie się zawa­hała. Pozwo­liła mu prze­czy­tać parę swo­ich wcze­śniej­szych powie­ści, takich jak _Sekretna Księż­niczka Lucie zostaje ura­to­wana od swo­jej strasz­nej rodziny_, która bar­dzo mu się spodo­bała, zwłasz­cza postać Okrut­nego Księ­cia Jamesa. Jed­nak _Piękna Cor­de­lia_ to było coś innego.

– Wymaga szli­fo­wa­nia. Wszyst­kie powie­ści wyma­gają szli­fo­wa­nia jak dia­menty. Pole­ro­wa­nia.

– Jak buty – dodał oschle Jesse. – Sam myśla­łem o napi­sa­niu powie­ści. Może o duchu, który jest bar­dzo, ale to bar­dzo znu­dzony.

– Może powi­nie­neś napi­sać o duchu, który ma bar­dzo oddaną sio­strę i bar­dzo oddaną… przy­ja­ciółkę, i obie poświę­cają mnó­stwo czasu na wymy­śle­nie, jak spra­wić, żeby nie był dłu­żej duchem.

Jesse nie odpo­wie­dział. Lucie chciała być dow­cipna, ale on bar­dzo spo­waż­niał. Jakie to dziwne, że nawet kiedy był duchem, oczy wciąż były oknami jego duszy. Wie­działa, że Jesse ma duszę. Była rów­nie żywa jak wszystko inne, co żyje, despe­racko pra­gnęła odzy­skać wol­ność na tym świe­cie, a nie być ska­zaną na niby-życie, kiedy odzy­ski­wała świa­do­mość tylko nocą.

Jesse wyj­rzał przez okno.

Mijali Pic­ca­dilly Cir­cus, nie­mal cał­kiem opu­sto­szały o tej porze. Posąg Erosa pośrodku był przy­pró­szony śnie­giem. Samotny klo­szard spał na stop­niach pod nim.

– Nie rób sobie zbyt wiel­kich nadziei, Lucie. Cza­sem nadzieja jest nie­bez­pieczna.

– Powie­dzia­łeś to Grace?

– Ona mnie nie posłu­cha. Nie wysłu­cha ani słowa. Nie… Nie chcę, żebyś się roz­cza­ro­wała.

Lucie wycią­gnęła rękę, na któ­rej wciąż miała nie­bie­ską ręka­wiczkę z koź­lej skórki. Jesse spra­wiał wra­że­nie, jakby przy­glą­dał się jej odbi­ciu w oknie powozu, cho­ciaż sie­bie – rzecz jasna – nie mógł tam widzieć. Może wolał, żeby tak było.

Obró­cił dłoń wnę­trzem do góry. Lucie zdjęła ręka­wiczkę i poło­żyła palce deli­kat­nie na jego dłoni. Och, to wra­że­nie – jego dłoń był chłodna i nie do końca mate­rialna, jak wspo­mnie­nie dotyku. A mimo to muśnię­cie krze­sało iskry w jej żyłach, pra­wie je widziała jak świe­tliki w ciem­no­ści.

Odchrząk­nęła.

– Nie martw się moim roz­cza­ro­wa­niem – powie­działa. – Jestem okrop­nie zajęta waż­nymi spra­wami, mam jutro ślub do zor­ga­ni­zo­wa­nia.

Zer­k­nął na nią i uśmiech­nął się nie­mal nie­chęt­nie.

– Sama jedna pla­nu­jesz ten ślub?

Potrzą­snęła głową, aż zatrzę­sły się kwiaty na jej kape­lu­szu.

– Jestem jedyną kom­pe­tentną osobą.

– Och, rze­czy­wi­ście. Przy­po­mi­nam sobie scenę z _Sekret­nej Księż­niczki Lucie_, w któ­rej księż­niczka Lucie oka­zuje się lep­sza w ukła­da­niu kwia­tów od Okrut­nego Księ­cia Jamesa.

– James był bar­dzo roz­draż­niony tym roz­dzia­łem – orze­kła z satys­fak­cją Lucie. Świa­tło wpa­dało do powozu, gdy mijali latar­nie uliczne. Na zewnątrz samotny poli­cjant obcho­dził swój rewir przed koryncką fasadą Hay­mar­ket The­atre.

Nie czuła już dłoni Jes­sego pod swoją. Zer­k­nęła w dół i zoba­czyła, że wygląda to tak, jakby opie­rała ręce na pustce – naj­wy­raź­niej z nie do końca nama­cal­nego Jes­sego zmie­nił się w cał­ko­wi­cie nie­ma­te­rial­nego. Zmarsz­czyła brwi, ale on zabrał już rękę i teraz Lucie zasta­na­wiała się, czy tylko to sobie wyobra­ziła.

– Pew­nie zoba­czysz jutro Grace – powie­dział Jesse. – Nie robi wra­że­nia prze­ję­tej ślu­bem i chyba dobrze życzy two­jemu bratu.

Lucie zasta­na­wiała się. Grace była tema­tem, który poru­szali z Jes­sem tylko pobież­nie. Ni­gdy nie widziała ich jed­no­cze­śnie, ponie­waż za dnia Jesse leżał pozba­wiony świa­do­mo­ści, a Grace nie bar­dzo mogła wyrwać się od Brid­ge­stoc­ków i Char­lesa nocą. Jesse czę­sto ją odwie­dzał, ale ni­gdy nie mówił Lucie o swo­ich roz­mo­wach z sio­strą. Cho­ciaż Grace i Lucie razem pró­bo­wały ura­to­wać Jes­sego, to jego osoba pozo­stała dla nich nie­zręcz­nym tema­tem.

Jesse spra­wiał wra­że­nie, że rozu­mie, że Grace zarę­czyła się z Char­le­sem, by chro­nić się przed wpły­wami Tatiany, a James i Cor­de­lia pobie­rali się, żeby rato­wać repu­ta­cję Cor­de­lii. Naj­wy­raź­niej uwa­żał to za słuszne. Jed­nakże ogrom­nie kochał sio­strę i był wobec niej nie­zwy­kle opie­kuń­czy, a Lucie nie miała ochoty roz­ma­wiać z nim o swo­ich oba­wach, że Grace zła­mała Jame­sowi serce.

Zwłasz­cza że na­dal potrze­bo­wał pomocy Grace.

– Cie­szę się, że to sły­szę – odparła żywo. Powóz skrę­cił w Shoe Lane, prze­je­chał przez żela­zną bramę Insty­tutu i wje­chał na dzie­dzi­niec. Nad nimi wzno­siła się kate­dra, ciemna i impo­nu­jąca na tle nieba. – Kiedy… Kiedy znowu cię zoba­czę?

Natych­miast poża­ło­wała, że zapy­tała. Zawsze się poja­wiał, rzadko zni­kał na dłu­żej niż jedną noc. Nie powinna go tak naci­skać.

Jesse uśmiech­nął się nieco smutno.

– Szkoda, że nie mogę się poja­wić na ślu­bie. Wielka szkoda. Chciał­bym cię zoba­czyć w two­jej sukni _sug­ge­nes_. Wyglą­dała jak skrzy­dła motyla.

Poka­zała mu wcze­śniej mate­riał na suk­nię – opa­li­zu­jący brzo­skwi­niowo-lawen­dowy jedwab – ale zdzi­wiła się, że Jesse go pamięta. W Insty­tu­cie paliły się świa­tła. Lucie wie­działa, że rodzice wkrótce wyjdą, żeby ją powi­tać. Odsu­nęła się od Jes­sego, się­gnęła po porzu­cone ręka­wiczki, a wtedy otwo­rzyły się fron­towe drzwi Insty­tutu i cie­płe żółte świa­tło roz­lało się na kamien­nych pły­tach.

– Może jutro wie­czo­rem… – zaczęła, ale Jesse już znik­nął.Grace

Grace

1893–1896

Dawno, dawno temu Grace była kimś innym – tyle przy­naj­mniej pamię­tała. Była inną dziew­czyną, cho­ciaż miała takie same chude nad­garstki i pla­ty­nowe blond włosy. Kiedy była mała, rodzice posa­dzili ją i wyja­śnili, że oni, ona sama i wszy­scy, któ­rych znają, nie są zwy­kłymi ludźmi, ale potom­kami anio­łów. Nefi­lim, któ­rzy przy­się­gli chro­nić świat przed potwo­rami, które mu zagra­żały. Ta dziew­czynka miała rysu­nek oka na grzbie­cie dłoni z cza­sów, któ­rych nie pamię­tała. To jej rodzice umie­ścili tam ten rysu­nek; ozna­czał, że jest Nocną Łow­czy­nią i dzięki niemu mogła widzieć potwory nie­wi­dzialne dla innych.

Bez dwóch zdań powinna szcze­gó­łowo pamię­tać twa­rze rodzi­ców, dom, w któ­rym miesz­kali. Miała sie­dem lat – powinna być w sta­nie przy­po­mnieć sobie, jak się czuła w kamien­nej sali w Ali­cante, kiedy tłum cał­kiem jej obcych doro­słych, przy­szedł powie­dzieć jej, że rodzice nie żyją.

Zamiast tego od tam­tej chwili prze­stała cokol­wiek czuć. Dziew­czyna, która ist­niała, zanim weszła do tej kamien­nej sali… ta dziew­czyna prze­pa­dła.

Począt­kowo myślała, że zosta­nie ode­słana do innych człon­ków swo­jej rodziny, cho­ciaż rodzice nie utrzy­my­wali z nimi spe­cjal­nie kon­tak­tów i krewni byli jej cał­kiem obcy. Zamiast tego tra­fiła do zupeł­nie innej obcej osoby. Nagle została jedną z Black­thor­nów. Przy­je­chał po nią heba­nowy powóz, czarny i błysz­czący jak for­te­pian. Poniósł ją przez let­nie pola Idrisu do skraju lasu Bro­ce­lind i za ozdobną żela­zną bramę. Do rezy­den­cji Black­thor­nów, jej nowego domu.

To musiał być szok dla dziew­czyny – prze­pro­wadzka z domu w skrom­niej­szej czę­ści Ali­cante do rodo­wej posia­dło­ści jed­nej z naj­star­szych rodzin Noc­nych Łow­ców. Jed­nakże ten szok i więk­szość wspo­mnień z domu w Ali­cante prze­pa­dły tak jak wiele innych rze­czy.

Jej nowa matka była dziwna. Począt­kowo była życz­liwa, nie­mal zbyt życz­liwa. Potra­fiła zła­pać nagle dziew­czynę w talii i przy­ci­snąć mocno.

– Ni­gdy nie myśla­łam, że będę miała córkę – mru­czała ze zdu­mie­niem, jakby mówiła do kogoś obec­nego w pokoju, kogo dziew­czyna nie widziała. – I to jesz­cze z takim ślicz­nym imie­niem. Grace.

Grace.

Tatiana Black­thorn była też dziwna pod innymi, znacz­nie bar­dziej prze­ra­ża­ją­cymi wzglę­dami. Nie robiła nic, żeby zadbać o dom w Idri­sie, i pozwa­lała mu popa­dać w ruinę. Jej jedyną słu­żącą była mil­cząca poko­jówka o skwa­szo­nej minie, którą Grace rzadko widy­wała. Tatiana potra­fiła być miła, lecz bywały chwile, gdy cedziła przez zęby lita­nię pre­ten­sji do swo­ich braci, rodów Noc­nych Łow­ców, do Noc­nych Łow­ców w ogóle. To oni byli odpo­wie­dzialni za śmierć jej męża i z tego, co Grace rozu­miała, mogli wszy­scy iść do dia­bła.

Grace była wdzięczna za to, że ją przy­gar­nięto, i cie­szyła się, że ma rodzinę i swoje miej­sce w świe­cie. Tyle że to było dziwne miej­sce. Nie potra­fiła zro­zu­mieć matki, która wiecz­nie była zajęta dziwną magią, jaką upra­wiała w ciem­nych kątach rezy­den­cji. Grace wio­dłaby bar­dzo samotne życie, gdyby nie Jesse.

Był sie­dem lat od niej star­szy i cie­szył się, że ma sio­strę. Był cichy, życz­liwy, czy­tał jej i poma­gał robić wianki z kwia­tów w ogro­dzie. Zauwa­żyła, że ma obo­jętną minę za każ­dym razem, gdy matka roz­wo­dziła się na temat swo­ich wro­gów i zemsty, o jakiej marzyła.

Jeśli Tatiana Black­thorn cokol­wiek kochała na tym świe­cie, to wła­śnie Jes­sego. Wobec Grace potra­fiła być kry­tyczna, nie szczę­dziła jej policz­ków i szczy­pa­nia, ale ni­gdy nie pod­nio­słaby ręki na niego. Grace zasta­na­wiała się, czy dla­tego, że był chłop­cem, czy też dla­tego, że był jej praw­dzi­wym synem, krew z jej krwi, pod­czas gdy Grace była tylko wycho­wa­nicą.

Odpo­wiedź miała małe zna­cze­nie. Grace nie potrze­bo­wała uczuć matki, dopóki miała Jes­sego. To on jej towa­rzy­szył, gdy naj­bar­dziej kogoś potrze­bo­wała, i był wystar­cza­jąco star­szy, by wyda­wał się jej pra­wie doro­sły.

Dobrze, że mieli sie­bie za towa­rzy­stwo, bo rzadko opusz­czali rezy­den­cję, z wyjąt­kiem krót­kich wypa­dów z matką do Chi­swick House, roz­le­głej kamien­nej rezy­den­cji w Anglii, którą Tatiana wyszar­pała bra­ciom dwa­dzie­ścia pięć lat wcze­śniej i teraz zazdro­śnie jej strze­gła. Cho­ciaż Chi­swick House znaj­do­wał się bli­sko Lon­dynu i w związku z tym był cenną nie­ru­cho­mo­ścią, Tatiana naj­wy­raź­niej zamie­rzała dopro­wa­dzić i tę sie­dzibę do upadku.

Grace zawsze odczu­wała ulgę po powro­cie do Idrisu. Bli­skość Lon­dynu nie tyle przy­po­mi­nała jej o daw­nym życiu – które zamie­niło się w cie­nie i sny – ile przy­po­mi­nała, że miała jakąś prze­szłość, czas, zanim nale­żała do Jes­sego, Tatiany i rezy­den­cji Black­thor­nów. A jaki miało sens przy­po­mi­na­nie sobie tego?

***

Pew­nego dnia Grace usły­szała podej­rzany łomot docho­dzący z pokoju pię­tro wyżej. Poszła to spraw­dzić, bar­dziej zacie­ka­wiona niż zanie­po­ko­jona i zaszo­ko­wana odkryła, że przy­czyną hałasu jest Jesse. Przy­go­to­wał sobie pro­wi­zo­ryczną salę do ćwi­cze­nia rzu­tów nożem – usta­wił bele słomy i powie­sił jutowe płótno w jed­nym z wyso­kich, prze­stron­nych pomiesz­czeń na ostat­nim pię­trze rezy­den­cji. Poprzedni miesz­kańcy musieli wyko­rzy­sty­wać te sale do tre­nin­gów, ale matka nazy­wała je po pro­stu „salami balo­wymi”.

– Co ty wypra­wiasz? – zapy­tała zgor­szona Grace. – Wiesz, że nie powin­ni­śmy uda­wać, że jeste­śmy Noc­nymi Łow­cami.

Jesse pod­szedł po nóż, który wbił się w belę słomy. Grace wbrew sobie zauwa­żyła, że tra­fił pre­cy­zyj­nie w cel.

– To nie jest uda­wa­nie. My jeste­śmy Noc­nymi Łow­cami.

– Z racji naro­dzin, jak tłu­ma­czy mama – odparła ostroż­nie Grace. – A nie z wyboru. Nocni Łowcy to bru­tale i zabójcy, tak mówi mama. Nie wolno nam tre­no­wać.

Brat przy­go­to­wał się do kolej­nego rzutu nożem.

– A mimo to miesz­kamy w Idri­sie, w sekret­nym kraju stwo­rzo­nym przez i dla Noc­nych Łow­ców. Nosisz Znak. A ja… też powi­nie­nem mieć Znaki.

– Jesse… – zaczęła Grace. – Naprawdę tak ci zależy na byciu Noc­nym Łowcą? Żeby okła­dać kijami demony i tak dalej?

– Po to się uro­dzi­łem – odpo­wie­dział z chmurną miną. – Sam się uczy­łem, odkąd skoń­czy­łem osiem lat. Na stry­chu w tym domu wala się mnó­stwo sta­rej broni i pod­ręcz­ni­ków do tre­no­wa­nia. Ty też po to się uro­dzi­łaś.

Grace zawa­hała się i rzad­kie dla niej wspo­mnie­nie poja­wiło się w jej umy­śle: rodzice rzu­ca­jący nożami w tablicę zawie­szoną w ich małym domu w Ali­cante. Wal­czyli z demo­nami. W taki spo­sób żyli i w taki spo­sób zgi­nęli. Z pew­no­ścią nie były to same głu­poty, jak twier­dziła Tatiana. Z pew­no­ścią to nie było życie pozba­wione sensu.

Jesse zauwa­żył jej dziwny wyraz twa­rzy, ale nie naci­skał i nie dopy­ty­wał się, o czym myśli. Zamiast tego tłu­ma­czył dalej:

– A jeśli pew­nego dnia zosta­niemy zaata­ko­wani przez demony? Ktoś będzie musiał bro­nić naszej rodziny.

– Mnie też wytre­nu­jesz? – zapy­tała nagle Grace, a jej brat uśmiech­nął się sze­roko, co spra­wiło, że wybu­chła pła­czem, przy­tło­czona naglą­cym uczu­ciem, że komuś na niej zależy, że ktoś się nią opie­kuje. Że sta­nowi część cze­goś więk­szego od niej samej.

***

Zaczęli od noży. Nie ważyli się tre­no­wać za dnia, ale kiedy matka szła spać, znaj­do­wała się dosta­tecz­nie daleko, żeby nie sły­szała głu­chego łoskotu noży wbi­ja­ją­cych się w cel. Grace ku wła­snemu zdzi­wie­niu dobrze sobie radziła pod­czas tre­ningu, szybko się uczyła. Po paru tygo­dniach Jesse dał jej łuk myśliw­ski i koł­czan z pięk­nej, wypra­wio­nej czer­wo­nej skóry. Prze­pro­sił, że rze­czy nie są nowe, ale ona wie­działa, że zna­lazł je na stry­chu i tygo­dniami czy­ścił i napra­wiał dla niej. To zna­czyło wię­cej, niż gdyby były po pro­stu dro­gim pre­zen­tem.

Zaczęli lek­cje łucz­nic­twa. To było znacz­nie bar­dziej nie­bez­pieczne, wyma­gało wymy­ka­nia się z domu w środku nocy, żeby ćwi­czyć na sta­rej strzel­nicy za domem, pra­wie przy samych murach. Grace kła­dła się do łóżka w ubra­niu, cze­kała, aż w jej oknie pojawi się księ­życ, a wtedy scho­dziła po nie­oświe­tlo­nych scho­dach, żeby spo­tkać się bra­tem. Jesse był cier­pli­wym nauczy­cie­lem, deli­kat­nym i wspie­ra­ją­cym. Ni­gdy wcze­śniej nie marzyła o tym, żeby mieć brata, a teraz każ­dego dnia była wdzięczna za jego ist­nie­nie. I nie była to tylko posłuszna wdzięcz­ność, jaką żywiła dla matki.

Dopóki nie zamiesz­kała z Tatianą, Grace nie poj­mo­wała, jak strasz­liwą tru­ci­zną może być samot­ność. W miarę jak mijały mie­siące, zdała sobie sprawę, że samot­ność dopro­wa­dziła jej przy­braną matkę do sza­leń­stwa. Grace chciała ją kochać, ale Tatiana nie pozwa­lała na to, żeby takie uczu­cie się roz­wi­nęło. Jej samot­ność stała się tak wypa­czona, że Tatiana nauczyła się bać miło­ści, odrzu­cała czu­łość każ­dego poza Jes­sem. Powoli Grace zro­zu­miała, że Tatiana nie chce jej miło­ści. Chciała tylko jej lojal­no­ści.

Jed­nakże miłość musiała zna­leźć gdzieś ujście, żeby Grace nie wybu­chła jak rzeka napie­ra­jąca na tamę. Prze­lała całą miłość na Jes­sego, który uczył ją wspi­nać się na drzewa, mówić i czy­tać po fran­cu­sku, który co wie­czór sia­dał przy jej łóżku i czy­tał jej z naj­róż­niej­szych ksią­żek – od _Ene­idy_ Wergi­liu­sza po _Wyspę skar­bów_.

Kiedy ich matka była zajęta innymi spra­wami, spo­ty­kali się w nie­uży­wa­nym gabi­ne­cie na końcu kory­ta­rza, gdzie ze wszyst­kich stron ota­czały ich się­ga­jące sufitu regały z książ­kami i gdzie stało kilka wiel­gach­nych roz­pa­da­ją­cych się foteli. To także była część ich tre­ningu, jak powie­dział Jesse. Tam razem czy­tali. Grace ni­gdy nie dowie­działa się, dla­czego Jesse był dla niej taki dobry. Myślała, że może od początku rozu­miał, że on i Grace są swo­imi jedy­nymi praw­dzi­wymi sojusz­ni­kami, że ich prze­trwa­nie zależy od tego soju­szu. Nie mając w sobie opar­cia, wpa­dliby do tej samej jamy, która pochło­nęła ich matkę. Razem mogli się roz­wi­jać.

Kiedy Grace miała dzie­sięć lat, Jesse prze­ko­nał matkę, żeby wresz­cie pozwo­liła mu na pierw­szy run. To nie­spra­wie­dliwe, powie­dział, że mieszka w Idri­sie i nie ma nawet runu Wzroku, który zapew­nia Widze­nie. Zakła­dano, że każdy, kto mieszka w Idri­sie, posiada Widze­nie i brak tej zdol­no­ści mógłby oka­zać się dla niego wręcz nie­bez­pieczny. Matka krzy­wiła się, ale w końcu ustą­piła. Przy­było dwóch Cichych Braci. Grace led­wie pamię­tała cere­mo­nię nada­wa­nia runu i pobliź­nio­nych, dry­fu­ją­cych postaci w ciem­nych kory­ta­rzach rezy­den­cji Black­thor­nów, na któ­rych widok dosta­wała gęsiej skórki. Zebrała się jed­nak na odwagę i towa­rzy­szyła Jes­semu, kiedy Cichy Brat nary­so­wał run Wzroku na grzbie­cie jego pra­wej dłoni. Patrzyła, jak Jesse unosi rękę, jak przy­gląda jej się zdu­miony i wylew­nie dzię­kuje Bra­ciom.

A potem tej samej nocy sie­działa przy nim, gdy umie­rał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: