Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Łańcuch ze złota. Cykl Ostatnie godziny. Księga 1 - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
29 września 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
45,00

Łańcuch ze złota. Cykl Ostatnie godziny. Księga 1 - ebook

Miłość rani głębiej niż jakiekolwiek ostrze

Cordelia Carstairs jest Nocną Łowczynią, wojowniczką trenującą od dzieciństwa walkę z demonami. Kiedy przyjeżdża do Londynu, ponownie spotyka przyjaciół z dzieciństwa: Jamesa i Lucie Herondale’ów i daje się wciągnąć do ich świata błyszczących sal balowych i nadnaturalnych saloników. Przez cały ten czas musi ukrywać swoją miłość do Jamesa, który przysiągł ożenić się z kimś innym. Jednak nowe życie Cordelii rozpada się w proch, gdy ataki demonów niszczą Londyn. Cordelia i jej przyjaciele zostają uwięzieni w mieście i odkrywają, że mroczna spuścizna obdarzyła ich niezwykłymi mocami, a brutalny wybór ukaże prawdziwą cenę bycia bohaterem.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66712-36-2
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERW­SZA

„Był to pamiętny dla mnie dzień i wywo­łał we mnie wielką zmianę. Nie­jed­nemu się to w życiu przy­da­rza. Gdy­by­śmy mogli wyma­zać taki dzień ze swego życia — jak bar­dzo zmie­niłby się bieg jego! Zatrzy­maj się, czy­tel­niku, na chwilę i pomyśl o dłu­gim łań­cu­chu z żelaza i złota, z cierni i kwia­tów, który by cię ni­gdy nie oplą­tał, gdy­byś nie dał utwo­rzyć się jego pierw­szemu ogniwu w tym pamięt­nym dniu”.

Char­les Dic­kens, _Wiel­kie nadzieje_ (przeł. Antoni Maza­now­ski)Minione dni. 1897

Minione dni
1897

Lucie Heron­dale miała dzie­sięć lat, gdy pierw­szy raz spo­tkała chłopca w lesie.

Wycho­wy­wała się w Lon­dy­nie i takie miej­sce jak Bro­ce­lind prze­ra­stało jej wyobra­że­nia. Las ota­czał rezy­den­cję Heron­dale’ów ze wszyst­kich stron, czubki drzew pochy­lały się ku sobie jak nie­ufni roz­mówcy szep­czący sobie do uszu. Latem były ciem­no­zie­lone, jesie­nią przy­po­mi­nały wypo­le­ro­wane złoto. Dywan mchów pod sto­pami był nie­sa­mo­wi­cie zie­lony i miękki – ojciec powie­dział jej, że na jego podusz­kach nocą śpią faerie, a z kwia­tów podob­nych do bia­łych gwiazd, które rosły tylko w ukry­tej kra­inie Idrisu, wyra­biano bran­so­letki i pier­ście­nie na ich deli­katne dło­nie.

James, rzecz jasna, powie­dział jej, że faerie nie mają żad­nych podu­szek, śpią pod zie­mią i pory­wają nocą nie­grzeczne małe dziew­czynki. Lucie nadep­nęła mu za to na stopę, dla­tego tata porwał ją na ręce i zaniósł do domu, zanim wynik­nęła z tego poważ­niej­sza walka. James wywo­dził się ze sta­ro­daw­nego i szla­chet­nego rodu Heron­dale’ów, ale to nie zna­czyło, że pocią­gnię­cie młod­szej sio­stry za war­ko­cze, kiedy wyma­gają tego oko­licz­no­ści, jest poni­żej jego god­no­ści.

Pew­nej nocy jasno świe­cący księ­życ obu­dził Lucie. Blask wle­wał się do jej pokoju niczym mleko, malu­jąc się bia­łymi prąż­kami na łóżku i wypo­le­ro­wa­nej drew­nia­nej pod­ło­dze.

Zsu­nęła się z łóżka i wyszła przez okno, lądu­jąc deli­kat­nie na kwiet­nej raba­cie. To była let­nia noc, więc nie mar­zła w koszuli noc­nej.

Skraj lasu, tuż za staj­niami, gdzie trzy­mano ich konie, wyglą­dał, jakby się jarzył. Pomknęła w jego stronę jak mały duch. Gdy sunęła mię­dzy drze­wami, jej stopy w ran­nych pan­to­flach pra­wie nie zosta­wiały śla­dów na mchu.

Począt­kowo zaba­wiała się robie­niem wian­ków z kwia­tów i wie­sza­niem ich na gałę­ziach. Potem uda­wała, że jest Śnieżką ucie­ka­jącą przed myśli­wym. Bie­gła przez plą­ta­ninę drzew, odwra­cała się nagle i nabie­rała gwał­tow­nie powie­trza, przy­kła­da­jąc teatral­nym gestem grzbiet dłoni do czoła. „Nie zabi­jesz mnie” – mówiła – „bo w moich żyłach pły­nie kró­lew­ska krew i pew­nego dnia zostanę dwa razy potęż­niej­szą kró­lową od mojej maco­chy. I każę ściąć jej głowę”.

Póź­niej pomy­ślała, że być może nie zapa­mię­tała zbyt dokład­nie opo­wie­ści o Śnieżce.

Mimo to świet­nie się bawiła i dopiero po czwar­tym albo pią­tym biegu przez las zdała sobie sprawę, że zabłą­dziła. Nie widziała już przez drzewa zna­jo­mego kształtu rezy­den­cji Heron­dale’ów.

Spa­ni­ko­wana zaczęła obra­cać się w miej­scu. Las nie wyda­wał się już magiczny. Zamiast tego drzewa pochy­lały się nad nią jak groźne duchy. Wydało jej się, że sły­szy dźwięk nie­ziem­skich gło­sów w sze­le­ście liści. Napły­nęły chmury i zakryły księ­życ. Zna­la­zła się sama w ciem­no­ści.

Lucie była dzielna, ale miała rap­tem dzie­sięć lat. Zaszlo­chała słabo i ruszyła bie­giem w kie­runku, który uznała za wła­ściwy. Jed­nakże las tylko pociem­niał, a cier­nie sta­wały się coraz bar­dziej splą­tane. Jeden zacze­pił o jej koszulę nocną i ją roz­darł. Lucie potknęła się…

I upa­dła. Miała wra­że­nie, że spada jak Ali­cja do Kra­iny Cza­rów, cho­ciaż trwało to dużo kró­cej. Prze­ko­zioł­ko­wała i ude­rzyła o mocno ubitą zie­mię.

Usia­dła z jękiem. Leżała na dnie okrą­głej wyko­pa­nej w ziemi dziury. Ściany jamy były gład­kie i wzno­siły się na kilka stóp – kra­wędź znaj­do­wała się daleko poza zasię­giem jej rąk.

Pró­bo­wała wbi­jać palce w ota­cza­jące ją ściany z ziemi i wspiąć się, jakby wcho­dziła po drze­wie, ale zie­mia była miękka i kru­szyła się pod jej rękami. Po pią­tym razie, kiedy spa­dła z powro­tem na dno jamy, spo­strze­gła coś bia­łego, co lśniło w pio­no­wej ścia­nie. Miała nadzieję, że to korzeń, który pomoże jej we wspi­naczce, więc rzu­ciła się do niego, wycią­gnęła rękę, żeby go zła­pać…

Zie­mia odpa­dła, odsła­nia­jąc biały przed­miot. Nie­stety to nie był korzeń, ale biała kość. W dodatku to nie była zwie­rzęca kość…

– Nie krzycz, bo je tu ścią­gniesz – roz­legł się głos nad nią.

Lucie odchy­liła głowę i popa­trzyła. Nad jamą pochy­lał się chło­piec. Był star­szy od jej brata Jamesa, miał może szes­na­ście lat. Miał cudną melan­cho­lijną twarz i pro­ste czarne włosy, które ani odro­binę się nie krę­ciły. Ich koniuszki pra­wie doty­kały koł­nie­rzyka koszuli.

– Kogo? – zapy­tała Lucie, opie­ra­jąc pię­ści na bio­drach.

– Faerie – odpo­wie­dział. – To jedna z ich puła­pek. Zwy­kle łapią w nie zwie­rzęta, ale bar­dzo by się ucie­szyły, gdyby zamiast tego zna­la­zły w pułapce dziew­czynkę.

Lucie aż zatkało.

– Chcesz powie­dzieć, że mnie zje­dzą?

Roze­śmiał się.

– Wąt­pię, ale mogła­byś skoń­czyć, usłu­gu­jąc ary­sto­kra­tom faerie przez resztę życia w kra­inie pod wzgó­rzem. Ni­gdy wię­cej nie zoba­czy­ła­byś swo­jej rodziny.

Poru­szył zna­cząco brwiami.

– Nie pró­buj mnie nastra­szyć.

– Zapew­niam cię, że mówię jedy­nie prawdę – odpo­wie­dział. – Nie zni­żył­bym się nawet do pół­prawdy.

– I nie wygłu­piaj się – zbesz­tała go. – Jestem Lucie Heron­dale. Mój ojciec to Will Heron­dale i jest bar­dzo ważną osobą. Jeśli mnie ura­tu­jesz, dosta­niesz nagrodę.

– Heron­dale? Ależ ja mam szczę­ście.

Chło­pak wes­tchnął i przy­su­nął się do brzegu jamy. Wycią­gnął rękę do Lucie. Spo­strze­gła bli­znę na grzbie­cie jego pra­wej dłoni. Paskudną, jakby się popa­trzył.

– Wyska­kuj.

Lucie zła­pała go za nad­gar­stek obiema rękami. Chło­pak wycią­gnął ją z jamy z zaska­ku­jącą siłą. Chwilę potem oboje stali obok dziury. Teraz Lucie lepiej go widziała. Był star­szy, niż myślała, i miał na sobie wie­czo­rowy strój. Księ­życ znowu wyszedł, więc widziała, że chło­pak ma zie­lone oczy w odcie­niu leśnego mchu.

– Dzię­kuję – oznaj­miła sztywno.

Otrze­pała koszulę nocną. Była cała uwa­lana zie­mią.

– Chodźmy – zapro­po­no­wał łagod­nie nie­zna­jomy. – Nie bój się. O czym poroz­ma­wiamy? Lubisz opo­wie­ści?

– Uwiel­biam – odpo­wie­działa Lucie. – Kiedy doro­snę, zostanę znaną pisarką.

– To brzmi cudow­nie – odparł chło­piec. W jego gło­sie poja­wiła się marzy­ciel­ska nuta.

Ruszyli ścieżką wśród drzew. Chło­pak robił wra­że­nie, jakby wie­dział, dokąd iść, jakby dobrze znał las. Pew­nie jest odmień­cem, domy­śliła się Lucie. Tak dużo wie­dział o faerie, cho­ciaż ewi­dent­nie nie był jed­nym z nich. Ostrzegł ją, by nie dała się porwać przez faerie, bo pew­nie wła­śnie to przy­da­rzyło się jemu. Nie zamie­rzała o tym wspo­mi­nać, żeby go nie zawsty­dzać – być odmień­cem, zostać zabra­nym od wła­snej rodziny, to musiało być straszne. Zamiast tego wcią­gnęła go w roz­mowę o księż­nicz­kach z bajek i o tym, która z nich jest naj­lep­sza. Miała wra­że­nie, że w oka­mgnie­niu zna­leźli się z powro­tem w ogro­dzie przy rezy­den­cji Heron­dale’ów.

– Myślę, że z tego miej­sca księż­niczka trafi już sama do zamku – powie­dział chło­piec, kła­nia­jąc się.

– O, tak – odpo­wie­działa Lucie, patrząc na okno swo­jej sypialni. – Myślisz, że się zorien­tują, że wyszłam?

Roze­śmiał się i odwró­cił, żeby odejść. Zawo­łała za nim, kiedy doszedł do bramy.

– Jak masz na imię? Ja się przed­sta­wi­łam. A jak ty się nazy­wasz?

Wahał się chwilę. Pośród nocy skła­dał się z samej czerni i bieli, jak ilu­stra­cja z jed­nej z jej ksią­żek. Ukło­nił się nisko i z wdzię­kiem, w spo­sób, w jaki kie­dyś kła­niali się ryce­rze.

– Nie zabi­jesz mnie, bo w moich żyłach pły­nie kró­lew­ska krew i pew­nego dnia będę dwa razy potęż­niej­szy od kró­lo­wej – powie­dział. – I każę ściąć jej głowę.

Lucie aż sap­nęła z obu­rze­nia. Pod­słu­chi­wał ją, gdy bawiła się w lesie? Jak śmiał sobie z niej żar­to­wać! Unio­sła pięść, zamie­rza­jąc mu pogro­zić, ale on już znik­nął pośród nocy, zosta­wia­jąc za sobą tylko śmiech.

Minie sześć lat, nim Lucie znowu go zoba­czy.Minione dni. Idris, 1899

Minione dni
Idris, 1899

Co roku, odkąd James się­gał pamię­cią, jego rodzina i on spę­dzali lato w rezy­den­cji Heron­dale’ów w Idri­sie. To był wiel­gachny gmach ze złoto-żół­tego kamie­nia z ogro­dami opa­da­ją­cymi ku zacza­ro­wa­nej zie­lo­nej prze­strzeni lasu Bro­ce­lind. Wysoki mur oddzie­lał ich od posia­dło­ści Black­thor­nów po sąsiedzku.

James i Lucie całymi dniami bawili się na skraju ciem­nego lasu, pły­wa­jąc i łowiąc ryby w pobli­skiej rzece, jeż­dżąc konno po zie­lo­nych polach. Cza­sem pró­bo­wali zer­k­nąć ponad murem na dom Black­thor­nów, ale był cały poro­śnięty cier­ni­stymi pną­czami. Ostre jak brzy­twy kolce pora­stały też bramę do posia­dło­ści Black­thor­nów, jakby dom dawno temu porzu­cono, ale wie­dzieli, że mieszka tam Tatiana Black­thorn. Widy­wali cza­sem z daleka jej powóz przy­jeż­dża­jący i wyjeż­dża­jący, z oknami i drzwiami dokład­nie zamknię­tymi.

James zapy­tał raz, dla­czego nie utrzy­mują kon­tak­tów z sąsiadką, zwłasz­cza że Tatiana była spo­krew­niona z jego wujami, Gide­onem i Gabrie­lem Ligh­two­odami. Tessa wyja­śniła dyplo­ma­tycz­nie, że rodziny są skłó­cone, odkąd na ojca Tatiany spa­dło prze­kleń­stwo, a oni nie zdo­łali go ura­to­wać. Ojciec i mąż Tatiany zmarli tam­tego dnia, a jej syn Jesse kilka lat póź­niej. Obwi­niała Willa i swo­ich braci za ponie­sioną stratę. „Ludzie zamy­kają się cza­sem w swo­jej gory­czy i pra­gną zna­leźć kogoś, kogo­kol­wiek, żeby obwi­nić go o swoje cier­pie­nie. To wielka szkoda, bo Will i twoi wuj­ko­wie pomo­gliby jej, gdyby mogli” – powie­działa Tessa.

James nie myślał dużo wię­cej o Tatia­nie; nie chciał znać dziw­nej kobiety, która bez­pod­staw­nie nie­na­wi­dziła jego ojca. A potem latem, kiedy James skoń­czył trzy­na­ście lat, do Willa przy­szła wia­do­mość z Lon­dynu, że Edmund i Linette Heron­dale’owie, dziad­ko­wie Jamesa, zmarli z powodu influ­ency.

Gdyby Willa nie pochło­nęła tak jego strata, to może sprawy przy­bra­łyby inny obrót.

A tak wyda­rze­nia poto­czyły się tak, jak się poto­czyły.

Wie­czo­rem, po wia­do­mo­ści o śmierci Linette i Edmunda Will sie­dział na pod­ło­dze w bawialni, a Tessa w wyście­ła­nym fotelu za nim, pod­czas gdy Lucie i James wycią­gali się na dywa­nie przed komin­kiem. Will opie­rał się ple­cami o nogi Tessy i patrzył na ogień, nie widząc go tak naprawdę. Wszy­scy sły­szeli, jak otwie­rają się fron­towe drzwi; Will pod­niósł wzrok, gdy wszedł Jem, ten zaś pod­szedł do Willa i usiadł obok niego w swo­ich sza­tach Cichego Brata. Oparł sobie głowę Willa na ramie­niu, a Will zła­pał w pię­ści przód jego szaty i zapła­kał. Tessa pochy­liła się nad nimi i we trójkę pogrą­żyli się w smutku ludzi doro­słych, w sfe­rze, któ­rej James nie potra­fił jesz­cze prze­nik­nąć. Po raz pierw­szy do Jamesa dotarło, że jego ojciec może z jakie­goś powodu pła­kać.

Lucie i James ucie­kli do kuchni. Tam zastała ich Tatiana Black­thorn – sie­dzieli przy stole z kucharką Brid­get, która dała im pud­ding na kola­cję. Przy­szła popro­sić Jamesa, żeby ściął kol­cza­ste pną­cza.

Wyglą­dała jak szara wrona i zupeł­nie nie paso­wała do ich jasnej kuchni. Nosiła suk­nię ze zno­szo­nej serży z postrzę­pio­nymi man­kie­tami i rąb­kiem oraz prze­krzy­wiony brudny kape­lusz z wypcha­nym pta­kiem o oczach z pacior­ków. Włosy miała siwe, jej skóra była szara, oczy męt­nie zie­lone, jakby żałość i gniew ode­brały jej wszel­kie kolory.

– Chłop­cze, moja brama kli­nuje się z powodu dzi­kich róż – powie­działa, patrząc na Jamesa. – Ktoś musi je ściąć. Zaj­miesz się tym?

Może sprawy poto­czyłby się ina­czej, gdyby James nie rwał się do tego, żeby pomóc ojcu, cho­ciaż nie miał poję­cia, w jaki spo­sób. Może odmó­wiłby. Może zasta­no­wiłby się, dla­czego pani Black­thorn nie poprosi o to osoby, która od lat zaj­mo­wała się przy­ci­na­niem dzi­kich róż, i dla­czego nagle wła­śnie tego wie­czoru potrze­bo­wała pomocy.

Nie zro­bił tego jed­nak. Wstał od stołu i poszedł za Tatianą o zmierz­chu. Słońce już zacho­dziło, drzewa lasu Bro­ce­lind wyglą­dały, jakby pło­nęły, kiedy Tatiana szła przez teren mię­dzy ich domami w stronę swo­jej fron­to­wej bramy. Była zro­biona z czar­nego, poskrę­ca­nego żelaza, a na łuku nad nimi wid­niały słowa „lex malla, lex nulla”.

Złe prawo to żadne prawo.

Pochy­liła się pośród opa­dłych liści i wypro­sto­wała, trzy­ma­jąc ogromny nóż. Ewi­dent­nie kie­dyś był ostry, ale teraz ostrze miało ciem­no­brą­zowy kolor od rdzy, pra­wie czarny. Przez chwilę James wyobra­żał sobie, że Tatiana Black­thorn przy­pro­wa­dziła go tam, żeby go zabić. Wytnie mu serce i zostawi go na ziemi, a krew roz­leje się wokół niego kałużą.

Zamiast tego wepchnęła mu nóż do ręki.

– Pro­szę, chłop­cze. Nie śpiesz się.

Przez chwilę myślał, że się uśmiech­nęła, ale może to była tylko gra świa­tła i cie­nia. Ode­szła pośród sze­le­stu suchej trawy, zosta­wia­jąc go przy bra­mie z zardze­wia­łym nożem w ręce jak naj­bar­dziej pecho­wego kon­ku­renta do ręki Śpią­cej Kró­lewny. Z wes­tchnie­niem James zaczął ciąć kol­cza­ste zaro­śla.

A przy­naj­mniej spró­bo­wał. Tępe ostrze niczego nie cięło, kol­cza­ste gałę­zie gęsto pora­stały pręty bramy. Wię­cej niż raz pokłuł się wred­nymi cier­niami.

Obo­lałe ręce wkrótce miał jak z oło­wiu, a na jego bia­łej koszuli poja­wiły się plamki krwi. To idio­tyczne, powie­dział sobie. Z pew­no­ścią to prze­kra­czało zobo­wią­za­nia wobec sąsiadki. Na pewno rodzice zro­zu­mie­liby, gdyby wyrzu­cił nóż i wró­cił do domu. Na pewno…

Nagle pośród pną­czy poja­wiły się białe jak lilie dło­nie.

– Heron­dale – szep­nął ktoś. – Pomogę ci.

Popa­trzył ze zdu­mie­niem, jak kilka gałęzi spada. Chwilę potem w dziu­rze poja­wiła się blada i drobna dziew­częca twarz.

– Heron­dale – powtó­rzyła. – Potra­fisz mówić?

– Tak. I mam imię. Nazy­wam się James.

Jej twarz znik­nęła. Roz­legł się brzęk i chwilę potem seka­tor, może nie tyle nowy, ile sprawny, wysu­nął się spod bramy. James pochy­lił się po niego.

Pro­sto­wał się, kiedy usły­szał, że ktoś go nawo­łuje po imie­niu. To była jego matka.

– Muszę iść, ale dzię­kuję ci, Grace – powie­dział. – Nazy­wasz się Grace, prawda? Grace Black­thorn?

Usły­szał ciche wes­tchnie­nie i dziew­czyna znowu poja­wiła się w dziu­rze.

– Och, ale wróć, pro­szę – powie­działa Grace. – Jeśli wró­cisz jutro wie­czo­rem, to wymknę się do bramy i poroz­ma­wiamy, kiedy będziesz ciął pną­cza. Minęło tyle czasu, odkąd roz­ma­wia­łam z kim­kol­wiek poza mamą.

Wycią­gnęła rękę mię­dzy prę­tami i zoba­czył czer­wone linie w miej­scach, gdzie poka­le­czyły ją cier­nie. James pod­niósł swoją i ich dło­nie musnęły się prze­lot­nie.

– Obie­cuję – powie­dział zasko­czony wła­snymi sło­wami. – Wrócę.2. Popioły róż

2
Popioły róż

„Choćby był jak pąk róży
Blask urody się chmu­rzy
I nawet miłość dłu­żej
Nie trwa niż jawy bieg”³.

Alger­non Char­les Swin­burne, _Ogród Per­se­fony_

– Mat­thew – powie­dział James. – Mat­thew, wiem, że tam jesteś. Wyjdź, bo przy­się­gam na Anioła, że prze­trącę ci kark jak żabie.

James leżał na stole bilar­do­wym w sali gier w Insty­tu­cie i pio­ru­no­wał wzro­kiem prze­strzeń poni­żej.

Bal trwał już co naj­mniej pół godziny i nikt nie był w sta­nie zna­leźć Mat­thew. Tylko James domy­ślił się, gdzie się scho­wał jego _para­ba­tai_ – to był jeden z jego ulu­bio­nych poko­jów, wygodny i pięk­nie ozdo­biony przez Tessę. Miał lam­pe­rię z tapety w szare i czarne pasy, a powy­żej poma­lo­wano go na szaro. Wisiały tam opra­wione por­trety i drzewa gene­alo­giczne, stały wygodne, wysie­dziane sofy i fotele uszaki. Piękny kom­plet do gry w sza­chy błysz­czał jak klej­not na humi­do­rze z cyga­rami marki Dun­hill. Stał tam także masywny stół do bilardu, pod któ­rym obec­nie ukry­wał się Mat­thew.

Roz­legł się brzęk i jasno­włosa głowa Mat­thew wychy­liła się spod stołu. Zamru­gał, patrząc na Jamesa.

– Jamie, Jamie, czemu tak pona­glasz czło­wieka? – zapy­tał z uda­wa­nym smut­kiem. – Wła­śnie ucią­łem sobie cudowną drzemkę.

– Zatem czas na pobudkę. Jesteś potrzebny na sali balo­wej, bo bra­kuje nam ludzi. Zja­wiła się szo­ku­jąca liczba panien.

– Do dia­bli z salą balową – powie­dział Mat­thew, wycho­dząc spod stołu. Wyglą­dał dosko­nale w gołę­biej sza­ro­ści i miał bla­do­zie­lony goź­dzik w buto­nierce. W ręce trzy­mał karafkę z rżnię­tego szkła. – Chrza­nić tańce. Zamie­rzam pozo­stać tutaj i doku­ment­nie się ulu­lać. – Zer­k­nął na karafkę, a potem spoj­rzał z nadzieją na Jamesa. – Możesz mi towa­rzy­szyć, jeśli chcesz.

– To porto mojego ojca – zauwa­żył James. Wie­dział, że to mocny i bar­dzo słodki alko­hol. – Rano okrut­nie to odcho­ru­jesz.

– _Carpe_ karafkę – odparł Mat­thew. – To dobre porto. Zawsze podzi­wia­łem two­jego ojca, wiesz? Zamie­rza­łem być taki jak on. Cho­ciaż pozna­łem raz pew­nego cza­row­nika, który miał trzy ręce. Jedną mógł się poje­dyn­ko­wać, drugą taso­wać karty, a trze­cią roz­sz­nu­ro­wy­wać damie gor­set, wszystko jed­no­cze­śnie. To dopiero gość, któ­rego warto naśla­do­wać.

– Ty już się ulu­la­łeś – zauwa­żył z dez­apro­batą James i się­gnął po karafkę.

Mat­thew był jed­nak za szybki i zabrał ją, jed­no­cze­śnie łapiąc przy­ja­ciela za rękę. Ścią­gnął go ze stołu i przez chwilę tur­lali się po pod­ło­dze jak dwa szcze­niaki. Mat­thew śmiał się jak opę­tany, a James pró­bo­wał wyrwać mu karafkę.

– Zejdźże ze mnie! – wydy­szał Mat­thew i puścił Jamesa, który pole­ciał do tyłu z takim impe­tem, że karafka wyle­ciała mu z ręki. Ochla­pał się porto.

– Patrz, co naro­bi­łeś! – zawo­łał James. Pró­bo­wał chu­s­teczką zetrzeć czer­woną plamę na gor­sie koszuli. – Cuchnę jak gorzel­nik i wyglą­dam jak rzeź­nik.

– Phi, żadna z dziew­czyn i tak nie zwróci uwagi na twój strój – żach­nął się Mat­thew. – Wszyst­kie będą za bar­dzo zajęte patrze­niem w twoje wiel­kie, złote śle­pia. – Wytrzesz­czył oczy tak, że wyglą­dał jak wariat. A potem zro­bił zeza.

James tylko zmarsz­czył czoło. Miał duże oczy w kolo­rze jasno­zło­tej her­baty i w czar­nej opra­wie, ale zbyt wiele razy drę­czono go w szkole z powodu ich nie­zwy­kło­ści, żeby potra­fił się teraz nimi cie­szyć.

Mat­thew wycią­gnął ręce.

– Rozejm – zapro­po­no­wał przy­po­chleb­nie. – Niech zapa­nuje mię­dzy nami pokój. Możesz wylać resztę porto na moją głowę.

James wykrzy­wił usta w uśmie­chu. Nie dało się długo gnie­wać na Mat­thew. Wła­ści­wie w ogóle nie można było się na niego rozgnie­wać.

– Chodź ze mną na salę balową, żeby nie zabra­kło tam panów, a będziemy mogli ogło­sić rozejm.

Mat­thew pod­niósł się posłusz­nie. Bez względu na stan upo­je­nia trzy­mał się pew­nie na nogach. Pomógł Jame­sowi wstać i popra­wił mu mary­narkę, żeby ukryć plamę po porto.

– Chcesz się napić porto czy wystar­czy ci, że się nim upa­pra­łeś? – Poka­zał Jame­sowi karafkę.

James pokrę­cił głową. Już był pode­ner­wo­wany i cho­ciaż porto pomo­głoby mu się uspo­koić, to też namie­sza­łoby mu w gło­wie. Chciał myśleć trzeźwo, na wszelki wypa­dek. Wie­dział, że ona może nie zja­wić się tego wie­czoru. Ale kto wie. Minęło sześć mie­sięcy od jej ostat­niego listu, a teraz była w Lon­dy­nie. Musiał być przy­go­to­wany na każdą ewen­tu­al­ność.

Mat­thew wes­tchnął i odsta­wił karafkę na komi­nek.

– Wiesz, co się mówi – powie­dział, gdy wyszli z pokoju i ruszyli w stronę balu. – Pij, a będziesz spał, śpij, a nie będziesz grze­szył, nie grzesz, a będziesz zba­wiony. Zatem pij, by zyskać zba­wie­nie.

– Mat­thew, ty potra­fisz grze­szyć nawet przez sen – roz­legł się roz­le­ni­wiony głos.

– Anna – powie­dział Mat­thew, wspie­ra­jąc się na ramie­niu Jamesa. – Przy­słano cię po nas?

O ścianę opie­rała się kuzynka Jamesa, Anna Ligh­twood, cudow­nie ubrana w dopa­so­wane spodnie i koszulę w prążki. Miała nie­bie­skie oczy Heron­dale’ów, które zawsze nieco nie­po­ko­iły Jamesa – miał wra­że­nie, że patrzy na niego jakaś część jego ojca.

– Jeśli mówiąc „posłano po was”, masz na myśli, że mam was zawlec na salę balową wszel­kimi moż­li­wymi spo­so­bami – odpo­wie­działa Anna. – Jest tam tro­chę dziew­cząt, które potrze­bują kogoś do tańca i kogoś, kto powie im, że ład­nie wyglą­dają, a ja nie dam rady zająć się wszyst­kimi sama.

Muzycy na sali zagrali nagle. Popły­nął żywy walc.

– Do licha, tylko nie walc – rzu­cił zroz­pa­czony Mat­thew. – Nie­na­wi­dzę walca.

Zaczął się cofać. Anna zła­pała go za mary­narkę.

– O nie, nie, nic z tego – powie­działa i zde­cy­do­wa­nie zago­niła obu na salę.

***

– Prze­stań się prze­glą­dać – rzu­cił znu­żo­nym tonem Ala­stair. – Dla­czego kobiety wiecz­nie się prze­glą­dają? I dla­czego marsz­czysz czoło?

Cor­de­lia spio­ru­no­wała odbi­cie brata w tremo. Cze­kali przed salą balową w Insty­tu­cie. Ala­stair dosko­nale pre­zen­to­wał się w czerni i bieli, z jasnymi wło­sami pokry­tymi pomadą i w ręka­wicz­kach z koź­lej skórki.

Bo mnie ubiera matka, a ty możesz nosić, co zechcesz, pomy­ślała, ale nie powie­działa tego na głos, ponie­waż matka stała tuż obok. Sona posta­no­wiła sobie, że będzie ubie­rać córkę zgod­nie z naj­now­szą modą, cho­ciaż ta moda w ogóle nie paso­wała Cor­de­lii. Na dzi­siej­szy wie­czór wybrała dla niej suk­nię w odcie­niu jasnego lila obrę­bioną błysz­czą­cymi dże­tami. Jej włosy zebrano w kaskadę locz­ków, a przez gor­set led­wie mogła oddy­chać.

Zda­niem Cor­de­lii wyglą­dała okrop­nie. Pastele były według żur­nali sza­le­nie modne, ale żur­nale ocze­ki­wały, że dziew­częta będą bla­dymi blon­dyn­kami o drob­nym biu­ście, a Cor­de­lia w żad­nym razie nie nale­żała do tego gatunku. W paste­lach wyglą­dała mdło i nawet gor­set nie był w sta­nie spłasz­czyć jej piersi. W dodatku ciem­no­rude włosy nie były cien­kie i rzad­kie, prze­ciw­nie – były gęste i dłu­gie jak włosy matki, się­gały jej do pasa przy szczot­ko­wa­niu. Wyglą­dały idio­tycz­nie poskrę­cane w drobne loczki.

– Ponie­waż muszę nosić gor­set – wark­nęła. – I spraw­dza­łam, czy już posi­nia­łam.

– Wtedy mia­ła­byś twarz pod kolor sukienki – odparł Ala­stair.

Cor­de­lia żało­wała, że nie ma z nimi ojca; zawsze jej mówił, że wygląda pięk­nie.

– Dzieci – zbesz­tała ich matka.

Cor­de­lia miała prze­czu­cie, że będzie do nich mówiła „dzieci”, nawet kiedy będą sta­rzy, siwi i będą doci­nać sobie, sie­dząc na fote­lach na kół­kach.

– Cor­de­lio, gor­set nie tylko nadaje syl­wetce kobie­cych kształ­tów, ale poka­zuje, że dama jest dobrego uro­dze­nia i deli­katna. Ala­stair, zostaw sio­strę w spo­koju. To ważny wie­czór dla nas wszyst­kich i musimy posta­rać się zro­bić dobre wra­że­nie.

Cor­de­lia wyczu­wała nie­po­kój matki, bo jako jedyna zakry­wała włosy _rusari_⁴ i nie orien­to­wała się, kto na sali jest wpły­wowy, pod­czas gdy w Insty­tu­cie w Tehe­ra­nie wie­dzia­łaby to natych­miast.

Sytu­acja się zmieni po dzi­siej­szym wie­czo­rze, powtó­rzyła sobie znowu Cor­de­lia. Nie miało zna­cze­nia, czy sukienka wygląda na niej okrop­nie. Liczyło się to, żeby ocza­ro­wała wpły­wo­wych Noc­nych Łow­ców na sali, któ­rzy mogą przed­sta­wić ją Kon­sul. Sprawi, że Char­lotte zro­zu­mie… że oni wszy­scy zro­zu­mieją, że jej ojciec może i jest kiep­skim stra­te­giem, ale to nie powód, żeby wrzu­cać go do wię­zie­nia. Sprawi, że zro­zu­mieją, że rodzina Car­sta­ir­sów nie ma nic do ukry­cia.

Sprawi, że jej matka się uśmiech­nie.

Drzwi na salę balową otwo­rzyły się i zoba­czyli Tessę Heron­dale w różo­wym szy­fo­nie z różycz­kami we wło­sach. Cor­de­lia wąt­piła, żeby Tessa potrze­bo­wała gor­setu. I bez tego wyglą­dała ete­rycz­nie. Trudno uwie­rzyć, że ta kobieta poko­nała armię meta­lo­wych potwo­rów.

– Dzię­kuję, że pocze­ka­li­ście – powie­działa. – Chcia­łam wpro­wa­dzić was razem i przed­sta­wić. Wszy­scy nie mogą się wprost docze­kać, żeby was poznać. Wejdź­cie, wejdź­cie!

Wpro­wa­dziła ich na salę. Cor­de­lia przy­po­mi­nała sobie jak przez mgłę, że kie­dyś bawiła się tu z Lucie. Sala była wtedy cał­kiem pusta, a teraz wypeł­niały ją świa­tło i muzyka.

Znik­nęły cięż­kie bro­katy ze ścian i aksa­mitne zasłony. Sala była prze­stronna i jasna, pod ścia­nami stały ławki z jasnego drewna wyście­łane biało-zło­tymi podusz­kami. Fryz ze zło­tych pta­ków lata­ją­cych mię­dzy drze­wami cią­gnął się nad zasło­nami – gdy dokład­niej im się przyj­rzeć, widać było, że to cza­ple. Na ścia­nach wisiały różne orien­talne bro­nie, mie­cze w pochwach zdo­bio­nych klej­no­tami, łuki z kości sło­nio­wej i jade­itu, szty­lety z ręko­je­ściami w kształ­cie słońc i aniel­skich skrzy­deł.

Więk­szość sali uprząt­nięto, żeby zro­bić miej­sce dla tań­czą­cych, ale stał tam kre­dens zasta­wiony szklan­kami i dzban­kami z lemo­niadą z lodem oraz kilka sto­łów nakry­tych na biało. Star­sze mężatki i parę młod­szych, które nie miały z kim tań­czyć, stały pod ścia­nami zajęte plot­ko­wa­niem.

Cor­de­lia natych­miast rozej­rzała się za Lucie i Jame­sem. Lucie odna­la­zła natych­miast – tań­czyła z mło­dym ciem­nym blon­dy­nem – ale na próżno szu­kała na sali ciem­nej potar­ga­nej czu­pryny Jamesa. Nie było go tam.

Nie miała jed­nak czasu zasta­na­wiać się nad tym. Tessa była dosko­nałą gospo­dy­nią. Pro­wa­dziła Cor­de­lię i jej rodzinę od jed­nej grupki do dru­giej, przed­sta­wia­jąc ich, wychwa­la­jąc zalety. Cor­de­lię przed­sta­wiono ciem­no­wło­sej dziew­czy­nie parę lat od niej star­szej, która wyglą­dała zupeł­nie swo­bod­nie w bla­do­zie­lo­nej sukni obrę­bio­nej koronką. „Bar­bara Ligh­twood” – powie­działa Tessa, a Cor­de­lia ucie­szyła się. Dygnęły obie. Ligh­twoodowie byli kuzy­nami Jamesa i Lucie, wpły­wową rodziną.

Jej matka natych­miast zaczęła roz­ma­wiać z rodzi­cami Bar­bary, Gide­onem i Sophie Ligh­two­odami. Cor­de­lia sku­piła wzrok na Bar­ba­rze. Czy chcia­łaby posłu­chać o jej ojcu? Pew­nie nie. Patrzyła na par­kiet z uśmie­chem na twa­rzy.

– Kim jest chło­piec, z któ­rym tań­czy Lucie? – zapy­tała Cor­de­lia.

Bar­bara par­sk­nęła śmie­chem.

– To mój brat, Tho­mas – odpo­wie­działa. – I cho­ciaż raz nie potyka się o wła­sne nogi!

Cor­de­lia spoj­rzała raz jesz­cze na ciem­nego blon­dyna, który śmiał się razem z Lucie. Był bar­dzo wysoki, miał sze­ro­kie ramiona i wyglą­dał wręcz onie­śmie­la­jąco. Czy podo­bał się Lucie? Wspo­mi­nała o nim w swo­ich listach, ale tylko jako o jed­nym z przy­ja­ciół brata.

Ala­stair, który stał na obrze­żach grupki ze znu­dzoną miną – prawdę mówiąc, Cor­de­lia pra­wie o nim zapo­mniała – nagle się roz­pro­mie­nił.

– Char­les! – zawo­łał z zado­wo­le­niem. Wygła­dził przód kami­zelki. – Wybacz­cie, pro­szę, muszę pójść się przy­wi­tać. Nie widzie­li­śmy się od wie­ków.

Znik­nął wśród sto­li­ków, nie cze­ka­jąc na pozwo­le­nie.

Matka Cor­de­lii wes­tchnęła.

– Chłopcy. Brak mi słów.

Sophie uśmiech­nęła się do córki, a Cor­de­lia pierw­szy raz zauwa­żyła potworną bli­znę na jej policzku. Jej żywość, spo­sób, w jaki się poru­szała i mówiła, spra­wiały, że w pierw­szej chwili szramy się nie zauwa­żało.

– Dziew­częta też bywają nie­zno­śne – zauwa­żyła. – Szkoda, że nie widzia­łaś Bar­bary i jej sio­stry Euge­nii, kiedy były dziećmi. Zgroza!

Bar­bara się roze­śmiała. Cor­de­lia zazdro­ściła jej, że ma tak dobry kon­takt z matką. Chwilę potem młody sza­tyn pod­szedł i zapro­sił Bar­barę do tańca. Dziew­czyna została porwana na par­kiet, a Tessa skie­ro­wała Sonę i Cor­de­lię do następ­nego sto­lika, gdzie wuj Lucie, Gabriel Ligh­twood sie­dział obok pięk­nej kobiety o dłu­gich ciem­nych wło­sach i nie­bie­skich oczach – swo­jej żony, Cecily. Will Heron­dale opie­rał się o brzeg stołu ze skrzy­żo­wa­nymi rękami i uśmie­chem.

Twarz Willa zła­god­niała na widok Tessy i idą­cej za nią Cor­de­lii. Cor­de­lia widziała w nim cząstkę tego, kim sta­nie się James, gdy doro­śnie.

– Cor­de­lia Car­sta­irs – powie­dział, gdy już przy­wi­tał jej matkę. – Jak wypięk­nia­łaś.

Cor­de­lia się roz­pro­mie­niła. Jeśli Will uwa­żał, że ona wygląda ład­nie, to może jego syn też tak pomy­śli. Oczy­wi­ście, zwa­żyw­szy na sła­bość Willa wobec wszyst­kiego, co ma na nazwi­sko Car­sta­irs, to pew­nie Ala­sta­ira też uznałby za ide­al­nego i ład­nego.

– Podobno przy­je­cha­łaś do Lon­dynu, żeby zostać _para­ba­tai_ Lucie – ode­zwała się Cecily. Wyglą­dała nie­mal tak młodo jak Tessa, a ponie­waż nie była nie­śmier­telną cza­row­nicą, można było się zasta­na­wiać, jak to robi. – Cie­szę się. Naj­wyż­szy czas, żeby wię­cej dziew­cząt zosta­wało _para­ba­tai_. Męż­czyźni zbyt długo mono­po­li­zo­wali ten stan.

– Cóż, w końcu pierwsi _para­ba­tai_ byli męż­czy­znami – zwró­cił jej uwagę Will w spo­sób, który spra­wił, że Cor­de­lia zaczęła się zasta­na­wiać, czy Cecily też uwa­żała go za nie­zno­śnego, tak jak ona myślała o Ala­sta­irze.

– Czasy się zmie­niają – odparła z uśmie­chem Cecily. – To nowo­cze­sna epoka, mamy świa­tło elek­tryczne, auto­mo­bile…

– To Przy­ziemni mają elek­tryczne świa­tło – popra­wił ją Will. – My mamy magiczne świa­tło.

– A auto­mo­bile to chwi­lowa moda – wtrą­cił Gabriel Ligh­twood. – To się nie utrzyma.

Cor­de­lia zagry­zła usta. Nie tak wyobra­żała sobie ten wie­czór. Miała cza­ro­wać ludzi i wpły­wać na nich, a zamiast tego czuła się jak dziecko zepchnięte na obrzeża roz­mów doro­słych na temat auto­mo­bi­lów. Z ogromną ulgą zauwa­żyła, że Lucie porzu­ciła Tho­masa na par­kie­cie i pod­bie­gła do niej. Objęły się, a potem Cor­de­lia obej­rzała ładną sukienkę Lucie z nie­bie­skiej koronki, pod­czas gdy Lucie wpa­try­wała się ze zgrozą w lila kosz­mar na Cor­de­lii.

– Mogę zabrać Cor­de­lię do pozo­sta­łych dziew­cząt? – zapy­tała Sonę, posy­ła­jąc jej swój naj­bar­dziej cza­ru­jący uśmiech.

– Oczy­wi­ście. – Sona spra­wiała wra­że­nie zado­wo­lo­nej.

W końcu po to przy­pro­wa­dziła tu Cor­de­lię, prawda? Żeby poznała synów i córki wpły­wo­wych Noc­nych Łow­ców. Cho­ciaż Cor­de­lia wie­działa, że tak naprawdę to głów­nie synów, a nie córki.

Lucie wzięła Cor­de­lię za rękę i zapro­wa­dziła do stołu z poczę­stun­kiem, gdzie zebrała się grupka dziew­cząt w kolo­ro­wych sukien­kach. Z lawiny imion i nazwisk pod­czas pre­zen­ta­cji Cor­de­lia wychwy­ciła tylko kilka: Cathe­rine Town­send, Rosa­mund Wen­tworth i Ariadne Brid­ge­stock, która musiała być spo­krew­niona z Inkwi­zy­to­rem. Była wysoką, śliczną dziew­czyną kilka lat star­szą od pozo­sta­łych. Miała śniadą skórę o odcień ciem­niej­szą od skóry Cor­de­lii.

– Jaka ładna sukienka – powie­działa do Cor­de­lii cie­płym tonem Ariadne. Jej wła­sną uszyto z pod­kre­śla­ją­cego jej urodę jedwa­biu w kolo­rze wina. – Wydaje mi się, że ten odcień nazywa się „popio­łem róż”. Jest sza­le­nie popu­larny w Paryżu.

– O, tak – przy­tak­nęła jej ocho­czo Cor­de­lia. Nie poznała zbyt wielu dziew­cząt, dora­sta­jąc, wła­ści­wie żad­nej poza Lucie, więc jak miała im zaim­po­no­wać i je ocza­ro­wać? To było okrop­nie ważne. – Rze­czy­wi­ście to sukienka z Paryża. Z Rue de la Paix. Sama Jeanne Paquin ją uszyła.

Zauwa­żyła, że zanie­po­ko­jona Lucie otwiera sze­roko oczy. Rosa­mund zaci­snęła usta.

– Masz duże szczę­ście – odparła chłodno. – Więk­szość z nas, z tej małej lon­dyń­skiej Enklawy, rzadko wyjeż­dża zagra­nicę. Musisz uwa­żać nas za bar­dzo nudne.

– Och… – Cor­de­lia zdała sobie sprawę, że popeł­niła gafę. – Nie, w żad­nym razie…

– Moja matka zawsze mówiła, że Nocni Łowcy nie powinni tak bar­dzo inte­re­so­wać się modą – orze­kła Cathe­rine. – Uważa, że to przy­ziemne.

– Ponie­waż tak wiele razy wypo­wia­da­łaś się o stro­jach Mat­thew z podzi­wem, rozu­miem, że ta reguła doty­czy tylko dziew­cząt? – wtrą­ciła cierpko Ariadne.

– Ariadne, doprawdy… – zaczęła Rosa­mund i roze­śmiała się. – O wilku mowa! Patrz­cie, kto przy­szedł.

Patrzyła w stronę drzwi na dru­gim końcu sali balo­wej, przez które weszło wła­śnie dwóch chłop­ców. Cor­de­lia naj­pierw zoba­czyła Jamesa, jak to zwy­kle ona. Był wysoki, piękny, uśmiech­nięty – wizja mala­rza w czerni i bieli ze zmierz­wio­nymi heba­no­wymi wło­sami.

Usły­szała, jak Lucie jęczy, kiedy dziew­czyny zaczęły szep­tać mię­dzy sobą imię Jamesa, a zaraz potem na tym samych odde­chu wymie­niały Mat­thew Fair­childa.

Oczy­wi­ście. _Para­ba­tai_ Jamesa. Minęły lata, odkąd Cor­de­lia go widziała. Pamię­tała szczu­płego blon­dyna. Teraz to był dobrze zbu­do­wany młody męż­czy­zna, któ­rego włosy pociem­niały do odcie­nia spiżu. Miał twarz roz­pust­nego anioła.

– Oni są tacy przy­stojni – jęk­nęła nie­mal z bólem Cathe­rine. – Nie uwa­żasz, Ariadne?

– Ehm, tak – przy­tak­nęła tamta pośpiesz­nie. – Tak mi się wydaje.

– Ona nie widzi nikogo poza Char­le­sem – wyja­śniła Rosa­mund.

Ariadne zaczer­wie­niła się, a dziew­czyny wybu­chły śmie­chem. Poza Lucie, która prze­wró­ciła oczami.

– To tylko chłopcy – powie­działa.

– James to twój brat – odparła Cathe­rine. – Nie jesteś obiek­tywna. On jest prze­śliczny.

Cor­de­lię ogar­nął nie­po­kój. James naj­wy­raź­niej nie był tylko jej odkry­ciem. On i Mat­thew przy­sta­nęli, żeby pośmiać się z Bar­barą i jej part­ne­rem do tańca. James objął Mat­thew za ramiona i uśmiech­nął się. Był taki piękny, że patrze­nie na niego bolało jak strzała wbita w serce. To jasne, że nie tylko ona musiała to zauwa­żyć. James nie­wąt­pli­wie mógł prze­bie­rać w dziew­czy­nach.

– Mat­thew też nie wygląda naj­go­rzej – dodała Rosa­mund. – Ale jest skan­da­liczny.

– To prawda – powie­działa Cathe­rine z bły­skiem w oku. – Musisz na niego uwa­żać, panno Car­sta­irs. Doro­bił się nie­złej repu­ta­cji.

Lucie zaczęła różo­wieć z gniewu.

– Zgad­nijmy, którą James pierw­szą poprosi do tańca – powie­działa jasno­włosa dziew­czyna w różo­wej sukience. – Na pewno cie­bie, Rosa­mund. Wyglą­dasz dzi­siaj ślicz­nie. Kto by się tobie oparł?

– Ach, wła­śnie, kogo obda­rzy swo­imi wzglę­dami mój brat? – rzu­ciła prze­cią­gle Lucie. – Kiedy miał sześć lat, zwy­mio­to­wał do wła­snego buta.

Pozo­stałe dziew­czyny osten­ta­cyj­nie uda­wały, że jej nie sły­szą. Ktoś, kto oka­zał się bra­tem Rosa­mund, przy­szedł zapro­sić jasno­włosą dziew­czynę do tańca. Char­les opu­ścił Ala­sta­ira i prze­szedł przez salę, żeby wziąć Ariadne za rękę i zabrać na par­kiet. Will i Tessa już tań­czyli, podob­nie jak obaj wujo­wie Lucie ze swo­imi żonami.

Chwilę potem Mat­thew Fair­child pod­szedł do stołu. Nagle zna­lazł się zaska­ku­jąco bli­sko Cor­de­lii. Mogła teraz zauwa­żyć, że jego oczy nie są ciemne, jak myślała, ale mają ciemny odcień zie­leni jak leśny mech. Skło­nił się lekko przed Lucie.

– Mogę pro­sić o ten taniec?

Lucie zer­k­nęła na pozo­stałe dziew­czyny, a Cor­de­lia potra­fiła odczy­tać zna­cze­nie tego spoj­rze­nia, jakby czy­tała książkę. Ona by­naj­mniej nie przej­mo­wała się repu­ta­cją Mat­thew. Unio­sła wysoko głowę i popły­nęła na par­kiet u boku dru­giego syna Kon­sul.

I chwała jej za to, pomy­ślała Cor­de­lia. Jed­nakże Lucie zosta­wiła ją samą z dziew­czy­nami, które z pew­no­ścią jej nie polu­biły. Sły­szała, jak parę z nich szep­cze mię­dzy sobą, że Cor­de­lia robi wra­że­nie strasz­nie z sie­bie zado­wo­lo­nej. Wychwy­ciła nawet imię swo­jego ojca i słowo „pro­ces”…

Wypro­sto­wała się sztywno. Popeł­niła błąd, wspo­mi­na­jąc o Paryżu. Nie pogłębi błędu, oka­zu­jąc sła­bość. Spoj­rzała na par­kiet z uśmie­chem przy­kle­jo­nym do ust. Dostrze­gła brata, który roz­ma­wiał teraz z Tho­ma­sem Ligh­two­odem. Sie­dzieli razem na ławeczce, jakby wymie­niali się sekre­tami. Nawet Ala­stair lepiej radził sobie z cza­ro­wa­niem wpły­wo­wych ludzi niż ona.

Nie­da­leko od nich opie­rała się o ścianę dziew­czyna ubrana nie­zwy­kle mod­nie. Tyle że to była moda męska. Była wysoka i nie­mal prze­sad­nie smu­kła, miała bar­dzo ciemne włosy jak Will i James. Nosiła je ścięte krótko i ugła­dzone pomadą, z koniusz­kami uło­żo­nymi w pre­cy­zyjne loczki. Dło­nie miała smu­kłe, popla­mione atra­men­tem i tyto­niem, piękne jak dło­nie posągu. Paliła krót­kie cygaro, dym prze­la­ty­wał obok jej twa­rzy nie­zwy­kłej urody – o wyra­zi­stych, ale deli­kat­nych rysach.

To Anna, zdała sobie sprawę Cor­de­lia. Anna Ligh­twood, kuzynka Lucie. Z pew­no­ścią była naj­bar­dziej onie­śmie­la­jącą osobą na sali.

– O rety – powie­działa Cathe­rine, kiedy muzyka przy­brała na sile. – To walc.

Cor­de­lia spu­ściła wzrok. Potra­fiła tań­czyć, matka zatrud­niła nauczy­ciela tańca, żeby nauczył ją kadryla i lan­sjera, sta­tecz­nego menu­eta i koty­liona, ale walc to uwo­dzi­ciel­ski taniec, przy któ­rym czuje się ciało part­nera. Począt­kowo wywo­łał skan­dal. Ni­gdy się go nie nauczyła.

Bar­dzo chcia­łaby zatań­czyć walca z Jame­sem. On pew­nie w ogóle nie miał ochoty tań­czyć. Wolał roz­ma­wiać z przy­ja­ciółmi, jak każdy młody czło­wiek. Usły­szała kolejny wybuch chi­chotu i szep­tów, a potem głos Cathe­rine:

– Czy to nie jest ta dziew­czyna, któ­rej ojciec…

– Daisy? Masz ochotę zatań­czyć?

Tylko jeden chło­pak tak się do niej zwra­cał. Pod­nio­sła wzrok z nie­do­wie­rza­niem i zoba­czyła, że stoi przed nią James.

Jego piękne włosy były jak zawsze potar­gane i przez to jesz­cze bar­dziej cza­ru­jące. Jedno pasmo spa­dało mu na czoło. Gęste i ciemne rzęsy ocie­niały bla­do­złote oczy. Kości policz­kowe Jamesa przy­po­mi­nały skrzy­dła.

Grupka dziew­czyn onie­miała. Cor­de­lia miała wra­że­nie, że szy­buje.

– Nie­stety… – zająk­nęła się, nie mając poję­cia, co wła­ści­wie mówi. – Nie umiem tań­czyć walca.

– W takim razie cię nauczę – odparł James i chwilę potem wiro­wali na par­kie­cie.

– Bogu dzięki, że byłaś wolna – mówił z abso­lutną szcze­ro­ścią James, kiedy poru­szali się wśród par, szu­ka­jąc miej­sca. – Bałem się, że będę musiał popro­sić do tańca Cathe­rine, a ona będzie gadać, jaki to Mat­thew jest skan­da­liczny.

– Cie­szę się, że mogę pomóc, ale ja naprawdę nie potra­fię tań­czyć walca – odparła z odro­biną gory­czy Cor­de­lia.

– Ja też nie potra­fię. – James uśmiech­nął się sze­roko i obró­cił do niej. Stała tak bli­sko niego i w dodatku się doty­kali: jego dłoń była na jej przed­ra­mie­niu. – A w każ­dym razie nie tań­czę zbyt dobrze. Możemy się umó­wić, że spró­bu­jemy nie dep­tać sobie po pal­cach?

– Posta­ram się – zgo­dziła się Cor­de­lia i pisnęła słabo, gdy wziął ją w obję­cia.

Pokój zako­ły­sał się prze­lot­nie. To James, jej James, obej­mo­wał ją i poło­żył rękę na jej łopatce. Drugą dłoń Cor­de­lii poło­żył sobie na ramie­niu.

I potem zaczęli tań­czyć, a ona sta­rała się, jak mogła, żeby go naśla­do­wać. Przy­naj­mniej tyle umiała – dawała się pro­wa­dzić, reago­wała na ruch part­nera. James dobrze tań­czył, co nie dzi­wiło, bo zawsze poru­szał się z wdzię­kiem, więc podą­ża­nie za nim było łatwe.

– Nie­źle – pochwa­lił James. Chciał zdmuch­nąć pasemko z czoła, ale ono spa­dło mu jesz­cze bar­dziej na oczy. Uśmiech­nął się z żalem, a Cor­de­lia potrze­bo­wała całej siły woli, żeby nie odgar­nąć mu wło­sów. – Cóż, ale to na­dal wstyd, gdy twoi rodzice tań­czą lepiej od cie­bie.

– Hmm, mów za sie­bie – mruk­nęła Cor­de­lia. Dostrze­gła Lucie tań­czącą z Mat­thew kilka kro­ków dalej. Lucie się śmiała. – Może Cathe­rine zako­chała się w Mat­thew? – zasu­ge­ro­wała. – Może ją fascy­nuje?

– To byłoby eks­cy­tu­jące, a zapew­niam cię, że nic eks­cy­tu­jącego nie wyda­rzyło się lon­dyń­skiej Enkla­wie od bar­dzo dawna.

Oczy­wi­ście taniec z Jame­sem był sam w sobie nagrodą, ale do Cor­de­lii dotarło, że może być też poży­teczny.

– Myśla­łam wła­śnie, ilu ludzi należy do Enklawy i jak nie­wielu z nich znam. Oczy­wi­ście jeste­ście ty i Lucie…

– Powi­nie­nem opro­wa­dzić cię po resz­cie? – zapy­tał, gdy wyko­ny­wali skom­pli­ko­wany obrót. – Czy kilka wska­zó­wek, kto jest kto, spra­wi­łoby, że poczu­ła­byś się tu bar­dziej jak w domu?

Uśmiech­nęła się.

– Ow­szem. Dzię­kuję.

– Tam – powie­dział, wska­zu­jąc tań­czą­cych Char­lesa i Ariadne, któ­rej suk­nia błysz­czała w świe­tle. – Char­lesa znasz, a towa­rzy­szy mu jego narze­czona, Ariadne Brid­ge­stock.

– Nie wie­dzia­łam, że są zarę­czeni!

W kąci­kach oczu Jamesa poja­wiły się zmarszczki.

– Wiesz, że Char­les pra­wie na pewno zaj­mie pozy­cję Kon­sula, kiedy jego matka ustąpi po trze­ciej kaden­cji? Ojciec Ariadne jest Inkwi­zy­to­rem, to bar­dzo korzystny alians poli­tyczny dla Char­lesa… cho­ciaż jestem pewien, że poza tym ją kocha.

James nie spra­wiał wra­że­nia, jakby rze­czy­wi­ście w to wie­rzył, cho­ciaż zda­niem Cor­de­lii Char­les wpa­try­wał się w narze­czoną z uwiel­bie­niem. Miała nadzieję, że James nie stał się cyni­kiem. James, któ­rego pamię­tała, był wszyst­kim, ale nie cyni­kiem.

– A to musi być Anna – powie­działa.

To nie mógł być nikt inny niż kuzynka opi­sana przez Lucie w listach: piękna, nie­ulę­kła, zawsze ubrana w naj­lep­sze stroje z Jer­myn Street. Roz­ma­wiała i śmiała się ze swoim ojcem Gabrie­lem w pobliżu drzwi do sąsied­niej sali.

– Rze­czy­wi­ście – potwier­dził James. – A to jej brat, Chri­sto­pher, tań­czy z Rosa­mund Wen­tworth.

Cor­de­lia spoj­rzała na szczu­płego chłopca w oku­la­rach, które roz­po­znała ze zdjęć. Wie­działa, że Chri­sto­pher jest jed­nym z bli­skich przy­ja­ciół Jamesa razem z Mat­thew i Tho­ma­sem. Tań­czył z ponurą miną ze wście­kłą Rosa­mund.

– Nie­stety Chri­sto­pher o wiele lepiej czuje się w towa­rzy­stwie pró­bó­wek i zle­wek niż w towa­rzy­stwie kobiet – dodał James. – Miejmy nadzieję, że nie ciśnie biedną Rosa­mund o stół z poczę­stun­kiem.

– Jest w niej zako­chany?

– Boże, skąd, led­wie ją zna. Poza Char­le­sem i Ariadną jesz­cze Bar­bara Ligh­twood i Oli­ver Hay­ward są po sło­wie. Anna wiecz­nie łamie komuś serce. Poza tym nie wiem o żad­nym innym kro­ją­cym się tu roman­sie. Cho­ciaż może ty, Daisy, i Ala­stair oży­wi­cie nieco atmos­ferę.

– Nie sądzi­łam, że jesz­cze pamię­tasz to stare prze­zwi­sko.

– Co? Daisy? – Trzy­mał ją bli­sko w tańcu. Czuła jego cie­pło, od któ­rego prze­cho­dziły ją dresz­cze. – Oczy­wi­ście, że pamię­tam. Sam ci je nada­łem. Mam nadzieję, że nie chcesz, żebym prze­stał tak cię nazy­wać.

– Oczy­wi­ście, że nie. Lubię je. – Zmu­siła się, żeby nie odwra­cać wzroku. Dobry Boże, patrzył na nią z tak bli­ska. Jego oczy miały kolor zło­tego syropu, wręcz szo­ku­jący przez kon­trast ze źre­ni­cami. Sły­szała szepty, wie­działa, że dla wielu ludzi jego oczy są dziwne, świad­czą o jego inno­ści. I cho­ciaż były koloru ognia i złota, to ona wyobra­żała sobie, że to serce słońca. – Cho­ciaż chyba do mnie nie pasuje. Daisy to imię dla ślicz­nej dziew­czynki ze wstąż­kami we wło­sach.

– Cóż, w takim razie pasuje do cie­bie przy­naj­mniej pod pew­nymi wzglę­dami.

Uśmiech­nął się. To był słodki uśmiech, do jakiego przy­wy­kła u Jamesa, ale kryło się w nim coś wię­cej. Cho­dziło mu o to, że jest ładna, czy że jest małą dziew­czynką? Dobry Boże, flir­to­wa­nie było iry­tu­jące.

Chwi­leczkę, czy James Heron­dale z nią flir­to­wał?

– Jutro spo­ty­kamy się w parę osób na pik­niku w Regent’s Park – powie­dział i Cor­de­lia cała zesztyw­niała. Czy zamie­rzał ją zapro­sić? Wola­łaby prze­jażdżkę we dwoje albo spa­cer, ale zgo­dzi się na wspólne spo­tka­nie z przy­ja­ciółmi. Prawdę mówiąc, zgo­dziłaby się nawet na wizytę w Hade­sie. – Na wypa­dek gdyby Lucie ci o tym nie wspo­mniała…

Urwał. Nagle już nie patrzył na nią, ale na kogoś, kto wła­śnie wszedł na salę. Cor­de­lia spoj­rzała w tym samym kie­runku i zoba­czyła wysoką kobietę, chudą jak strach na wró­ble. Była ubrana w suk­nię sprzed kilku dekad, czarną jak strój żałobny Przy­ziem­nych, i miała siwe pasma we wło­sach. Tessa zmie­rzała ku niej pośpiesz­nie z zatro­skaną miną. Will szedł za nią.

Kiedy Tessa do niej dotarła, kobieta odsu­nęła się na bok, odsła­nia­jąc sto­jącą za nią dziew­czynę. Była ubrana w odcie­nie kości sło­nio­wej, łagodna kaskada biało-zło­tych loków oka­lała jej twarz. Dziew­czyna zro­biła wdzięczny krok w stronę Tessy i Willa, żeby ich przy­wi­tać, i w tej samej chwili James wypu­ścił dłoń Cor­de­lii.

Już nie tań­czyli. James odwró­cił się od Cor­de­lii bez słowa i ruszył przez salę do nowo przy­by­łych. Ona stała jak zamro­żona, pod­czas gdy James pochy­lił się, żeby poca­ło­wać dłoń dziew­czyny, która wła­śnie weszła. Na par­kie­cie roz­le­gły się chi­choty. Lucie odsu­nęła się od Mat­thew, wytrzesz­cza­jąc oczy. Ala­stair i Tho­mas odwró­cili się do Cor­de­lii ze zdzi­wie­niem.

Cor­de­lia wie­działa, że matka zaraz zauważy, że jej córka dry­fuje pośrodku par­kietu jak zagu­biony holow­nik, i rzuci się ku niej, a Cor­de­lia umrze ze wstydu. Rozej­rzała się po sali za naj­bliż­szym wyj­ściem, gotowa ucie­kać, kiedy ktoś zła­pał ją za rękę. Ktoś ją zręcz­nie obró­cił i pew­nie chwy­cił – chwilę potem znowu tań­czyła, auto­ma­tycz­nie odzwier­cie­dla­jąc ruchy part­nera.

– Tak wła­śnie. – To był Mat­thew Fair­child. Jasne włosy, słodka woda koloń­ska, nie­wy­raźny uśmiech. Trzy­mał ją deli­kat­nie pro­wa­dząc w walcu. – Po pro­stu… sta­raj się uśmie­chać i nikt niczego nie zauważy. James i ja w opi­nii publicz­nej to wła­ści­wie jedno i to samo.

– James… poszedł – wydu­kała zaszo­ko­wana Cor­de­lia.

– Wiem. Fatalne zacho­wa­nie. Nie zosta­wia się damy na par­kie­cie, chyba że ktoś naprawdę zajął się ogniem. Popro­szę go póź­niej na słowo.

– Słowo – powtó­rzyła Cor­de­lia. Zasko­cze­nie zaczy­nało ustę­po­wać w niej miej­sca gnie­wowi. – Słowo?!

– Kilka słów, jeśli to poprawi ci samo­po­czu­cie?

– Kto to jest? – zapy­tała o nowo przy­byłą dziew­czynę Cor­de­lia.

Pra­wie nie chciała tego robić, ale lepiej poznać prawdę. Zawsze lepiej znać prawdę.

– Nazywa się Grace Black­thorn – odpo­wie­dział cicho Mat­thew. – Jest wycho­wa­nicą Tatiany Black­thorn. Wła­śnie przy­je­chały do Lon­dynu. Podobno dora­stała w jakiejś dziu­rze w Idri­sie. Stąd zna ją James. Ich drogi krzy­żo­wały się latem.

„Dziew­czyna, która nie mieszka w Lon­dy­nie, ale nie­długo przy­je­dzie tu na dłu­żej”.

Cor­de­lii zro­biło się nie­do­brze. I pomy­śleć, że uwie­rzyła, że Lucie mówi o niej! Że James może coś do niej czuć.

– Źle wyglą­dasz – zauwa­żył Mat­thew. – To przez mój taniec czy kon­kret­nie przeze mnie?

Cor­de­lia się wypro­sto­wała. Była w końcu Cor­de­lią Car­sta­irs, córką Eliasa i Sony ze sta­rego rodu Noc­nych Łow­ców. Była dzie­dziczką słyn­nej Cor­tany, która prze­cho­dziła w rodzi­nie Car­sta­irsów z poko­le­nia na poko­le­nie. Przy­je­chała do Lon­dynu, żeby rato­wać ojca. Nie zała­mie się publicz­nie.

– Moż­liwe, że tro­chę się dener­wuję – powie­działa. – Lucie wspo­mniała, że nie prze­pa­dasz za ludźmi.

Mat­thew zaśmiał się zasko­czony, ale zaraz przy­wo­łał na twarz wyraz leni­wego roz­ba­wie­nia.

– Doprawdy? Lucie to praw­dziwa gaduła.

– Ale nie jest kłam­czu­chą.

– Oba­wiam się, że nie jest. Nie mogę cię nie lubić, bo nawet cię nie znam. Znam za to two­jego brata. Uprzy­krzał mi życie w szkole, a także Chri­sto­phe­rowi i Jame­sowi.

Cor­de­lia zer­k­nęła nie­chęt­nie na Jamesa i Grace. Wyglą­dali razem olśnie­wa­jąco, on ciem­no­włosy, ona piękna jak sopel lodu. Jak popiół i sre­bro. Jak, jak, och, jak Cor­de­lia mogła myśleć, że ktoś taki jak James Heron­dale zain­te­re­suje się kimś takim jak ona?

– Ala­stair i ja bar­dzo się róż­nimy – powie­działa. Nie chciała doda­wać niczego wię­cej. Byłaby nie­lo­jalna wobec brata. – Na przy­kład ja lubię Oscara Wilde’a, a on nie.

Mat­thew drgnął kącik ust.

– Widzę, że od razu ude­rzasz pro­sto w słaby punkt. Czy­ta­łaś dzieła Oscara?

– Tylko _Doriana Greya_. Mia­łam potem kosz­mary.

– Chciał­bym mieć por­tret na stry­chu, który uka­zy­wałby moje grze­chy, pod­czas gdy ja pozo­stał­bym młody i piękny. I to nie tylko ze względu na grze­chy. Wyobraź sobie, że można by na nim wypró­bo­wy­wać nową modę. Mógł­bym prze­ma­lo­wać włosy por­tretu na nie­bie­skie i prze­ko­nać się, jak to wygląda.

– Nie potrze­bu­jesz por­tretu. Prze­cież jesteś młody i piękny.

– Męż­czyźni nie są piękni. Są przy­stojni – sprze­ci­wił się Mat­thew.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: