Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Legendy słońca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 kwietnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Legendy słońca - ebook

Zbiór zatytułowany „Legendy słońca” powstał na przestrzeni dwudziestu lat pracy i przedstawia historie o tematyce fantastycznej, zabarwionej elementami grozy i gorzkimi refleksjami, gdzie głównym świadkiem rozgrywających się wydarzeń jest słońce. W kalejdoskopie wieków opisanych na kartach księgi spotkamy starożytnych genetyków pochodzących z innego wymiaru, dziwne zjawiska nękające dziedziców Cesarstwa Rzymskiego – Longobardów, złowrogie wiedźmy szykujące pułapki na zagubionych bizantyjskich podróżników, piastowskie upiory, odcięte od cywilizacji łacińskiej ludy w Andach zatopione w pogaństwie i koszmarne wspomnienia polskich legionistów na wyspie San Domingo. Przedstawieni bohaterowie muszą walczyć ze złem w czystej postaci, bronić się przed sowieckim systemem kontroli umysłów, bezskutecznie tropią kryptydy, a nawet ocierają się o zjawiska przypominające biblijne plagi egipskie. Nowele przenoszą nas również w przyszłość, do czasów objętych całkowitą komputeryzacją, do momentu kiedy wygaśnie słońce i nastaną trzy dni ciemności. Zaprezentowane szkice są kontynuacją tomu III pt. „Od Atlantydy po Bałtyk”.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7564-664-1
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Saga

Im głębiej zapuszczali się w czeluść bezkresów leśnych, tym bardziej uświadamiali sobie przepaść dzielącą Cesarstwo Bizantyjskie od królestw, jakie powstały na gruzach bliźniaczego imperium obejmującego niegdyś zachodnie krainy Europy. Co prawda Longobardowie i Ostrogoci odeszli w zapomnienie, podobnie jak państwo Awarów, ale nie mogło to w żaden sposób wyrównać straty, jaka wynikła z upadku dawnej kultury i administracji. Płomień oświecający antyczny świat zgasł w tych stronach, pogrążając starożytne dziedzictwo w odmętach ciemności. Widziane u barbarzyńców symbole rzymskiej potęgi wzbudzały w Bizantyjczykach melancholię za okresem, który z perspektywy kilku wieków jawił się im jako czas obfitości i postępu.

Trudy podróży, odmienność obyczajów i języka, a także coraz niższy poziom cywilizacyjny widoczny i towarzyszący im od opuszczenia granic państwa rządzonego przez Nicefora I, nie mówiąc o ciągłej obawie o własne bezpieczeństwo, sprawiły, że podróżnicy stali się małomówni. Także pora na podróż była niestosowna. Jesień była wyjątkowo brzydka i wilgotna, a każdy kolejny dzień potęgował porywiste, zimne podmuchy wiatru. Minęli wiele opuszczonych miast zamienionych w ruiny.

Trzech Greków i bułgarski przewodnik kierowali się w stronę Padwy do księcia, który miał zamiar wydać swą córkę za człowieka pochodzącego ze starożytnego rodu. Traf chciał, że upatrzył sobie młodzieńca w Konstantynopolu. Przedstawiciele rodzin porozumieli się bezzwłocznie, nie pytając o zdanie przyszłej panny młodej ani młodego Greka. Podróżni pędzili na łeb na szyję, choć jednemu z nich nie paliło się wcale do ślubu.

Dzień wcześniej doszło do utarczki z wygłodniałą sforą wilków, które próbowały oddzielić jednego konia od grupy. Podczas spontanicznej ucieczki trzech Bizantyjczyków i ich przewodnik zapędziło się w nieznane, zboczyło ze szlaku, tracąc kontakt z eskortą przysłaną przez księcia. Jadąc przez niemający końca las od kilku już dni nie napotkali żywego ducha. Jedynie ślady wilków i niedźwiedzi towarzyszyły im w tej samotnej wędrówce. Na domiar złego w nocy spadł pierwszy śnieg, który stopniał nad ranem, pozostawiając rozległe błotniste jeziora.

Nikłą nadzieję stanowiło dla nich słońce. Na listopadowym niebie okrytym zasłoną z chmur było coraz więcej prześwitów, powietrze stało się rześkie, a mgła zbudzona o brzasku zaczynała rzednąć.

– Dobry Boże, gdzie my jesteśmy? – wycedził przez zęby młody Grek o imieniu Hektor. Jego skarga doszła do uszu jadącego przy nim opiekuna, który uśmiechnął się dość nienaturalnie. Zwano go Borys.

– O to samo chciałem zapytać, bo mnie się zdaje, żeśmy zabłądzili, i to na dobre – odrzekł i zaśmiał się przeciągle.

Czerwony nos Bizantyjczyka, wąskie i czerwone usta kontrastujące z długą brodą wraz z małymi oczami czyniły z tego człowieka groteskową w istocie postać. Nadmierna tusza ukryta w dwumetrowym wzroście dodawała mu pewności, a chropowaty głos pasował bardzo do roli dowódcy. Niepielęgnowana broda przypominała teraz rybacką sieć porzuconą na stertę odpadów. Potrafił mówić sprzeczności i śmiać się w najmniej spodziewanym momencie, oszukiwać w grze w szachy, a jego zjawienie się przynosiło zapowiedź nadziei na dobrą zabawę. Podchodził pod pięćdziesiątkę i trzymał się, jak na powierzone mu obowiązki, bardzo dobrze.

Spojrzał na niebo i zwrócił się do jadącego obok młodzieńca:

– Na szczęście mamy sprzymierzeńca, Hektorze.

I wskazał palcem na snopy światła padające po lewej stronie.

Młody Grek z obojętnością spojrzał we wskazanym kierunku, lecz pomimo kilku prześwitów, przez które słoneczne promienie spadały smugami na zaciemniony las, nie zauważył nic szczególnego.

– Słońce! – Borys krzyknął na wiwat, a jadący za nimi Bułgar, próbując przekrzyczeć stukot wydawany przez końskie kopyta, wtrącił uwagę:

– Obawiam się, że w tej krainie nie należy pokładać w nim nadziei.

Czwarty z jeźdźców, stary i poczciwy Elizeusz, nie miał szansy na dosłyszenie tego, o czym mówili. Nie miał nawet możliwości włączyć się do rozmowy, bowiem kilkanaście lat temu został pojmany przez Turków. W niewoli stracił język, ale zachował życie, gdy oddział dowodzony przez ojca Hektora odbił z rąk niewiernych grupę jeńców. Od tamtej pory nie opuszczał ani na krok rodziny swego dobrodzieja, służąc jej z niezwykłą wiernością i upatrując w osobie Hektora człowieka godnego tronu.

W pewnym momencie na przemykającą grupę wędrowców natarł tak silny wiatr, że konie same wybrały kierunek galopu. Zaczęli przedzierać się przez pole, by zejść niespodziewanie na dno głębokiego parowu, skąd prowadziła droga na dziki i ponury gościniec.

Cicha i mroźna przestrzeń porwała ich, uwiodła swoją ponętną tajemniczością, wlewając w serca przemożną chęć poddania się temu potężnemu prądowi i ujrzenia miejsc, jakich człowiek jeszcze nie widział. Dziewicze krajobrazy wydawały się uśpione pierwszym oddechem zimy, a skromna biel młodego śniegu przypominała miejscami puszysty dywan z bielutkich piór. Błotne kałuże i leżące liście zacierały wspomnienia letniego słońca. Świadomość, że zeszli ze szlaku tylko nieznacznie, drażniła zmysły, bowiem las w ogłuszającej cichości nakazywał uznać potęgę natury.

Hektor jako jedyny nie martwił się o odnalezienie drogi. Było mu to obojętne. Wciąż nosił żałobę po zmarłej przed rokiem narzeczonej, a myśl o bezcelowości życia nie opuszczała go niczym cień. Jego Eleonora odeszła do otchłani, a wraz z nią wszystkie wschody słońca. Nie dbał o to, co stanie się z nim, czy dojedzie do Padwy. Żarty Borysa, z którym był spokrewniony, nie śmieszyły go, zawsze natomiast drażniły. Toteż cieszył się w duchu, że mimo trudów podróży nie musi ich słuchać.

Para wydobywająca się z końskich pysków świadczyła o skrajnym wyczerpaniu tych dzielnych zwierząt i o mrozie.

Kiedy wjechali w obszar nienaturalnie wygiętych drzew, Hektor jakby ocknął się z melancholii i zaczął uważnie przyglądać się mijanym krajobrazom. W tym, co zobaczyli, dojrzeli zamiar, celowość…

W większości drzewa pozbawione były nie tylko liści, ale i kory. Co jakiś czas dostrzegali na nagich gałęziach niezrozumiałe nacięcia, stanowiące z pewnością znaki ostrzegawcze. I wszyscy łącznie ze starym Elizeuszem zobaczyli zawieszoną na jednej z gałęzi czaszkę niedźwiedzia.

Bułgar zakreślił ręką znak krzyża i nim splunął na ziemię, powiedział:

– Pogański znak.

Inni zrobili to samo i czym prędzej popędzili konie.

Gościniec powoli skręcał i opadał łagodnym łukiem ku dolinie zakrytej przez mgłę. Głucha cisza, zbezczeszczona odgłosem końskich kopyt, odbijała się echem po umysłach przybyszów z południa, siejąc niepokój.

Słońce pochyliło się bardzo w swojej wędrówce przez niebiosa, gdy jadący na szpicy Bułgar krzyknął, że widzi nad lasem dym. Za chwilę ujrzeli cienką kreskę wznoszącą się ponad wierzchołkami drzew. Za kilkadziesiąt metrów zaczął wyłaniać się budynek pochodzący z czasów rzymskich. Otoczony drzewami, był teraz jedynym śladem ludzkiej obecności, podobnie jak gęsty dym umykający przez komin. Elizeusz zdjął z głowy kaptur i z lękiem zaczął przyglądać się drzewom, które wyrastały z ponurego domostwa. Pierwszy raz widział coś takiego.

Willa została przebudowana dawno temu. Dobudowano dwa piętra, nałożono nowy, spadzisty dach, a okna na parterze zamurowano jeszcze w czasach barbarzyńcy Attyli. Okna na wyższych piętrach okratowano. Stojący obok budynek gospodarczy zawalił się doszczętnie kilka wieków temu, a z jego wnętrza wyrastało drzewo otaczające gałęziami przydrożny zajazd. Konary były grube i nienaturalnie poskręcane, a obdarta kora przypominała barwą kość słoniową. Przy pełni księżyca gałęzie nachodzące wschodnią ścianę musiały rzucać upiorny cień i budzić niepokój nawet u najodważniejszych.

Borys zsiadł z konia i ignorując sprzeciw starca, wyrażony kiwaniem głową, podszedł do drzwi. Dopiero stąpając na ziemi zdał sobie sprawę, jak bardzo był znużony. Uniósł zardzewiałą kołatkę i uderzył nią kilkakrotnie w metalowe obicie. Dźwięk drażniący uszy zostawił ślad w postaci niemiłego wrażenia. Nikt jednak nie dawał znaku życia z wnętrza. Chcąc przeciąć złowrogą ciszę, bizantyjski rycerz zwrócił się do pozostałych:

– Może Andronik z Diogenesem i resztą ludzi z naszego oddziału już tam są?

Elizeusz zaprzeczył ruchem głowy, a przewodnik na próżno szukał w pamięci drogi do tego zajazdu, który zaczął wydawać mu się znajomy. Coś jakby mgliste wspomnienie zapomnianej legendy szarpnęło jego umysłem, skierowało wzrok w przeszłość ogarniętą mrokiem.

Do zachodu słońca pozostawały niespełna dwie godziny, mróz stawał się coraz silniejszy, a przed czterema podróżnikami stanęło widmo dalszej podróży. Musieli dokonać wyboru.

Hektor poprawił sobie chustę wokół szyi i poklepując konia, rzekł jakby do siebie:

– Do zapadnięcia zmroku mamy półtorej godziny. Jeżeli wyruszymy natychmiast…

– Ale beze mnie. Ja już nie dam rady – przerwał mu rozzłoszczony Borys. Chęć dostania się do środka za wszelką cenę, do zdobycia ciepłego miejsca opanowała jego umysł. Nic nie mogło go odwieść od tego zamiaru. Już chciał podnieść kołatkę, gdy niespodziewanie wychyliła się z otwartego okna głowa staruchy.

Nie wzbudzała niczego więcej oprócz wstrętu. Przeorana bruzdami twarz, krzywy, krostowaty nos i biała jak śnieg cera budziły wątpliwości, czy była to żywa kobieta, czy też odziany w rozsypujące się ciało szkielet. Długie, siwe włosy opadały w nieładzie. Blizny na policzkach oszpecały oblicze, wzbudzając odrazę. Lecz najbardziej odrażające były oczy patrzącej na nich kobiety. Rozwodnione, płonące nieokreślonym blaskiem, jakby fosforem, przenikały ich umysł, stawały w sprzeciwie do łagodnego błękitu nieba, zdradzając nienasyconą lubieżność. Otworzyła usta, ukazując kilka zębów i czarny język, ale żaden dźwięk z nich nie wyszedł. Dopiero po chwili spytała, z trudem ukrywając wrogość:

– Czego? Coście za jedni?

Bułgar wyjaśnił, kim byli, a kobieta pokiwała melancholijnie głową, jakby rozumiejąc sytuację, w której się znaleźli. Zza jej postaci dochodził dźwięk niespotykanej muzyki, zapomniana melodia przypominająca odgłos wód wodospadu, budząca tęsknotę. Jednak nadzieja na ciepłą strawę prysła, gdy stara powiedziała zachrypniętym głosem:

– Córka ma komplet. Nie mamy wolnych kwater. Musicie odjechać.

– Możemy spać przy palenisku – rzekł Borys, odkrywając służalczość własnej natury. Straszydło złośliwie spytało:

– A w chlewie ze świniakami?

Zimno wymusiło na nim odpowiedź:

– Też.

– A z nieboszczykami? – stara zaśmiała się nienaturalnie silnie, głośno. Było to dziwne w porównaniu z jej wątłą sylwetką. Śmiech odbijał się po okolicy jak echo w górach, przywodził na myśl ryk prehistorycznej bestii, która zastawiwszy pułapkę na roślinożercę, upaja się jego strachem.

I zanim zdążyli cokolwiek powiedzieć, zamknęła okiennicę raz na zawsze.

Dopiero po chwili zdali sobie sprawę, w jakiej sytuacji się znaleźli. Zimne podmuchy działały na nich przygnębiająco, wysysały żywotne siły, poruszały resztkami liści rosnących na gałęziach wzbudzając tęsknotę za ciepłem południowego słońca. Przez następne kilkanaście minut podróżni bezskutecznie usiłowali nawiązać ponowny kontakt ze starą kobietą. Wymarzli na kość.

Wtedy Borys sięgnął po topór, a Bułgar podszedł do drzwi, położył na nich dłoń i odwróciwszy twarz do towarzyszy, rzekł:

– Dębowe. Kute… Ciężko będzie rąbać.

Zaraz zrobił miejsce Borysowi, który wzniósł topór do góry. Wtedy odsunęła się zasuwa w drzwiach i najbliżej stojący dostrzegł parę cudnych, niezwykle pięknych oczu. Usłyszał pytanie.

– Jest was tylko czterech?

Promienie słońca padały akurat na długi prostokąt, za którym skrywała się kobieca postać.

– Jak widzisz – cierpliwość uzbrojonego Greka była wyczerpana prawie w całości, ale powstrzymał się od zadania ciosu. Bułgar natomiast wyręczył marznących i powiedział:

– Wejdziemy nawet bez zaproszenia, ale jak cię wtedy dopadniemy, będziesz darła się tak, że w Sofii usłyszą. Otwieraj po dobroci.

Kobieta zamknęła na moment powieki i zaraz je otworzyła.

– Mamy miejsce jedynie w stajni albo przy palenisku.

– Otwieraj! – krzyknął groźnie Borys.

Przez moment ważyła jego słowa.

– A krzywdy nam nie zrobicie?

Po wymuszonej przysiędze na Mękę Chrystusa zgrzytnęły zasuwy i drzwi zostały otwarte. Borys wszedł do środka jako pierwszy i chwytając kobietę za włosy, zaczął iść z nią ku palenisku.

– Czemuś nie chciała nas wpuścić? Boisz się nas?

Buta na twarzy kobiety i obojętność widoczna w pięknych, błękitnych oczach podważyły ten zarzut w całości. Sala wypełniona była podróżnymi lub tutejszymi. Panował hałas, zaduch, na każdym stole paliły się świece. W obszernej izbie znajdowało się mnóstwo osób i nigdzie nie było wolnego miejsca. Smród, zapach zgnilizny i przepoconych ubrań zmieszane z dymem wtargnęły w ich nozdrza. Kobieta powiedziała z utajonym wyrzutem:

– Myśmy myślały, że wy bandyci leśni. Wchodzicie tu dobrowolnie…

Ale nikt nie zwrócił na nią uwagi. W końcu zaprowadzono ich do wolnego stołu, jedynego, jak się wydawało. Bułgar z chłopakiem zaprowadził konie na tyły zajazdu i zaraz wrócił do Greków. Postawione wino i ciepłe, dopiero co odkrojone kęsy z okręcanego wciąż na rożnie świniaka dodały im impulsu życia. Borys i stary opiekun Hektora rzucili się do gry w szachy, która była pasją tych dwóch Greków. Bułgar natomiast ułożył się wygodnie na ławie przy ścianie i pomimo hałasu zasnął.

Hektor przypatrywał się wnętrzu. Potężne marmurowe kolumny stały niewzruszenie od lat, a wzmocnione przez obciosane belki sklepienie dachu zdradzało pomysłowość architekta, który przebudował dom. Młody Grek odgadł, że widziane kolumny stanowiły przed setkami lat elewację sąsiadującą z ogrodem. Czas w tym miejscu jakby się zatrzymał. Na jednej ze ścian zachowały się rysy mozaiki, lecz ku niezadowoleniu Hektora, obraz jako kompozycja nie dał się odczytać. Blisko kominka zawieszony był sczerniały i zardzewiały pancerz rzymskiego piechura. Hełm ozdabiał wnękę po dawnym ołtarzu bóstw opiekuńczych. Ukryty w cieniu, przypominał głowę oderwaną od reszty ciała albo twarz Meduzy, owej mitycznej kobiety, której spojrzenie obracało ludzi w kamień. Po impluvium nie było śladu. Niektóre przedmioty zawieszone na ścianach – naszyjniki pochodzące z czterech stron świata, miecze, talerze z brązu, zwierciadła pozbawione odbić, czy elementy ubrań – były bardzo stare, a ich kolory dawno wyblakłe. Wszystko to wyglądało jak wystawa pogubionych albo ocalonych przed unicestwieniem rzeczy. Hektor nie mógł pozbyć się wrażenia, że widzi trofea zdobyte na podróżnych, którzy nocowali w tym zajeździe. Ze wszystkich tych przedmiotów, dotkniętych palcem czasu i zakurzonych, szczególnie jeden zwrócił jego uwagę. Patera zawieszona na jednej z kolumn miała niezwykłą wyrazistość. Wykonana ze złota, zdobiona rytym ornamentem, przedstawiała twarz kobiety. Pod nią paliła się świeca nadając temu tworowi rąk ludzkich mistyczną wartość, godną jedynie boskich dłoni.

Kiedy rysy kobiety zaczęły przypominać mu pochowaną przed rokiem Eleonorę, poczuł się nieswojo i szybko odwrócił wzrok. Odwracając się, uderzył idącą gospodynię, która pod wpływem zderzenia upuściła pusty kubek. W tym samym niemal momencie schylili się ku leżącemu przedmiotowi. Odpięta na dekolcie koszula ukazała nagą pierś kobiety. Rzuciła mu lubieżny uśmiech, pełen wyuzdania i dzikiej, nieograniczonej niczym zmysłowości. Niebieskie oczy wzbudzały tęsknotę za morzem wolności, łagodziły na swój sposób, czarowały głębią swojego jestestwa i jednocześnie gnębiły, wysysały opór woli patrzącego nań człowieka. Czarne, gęste brwi podkreślały jej twarz, zasłoniętą w połowie siwymi włosami. Zdradzała pewne podobieństwo do staruchy widzianej w oknie, ale w przeciwieństwie do niej nie miała żadnych blizn na twarzy. Miała zawieszony na szyi medalion w kształcie słońca, całkowicie czarny i niespotykany raczej u wieśniaczek. Oblicze jej było bardzo piękne.

Hektor dotknął palcami swój medalion. Był bardzo podobny, lecz w przeciwieństwie do tamtego nie nosił śladów zniszczenia czasem. Świecił blaskiem słońca.

– Sprzedaj – rzekła i dotknęła złotego okręgu.

Zaprzeczył ruchem głowy. Wtedy poruszyła wargami:

– Sam mi go oddasz.

I jakby na złość, dodała:

– Tamta brzydka, ja najpiękniejsza – rzekła z niezwykłą surowością, przemieszaną z zalotnością zakochanej dziewczyny.

Grek jednak pozostał nieczuły na ten wyraz sądu skażonego pychą. Odwrócił się z niesmakiem, bowiem gdzieś we wnętrzu umysłu pojawiła się myśl, że nieznajoma mówi o jego zmarłej niedoszłej małżonce. Odraza, jaką poczuł do tego miejsca, wzbudziła w jego sercu gniew. Stanął przed kolumną, położył ręce na biodrach i zaczął uważniej przypatrywać się rysom wygrawerowanym na złotej paterze, słysząc głosy za swoimi plecami. Ogarnęła go złość, uczucie nienawiści.

Gospodyni tymczasem podeszła do jednej ze ścian i wyjęła z wnęki napełniony dzban z winem, który następnie postawiła na stole dla nowych gości. Oczom gości zdało się, że zaszła zmiana w jej wyglądzie.

Bułgar zbudzony przez szarawą mysz uciekającą przed czarnym kotem sięgnął po dzban, nie dbając o zachowanie grzeczności. Elizeusz przysnął znużony podróżą i grą w szachy. Borys natomiast zaczął wypytywać o drogę do miasta.

– Do Padwy daleko?

– Aż tak daleko jedziecie? – odpowiedziała mu pytaniem i czekając na odpowiedź, zaczęła przecierać szmatą blat dębowego stołu, przypatrując się uważnie figurom rozłożonym na szachownicy.

– Ano, tak wypadło – rzekł bizantyjski rycerz i wlepił w nią głodny wzrok. Wtedy dopiero odpowiedziała na zadane wcześniej pytanie:

– Nie więcej jak trzy godziny kłusem, półtorej galopem. Może krócej, jak ktoś zna skróty.

– Zgubiliśmy drogę.

– Zdarza się, szczególnie obcym – powiedziała, uśmiechając się chytrze.

Borys westchnął, wspominając trudy podróży.

– Bo my jutro mamy się zjawić na dziedzińcu miasta u księcia. Dobrze, że mieliśmy jeden dzień z zapasie. Zostaniemy tutaj na noc, starucho, w twoim pałacu. Potem odjedziemy.

Oczy kobiety zapłonęły, a usta wymówiły dziwne zdanie:

– Stąd się nie odjeżdża. W chlewie jest miejsce na nocleg.

Bułgar uderzył pięścią w stół, w lewej dłoni ukazał sztylet i odciął się grubiańskim zwrotem wypowiedzianym w swej ojczystej mowie. Reszta wypowiedzi brzmiała.

– Ja tam będę spał w pościeli… Z tobą!

Aby nie wzbudzać niepotrzebnej wrogości, Bizantyjczyk zapytał o pozostałych towarzyszy drogi do nadmorskiego miasta.

– A oddział kilkunastu jeźdźców nie zawitał tutaj wczoraj?

Gospodyni zaprzeczyła ruchem głowy.

Wtedy wyciągnęła rękę, wskazała palcem na figury szachowe i spytała, które należą do Borysa i czyj jest ruch.

– Białe. Teraz ruch należy do starego, ale zmogły go trudy wędrówki przez wasze ziemie. Więc czekam… Od siedmiu lat nie przegrałem ani razu.

Duma wypisana na jego twarzy dodała mu śmieszności.

– Mogę? – stojąca przy nim kobieta wyraziła chęć gry. Kiwnął głową, lecz zanim do końca zrozumiał znaczenie swojego gestu, usłyszał.

– Szach mat.

Figura królowej biła wieżę Borysa i szachowała jednocześnie króla tkwiącego na pozycji bez wyjścia. Śmiech, jaki wyszedł z ust gospodyni, kłuł dumę Greków boleśnie, był w pewnym sensie wyzywający i cyniczny. Odkrywał ponadto różnicę dzielącą gościa znad Bosforu i prostą wieśniaczkę z zapomnianego zajazdu. Nawet Hektor wpatrujący się w cienie na ścianach i błądzący myślami daleko poza horyzontem spojrzał w stronę kominka. Patrząc z boku na wieśniaczkę, przyrównywał ją do mitycznej Kirke, czerpiącą radość i zadowolenie ze smutku innych. Dla zwykłej solidarności z kuzynem zrobił kilka kroków w stronę swoich towarzyszy, lecz zaraz znieruchomiał jak wryty w ziemię palik. Wybuch wściekłości przeraził go.

Bizantyjczyk stracił cierpliwość. Chwycił kobietę za rękę i niedźwiedzim ruchem usadowił ją na kolanach. Z trudną do ukrycia agresją szarpnął ją ze siwe włosy i spytał:

– Same tu mieszkacie? Ty i ta stara…

– Mieszkam sama – odpowiedź pozbawiona była tego, co można by nazwać strachem. Rzuciła mu zimne spojrzenie. Jednak wyjaśnienie zdenerwowało rycerza.

– Gadaj, bo jak ci włożę nóż między zęby, to zaraz nabierze cię ochota do mówienia, nie do spierania. Kto cię nauczył grać?

Trzymana jakby w potrzasku usiłowała wyrwać się z objęć mężczyzny, ale to tylko obudziło w nim chęć poniżenia jej bardziej. Zaczął ściągać z niej ubranie. Spódnicę niemal zerwał, podobnie jak bezrękawnik obszyty od wewnątrz baranim futrem. Koszulę rozdarł w kilku miejscach, lecz pomimo chęci nie mógł zdjąć z niej ostatniej przeszkody zakrywającej nagość. Błądząc jednak dłońmi po ciele kobiety i widząc niemal całą pierś, rozbudził w sobie żądzę ciała. Wtedy i ona zmieniła nagle swoją postawę. Włożył jej rękę pod rozdartą koszulę wywołując śmiech u swej ofiary. Oddał się temu cały, a trzymana kobieta przestała się bronić. Wulgarny i lubieżny uśmiech upodobnił ich do siebie, a rozkosz zadowolenia, wynikająca z bliskości fizycznej, w wyraźny sposób przemieniła jej twarz. Była w tym dzikość, wyrafinowanie, trudne do opisania emocje. Niby usiłowała się wyrwać z jego uścisków, niby wzbraniała się przed poufałością, ale tak naprawdę były to tylko pozory. Odmłodniała w niezwykły sposób.

– A jak ci na imię? – spytał Borys, ale pytanie pozostało bez odpowiedzi. Zamiast wyjaśnienia, chwyciła go za brodę, a nagie kolano oparło się o jego szyję. Syknęła głosem niepasującym do niej:

– Jesteście spragnieni kobiet?

– Tylko takich jak ty – odpowiedział podniecony przewodnik i wlepił w nią wzrok, jakby była upragnionym bóstwem. Borys natomiast dotykał jej wszędzie, gdzie tylko się dało. Na próżno usiłował nachylić jej głowę, by sięgnąć do ust, nad wyraz krwistych i soczystych. Ona natomiast wskazała na stojącego pośrodku izby Greka.

– A tamten inny? Odmieniec?

Borys pierwszy pospieszył z wyjaśnieniem:

– Narzeczoną pochował przed rokiem. Wciąż o niej myśli, uparte ma serce…

Twarz kobiety zamarła na moment, zastygła, a przeciągłe spojrzenie obudziło w Hektorze wspomnienie utraconego szczęścia w osobie Eleonory. Inna, niespotykana tożsamość przemieniła starą wieśniaczkę w kogoś zupełnie innego. Błysk w oczach kobiety uświadomił ubranemu na czarno człowiekowi, że jest on kimś wartościowym. Dziwna przemiana widoczna na twarzy gospodyni odkrywała przed podróżnym wrota do krainy dociekań. Nagle wyrwała się z rąk Borysa z łatwością ryby trzymanej przez rybaka w wodzie i podeszła do Hektora. Okaleczony na twarzy chłopiec usługujący dotychczas gościom, przypominający kota i poruszający się kocimi ruchami, nachylił się do nóg podpitego Greka i założył mu na nogę potrzask połączony łańcuchem. Nim wszyscy połapali się w tym, co zaszło, chłopiec bez jednego oka otworzył drzwi i wybiegł na zewnątrz. Wiatr wtargnął ze zdwojoną siłą do izby, przynosząc wraz z zimnem kilkanaście zwiędłych liści. Czyjaś ręka zamknęła silnym pchnięciem wrota, a Bułgar wyjął z pochwy sztylet, pytając oczami, co to wszystko ma znaczyć.

Kobieta odwróciła lekko głowę i zimnym głosem oznajmiła:

– Nie lubi, gdy obcy mnie dotykają…

Zaraz zaczęła odgarniać siwe włosy i układać je z tyłu głowy. Nie wiadomo skąd wyjęła złotą igłę i włożyła ją we włosy. Następnie podeszła do młodego Greka i kładąc mu rękę na policzku, spytała:

– Była piękniejsza ode mnie?

– Też porównanie. Nie ma o czym mówić – rzekł podróżny, lecz nim zamarło w jego ustach ostatnie słowo, kobieta zdjęła niespodziewanie sukienkę i stanęła przed nim naga.

Nie przypominała już pochylonej staruchy, mającej zmarszczone ciało, śmierdzącej i przepoconej, lecz dopiero co powołaną do życia boginię. Jej skóra była gładka, piersi obfite i kształtne, nogi zaś i brzuch zachowywały doskonałość proporcji. Przypominała owoc na chwilę przed osiągnięciem kresu dojrzałości. Drażniła oczy, kusiła, by skosztować jej smaku. Pragnął wyrazić swój podziw i zachwyt dla piękna, jakie składało się na jej osobę, ale że nie znał jeszcze pożycia łączącego kobietę i mężczyznę, opuścił wzrok i zamknął oczy. Czysta dusza wzbraniała się od patrzenia na nagą kobietę.

Wtedy kobieta uklękła przed nim i rzekła:

– A wiesz co… ty weź moją córkę za małżonkę. Ona też ze starego i zapomnianego rodu. Będziemy ci obie służyć we wszystkim jak niewolnice, ale zostań z nami. Dobrowolnie i nieprzymuszony. Zostań… a nie poskąpimy ci rozkoszy. Ale warunek jeden. Z własnej woli.

Objęła go za kolana i zaczęła usilnie prosić, by nie odrzucał jej córki. Wykonała ręką jakiś tajemniczy znak. Coś przeniknęło jego duszę, jakby urok, fascynacja, nieuporządkowane pragnienia. Zaczęli rozmawiać.

– Panie. Tyś inny niż pozostali. Przeto izba na górze, miękkie łoże i specjalna strawa dla ciebie gotowe. Rządź tym domem.

– Zostanę z mymi przyjaciółmi, choćby przyszło mi spać pod gołym niebem.

– Proszę, nie krępuj się niczym, drogi gościu. Przecież my cię kochamy od pierwszego spojrzenia.

– Kobiety nie potrafią kochać…

– A boginie ?

– Zwłaszcza one.

– A ja?

Spojrzeli sobie w oczy.

Było w tym tak wyraziste i trudne do zaakceptowania pragnienie, że przyprawiło go o dreszcz. Nie widział, co powiedzieć. Bez słowa wyjaśnień odstąpił od błagalnicy i spojrzał na złotą paterę. Rysy przypominające Eleonorę nie były już tak wyraziste, jak widziane po raz pierwszy.

Jego kuzyn tymczasem ryknął ze wściekłości i szaleńczej pasji ponownego ściskania gospodyni. Wstał, lecz zrobił jedynie dwa kroki. Wyjął miecz i grożąc, nakazał natychmiast się uwolnić. Lecz groźby nie pomogły. Wówczas zaczął prosić i skamleć jak pies, by do niego podeszła.

Wzruszyła ramionami i zakrywając lewą ręką łono, a prawą pierś, podeszła na bezpieczną odległość od stojących gości i rzekła:

– W szkatułce jest klucz do potrzasku. Ale ostrożnie z nim. Ostatni raz przekręcano mechanizm zamka około pięćdziesiąt lat temu. Teraz idziemy przygotować pokoje na noc. Córka zaraz przyjdzie.

Bułgar odprowadził ją wzrokiem, a rycerz oniemiał, widząc doskonałe pośladki znikające w ciemności.

– No, brachu. Coś mi się zdaje, że ja będę pierwszy w wyścigu do łoża, he, he…

Żart nie przypadł do gustu Borysowi. Ryknął, aby przyniesiono mu klucz. Elizeusz obudził się pod wpływem tego wzburzenia i podnosząc do góry brwi, nie mógł nadziwić się łatwości, z jaką olbrzymi Grek dał się przykuć do stołu. Dopiero Hektor uspokoił nieco wzburzonego kuzyna, podając mu klucz wyjęty wcześniej ze szkatuły.

Był cały pokryty rdzą, lekki i jakby pusty, co w oczywisty sposób pozostawało w sprzeczności z wymiarami. Grube ręce więźnia chwyciły miedziany przedmiot. Ze zwierzęcą zawziętością przekręcił włożony do zamka klucz. Usłyszeli zgrzyt.

Jakież było ich zdumienie, gdy klucz dosłownie rozsypał się w ręku uwięzionego. Muzyka umilkła, a izba stała się jakby obszerniejsza. Gości ubyło. Przykuty łańcuchem człowiek zaczął się pocić. Chwycił za miecz i włożył ostrze w zamek. Naparł z całych sił, koncentrując się na podważeniu mechanizmu, lecz jedynym efektem, jaki osiągnął – Hektor pomógł mu naciskać miecz do ziemi – było to, że damasceńska stal wyszczerbiła się w kilku miejscach. Pogrążeni przy uwalnianiu towarzysza nie zauważyli, że podeszła do nich młoda dziewczyna, będąca odbiciem gospodyni.

Młodsza o co najmniej piętnaście lat, miała te same błękitne oczy, co jej matka, tę samą wyrazistość i zachwycającą urodę. Czarne, długie włosy opadały spokojnymi falami na ramiona, a szyję okręcał taki sam jak u wieśniaczki medalion ozdobiony czarnym słońcem. Kształty piersi przebijały się przez białą sukienkę, podobnie jak biodra okręcone celtyckim pasem. Z jej spojrzeń biła niespotykana melancholia, zgoda na to, co wyznacza los, smutek o nieznanej głębi. Długie usta wyrażały siłę, przeszywały jak ostry miecz. Kusiły jednocześnie i wzbudzały ślepą fascynację przeznaczoną dla bytów wyższych, spragnionych czci istot ludzkich.

Zadała im dziwne pytanie.

– Chyba nie macie dość?

Bułgar, onieśmielony jej urodą, wyczuwając w niej coś innego i łagodniejszego niż w matce, porzucił myśl o wyładowaniu na niej złości i uniżonym, pokornym głosem spytał o zapasowy klucz. Dziewczyna zaprzeczyła, ale zaraz wyjaśniła:

– Kilkaset metrów stąd jest wioska. Drugi dom po lewej stronie należy do kowala Batosa. On na pewno coś zaradzi, jak weźmie i przyniesie młot. Ale ja po niego nie pójdę. To wyjątkowy warchoł i gbur. Podobnie jak on – wskazała ręką na Bizantyjczyka.

Druga część jej wypowiedzi przeraziła Hektora, który położył rękę na sercu w obawie przed utratą uczuć.

– Mam siniaki na całym ciele po tych jego niedźwiedzich uściskach.

Zagadkowość oświadczenia była sprzeczna ze wszystkim, czego byli świadkami. Z przeciągłym westchnieniem przetarła szmatą stół i już bardziej do siebie szepnęła:

– A jednooki zawsze to robi obcym. Nigdy nie ma dość psot, pieszczoch jeden… Taki jest o mnie zazdrosny. Już on was urządzi.

W tym momencie jeden z gości przeszedł tuż koło nich, odwracając śmiechem – na poły złośliwym, na poły dobrodusznym – ich uwagę. Ubrany w rzymski krój przemknął jak zjawa objawiona w godzinie próby. Borys nalał sobie wina, prosząc Bułgara o przysługę, by przyprowadził mu nie tyle kowala, co młot.

– Ale jak wrócę, pierwszy pójdę do jej matki – rzekł przewodnik, otwierając drzwi. Okryty cieniem krajobraz, coraz bardziej widoczny wieczór mówiły posłannikowi, że słońce skryło się za wierzchołkami drzew.

Elizeusz poklepał go po ramieniu, co miało znaczyć, aby wrócił czym prędzej i nie tracił ducha. Ostatnie słowa, jakie usłyszeli, brzmiały:

– Piekielnie zimno.

Dziewczyna tymczasem wzięła w rękę kaftan porzucony przez matkę i trzymając w drżącej dłoni czerwoną różę, wyszła za Bułgarem. Coś podkusiło Hektora, by wyjść za nią pomimo sprzeciwu dwóch pozostałych Greków.

Hektor jednak zignorował ich prośbę i zaraz wyszedł z karczmy.

Szła szybko w przeciwną stronę niż Bułgar.

W czarnym płaszczu ozdobionym dziwnym znakiem wtapiała się w tło, znikała z oczu w pozbawionej liści gęstwinie i pędziła za czymś tajemniczym, ciągnąc za sobą tęsknotę za perwersją i subtelnością matki. Grek nie zdawał sobie sprawy z zapadających ciemności, z drogi, jaką przeszedł, i z miejsca, do którego doszedł. Zamyślony nie spostrzegł, że nieznajoma znikła mu z oczu i że leśna ścieżka doprowadziła go do wysypiska kamieni. Przystanął i z uwagą przyjrzał się przestrzeni.

Głazy obrośnięte koloniami mchu ukrywały tajemnice przeszłości, a rozlewająca się na wszystkie strony cisza przytłaczała swym wymiarem. Poprzewracane kolumny otoczone grubymi, zmienionymi w drewno gałęziami świadczyły o dawnej obecności ludzi. Odrzucił myśl, że był tu niegdyś kamieniołom. Wszedł na schody nieznanej, zrównanej do fundamentów budowli i zaraz ujrzał posąg kobiety pochodzący ze starożytności. Zachowany w doskonałym stanie, oczyszczony z dotyku przyrody straszył bielą marmuru. Żadnego z elementów nie brakowało. Oszczędzony przez wichry dziejów mógł przedstawiać którąś z bogiń greckiego panteonu. Surowe oblicze nie miało litości, oczy bez źrenic patrzyły w niepojęty punkt, wzbudzając strach przed gniewem bezdusznej istoty spragnionej ślepego posłuszeństwa i czci. Patrząc na zastygłą w marmurze twarz, zaczął uświadamiać sobie podobieństwo rysów do córki gospodyni. Już miał odwrócić się i iść w stronę zajazdu, gdy ujrzał wychodzącego zza kolumny kota. Poznał go. Oszpecone stworzenie z raną w okolicy oka nie bało się podejść na bliską odległość do człowieka i jakby gardząc jego obecnością, usiadło przy figurze i zaczęło przypatrywać się kobiecej twarzy.

Bizantyjczyk poczuł nagle, że ktoś położył mu rękę na ramieniu. Chwila niepewności napełniła go strachem i obawą o los. Odwrócił się i zaraz ujrzał stojącą obok niego córkę wieśniaczki. Ogarnięty podziwem dla jej urody nie odważył się zrobić wyrzutu. Rzucił pytanie bez jasnej treści:

– Twoja matka mówiła o…

– Moja matka? – odpowiedziała, przerywając jego wypowiedź z autentycznym zdziwieniem. Po chwili dopowiedziała: – Umarła dawno temu. Nawet jej nie pamiętam – wymówiła to z pewnym bólem, a odcień smutku, wymieszany z zawziętością niepasującą do kobiecej natury, kazał mu uważniej spojrzeć na całą jej postać. Pozorna pewność siebie wymieszana z łatwą do wychwycenia szorstkością zasiewała przy pierwszym spotkaniu niepewność co do prawdziwego wymiaru jej osobowości, fascynację trudną do określenia i coś, co pozostawia w sercu pragnienie bycia w kręgu jej myśli. Jednocześnie przygnany niepokój bezwiednie ściskał za gardło, gasnąc jednak przy każdym jej spojrzeniu.

Położyła pachnący kwiat u stóp marmurowego posągu, a stojący za nią młody mężczyzna nie mógł pojąć tego osobliwego gestu, czci wyrażonej w milczeniu i pozie.

– Jak zimno… – rzekł bardziej do siebie niż do niej, ale nie miało to większego znaczenia. Chwycił ją za rękę, dziewczyna jednak uwolniła się z łatwością. Patrząc wciąż na oblicze rzeźby zdawała się wielbić jedynie swoją obecnością antyczny monument. Blask płynący z jej oczu i obojętność do otaczającego ją świata zadziwiły go.

– Jak masz na imię?

– Nie zgadniesz – rzekła i odwracając głowę, rzuciła mu zalotny uśmiech, łagodzący wszystkie wcześniejsze niemiłe wrażenia.

– Właśnie dlatego pytam.

Młodość obojga usunęła niepotrzebne różnice, wygładziła wcześniejsze wizje niepokoju, rozlała krople zaufania. Odbiegła na parę kroków, a dotychczasowy milczący obserwator, jednooki kot, czmychnął w gęstwinę, znikając w zapadających ciemnościach. Przez chwilę milczała jak matka, lecz uparty młodzieniec nie dawał za wygraną pomimo tajemniczej ciszy. W końcu wskazała ręką na ocalały posąg i z dumą, której nie pojmował, rzekła:

– Tak jak ona.

– Nie znam jej.

– Wymazana z pamięci ludzi wciąż istnieje.

Hektor położył ręce na biodrach, spojrzał na nią uważnie i zaraz usłyszał:

– Nemezis.

Przez moment zagłębił się w dawnych wierzeniach swojego narodu i z satysfakcją przypomniał sobie, że upadła część rzymskiego świata przejęła kulturę, z której się wywodził.

– Tam, skąd pochodzę, z Azji Mniejszej, każde z miast posiada jeszcze posągi starożytnych, pogańskich bogów. Ale takiego jeszcze nie widziałem. Wcale Nemezis nie przypomina.

– A kogo?

Podniosła brwi do góry w oczekiwaniu odpowiedzi.

– Podobieństwo dostrzegam do ciebie…

Teraz ona chwyciła go za rękę, lecz pomimo lodowatego zimna, jakie odczuł, nie cofnął dłoni. Idąc w stronę zajazdu, powiedziała szeptem:

– Nie przypomina jej…

Milczał, ale obraz pochowanej Eleonory odżył w jego oczach i przygnał powiew smutku. Ciężar legł mu na sercu, burząc iluzję zapomnienia. Nemezis spojrzała mu w oczy. Zaczęli rozmawiać.

– Twoje jest nie mniej dziwne… Mityczny bohater, walczący po przegranej stronie wie, że nie zmieni przeznaczenia. Idzie ku zagładzie…

– Nie dostrzegam żadnych podobieństw.

– Ale ja widzę.

Westchnął przeciągle i zasępił się.

– Ja mam wolę. Nikt mnie nie prowadzi z wyjątkiem mnie samego.

– Tak wszyscy mówią, a kiedy przychodzi próba, łamią się jak trzcina.

– Skąd to wiesz?

– Spójrz na mnie. A jeżeli…

Przerwał jej wypowiedź pytaniem.

– Co to za ruiny?

– Nie wiem.

– Pełno tutaj posągów i kolumn. Może pamiętasz nazwę tego miasta?

Zaprzeczyła bez wyraźnego zainteresowania.

– Przypomina jeden rozległy grobowiec.

– Wcale nie.

– Jesienią to miejsce jest wyjątkowo ponure.

– Nie dla mnie.

Rzuciła mu cudowny uśmiech.

– A mnie się widzi, że nawet na wiosnę zburzone domy nie mogą być przyjemne. Wątpię, by słońce rozproszyło cienie kryjące się wewnątrz ruin.

– Nie lubię słońca.

Teraz przypominała swoją matkę w każdym detalu.

– Ja przeciwnie.

– W końcu widać różnice między nami.

Weszli na ścieżkę prowadzącą ku rzymskiej willi. W pewnym momencie spytał ją o zajazd.

– Ty i twoja matka mieszkacie tu od zawsze?

– Może…

Widząc jej reakcję, zadał inne pytanie.

– Z czego się utrzymujecie?

– Z ziemi.

– Nie rozumiem.

– To proste. Zbieramy rzeczy pozostawione przez ludzi, a potem sprzedajemy w mieście klejnoty, puchary i inne przedmioty próżności ludzkiej. Mnie ludzi nie żal.

Mimowolnie przypominał sobie otwarte grobowce. Po tym dość bolesnym stwierdzeniu chciał oswobodzić się z jej rąk, ale na próżno. Trzymała go silnie. Zmieniła się na twarzy, radosny nastrój zgasł, pozostawiając pustkę właściwą stracie bliskiej osoby. Zraziła go obojętność, jaką wyczytał z jej oczu. Zapadająca ciemność połączona ze świadomością niegościnnego miejsca, przeraźliwe zimno i niepewność co do drogi, jaką wybrał, zrodziły w nim pragnienie za ciepłem.

Na niebie było jeszcze kilka czerwonych plamek, będących ostatnim śladem po złotym słońcu, gdy przed ich oczami wyrosła nagle przebudowana willa. Puściła jego dłoń, niespodziewanie i szorstko.

Przed wejściem stał jednooki chłopiec. Opierał się o ścianę. Szyderczy uśmiech wyzywał, wzbudzał nieufność, przekreślał możliwość życzliwej relacji między obcym a miejscowym. Jednak jedyne oko patrzyło uważnie na każdy ruch idącego przy dziewczynie Bizantyjczyka, było jakby martwe, drażniło czarną źrenicą. Pytanie, jakie zadał chłopak, było absolutnie pozbawione sensu. Wzbudzało strach i złość.

– Czy miotła ma jeszcze szybować wokół księżyca, czy może powrócić do drzewa, moja duszyczko?

Nemezis wzruszyła ramionami, lecz przechodząc przez próg, rzuciła:

– Niech ostygnie.

Zagadkowość treści była niezwykła.

Anielska łagodność znów przemieniła jej twarz. Głęboki smutek, niemożliwa do pokonania przeszkoda wynikająca z różnicy stanów i pogodzone z losem oczy zasiały w nim pragnienie pokrzepienia jej ducha. Nie znalazł słów, ale uścisnął ją, a gest ten znaczył więcej niż ciepłe słowo. Jej czarne źrenice rozszerzyły się, z ust wyrwały się słowa dotykające najgłębszych pokładów tożsamości:

– Kochasz tę, którą wybrał ci los?

Pytanie dotknęło go do żywego. Nie kochał już nikogo.

Hektor bez namysłu odpowiedział:

– Nawet jej na oczy nie widziałem. Może miłość przyjdzie później.

– A może nigdy…

Weszli do wnętrza.

Wiele świec wypaliło się, pogrążając kąty w coraz głębszym mroku, a śmiech gości stał się jakby przytłumiony. Przybysz z południa przypisał to wyjściu ludzi. Zdumiało go tylko, że nigdzie nie zauważył Bułgara.

Stojąc pośrodku izby, otoczony obcymi ludźmi, ujrzał nagle kobietę stojącą na schodach prowadzących na pierwsze piętro.

W pewnej chwili pomyślał, że widzi gospodynię, ale zaraz uznał to za złudę. Serce zabiło mu mocniej. O kilka kroków od niego stała kobieta mająca twarz jego zmarłej narzeczonej. Jej spojrzenie zasiewało w duszy nadzieję na rozwiązanie zagadki śmierci. Podniosła dłoń i ruchem ręki zaprosiła na górę. Kiedy zniknęła mu z oczu, zdołał wyszeptać jedno słowo, mające moc nad jego osobowością:

– Eleonora…

Po czym jakby w transie poszedł na pierwsze piętro z zamiarem sprawdzenia, czy to, co widział, było projekcją wyobraźni, czy też podobieństwo córki wieśniaczki było prawdziwe. Odszedł, nie zważając na niecierpliwość Borysa.

Elizeusz obudził się nagle i niemal od razu zapragnął przypomnieć sobie to, co działo się przed jego zaśnięciem. Podświadomie czuł, że wybiła północ. Czuł duszności, drażnił go zapach oliwy, wilgoci płynącej z okrytych cieniem ścian i przejmująca cisza. Jedynie nikły płomień w kominku był zwiastunem życia. Przy kolumnach oświetlonych blaskiem nielicznych świec było trochę jaśniej, lecz nie można było dostrzec żadnych szczegółów, kto siedzi przy stołach. Jedynie cienie, anonimowe osoby bez tożsamości i imion. Po Bułgarze nie było ani śladu.

Dotąd nie powrócił? – przemknęło przez głowę niemowie. Wiedziony troską podszedł do kominka i rzucił w płomienie kilka drew. Następnie przyjrzał się siedzącemu Borysowi. Jego głowa opierała się o blat stołu, ręka obejmowała przewrócony kielich, a cała postać była jakby przyduszona ciężarem niewidocznym dla oka. Oczy miał zamknięte, wargi drżały mu, jakby w nadziei, że otwarte usta złapią łyk zdrowego powietrza. Już chciał obudzić śpiącego olbrzyma, gdy niespodziewanie poczuł na sobie czyjś wzrok. Ciężki, pozbawiony współczucia, obcy naturze ludzkiej.

Elizeusz z trwogą obejrzał się po izbie i zaraz zobaczył siedzącego na schodach jednookiego kota. Jedno zdrowe oko patrzyło w niego natarczywie, przywodziło na myśl wzrok cyklopa, płonącą kometę, która zwiastuje nieszczęście. Czarny kocur zaczął się skradać ku postaci bezbronnego starca, rosnąc w oczach. Dziki pomruk był zapowiedzią ataku na człowieka. Wszystko w jego ruchach było nienaturalne.

Drapieżnik jednak nie sięgnął pazurami twarzy Elizeusza. W kominku buchnął ogień pod podłożonymi drewienkami, który przegonił agresywne zwierzę. W pomieszczeniu zrobiło się o wiele jaśniej. Starzec zapalił te ze świec, które się dało, i wtedy usłyszał pełen boleści jęk Borysa.

Elizeusz podszedł do towarzysza podróży i widząc niemoc wymówienia słów, nachylił się nad jego ustami. Po kilku chwilach zrozumiał wreszcie słowo wypowiedziane w języku łacińskim.

– Saga …

Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale mówienie sprawiało mu niewyobrażalną trudność, przypominało bełkot. Bizantyjczyk wskazał ręką na schody i po tym geście opuścił głowę. Śmiertelny dreszcz wstrząsnął olbrzymim ciałem. Przykuty łańcuchem do podłogi, pozbawiony broni i napojony trucizną poniósł śmierć od złotej igły noszonej przez władczynię rzymskiej willi.

Starzec pojął, że widziane przezeń osoby były jedynie wizją wzbudzoną przez czary, obrazem podróżnych i tych, którzy odwiedzili ten dom na przestrzeni wieków. Sprzedając swoje dusze rozkoszom ciała, wpadli w niewolę diabła, mającą trwać aż do dnia Sądu Ostatecznego. Na pierwszej kolumnie dostrzegł kolejne trofea. Postrzępiony miecz Borysa, którym usiłował uwolnić się od grzechu trawiącego duszę, oraz szachy mające kształt księgi były dowodem na kolejne zwycięstwo istot zaprzedanych złu.

Zauważył także medalion ze słońcem należący do Hektora.

Niemowa z lękiem niemożliwym do opisania wszedł na schody i najciszej, jak potrafił, zaczął wchodzić na górę. Nie uszedł daleko.

Pierwsze drzwi prowadzące do pokoju były otwarte na tyle, by zobaczyć wewnątrz zgromadzone dziwne istoty. Rozpoznał gryfy, nienaturalnej wielkości zwierzęta, czarownice, psy ze skrzydłami i karły. Wszystkie oczy zwrócone były na łoże, na którym leżał młody Bizantyjczyk. Władczyni tego opuszczonego domu była również całkowicie naga i wiła się w dzikiej rozkoszy, przybrawszy najpiękniejsze ze swoich wcieleń. Rytuał uwiedzenia dobiegał końca, choć jeszcze nie było za późno.

Elizeusz usłyszał głos Hektora.

– Tamta brzydka, ty najpiękniejsza.

Wtedy pocałowała go w usta, pieczętując przymierze z nowym wyznawcą, a otaczające zwierzęta syknęły z radości wynikającej z owocnych łowów.

Pomimo zmysłowego piękna stary Grek dopatrzył się podobieństwa ze zwierzęciem, którego żywiołem były przestworza. Przypominała jastrzębia trzymającego w szponach żywego jeszcze królika. W pewnej chwili spojrzała w stronę drzwi i czerwone oczy dostrzegły starca. Wysunęła czarny język i krzywiąc twarz, uśmiechnęła się z lubieżnością. Wyciągnęła rękę i straszydła otaczające łoże spojrzały na starca. Ryk, jaki towarzyszył odkryciu obecności człowieka, przywodził na myśl lawinę pędzącą ku śpiącej w dolinie wiosce. Rzuciła urok na bizantyjskiego mnicha.

Elizeusz zamknął drzwi i w szaleńczym tempie zbiegł na dół. W ułamku sekundy pojął, że opuszczając ciepłą izbę zostanie wydany na pastwę mrozu i nocy. Nałożył na siebie czarną pelerynę leżącą na ławie i po chwili, gdy po schodach zbiegały zastępy diabelskich sług, zdobył się na rzecz wzbudzającą podziw. Włożył w płomienie ręce i wyciągając przed siebie dwie płonące gałęzie, skrzyżował. Ból wykrzywił mu twarz, ale nikt nie śmiał do niego podejść. Demony rozlazły się po ścianach, wiedźmy wraz z gryfami cofnęły się o krok, zakrywając oczy przed symbolem miłości. Starzec wyszedł na zewnątrz i zamykając drzwi karczmy ciałem, ułożył płonące pochodnie tuż przy wejściu. Zaczął uciekać gościńcem, mając świadomość, że przeszkoda wkrótce zostanie pokonana przez diabelski legion. Czarny kot wyskoczył przez okno na maleńki daszek i zaraz zeskoczył na ziemię. Przycupnął przy płonących gałęziach, ale bał się wziąć w pysk święty znak z obawy na poparzenia. Musiał czekać, aż żerdzie ostygną bądź wypalą się same. Elizeusz uciekał co sił w nogach.

W pewnej chwili błyskawica rozjaśniła przestworza pogrążone w ciemności. Bizantyjczyk dostrzegł przybitego do drzewa Bułgara. W ciele nieszczęśliwca tkwiła włócznia, której koniec przerobiono na miotłę.

Był już daleko, kiedy żerdzie wypaliły się i kot uderzył łapą stygnącą gałąź. Święty znak przestał istnieć. Wtedy dopiero wylały się z zajazdu rozwścieczone, żądne odwetu istoty, lecz na odnalezienie uciekiniera nie było szans. A Elizeusz biegł przed siebie, nie znając nawet kierunku.

Biegnąc i klucząc, niepomny na poparzone dłonie i przerażające zimno, pokonywał lasy, gęstwiny i pola. Czerpiąc siłę z wiary i hartu ducha, dotarł przed świtem do Padwy. Jakimś cudem odnalazł kościół, przed którym oczekiwał na przybycie młodego szlachcica z Bizancjum padewski książę z córką. Oszpecony bólem i trudami przebytej drogi starzec na próżno usiłował wyjaśnić gestami to wszystko, co przeżył i widział. Ktoś z tłumu rozpoznał płaszcz należący do czarownicy. Przerażeni mieszkańcy uznali w nim opętanego przez czary wysłannika wiedźmy, a strażnicy na rozkaz księcia pochwycili go i poddali torturom na oczach zgromadzonych ludzi. Próbowano wymóc na nim wyjawienie całej prawdy. Niemowa nie wyrzekł ani słowa. Wtrącony do celi, bity i męczony, znosił katusze i udręki przez dzień i noc. Uznany winnym, został ścięty mieczem w chwili, gdy wschodzące słońce oznajmiło koniec sabatu, podczas którego skradziono ze świata żywych jeszcze jedną zagubioną duszę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: