Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lekcje ciemności - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
19 lipca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Lekcje ciemności - ebook

W nowym, uzupełnionym wydaniu Lekcji ciemności Dariusz Czaja podejmuje antropologiczne rozważania nad obecnością zła: w historii, w naturze, w nas samych. Jego książka działa niczym szczególny rezonator: wzmacnia głos kronikarzy ciemności – Leviego, Sebalda, Nowosielskiego, Bacona, Nemesa i wielu innych twórców. Pośród podejmowanych tematów znajdziemy katastrofę wojny, ciemnię Zagłady, cierpienie zwierząt, apokaliptyczne wizje. Słowa i obrazy są dla autora punktem wyjścia do filozoficznej i teologicznej refleksji. A na pytanie, jak to się dzieje, że w zwałach popiołu, można dojrzeć światło, odpowiada za Bernhardem: „W ciemności wszystko staje się wyraźne”.

„„Lekcje ciemności”. Piękna, spójna książka, teksty o wysokiej temperaturze, dramatyczne, osobiste. Ale zarazem dzieło filozofa, jeśli za jedną z najistotniejszych powinności filozofii uznajemy stawianie ciągle od nowa, z uporem, pytań, bodaj nawet bez dobrych widoków na definitywną odpowiedź.” Ireneusz Kania

„Jest w tej książce odwaga spojrzenia w ciemność, odwaga zmierzenia się z tym, co nieprzeniknione, całkowicie inne, niekiedy druzgocąco obce. I być może właśnie ta odwaga jest prawdziwą stawką humanistyki, filozofii, literatury. Odwaga czytania ciemności – ciemności świata i ciemności doświadczenia. Odwaga wysłuchania lekcji, jakiej ciemność nam udziela. Odwaga przyznania, że w mroczniejącym powietrzu naszej współczesności wciąż wybrzmiewają pytania, które zostawił nam Nietzsche: „Czyż nie pochłodniało? Czy nie nadciąga noc? I coraz więcej nocy?”.” Paweł Próchniak

Kategoria: Socjologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8191-752-0
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NOTA OD AUTORA

Pierwsze wydanie _Lekcji ciemności_ ukazało się w Wydawnictwie Czarne ponad dekadę temu, w roku 2009. Obecne zostało poszerzone jeszcze o trzy nowe teksty: _Kadisz mimo wszystko_ – analizę filmu _Syn Szawła_, _Ciemny wiatr_ – krótki komentarz do prozy Schulza i Malapartego, oraz _Po lekcjach_ – wielogłosowy zapis rozmowy o książce. Pozostałe teksty opublikowano w niezmienionej formie, z zachowaniem kolejności zawartej w wersji oryginalnej.

Spotykam je teraz, po latach, jako trochę inny człowiek i czytelnik. Pewnie dziś napisałbym je nieco inaczej. Ale nie ingerowałem w żaden sposób w ich zawartość i niczego w nich nie zmieniałem. Przeciwnie: zależało mi, by ich emocjonalny wymiar i mocno naznaczona stemplem subiektywności poetyka pozostały nienaruszone. Stanowią one przecież – z wszystkimi zaletami i wadami – żywe i wiarygodne świadectwo tamtego czasu i tamtej lektury. Jeśli zaś chodzi o zasadnicze tezy książki, to – zgodnie zresztą z przewidywaniami – stwierdzam, bez żadnej satysfakcji, że nie zestarzała się w ogóle. Że, niestety, dalej jest boleśnie aktualna. W kwestii fundamentalnego rozpoznania antropologicznego, które ujawnia, widać wyraźnie, że niewiele albo zgoła nic się nie zmieniło. Ci, którzy zarzucali jej nadmiar ciemnych barw, mają się nad czym zadumać.

Obecne wydanie _Lekcji ciemności_ wychodzi w czasie naznaczonym wojną w niedalekiej Ukrainie. Bucza, Mariupol, Chersoń i inne miejscowości dotknięte rosyjską agresją dołączają do obecnych w pierwszej edycji toponimów śmierci, ludobójstwa i zdziczenia. Wygląda na to, że _ciemność_ to w dalszym ciągu nie jest najgorsza metafora na opisanie rzeczywistości, w której żyjemy.MROKI, CIEMNOŚCI

Dariusza Czaję znałem dotychczas jako antropologa kultury, piszącego o niej ze swadą i erudycją, a także jako redaktora ważnego periodyku „Konteksty”. W serii pięknych esejów-reportaży, drukowanych ongiś na łamach „Tygodnika Powszechnego”, Czaja objawił mi się jako wytrawny smakosz Włoch – ich pejzażu i muzyki. Kiedy zaś w 2003 roku opublikowałem przekład książki Ciorana _Święci i łzy_, Dariusz Czaja odnotował to wydarzenie obszernym tekstem – jednym z najlepszych, jakie kiedykolwiek o rumuńskim myślicielu czytałem. _Czarna rozpacz_, __ bo tak brzmi jego tytuł, to esej pisany „samym Cioranem” – namiętnie, ale zarazem klarownie i precyzyjnie, z rzadką empatią wchodzący w samo sedno Cioranowskich desperacji, olśnień i mroków.

Mroki, ciemności… Ich penetrowanie – w różnych sferach, od literatury do polityki, z moralnym jestestwem człowieka po drodze – jest wątkiem głównym niniejszego tomu. Autorowi zdaje się przyświecać – skądinąd bardzo mi bliskie – przeświadczenie, iż właśnie „lekcja ciemności”, wyostrzając nam wzrok, zdolna jest powiedzieć najwięcej o fundamentalnym wymiarze bytu – o złu tkwiącym nieusuwalnie w przyrodzie, historii i w nas samych. Okrucieństwo ludzkiego serca, barbarzyństwo kultur i cywilizacji – jednako: wyrafinowanych i prymitywnych – tragizm historii: jakiej w końcu „lekcji” udzielają mu wszystkie „ciemności”, którymi podszyte są utwory Sebalda, Conrada i Ciorana, masakry bałkańskie ostatnich lat, Apokalipsa Janowa, teologiczne refleksje Jerzego Nowosielskiego?

Znamienne, że tytuł swej książki wziął Dariusz Czaja z muzyki religijnej: _lectiones tenebrarum_ (franc. _leçons de ténèbres_) to tak zwane ciemne jutrznie w liturgii Wielkiego Tygodnia; poprzedzają one Triduum Paschalne.

Otóż Czaja wie równie dobrze jak bohater prozy Sebalda, że ciemności to przede wszystkim matecznik pajęczyn. Ale wie też, że są takie mroki, które w końcu rozbłyskują światłem. I ostatecznie światła, jak się zdaje, szuka Dariusz Czaja. Albowiem chyba nie bez powodu naszego autora fascynuje „lekcja” Apokalipsy, skoro podług niej „czasy są zawsze ostatnie i zawsze pierwsze, zawsze zawierają w sobie, jako immanentną możliwość, ciemność końca i blask początku”.

_Lekcje ciemności_. Piękna, spójna książka, teksty o wysokiej temperaturze, dramatyczne, osobiste. Ale zarazem dzieło filozofa, jeśli za jedną z najistotniejszych powinności filozofii uznajemy stawianie ciągle od nowa, z uporem, pytań, bodaj nawet bez dobrych widoków na definitywną odpowiedź.

Ireneusz KaniaTENEBRAE. EPIGRAFY

W dzień Bożego Narodzenia Gwendolyn raz jeszcze z największym wysiłkiem uniosła się na łóżku. Elias podał jej filiżankę osłodzonej herbaty, ale tylko zwilżyła nią wargi. Potem powiedziała, tak cicho, że ledwie można było dosłyszeć: _What was it that so darkened our world_? A Elias odrzekł: _I don’t know, dear, I don’t know_.

WINFRIED GEORG SEBALD, _Austerlitz_, przeł. M. Łukasiewicz

_Tenebrae_ to nie tylko ciemności w ogóle, ale określone ciemności, jakie według Ewangelii zapadły, gdy Jezus na krzyżu wydał ostatnie tchnienie. W obrządku katolickim obchodzi się jutrznię pasyjną, ciemną jutrznię, kultowo powtarzając zaciemnienie się nieba w chwili śmierci Jezusa. Ale gdy owo zaćmienie się nieba ewokuje dzisiejszy poeta – czy nie znaczy to jeszcze czegoś więcej? Czy nie każe pomyśleć o cierpieniu i śmierci Żydów w hitlerowskich obozach zagłady? Albo wreszcie o powszechnym ludzkim lęku przed śmiercią? O gniewie Boga, który w żydowskiej historii Starego Testamentu karze wybrany naród? Albo o oddaleniu się Boga, czego zaznajemy w naszej epoce, epoce gaśnięcia wiary chrześcijańskiej. Wszystko to brzmi w tym jednym słowie „_tenebrae_” i każe nam wytężać słuch.

HANS-GEORG GADAMER, _Sens i zasłanianie sensu w poezji Paula Celana_, przeł. M. Łukasiewicz

Dlaczego ciemność? Dlaczego zawsze ta sama absolutna ciemność w moich książkach? W ciemności wszystko staje się wyraźne.

THOMAS BERNHARD, _Trzy dni_, __ przeł. A. WołkowiczPopiół, mgła

Powiecie, że przesadzam…

Imre Kertész, _Holocaust jako kultura_, przeł. E. Sobolewska

1

W _Dzienniku_ Sándora Máraiego, we fragmencie z lat wojny, znajdujemy taki oto zapis: „Rano w dusznym _sirocco_ jadę do zbombardowanego miasta. Po drodze pociąg przejeżdża obok cegielni w Budakalász. Siedem tysięcy Żydów z okolic Budapesztu czeka tu pomiędzy szopami na deportację. Na nasypie stoją żołnierze z bronią maszynową”.

Co jeszcze wtedy zobaczył, co powinien był widzieć Márai, obserwując tę scenę? Uwaga innego pisarza węgierskiego, będąca komentarzem do powyższego, podsuwa pewną hipotezę. Kieruje wzrok na szczegół: „Widział dziecko z żółtą gwiazdą pośród szop, w których suszyły się cegły, i wiedział to, czego tamten dzieciak wówczas nie wiedział: że wkrótce wywiozą go do Auschwitz” .

Jest rok 1944. Lipcowy poranek. Dziecko ma lat czternaście. Nazywa się Imre Kertész. Pociąg zawiezie go najpierw na stację Auschwitz, później do stacji docelowej: Buchenwald. A cytowany fragment pochodzi z jego, pisanego wiele lat później, dziennika.

2

_Dziennik galernika_ Imre Kertésza to rzecz szczególna. Nawet na tle innych jego książek, już opublikowanych. Przede wszystkim _Losu utraconego_, którego genezy szukać trzeba w wydarzeniach wspomnianych przed chwilą.

Dziennik obejmuje trzydzieści lat, od roku 1961 do 1991, ale widać od razu, że nie chronologia, jak to jest w klasycznych dziennikach, będzie tu najważniejsza. Zresztą datowanie jest bardzo swobodne, czasem mamy tylko rok, czasem zaznaczony jest miesiąc, z rzadka dzień, czasem jedno i drugie, a najczęściej są to zapiski bez daty. Przedzielone tylko światłem. Konstrukcja całości jest więc wyraźnie literacka, świadczą o tym choćby tytuły kolejnych części, odnoszące się do tytułowej metaforycznej figury galernika.

Jaki to dziennik? Co jest jego cechą szczególną? Wybitny diarysta Gustaw Herling-Grudziński odnotował w swoim _Dzienniku pisanym nocą_: „Rozmawia się w dzienniku z sobą samym, ze światem, z innymi, z Bogiem (od różnicy w nacisku zależą rozmaite odmiany dzienników)” . Z kim zatem rozmawia w swoich zapisach Kertész? Najpierw ze sobą, to jasne – ale nie ma tu nic z ekshibicjonistycznych popisów, ton subiektywny powściągany jest za każdym razem twardą miarą języka. Ze światem, jak najbardziej – ale nie jest to pokojowa koegzystencja, raczej pojedynek. Z innymi? Bardzo słabo – bohater tych zapisów zdaje się obserwować świat zza szyby, jego punkt obserwacyjny umieszczony jest jakby pod szklanym kloszem. Z Bogiem? Tak! Tu z całą pewnością nie wzywa się imienia Boga nadaremno, choć postać ta osobliwe uzyskuje tu rysy. Ta rozmowa będzie najtrudniejsza.

Jeśli chodzi o skalę rozważań i przenikliwość widzenia, _Dziennik galernika_ można postawić obok najwybitniejszych osiągnięć diarystycznych epoki. Na pewno obok wspomnianego _Dziennika pisanego nocą_, na pewno obok potężnego – w każdym sensie słowa – _Dziennika_ Máraiego, do którego skądinąd Kertész żywił ogromny szacunek .

Przy wszystkich łatwo uchwytnych różnicach zdaje mi się, że niedaleko dziennikowi Kertésza również do opasłych _Zeszytów_ Emila Ciorana i do _Księgi niepokoju_ Fernanda Pessoi. Co prawda obydwaj wspomniani zostają w tekście tylko raz, chodzi jednak nie o cytacje i adresy bibliograficzne, ale o powiązania o głębszej naturze.

Z Cioranem spokrewnia go zasadniczy ton przenikający te zapiski: rozpacz jako forma istnienia (choć inny tu jej kolor), obezwładniające poczucie gęstniejącego absurdu, przekonanie „o niedogodności narodzin”. I samotność. Z Pessoą – podobne widzenie nędzy życia zbiorowego, rozumienie świata jako nietrwałej dekoracji, niechęć do wszelkich form chorego aktywizmu. I samotność. Cała trójka to genetyczni perypatetycy: Cioran, przemierzający po nocach kilometry wzdłuż paryskich bulwarów, Pessoa, błąkający się po zaułkach Lizbony, Kertész, snujący się jak zjawa po mrocznym, nierzeczywistym Budapeszcie… Pokaźna część ich zapisków została _wychodzona_.

Oczywiście, nie jesteśmy już tak naiwni, by w dziennikach dostrzegać zwierciadlaną prawdę o autorze. To są bez wątpienia kreacje pisarskie. I nieuchronne autokreacje. Diarysta kreuje swój wizerunek i projektuje swojego czytelnika. Ale jeśli tak, to dziennik Kertésza zdaje mi się upozowany w stopniu relatywnie niewielkim. Takim głównie, jaki narzuca mediatyzująca funkcja języka i mocna świadomość konwencji. Choć jest w nim krzyk, zmęczenie i zniechęcenie, daleko mu do, miejscami pretensjonalnych, spazmów Ciorana. Z kolei przy ciężarze pytań, z którymi zmaga się Kertész, część egzystencjalnych dylematów Pessoi może się nam wydać teraz nieznośnie lekka. Ale, pamiętajmy, ten ostatni umarł jeszcze przed potopem.

Dziennika Kertésza, przy wszystkich podobieństwach z innymi diariuszami, nie da się jednak porównać z niczym. Jest bowiem, przy pewnej różnorodności wątków w nim pomieszczonych, dziełem monotematycznym. Ktoś złośliwy powiedziałby może: monomaniackim. Niemal wszystkie słowa, wszystkie zdania poddane są jakiejś retorycznej odmianie prawa grawitacji, ciążą w stronę jednego punktu. Całe pisarstwo Kertésza ma przecież swoje źródło w czarnej dziurze, której na imię Auschwitz. Znakiem rozpoznawczym jego stylu jest sarkazm. To jest ta osobliwa mieszanina złośliwości i czarnego humoru, który mają jedynie ci, co urwali się ze stryczka. Sarkazm Roland Barthes określił kiedyś jako warunek prawdy i trudno o lepszy komentarz do wielu uwag pomieszczonych w dzienniku. A rzeczownik _sarx_ obecny w słowie sarkazm, przypomnijmy jeszcze, to po grecku ciało w jego mięsności, ciało jako mięso, co w kontekście obozowych doświadczeń autora też nie jest okolicznością bez znaczenia.

W _Dzienniku galernika_ mamy ekstrakt tego, co znamy z wcześniejszych opublikowanych u nas jego wypowiedzi: tekstów literackich, esejów, wywiadów. Wiadomo, że z pojedynczymi toksynami organizm potrafi się jakoś uporać. Tu jednak mamy stężenie trucizn na potężną skalę. A ascetyczny, analityczny, rejestracyjny ton dziennika tylko wzmacnia ich działanie. Nie wiem, jak silny trzeba mieć organizm, jak mocno znieczulony, by sobie z tym poradzić. Mój organizm sobie nie radzi.

Dyskomfort jest podwójny, bo nie wiem w ogóle, czy mam prawo pisać o tej książce. Może o świecie wyciągniętych z ognia, wypalonych tylko im podobni powinni pisać. Co wie o poparzeniu ten, kto nie przeszedł przez ogień? Doświadczenie jest nieprzekazywalne. Jeśli jednak coś mnie ośmiela mimo wszystko do złożenia relacji z lektury, to fakt, że nie mam wątpliwości, że cień zbrodni, o której pisze, do której obsesyjnie wraca Kertész, dosięga także i mnie. Czy chcę tego, czy nie.

3

Właśnie: obsesja. To nadzwyczaj stosowne słowo. Kertész jest pisarzem obsesyjnym. Co to bliżej znaczy? W wielu komentarzach, które pojawiły się w różnojęzycznej prasie zaraz po informacji o uzyskaniu przez Kertésza Nagrody Nobla, cytowany był pewien passus, w intencjach recenzentów doskonale streszczający esencję jego pisarstwa. A pochodził właśnie z _Dziennika galernika_: „Słyszę opinie, że spóźniłem się z »tym tematem«. Że już nie jest aktualny. Że »ten temat« trzeba było podjąć wcześniej i tak dalej. A ja teraz znowu sobie uświadomiłem, że tak naprawdę nie interesuje mnie nic poza mitem Auschwitz. Jeśli myślę nad nową powieścią, znowu myślę tylko o Auschwitz. O czymkolwiek myślę, zawsze myślę o Auschwitz. Jeśli mówię o czymś na pozór całkiem innym, to i tak mówię o Auschwitz. Jestem medium ducha Auschwitz, Auschwitz mówi przeze mnie. W porównaniu z nim wszystko postrzegam jako bzdurę. I z pewnością nie tylko z powodów osobistych. Auschwitz i wszystko, co się z nim łączy (a co się z nim teraz nie łączy?), jest od czasów Krzyża największą traumą człowieka w Europie, chociaż potrzeba dziesięcioleci lub stuleci, żeby ludzie sobie to uświadomili” .

Doświadczenie Auschwitz jest dla Kertésza nieusuwalne. Jak obozowy numer. I trudno, żeby było inaczej. _Los utracony_, rzecz oparta na jego doświadczeniach obozowych, jest również w pewnym sensie powieścią wychowawczą, to surrealistyczny _Bildungsroman_, w którym obóz koncentracyjny staje się dla młodego bohatera szkołą i internatem. A takich lekcji się nie zapomina. Tak czułej opieki wychowawców również. György Spiró trafnie konstatuje, że _Los utracony_ to coś znacznie więcej niż powieść łagrowa, to cała „filozofia bytu” . Dodałbym od siebie, że również i kurs antropologii _in extremis_. Tego typu nauki nie ulegają przedawnieniu.

Przytoczony przed momentem akapit zawiera mocne słowa. Sformułowane zostały one z rzadką stanowczością i jednoznacznością; z tego powodu nie znajdowały wielu słuchaczy . Widać jasno, że Kertész nie poprzestaje na małym, tu gra idzie o bardzo wysoką stawkę. Może nawet o całą pulę. O czym mówi ten fragment? Najpierw może o tym, że Auschwitz nie tylko zdarzył się, już był, zaistniał w jakiejś dającej się precyzyjnie datować przeszłości, ale że wciąż jest. Że wciąż tkwi w nas. Że nie da się go odkreślić grubą kreską. Że się nie przedawnił z upływem lat. A fakt, że – biorąc pod uwagę powszechną świadomość – o tym nie wiemy bądź wiedzieć nie chcemy, niczego w tej materii nie zmienia. Więcej nawet: egzorcyzmowanie go z naszej pamięci daje skutki odwrotne od zamierzonych. Ten „temat”, upiera się Kertész, jest aktualny. I będzie aktualny, dokąd nasza kultura będzie trwać. Będzie aktualny, bo po prostu nie da się go przeskoczyć. A nie da się go przeskoczyć, bo mówi nam o nas i o naszym świecie coś całkowicie wyjątkowego, coś, czego nie dowiemy się z innych wydarzeń naszej historii. Pokazuje nam skalę naszych możliwości. Skalę tego, do czego jako ludzie jesteśmy zdolni. Skalę naszej wielkości. I niech to zabrzmi tak właśnie: sarkastycznie.

Dalej: że Auschwitz w dziejach świata europejskiego to wydarzenie graniczne. I absolutnie unikatowe. Dotychczasowa etyka obnażyła tu swoją kruchość, w proch obróciła się ideologia krzepkiego nowożytnego humanizmu, skapitulował zachwycony sobą oświeceniowy rozum. Odtąd człowiek to już nie brzmi dumnie. To największa w Europie nowożytnej trauma natury historycznej i moralnej. Katastrofa totalna. To upadek całej europejskiej tradycji. „Czas Oświęcimia – powiada Kertész w wywiadzie – to zerowy punkt kultury” . I co? No właśnie idzie o to, że nic. Albo niewiele. Kertész nie pozostawia złudzeń: „Kto i co zginęło w Auschwitz? Cztery miliony Żydów? Skądże: wszystko” . W innym miejscu dorzuci: „Wszystko się już zdarzyło, ale nic z tego nie wynikło” . A jeszcze gdzie indziej: „I co jest naprawdę wstrząsające? Że ich zabito? Nie. To, że nie zrozumiano ich śmierci” .

Doświadczenie Auschwitz ledwie musnęło naszą świadomość. Zostało zakwalifikowane jako fakt historyczny. Zanalizowano tedy warunki prowadzące do jego zaistnienia, odsłonięto w najdrobniejszych detalach mechanikę tego zbiorowego mordu. Ale w dalszym ciągu nie rozumiemy – bo nie chcemy rozumieć? bo rozumienie tego nie jest na ludzką miarę? – sensu tego wydarzenia, pojętego już nie w skali historycznej, ale w skali zgoła kosmicznej. Nie dochodzi do naszej świadomości, co tak naprawdę – w planie dalece wykraczającym poza okoliczności historycznej, politycznej, psychologicznej natury – tam się wtedy stało. I jakie ma to konsekwencje antropologiczne, kulturowe, teologiczne.

Wyjąwszy nielicznych, wygląda na to, że w szerszym planie społecznym z Zagłady nie pojęliśmy wiele. Widać to choćby po języku, którego używamy. Stosowane zwyczajowo wyrażenia, mówiące o „wielkim morderstwie”, „potwornym koszmarze”, „piekle”, tak naprawdę ślizgają się po powierzchni, zamazując istotę sprawy. Usiłują bowiem sprostać czemuś, co wypada poza granice języka i wyobraźni. I nawet to ostatnie, jak zwykliśmy sądzić, najtrafniejsze, ma zasadniczą ułomność, bowiem znane sprowadza do nieznanego, a poznawczo korzyść z tego żadna. Piekło? Które? To z konwencjonalnych malarskich wyobrażeń? Piekło? Ale to przecież jest miejsce, do którego deportuje się złoczyńców! Nie przekłamujmy rzeczywistości, w Auschwitz ginęli niewinni ludzie, a ich jedyną winą było, jak się zdaje, to, że się w ogóle urodzili. Rację ma Ágnes Heller, pisząc w swoim eseju na temat _Losu utraconego_ o niestosowności tego porównania: „Do piekła idą ci, którzy zostali ukarani za swoje grzechy. Na dodatek tak wielki poeta jak Dante nie był w stanie wymyślić piekła na miarę Auschwitz” . Bo tego się wymyślić nie dało, ale zrealizować już tak. W tej sytuacji, by unieść rzeczywistość, na którą nie ma jeszcze nazwy, może trzeba – jak sugeruje Heller – wynaleźć całkiem nowe słowo, na przykład: „Auschwitz”.

Kertész nigdy nie uznawał za stosowne licytowania się w cierpieniach, często mówi jednym tchem: Auschwitz, Kołyma, dając jasno do zrozumienia, że obydwa systemy totalitarne, które je ufundowały, były zbrodnicze, a ofiarom tak naprawdę obojętne jest, jaka ideologia spowodowała, że nie żyją. Nie sądzę, by w sprzeczności z tym stała jego wypowiedź o wyjątkowości (wyjątkowości projektu, nie wyższości w cierpieniu!) Holocaustu. W jednym z wywiadów powie wyraźnie: „Holocaustu z niczym nie da się porównać. Nie było w historii takiego przypadku, żeby wskazano jakąś grupę ludzi, kierując się kryterium pochodzenia, i zbudowano fabrykę śmierci, by ich unicestwić” . Chodzi nie o liczbę zamordowanych, ale o cel, który przyświecał tej zbrodni: metodyczna, prowadzona na skalę przemysłową eksterminacja całego narodu, zniszczenie całej kultury, wymazanie jej z powierzchni ziemi.

Ten „fakt historyczny” mamy już za sobą. To jednak nie znaczy, że w dalszym ciągu, dzisiaj, nie zadaje nam on pewnych ważnych pytań. Na przykład takich: jak to możliwe, że po tak potwornym, tak niewyobrażalnym doświadczeniu Zagłady narodu żydowskiego postawy antysemickie nie tylko nie zniknęły po wojnie, ale – jak to nierzadko bywało i bywa – nasiliły się. Kertész ma wyjaśnienie. A znajduje je w miejscu swojej jedynej obsesji: „Dlaczego od czasu Auschwitz jeszcze bardziej nienawidzi się Żydów? Z powodu Auschwitz” . Ma ktoś lepszą odpowiedź?

Nieprzyswojone złogi złej przeszłości nie uleciały w niebyt; toczą nas niepostrzeżenie od wewnątrz jak choroba, o której istnieniu nawet nie wiemy. To one są przyczyną zadziwiająco czasem nerwowych reakcji ludzi skonfrontowanych z prawdą o Zagładzie. Trwają w stanie hibernacji, czekając tylko na stosowny moment, kiedy mogą się uzewnętrznić. Poza tym, jak z zabójczą celnością zauważa John Gray w swoich _Słomianych psach_, książce, która, nawiasem mówiąc, w rozpoznaniu schorzeń kultury współczesnej bliska jest Kertészowi: „Od dawna wiadomo, że rzadko przebaczamy naszym wielkim dobroczyńcom. To samo dotyczy ofiar, którym wyrządzono krzywdę nie do naprawienia. Kiedy wybaczymy Żydom Holocaust?” .

Widać wyraźnie, o co idzie Kertészowi. I warto by zechcieć to w końcu pojąć. Choć, co zrozumiałe, Kertész nie może zapomnieć o popiołach, nie celebruje przecież żydowskiego cierpienia z jakąś masochistyczną afektacją. Trudno byłoby mu zarzucić to, co w odniesieniu do niektórych ocalonych zwykło nazywać się protekcjonalnie „religią Holocaustu”. Jak rozumiem, Kertész stara się przede wszystkim uzmysłowić nam, że Zagłada w swym najgłębszym rdzeniu dotyczyła nie tylko Żydów, ale nas wszystkich. Bo wszyscy, absolutnie wszyscy przegraliśmy w Oświęcimiu. A jeśli tak, to wszyscy, Żydzi i nie-Żydzi, powinni ciężar tego Wydarzenia ponieść dalej. Jak pisał w znakomitym eseju _Holocaust jako kultura_: „Dziś już wiadomo, że doświadczenie Holocaustu to nie tylko osobista sprawa tych, którzy przetrwali; długi, mroczny cień Holocaustu kładzie się na całej naszej cywilizacji, w której musimy nadal żyć obarczeni ciężarem i następstwami wydarzeń z przeszłości” . Kultura, która dopuściła do Zagłady, musi sama z tego faktu wyciągnąć wnioski. Jeśli tego nie zrobi, będzie kulturą słabą i całkowicie bezbronną wobec możliwości historycznej recydywy.

Innymi słowy: Kertész stawia czytelników przed doświadczeniem potężnej miary, uznając je za rdzeń świata, który zamieszkujemy. I robi to z pełną świadomością, choć wie, że zwraca się do nielicznych: „A jednak potrzeba _dawania świadectwa_ nasila się we mnie, jakbym był ostatnim, który jeszcze żyje i może mówić, i jakbym zwracał się do tych, którzy przetrzymają potop, deszcz siarki czy epokę lodowcową – potworne biblijne kataklizmy, czas oniemienia” . Jakby zależało mu na tym, by uzmysłowić im straszliwe możliwości, które drzemią w człowieku, i przekonać o iluzji myślenia o naszych czasach w kategorii niewinności. By wyleczyli się z myśli, że żyją w najlepszym ze światów…

Ważne jest też – powiada pisarz, charakteryzując w pewnym miejscu dziennika osobliwe „wynalazki” XX wieku – by uświadomić sobie, że owa dawna „genialna epoka”, w której dominował podziw dla dzieła stworzenia, już przeminęła. A wraz z nią szacunek dla życia, nabożeństwo, miłość. To nie są czasy naiwnej pobożności. Na miejsce tamtego świata wkroczyła zbrodnia. Rozumiana nie jako odstępstwo od normy czy akcydens, lecz jako _forma życia_. __ Jako postawa całkiem naturalna. Kertész: „Można wysunąć argument, że ludobójstwo wcale nie jest nowym wynalazkiem; ale _ludobójstwo nieprzerwane_, prowadzone systematycznie przez lata, dziesięciolecia, które staje się w ten sposób _systemem_, ludobójstwo z toczącym się obok niego tak zwanym normalnym, codziennym życiem, wychowywaniem dzieci, spacerami zakochanych, godzinami otwarcia przychodni lekarskich, dążeniem do kariery i innych upragnionych celów, poczuciem szczęścia lub nieszczęścia, prywatnymi życzeniami, melancholią o zmierzchu, gromadzeniem dóbr, niepowodzeniem lub powodzeniem i tak dalej: to razem ze zgodą na taką sytuację, przywyknięciem do strachu, obojętnością, a nawet nudą – to już nowy, najnowszy wynalazek” .

Nowe jest w nim to, podkreśla Kertész, że ten stan rzeczy się akceptuje. Udowodniliśmy sobie ponad wszelką wątpliwość, że zbrodnia jako forma egzystencji jest możliwa, że możliwe jest życie z nią, gorzej: że da się ją zinstytucjonalizować. Przyzwyczajenie, wiemy nie od wczoraj, jest drugą naturą człowieka. Ale żeby aż tak?

4

Świat, który wyłania się z książki Kertésza, przeraża. Ale nie dzieje się tak w wyniku jakichś sadystycznych skłonności autora. Nie wyszukuje on przecież w historii patologicznych przypadków, po to by powiększyć je nienaturalnie za pomocą literackiego szkła. Przywołuje obsesyjnie jedno tylko zdarzenie, to, które – tak się składa – chcemy usunąć na margines myślenia, wypchnąć z obszaru rzeczywistego. Przerażenie bierze się raczej z jego bezwzględnej szczerości w mówieniu prawdy i niecenzurowanego pragnienia nazywania rzeczy po imieniu. Tu nie stosuje się zwyczajowych środków znieczulających: żadnych eufemizmów, tłumików nakładanych na słowa, żadnego dyskursu rozwadniającego. Żadnej ezopowej mowy czy językowej poprawności, obojętnie: w akademickim, salonowym czy katechizmowym wydaniu . Tak–tak, nie–nie.

Przy czym, zauważyć warto, ta strategia funkcjonuje nie tylko wtedy, gdy idzie o opis rzeczywistości obozowej. Tu nie ma i nie może być dyskusji. Z podobną jednak pasją demaskatorską i w podobnej ciemnej tonacji opisuje Kertész swoje doświadczenia powojenne. I rzecz dotyczy nie tylko życia w komunizmie, bo tu nietrudno o konkluzję (zapadające w pamięć obrazy węgierskiej beznadziei czy ocierające się o kafkowski świat nonsensu relacje, jakże nam znajome, z pobytu pisarza w byłej NRD). Pod mikroskop bierze też Kertész społeczeństwa, jak powiadamy, wolnego, demokratycznego świata. Wyniki obserwacji nie są budujące.

Jaki jest ten świat? To rzeczywistość monadycznych bytów udających komunikację wzajemną. Przestrzeń nieustającego konsumowania i bycia konsumowanym. Świat wydrążonych ludzkich istnień pozorujących życie, którym włada terror liczby mnogiej. Parada kukieł poddana dyktatowi tej czy innej mody. To miejsce, w którym po utracie prawdziwej Transcendencji jedyną transcendencją stała się praca, zamieniona teraz w obiekt kultu: „Jakkolwiek się rzeczy mają, faktem jest, że dzisiaj praca już wszystko zagarnęła pod siebie i wszystko usprawiedliwia (Auschwitz i Syberia, żeby tylko wspomnieć skrajne przykłady): praca jest jedynym aktywnym i skutecznym bogiem, którego w sposób jawny bądź ukryty, z równym wszakże zapałem czci ludzkość, niczym nowego Molocha, i to praca gruntownie przenika jej życie moralne” . W Europie, dodaje Kertész, wszystko rozwiązuje się przez pracę, przez służbę pracy pojmowanej jako forma współczesnego absolutu.

W uwagach, które uderzająco przypominają w tym względzie zapiski Pessoi, powiada, że życie współczesnego człowieka to na wpół animalna, wegetatywna egzystencja. Żyjemy jak w hipnotycznym śnie, z którego nie chcemy się obudzić, bo w ogóle nie wiemy, że śnimy. Życie wypełniamy zbędnymi rzeczami, uganiamy się, ale nie bardzo wiadomo za czym. Kręcimy się w kółko bez wyraźnego celu, a gorączkowa aktywność nie jest, wbrew naszym złudzeniom, ekspresją żywotności, ale właśnie ucieczką przed życiem i zagłuszaniem lęku przed śmiercią. Idzie już w gruncie rzeczy o to, by nie myśleć, o to, by histerycznie wypełnić czymś pustkę – owo miejsce po człowieku – którą w istocie jesteśmy. A jedyną busolą w naszej sennej egzystencji są codzienne zrutynizowane czynności: „Dokąd się spieszą? – to nie jest miałkie pytanie dotyczące śmierci, lecz zdziwienie, że tak ważne jest dla nich to, co nieistotne. Poranne wstawanie, potem higiena, rodzina, środki komunikacji; osiem godzin w pracy – przeważnie nieistotnej, nienależącej do egzystencji – potem zakupy, znowu środki komunikacji, trochę – możliwie dalekiej od egzystencji – rozrywki, w najlepszym razie spółkowanie, i w końcu sen albo nocna bezsenność. Żyją w taki sposób, że w ogóle nie biorą udziału w swoim życiu, jednak to, co się z nimi dzieje, muszą wcześniej czy później uznać za to, czym jest – za swoje życie” . Życie, czyli odmianę nicości przez przypadki codziennych zdarzeń.

Czy to jest człowiek? Kertész podejmuje odważnie to pytanie, które Primo Levi, włoski Żyd, również więzień Auschwitz, pozostawił nam jako testament (_Se questo è un uomo_ to tytuł jego obozowej relacji). Kim zatem jest człowiek, w jego współczesnej, europejskiej edycji? Kertész kreśli charakterystykę tej osobliwej persony w dającej do myślenia serii sprzeczności: „Człowiek! Żyje, lecz nie dysponuje swoim życiem; myśli, ale nic nie wie; żyje w stadzie, choć jest indywidualnością; jest indywidualnością, ale nie potrafi żyć samotnie; należy do przyrody, ale niszczy przyrodę, żeby ją przekształcić zgodnie z zapotrzebowaniem społecznym; i w wyniku tej pracy niszczy zarówno przyrodę, jak i społeczeństwo. Największy jednak kłopot polega na tym, że narzuca sobie prawa, a nie jest w stanie ich przestrzegać: jest więc zmuszony żyć w kłamstwie i pogardzie dla siebie” .

Kertész sugeruje więc niedwuznacznie, jakobyśmy – jako gatunek – znudzili się sobą. Jesteśmy kulturą wyczerpania, i to w jej fazie schyłkowej. Koła, co prawda, jeszcze się kręcą, ale cała społeczna maszyneria porusza się już tylko na jałowym biegu. Coś tam jeszcze robimy, o coś tam jeszcze walczymy, lecz cały czas zjeżdżamy po równi pochyłej. A krótka pamięć, albo zgoła jej brak, cechuje pokaźną część przedstawicieli _homo sapiens_. Czy raczej: ledwie _sapiens_…

Raz po raz powracają uwagi o nijakości, bezkształcie współczesnego życia duchowego. Wyrastają one z przekonania, że kluczowe wydarzenia naszego czasu – Auschwitz i Gułag – nie zostały myślowo przetrawione. Z ich perspektywy widać daremność wszelkich doświadczeń. Z punktu widzenia etyki nic się nie zmieniło. Ale, zauważa Kertész, gdzieś w ukryciu te doświadczenia muszą żyć i z oddalenia wpływać na nasze myślenie: „Dlatego, gdziekolwiek spojrzymy, od razu rzuca się nam w oczy obraz wegetacji, snucia się, słaniania pod ciężarem wyroku, pomimo całej tej krzątaniny, całego pozornego bogactwa życia” .

Oczywiście Kertész nie jest badaczem społecznym, nie zależy mu na konstruowaniu spójnego systemu wyjaśniającego. To ledwie migawkowe zapisy, czasem dłuższe uwagi robiące wrażenie jakiegoś wstępu do nigdy nienapisanego traktatu socjologicznego. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że uderzają swoją trafnością, wychwytują coś bardzo istotnego w opisie żywej tkanki życia. Potwierdzają one w wielu wypadkach (a czasem wzmacniają) wolne od złudzeń konstatacje poczynione przez zawodowych badaczy współczesnej _mentalité_. Z tymi kostycznymi uwagami świetnie rymują się liczne koncepty eminentnych (i spostrzegawczych) badaczy naszego świata: „życia bezwolnego” Johna Graya, „życia płynnego” Zygmunta Baumana, „nagiego życia” Giorgia Agambena, „życia fantomatycznego” Jeana Baudrillarda. Te analityczne konstrukty – choć każdy z nich kładzie nacisk na inny aspekt współczesnej rzeczywistości – dobrze nakładają się na pozbawione złudzeń i dalekie od entuzjazmu intuicje pisarza.

Interesujące, że w myśleniu Kertésza o historii, o przygodzie człowieka XX wieku, nieustannie obecny jest pierwiastek religijny. Dodajmy: swoiście religijny. Biblię, powiada, można zrozumieć bez historii, ale historię bez Biblii już nie. Materię analiz historycznych nieustająco przenika wątek teologiczny. Że nie jest to teologia o przesadnym stopniu ortodoksji – zarówno gdy chodzi o judaizm, jak i chrześcijaństwo – zbyteczne chyba przekonywać. Jeśli już, to – najogólniej rzecz biorąc – może najbliższa byłaby teologii gnostyckiej, z jej przekonaniem o naszym „wrzuceniu w świat” i o nim samym jako miejscu wygnania. A nade wszystko o nieusuwalnym cierniu, którego imieniem jest zło. Zło rozumiane nie jako „brak dobra”, ale jako gęsta, realna, substancjalna rzeczywistość.

Jest tak, jakby Kertész nie chciał i nie umiał myśleć o tym świecie inaczej niż w perspektywie metahistorii, takiej więc, która wykracza poza rzeczywistość empiryczną. I której najważniejszym momentem w ostatnim czasie była boska i ludzka katastrofa, która dokonała się w Auschwitz. Doświadczenia wieku XX skłaniają do wniosku, że ten świat, jak sugeruje z różną intensywnością Kertész, jest we władzy – by odwołać się do tytułu jednej z książek Ciorana – „złego demiurga”. Jest w nim jakaś ontologiczna skaza: „Nie wątpię w niedoskonałość świata. A to skłania mnie do przypuszczenia, że istnieje jakieś nieszczęsne, przypominające człowieka bóstwo” . W innym miejscu powie Kertész, że pisarz nie byłby w stanie stworzyć świata bardziej niedorzecznego niż Bóg.

I tu rzecz dająca do myślenia: mimo tych wszystkich ironicznych wypadów przeciwko Stwórcy, mimo tej rozpisanej na akapity radykalnej antyteodycei, dziennik Kertésza prowokuje do stawiania na ostrzu noża fundamentalnych teologicznych kwestii. Nie dziwi tedy, że Péter Nádas, w swoim komentarzu do dzieła Kertésza, pisze: „Nie potrafi myśleć o Bogu ten, kto nie myśli o Auschwitz. Ani instytucje państwowe, ani Kościoły, ani rodziny, ani osoby prywatne nie są w stanie nie przekraczać tego wysokiego progu zbiorowej świadomości. Ani ci, którzy urodzili się wczoraj, ani ci, którzy urodzili się dziś” . Paradoks: to właśnie Kertész, mocując się z Bogiem (w którego nie wierzy), nie pozwala zapomnieć o tej ścianie, którą dla wierzącego rozumu jest doświadczenie obozów zagłady.

Przyznać trzeba, że tego rodzaju diagnozy sytuacji współczesnej nie napawają przesadnym optymizmem. To wszystko nie rokuje najlepiej. Jak tedy wygląda nasza przyszłość? Co rysuje się na horyzoncie?

„Wczoraj wieczorem spacer po zimnym nabrzeżu Dunaju. Przed parlamentem Polak, który zagadnął mnie kiepską niemczyzną. Z Krakowa. Żyd. Chwilę rozmawialiśmy, nie wiem o czym, ale smutno i czując jakąś pozagrobową więź. Potem poszedłem dalej. Ciemność. Mgła. Wilgoć. Cóż robić” .

Ta scena zdaje mi się czymś więcej niż prostą rejestracją scenki z życia codziennego. Jest w niej jakiś nadmiar. To obraz emblematyczny, rodzaj jakiejś ciemnej epifanii, której sens głęboki wykracza poza prywatne wspomnienie. „Potem poszedłem dalej” – jak zapowiedź przyszłości bez celu. I to krótkie, oznajmujące „cóż robić”, w którym tylko bezruch i beznadziejność. No właśnie: co robić, kiedy mgła zakrywa kontury realnego życia. Wokół smutek nieopłakanego świata, co przeminął z dymem. Bóg oddalił się w nieznaną stronę. Ciemności ogarniają ziemię. I nadciąga noc. Nie ma się co łudzić, zdaje się mówić Kertész, lepiej nie będzie.

Bo lepiej już było.

5

Czy w tak postrzeganym świecie możliwe jest jeszcze jakiekolwiek ocalenie?

To charakterystyczne, że Kertész znajduje słabe pocieszenie, przebywając pośród ludzi. Nieliczne fragmenty dziennika, w których odnaleźć można ulotne chwile pogodzenia ze światem, to zapisy odnoszące się do muzyki (słuchanie na Wielkanoc _Pasji Janowej_ Bacha) albo przeżywania natury. To jedyne, zdaje się, dostępne dla niego miejsce przylegania do świata, enklawy jakiejś elementarnej ufności: „Boże Narodzenie. Zimowa mgła. Autobusem przez most Árpáda, pode mną stalowosina rzeka. Drzewa jak delikatne szkice ołówkiem na szarym, brudnym tle. Woń powietrza. Uczucie swobody, nieomal szczęścia, jak zawsze od czasów dzieciństwa, kiedy jest mgła” . Ale takich utrwalających chwilową więź z światem, epifanicznych momentów jest w książce ledwie parę.

Co pozostaje? Tylko jedno: pisanie. Przy wszystkich wątpliwościach co do sensowności uprawiania sztuki po niewyobrażalnej katastrofie, przy nieustającym zwątpieniu w możliwości nazwania jej, powiedzmy to tak: ludzkim językiem. Znamienne przy tym, że Kertész nigdy nie zmagał się z ultymatywną formułą Adorna o niemożliwości istnienia poezji po Auschwitz. Nigdy nie pytał, _czy_ pisać, ale zawsze _jak_ pisać. W jednym z wywiadów przekornie nawet odwraca frazę Adorna, mówiąc, że po Auschwitz można pisać tylko o Auschwitz .

Pisanie, powiedzmy to od razu, nigdy nie było dla Kertésza możliwością. To była twarda konieczność. Jeśli prowadzi się życie po życiu, jeśli egzystencja codzienna nosi w sobie niestygnącą pamięć przeżytego obozu, to pisanie nie jest i nie może być po prostu „robieniem literatury”, estetyczną aktywnością kulminującą w stawianiu słów na papierze, ale sprawą ostateczną, dosłownie. To była (to jest?) nieustająca ucieczka przed samobójstwem. „Piszę, aby się ratować”, mówił w cytowanym wywiadzie. A kiedy przywołuje w pewnym miejscu to efektowne zdanie Ciorana, że „każda książka to odroczone samobójstwo”, i dodaje, że ręczy za jego prawdziwość swoim życiem, to pod jego piórem taka deklaracja ma ciężar ołowiu.

Pisanie jako alternatywa istnienia. Pisanie jako usprawiedliwienie swojego istnienia. Wreszcie pisanie jako terapia. W trakcie pracy nad _Losem utraconym_ notuje: „Czy zdołam we właściwy sposób przywołać obóz koncentracyjny? Czy to możliwe, że taki jest głębszy sens mojego osobliwego trybu życia, mojego dobrowolnego zamknięcia się w czterech ścianach? I czy to możliwe, że kiedy skończę powieść, doświadczę swojego własnego, odrębnego wyzwolenia?” .

To ostatnie – raczej wątpliwe. Bo o czym wciąż pisze Kertész? W ten czy inny sposób o obozie koncentracyjnym. O Auschwitz, rzecz jasna. W _Losie utraconym_ wprost, a w kolejnych książkach o jego długim cieniu rzucanym na współczesność. Tak będzie w _Kadyszu za nienarodzone dziecko_, _Fiasku_, _Likwidacji_…

Pisanie, w jego rozumieniu, to nie jest w żadnym wypadku miłe zajęcie, to nieustające jątrzenie niezagojonej rany: „Piszę powieść, bo szukam coraz ostrzejszego bólu” . Albo w innym miejscu: „Moja ambicja pisarska: chcę czegoś, w czym się wykrwawię” . To żmudna praca nad formą. Przebijanie się przez skorupy języka. Oddzielenie pisania od zgubnych dla niego emocji, poszukiwanie tak pożądanego literacko dystansu: „Z daleka, z daleka, wszystko z bardzo, bardzo daleka. Schłodzić to, co wrzało, abstrahować od tego, co żyło. Tak postrzegać świat: Auschwitz! O, jest w tym wszystko, czego potrzeba do napisania dobrej książki” . Wiele zapisów w dzienniku zaświadcza o tym wysiłku znalezienia właściwego języka, stosownego tonu, który mógłby oddać prawdę opisywanej w powieści rzeczywistości. Bo pisanie to w istocie wynajdywanie języka. W tej materii nie przecenia Kertész talentu, wartość dzieła wyznacza stopień wyjścia poza obiegowe formuły i dystans wobec gotowych pojęć.

Ten postulat od biedy wziąłby do siebie każdy poważny pisarz, ale stopień trudności sztuki Kertésza pojmiemy dopiero wtedy, kiedy będziemy mieli nieustannie w pamięci to, że świata, który próbuje nazywać, w istocie przedstawić się nie da. On sam powiada, że kto pisząc o świecie obozu, sądzi, że „odniósł sukces” – wyrażenie skądinąd jawnie perwersyjne – z całą pewnością kłamie. Jak zauważyła Heller w cytowanym już eseju o _Losie utraconym_: „Wielokrotnie powtarzałam, że jest to jedyna doskonale autentyczna, prawdziwa powieść Holocaustu. Naturalnie w takim stopniu, w jakim to możliwe. Zupełnie prawdziwą powieść Holocaustu mogliby napisać tylko umarli, a oni, jak wiemy, nie są w stanie pisać, albo też my nie jesteśmy w stanie odczytać tego, co napisali. Zgadzam się, że to oni dyktują, prowadzą nasze pióra, ale ten, który pisze, ich powiernik, pełnomocnik – jest żywy” .

I ta wypowiedź precyzyjnie wyznacza miarę osiągnięć pisarskich Kertésza .

Najgłębszy sens swojego pisania (swojej misji?) zdefiniował on sam w kończącym dziennik przejmującym obrazie. W tej mającej w sobie jakieś smutne piękno przypowieści pewien człowiek – przymuszony jakimś nieznanym imperatywem – wykonuje od lat, po raz nie wiadomo który, muzyczną wariację na ten sam temat. Nietrudno rozpoznać w nim samego Kertésza. To ostatnie wcielenie galernika.

„Ostatnio często wyobrażam sobie kogoś, jakąś niewyraźną postać, ludzką istotę, bez wieku, oczywiście raczej starszego albo przynajmniej starzejącego się mężczyznę. Przychodzi, wychodzi, robi swoje, przeżywa życie, cierpi, kocha, wyjeżdża, wraca do domu, czasem jest chory, czasem idzie popływać, spotkać się z ludźmi, pograć w karty; kiedy jednak trafia mu się jakaś wolna chwila, natychmiast otwiera drzwi do swojej klitki, szybko – i trochę w roztargnieniu – siada przy starym instrumencie, bierze kilka akordów, po czym zaczyna cicho improwizować. Od dziesiątków lat gra nie wiedzieć już którą wariację tego samego tematu. Gdyby zaś dźwięki, które dobywa z instrumentu, powiedzmy, ustały i nakładając się na siebie, zastygły w powietrzu, zobaczylibyśmy pewnie kryształ lodu, utrwalający jakiś kurczowy, katatoniczny gest, w którym, uważniej się przyglądając, bez wątpienia rozpoznalibyśmy uparty zamiar wyrażenia czegoś, nawet gdyby to miała być tylko monotonia. Dla kogo gra? Po co gra? Sam tego nie wie. A nawet – i to właśnie jest najdziwniejsze – nie słyszy tego, co gra. Jakby ta upiorna siła, która wciąż na nowo każe mu siadać do instrumentu, pozbawiła go słuchu, żeby grał tylko dla niej. – Ale czy przynajmniej ona go słyszy? (To pytanie jednak, przyznajmy, jest bez sensu: tego, kto gra, powinniśmy sobie, rzecz jasna, wyobrażać jako szczęśliwca)”.

Nie trzeba chyba przesadnie czułego słuchu, by w tym ostatnim określeniu usłyszeć wyraźny ton ironii. W słowniku Kertésza wyraz szczęście występuje najczęściej w cudzysłowie…

6

Na koniec jedno tylko pytanie: jaki jest Bóg Kertésza? Dziwne, trzeba przyznać, bardzo dziwne pytanie. Przecież w swojej książce nie robi on nic innego, jak tylko opisuje, mozolnie, strona po stronie, z precyzją analityka, zarysy czarnej dziury. Sonduje tę przestrzeń bez dna. A jak pouczają nas kosmologowie, czarna dziura to taki obiekt, który zasysa, wciąga w siebie, pochłania wszelkie światło . W obrysowywanej przez pisarza przestrzeni, zdawać by się mogło, na boskie światło po prostu miejsca nie ma. Ontologiczna niemożliwość. A jednak…

Znamienne, że Bóg pojawia się w tych zapiskach zaskakująco często. Zbyt często, by uznać to za przypadek. Oczywiście nie ma On nic wspólnego z przyzwoitymi wizerunkami religijnymi. Bóg występuje w tych zapiskach jako wielkie Nic, jako metafora, jako domysł, jako pragnienie, jako wyrzut, jako postać z anachronicznego słownika, jako Ten, który nieodwołalnie umarł (a zatem „kto się będzie śmiał ostatni?” ), jako Ten, którego istnienie czy nieistnienie jest drugorzędne wobec pytania, „dlaczego wierzymy, że jest lub że go nie ma” .

Ale w jednym z zapisków Bóg pojawia się, by tak rzec, osobiście. W najbardziej dla mnie wstrząsającym fragmencie dziennika czytamy: „Bóg to Auschwitz, ale również ten, kto mnie z Auschwitz wyprowadził. I kto mnie zobowiązał, a nawet zmusił, żebym zdał ze wszystkiego sprawę, bo chciał usłyszeć i zobaczyć, co zrobił” .

Takie są słowa ocalonego, świadka.PRZYPISY

Popiół, mgła

S. Márai, _Dziennik_ (_fragmenty_), przekład, posłowie i oprac. T. Worowska, Warszawa 2004, s. 56.

I. Kertész, _Dziennik galernika_, przeł. E. Cygielska, Warszawa 2006, s. 225. Dalej jako .

G. Herling-Grudziński, _Dziennik pisany nocą 1984–1988_, Paryż 1988, s. 157.

Warto w tym miejscu przytoczyć poruszający komentarz Kertésza do cytowanej na początku notatki Máraiego: „Nie wiem, dlaczego nawet teraz po fakcie czuję za każdym razem gwałtowny przypływ wdzięczności i radości, że Sándor Márai mnie widział. On miał wtedy czterdzieści lat, ja czternaście. Wszystko to opisał – bo cóż innego mógłby zrobić pisarz – w _Dzienniku_ (a _Dziennik_ ten, nawiasem mówiąc, jest najuczciwszym, najobszerniejszym i najważniejszym duchowym obrazem epoki)” .

G. Spiró, _Non habent sua fata_, przeł. J. Goszczyńska, „Gazeta Wyborcza”, 31.10–1.10.2002, s. 21.

To o sobie powie Kertész w pewnym eseju, formułując myśl w trzeciej osobie, że ktoś, kto wysuwa tego rodzaju tezy, musi się „liczyć z faktem, że zostanie skazany na samotność i izolację” – I. Kertész, _Język na wygnaniu_, przeł. E. Sobolewska, Warszawa 2004, s. 65. O innych jeszcze powodach letniej recepcji pisarza na Węgrzech pisze J. Jastrzębska, _Imre Kertész – węgierski wariant dyskursu o Holocauście_, „Teksty Drugie” 2004, nr 5, s. 156–158. Tekst ten zawiera również cenne uwagi o poetyce dwóch powieści Kertésza.

_Zerowy punkt kultury. Rozmowa z Imre Kertészem_, „Rzeczpospolita” („Plus Minus”), 6–7.04.2002, s. 11.

Á. Heller, _Los odzyskany_, przeł. J. Goszczyńska, „Gazeta Wyborcza”, 29–30.05.2004, s. 13.

_Piszę, żeby się ratować_. _Imre Kertész w rozmowie z Anną Bikont_, „Gazeta Wyborcza”, 5–6.06.2004, s. 17.

J. Gray, _Słomiane psy. Myśli_ _o ludziach i innych zwierzętach_, przeł. C. Cieśliński, Warszawa 2003, s. 89.

I. Kertész, _Język na wygnaniu_, przeł. E. Sobolewska, Warszawa 2004, s. 67.

Wymowne świadectwo o kłopotach w przyswojeniu twardej retoryki Kertésza zostawił Péter Esterházy: „Kertész nie pisze o braku człowieczeństwa, tylko o człowieku. Nie mówi o tym, kto jest winien, a kto nie. Jego twórczość jest dużo bardziej brutalna i wprowadzająca w zakłopotanie. Kiedy _Los utracony_ ukazał się na Węgrzech, opinia publiczna starała się nie przyjmować go do wiadomości. Za granicą natomiast próbują go – że tak powiem – humanizować” – _Péter Esterházy o Imre Kertészu_, „Gazeta Wyborcza”, 31.10–1.11.2002, s. 20.

P. Nádas, _Kertész i jego tematy_, przeł. J. Goszczyńska, „Gazeta Wyborcza”, 31.10–1.11.2002, s. 22.

_Zerowy punkt kultury…_, dz. cyt., s. 11.

Á. Heller, _Los odzyskany_, dz. cyt., s. 13.

Warto zacytować jeszcze jedną wypowiedź z dziennika, nie tylko dlatego, że w kontekście otrzymania przez Kertésza Nagrody Nobla pokazuje, iż życie jest nieustającą niespodzianką, ale też dlatego, że jest ona wiernym zapisem stanu ducha i dobrze oddaje ówczesne (lata osiemdziesiąte) myślenie pisarza o znikomości jego własnej sztuki: „Zawsze będę drugorzędnym, zapoznanym i niezrozumiałym pisarzem węgierskim. Iluzją jest to, co robię i na co marnotrawię swoje życie, które też jest iluzją. A jednak, niczym owad, który natychmiast od nowa zaczyna znosić materiał budowlany swoimi czułkami, chociaż mrowisko mu rozdeptali, zalał je deszcz i tak dalej: ja również zaczynam jakieś zdanie, jakąś konstrukcję. Kto to widzi? Bóg?” .

Charakterystyka ta, dodajmy, uderzająco przypomina Miltonowski opis piekła w _Raju utraconym_: „obszar pusty i posępny”, otoczony przez „palenisko rozległe, płonące”, z którego jednak żaden blask nie wychodzi, oprócz _darkness visible_, „widzialnej ciemności” (ks. I, 70–74). Por. J. Milton, _Raj utracony_, przeł. M. Słomczyński, Warszawa 1974, s. 33–34; poprawiam przekład, w którym wyrażenie _darkness visible_ oddane jest nieszczęśliwie jako „ciemność widoma”.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2023

Wydanie II rozszerzone
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: