Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Łowcy kości. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 6 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 listopada 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Łowcy kości. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 6 - ebook

Szczegóły

Oto kolejny rozdział wspaniałej „Malazańskiej Księgi Poległych” Stevena Eriksona, epickiej opowieści, która z pewnością zdobędzie miejsce wśród klasyki fantasy.

Bunt w Siedmiu Miastach zmiażdżono. Sha’ik nie żyje. Pozostał tylko jeden oddział, otoczony w mieście Y’Ghatan. Dowodzi nim fanatyk, Leoman od Cepów. Perspektywa oblegania tej starożytnej fortecy niepokoi żołnierzy Czternastej Armii, albowiem tu właśnie zginął największy bohater Imperium, Dassem Ultor, i tu przelano morze malazańskiej krwi. Owo złowrogie miasto cuchnie śmiercią.

Tymczasem jednak wykonano już pierwsze ruchy w konflikcie na znacznie większą skalę. Okaleczonemu Bogu przyznano miejsce w panteonie. Nastąpił w nim rozłam i każdy bóg musi się opowiedzieć po jednej ze stron. Bez względu na to, którą wybiorą, zasady się nieodwołalnie zmieniły i pierwsza krew zostanie przelana w świecie śmiertelników.

Świat ten zawiera rzesze postaci, znajomych i nowych, takich jak Heboric Widmoworęki; opętana ongiś przez boga Apsalar; Nożownik, dawniej złodziej, a obecnie zabójca; potężny wojownik Karsa Orlong oraz dwaj wędrowcy, Icarium i Mappo, którzy pragną jedynie sami kształtować swój los. Gdyby tylko bogowie zechcieli zostawić ich w spokoju. Jednakże noże wysunięto już z pochew i bogowie nie zamierzają okazywać łaski. Nadchodzi wojna, wojna na niebie. Jej stawką będzie przetrwanie…

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67023-85-6
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘ­KO­WA­NIA

Dzię­kuję tym, co zwy­kle, w tym rów­nież czy­tel­ni­kom wcze­snej wer­sji, Chri­sowi, Mar­kowi, Ric­kowi, Court­ney­owi i Bil­lowi Hun­te­rowi, który udzie­lił mi nie­oce­nio­nej pomocy w spra­wie mecha­niki oraz peł­nego składu roz­ma­itych warian­tów Talii Smo­ków. Ale posłu­chaj, Bill, ni­gdy wię­cej wie­lo­mi­lo­wych spa­ce­rów w desz­czu, dobra? Camowi Essle­mon­towi za szcze­gól­nie uważne prze­czy­ta­nie cało­ści. Cie­szę się, że przy­naj­mniej jeden z nas potra­fił upo­rząd­ko­wać chro­no­lo­gię. Clare i Bowe­nowi, jak zwy­kle. Pra­cow­ni­kom Baru Ita­lia za pomoc przy kolej­nej książce. Trzy powie­ści, cztery mikropowie­ści i dwa­dzie­ścia dwa tysiące kaw z mle­kiem, tro­chę się tego nazbie­rało, co? Steve’owi, Perry i Ros­sowi, za przy­jaźń. Simo­nowi Tay­lo­rowi, Patric­kowi Wal­showi i Howar­dowi Mor­ha­imowi, za jak zwy­kle dobrą robotę.DRA­MA­TIS PER­SO­NAE

Mala­zań­czycy:

CESA­RZOWA LASEEN: wład­czyni Impe­rium Mala­zań­skiego

PRZY­BOCZNA TAVORE: dowo­dząca jedną z mala­zań­skich armii

PIĘŚĆ KENEB: dowódca dywi­zji

PIĘŚĆ BLI­STIG: dowódca dywi­zji

PIĘŚĆ TENE BARALTA: dowódca dywi­zji

PIĘŚĆ TEMUL: dowódca dywi­zji

NUL: wic­kań­ski czar­no­księż­nik

NADIR: wic­kań­ska cza­row­nica

T’JAN­TAR: adiu­tantka Tavore

LOSTARA YIL: towa­rzyszka Perły

PERŁA: szpon

NOK: admi­rał Floty Impe­rial­nej

BANA­SCHAR: były kapłan D’rek

HEL­LIAN: sier­żant straży miej­skiej w Kar­to­olu

URB: straż­nik miej­ski w Kar­to­olu

BEZ­DECH: straż­nik miej­ski w Kar­to­olu

OBRA­ŻAL­SKI: straż­nik miej­ski w Kar­to­olu

SZYBKI BEN: wielki mag

KALAM MEKHAR: skry­to­bójca

PĘDRAK: znajda

Wybrani żoł­nie­rze z Czter­na­stej Armii

KAPI­TAN MILU­TEK: Pułk Ashocki

PORUCZ­NIK PRYSZCZ: Pułk Ashocki

KAPI­TAN FARA­DAN SORT

SIER­ŻANT SKRZY­PEK/STRUNA

KAPRAL TARCZ

MĄTWA

FLASZKA

KORYK

ŚMIESZKA

SIER­ŻANT GESLER

KAPRAL CHMURA

STAR­SZY SIER­ŻANT WYŁAM ZĄB

MOŻ­LIWE

LUT­NIA

EBRON

SINN

OKRUCH

SIER­ŻANT BAL­SAM

KAPRAL TRU­PI­SMRÓD

RZE­ZI­GAR­DZIOŁ

MASAN GILANI

Inni

BARA­THOL MEKHAR: kowal

KULAT: wie­śniak

NUL­LISS: wie­śniaczka

HAY­RITH: wie­śniaczka

CHAUR: wie­śniak

NOTO CZY­RAK: cyru­lik (uzdro­wi­ciel) kom­pa­nii w Zastę­pie Jed­no­rę­kiego

HUR­LO­CHEL: zwia­dowca w Zastę­pie Jed­no­rę­kiego

KAPI­TAN SŁODKA STRUGA: ofi­cer w Zastę­pie Jed­no­rę­kiego

KAPRAL FUTH­GAR: pod­ofi­cer w Zastę­pie Jed­no­rę­kiego

PIĘŚĆ RYTHE BUDE: ofi­cer w Zastę­pie Jed­no­rę­kiego

ORMU­LO­GUN: arty­sta

GUM­BLE: jego kry­tyk

APSA­LAR: skry­to­bój­czyni

TELO­RAST: duch

SER­WATKA: duch

SAMAR DEV: cza­row­nica z Uga­ratu

KARSA ORLONG: teblor­ski wojow­nik

GANATH: Jaghutka

ZŁO­ŚLI­WOŚĆ: jed­no­po­chwy­cona, sio­stra Pani Zawi­ści

CORABB BHI­LAN THENU’ALAS

LEOMAN OD CEPÓW: ostatni dowódca bun­tow­ni­ków

KAPI­TAN WRÓ­BLIK: straż­niczka miej­ska z Y’Gha­tanu

KAR­PO­LAN DEME­SAND: z Gil­dii Kupiec­kiej Try­galle

TORA­HA­VAL DELAT: kapłanka Poliel

NOŻOW­NIK: daw­niej Cro­kus z Daru­dży­stanu

HEBO­RIC WID­MO­WO­RĘKI: Boży Jeź­dziec Tre­acha

SCIL­LARA: ucie­ki­nierka z Raraku

FELI­SIN MŁOD­SZA: ucie­ki­nierka z Raraku

SZARA ŻABA: demon

MAPPO KONUS: Trell

ICA­RIUM: Jhag

ISKA­RAL KROST: kapłan Cie­nia

MOGORA: d’ivers

TARA­LACK VEED: Gral, agent Bez­i­mien­nych

DEJIM NEBRAHL: d’ivers z cza­sów Pierw­szego Impe­rium, t’rol­ba­rahl

TRULL SEN­GAR: Tiste Edur

ONRACK STRZA­SKANY: nie­zwią­zany T’lan Imass

IBRA GHO­LAN: T’lan Imass

MONOK OCHEM: rzu­ca­jący kości T’lan Imas­sów

MINALA: głów­no­do­wo­dząca Kom­pa­nii Cie­nia

TOMAD SEN­GAR: Tiste Edur

PIÓR­KOWA WIEDŹMA: lethe­ryj­ska nie­wol­nica

ATRI PREDA YAN TOVIS (POMROKA): ofi­cer w lethe­ryj­skiej armii

KAPI­TAN VARAT TAUN: ofi­cer słu­żący pod roz­ka­zami Pomroki

TAXI­LA­NIN: tłu­macz

AHL­RADA AHN: szpieg Tiste Andii mię­dzy Tiste Edur

SATH­BARO RAN­GAR: ara­pay­ski czar­no­księż­nikDla wszyst­kiego, co stało się realne,
W tym wieku upadku,
Gdzie po boha­te­rach nie zostaje nic
Poza żela­znym brzmie­niem ich imion
Pły­ną­cym z gar­deł bar­dów,
Stoję w tym mil­czą­cym sercu,
Tęsk­niąc za jego cich­ną­cym biciem,
Za życiem tych, któ­rzy obró­cili się w proch,
A sze­lest prze­sy­pu­ją­cego się pia­sku
Oznaj­mia, że chwała prze­mi­nęła,
Tak jak pie­śni nikną
W coraz cich­szych echach.
Dla wszyst­kiego, co stało się realne,
Pokoje i kom­naty reagują na moje krzyki
Zie­jącą pustką,
Albo­wiem ktoś musi
Udzie­lić odpo­wie­dzi,
Udzie­lić odpo­wie­dzi
Na to wszystko,
Ktoś

_Wiek upadku_
Tor­bora FethenaPRO­LOG

1164 rok snu Pożogi
Istral’fen­ni­dahn, pora D’rek, Robaka Jesieni
Dwa­dzie­ścia cztery dni po egze­ku­cji sha’ik na Raraku

Wysoko w górze lśniły płachty paję­czyn łączą­cych wieże. Ich potężne nici drżały na lek­kiej, wie­ją­cej od morza bry­zie i jak co rano pod­czas Czy­stej Pory na Kar­tool opa­dała lekka mżawka.

Do więk­szo­ści rze­czy można się w końcu przy­zwy­czaić, a ponie­waż to pająki, paralty w żółte pasy, pierw­sze zajęły okryte ongiś zło­wrogą sławą wieże po pod­boju wyspy przez Mala­zań­czy­ków, od któ­rego to wyda­rze­nia minęły już dzie­się­cio­le­cia, miesz­kańcy Kar­to­olu mieli wiele czasu, by do tego przy­wyk­nąć. Obec­nie nawet widok mew i gołębi, które co rano wisiały nie­ru­chomo mię­dzy dzie­siąt­kami wież, cze­ka­jąc, aż wiel­kie jak pię­ści pająki wyjdą ze swych kry­jó­wek na wyż­szych pię­trach, by zabrać zdo­bycz, budził w tubyl­cach tylko lekką odrazę.

Nie­stety, sier­żant Hel­lian, słu­żąca w straży miej­skiej w Dziel­nicy Sep­tar­chii, była wyjąt­kiem. Podej­rze­wała, że jacyś bogo­wie zwi­jają się w nie­ustan­nych kon­wul­sjach ze śmie­chu nad jej losem, za który z całą pew­no­ścią byli odpo­wie­dzialni. Uro­dziła się w tym mie­ście, obcią­żona klą­twą stra­chu przed wszel­kiego rodzaju pają­kami, i całe dzie­więt­na­ście lat jej życia było pasmem cią­głego prze­ra­że­nia.

Czemu po pro­stu stąd nie wyje­chać? Towa­rzy­sze i zna­jomi zada­wali jej to pyta­nie wię­cej razy, niż mogła zli­czyć. To jed­nak nie było takie pro­ste. W grun­cie rze­czy było nie­moż­liwe. W męt­nych wodach zatoki uno­siły się wylinki, frag­menty paję­czyn, a tu i ówdzie rów­nież nasiąk­nięte wodą tru­chła, z któ­rych ster­czały kępy piór. Na lądzie było jesz­cze gorzej. Po ucieczce z mia­sta przed star­szymi pobra­tym­cami młode paralty dora­stały na wapien­nych urwi­skach ota­cza­ją­cych Kar­tool. I choć nie osią­gnęły jesz­cze doj­rza­ło­ści, wcale nie były z tego powodu mniej agre­sywne i jado­wite. Kupcy i wie­śniacy zapew­niali Hel­lian, że można wędro­wać ścież­kami i trak­tami wokół mia­sta przez całe dni, nie napo­ty­ka­jąc ani jed­nego pająka, ale dziew­czyny to nie uspo­ka­jało. Wie­działa, że bogo­wie cze­kają. Tak samo jak pająki.

Gdy sier­żant była trzeźwa, obser­wo­wała oto­cze­nie z pilną uwagą, jak przy­stało miej­skiej straż­niczce. Choć nie była bez prze­rwy pijana, cał­ko­wita trzeź­wość zawsze gro­ziła jej histe­rią. Dla­tego Hel­lian była zmu­szona wiecz­nie stą­pać po drżą­cej linie mię­dzy trzeź­wo­ścią a upo­je­niem. Z tego powodu nic nie wie­działa o nie­zwy­kłym żaglowcu, który przed zacho­dem słońca zacu­mo­wał w Wol­nym Por­cie. Na jego masz­tach powie­wały ban­dery wska­zu­jące, że przy­bywa z Malazu.

Przy­pły­wa­jące stam­tąd statki same w sobie nie były czymś nad­zwy­czaj­nym, nade­szła już jed­nak jesień i wie­jące pod­czas Czy­stej Pory wia­try spra­wiły, że nie­mal wszyst­kie szlaki mor­skie na połu­dniu nie będą żeglowne przez co naj­mniej dwa naj­bliż­sze mie­siące.

Gdyby Hel­lian miała kla­row­niej­sze spoj­rze­nie, mogłaby rów­nież zauwa­żyć – pod warun­kiem, że wybra­łaby się do portu, do czego być może uda­łoby się ją zmu­sić pod groźbą mie­cza – że nie była to zwy­kła barka czy sta­tek kupiecki, ani nawet wojenna dro­mona, lecz smu­kły lekki żaglo­wiec, zbu­do­wany w stylu nie­uży­wa­nym przez impe­rial­nych szkut­ni­ków od pięć­dzie­się­ciu lat. Ostry jak klinga mie­cza dziób zdo­biły tajem­ni­cze pła­sko­rzeźby. Wyobra­żono na nich maleń­kie węże oraz robaki, wyjąt­kowo dłu­gie, się­ga­jące pra­wie do połowy dłu­go­ści okrętu. Kwa­dra­towa rufa była dziw­nie wysoka. Z boku zamon­to­wano w niej wio­sło ste­rowe. Zło­żona z kil­ku­na­stu ludzi załoga zacho­wy­wała się cicho jak na mary­na­rzy. Żaden z nich nie miał zbyt­niej ochoty opusz­czać pokładu koły­szą­cego się u nabrzeża żaglowca. Tylko jeden czło­wiek zszedł na ląd krótko przed świ­tem, zaraz po opusz­cze­niu trapu.

Hel­lian poznała wszyst­kie te szcze­góły dopiero póź­niej. Goniec, który ją odna­lazł, był miej­sco­wym urwi­sem, który – gdy nie był zajęty łama­niem prawa – wałę­sał się po por­cie w nadziei, że goście wynajmą go jako prze­wod­nika. Wrę­czył jej kartę papieru – sądząc po dotyku, wyso­kiej jako­ści. Napi­sano na niej krótką wia­do­mość. Prze­czy­taw­szy ją, Hel­lian skrzy­wiła się z nie­za­do­wo­le­niem.

– No dobra, chłop­cze, opisz mi czło­wieka, który ci to dał.

– Nie potra­fię.

Sier­żant obej­rzała się na trzech miej­skich straż­ni­ków, któ­rzy zatrzy­mali się za nią na rogu. Jeden zła­pał chło­paka za tył wystrzę­pio­nej bluzy, uniósł go i potrzą­snął nim lekko.

– Odświe­ży­łeś sobie pamięć? – zapy­tała Hel­lian. – Mam nadzieję, że tak, bo nie zamie­rzam ci pła­cić.

– Nie pamię­tam! Patrzy­łem mu pro­sto w twarz, pani sier­żant! Ale… nie pamię­tam, jak wyglą­dał!

Przez chwilę patrzyła uważ­nie na chło­paka, a potem odwró­ciła się od niego z chrząk­nię­ciem.

Straż­nik posta­wił urwisa na ziemi, ale nie zwol­nił uchwytu.

– Puść go, Urb.

Chło­pak umknął pośpiesz­nie.

Hel­lian ski­nęła dys­kret­nie na swych ludzi, naka­zu­jąc im iść za sobą.

Dziel­nica Sep­tar­chii była naj­spo­koj­niej­szą czę­ścią mia­sta, choć nie na sku­tek jakichś szcze­gól­nych sta­rań Hel­lian. Było tam nie­wiele han­dlo­wych budyn­ków, a nie­liczne miesz­kalne kamie­nice zaj­mo­wali ako­lici i służba z kil­ku­na­stu świą­tyń wycho­dzą­cych na główną aleję dziel­nicy. Zło­dzieje, któ­rzy pra­gnęli zacho­wać życie, nie okra­dali świą­tyń.

Sier­żant weszła ze swą dru­żyną w aleję, po raz kolejny zauwa­ża­jąc, że wiele świą­tyń popada w ruinę. Paralty lubiły zdobną archi­tek­turę, kopuły i niskie wieże. Wyglą­dało na to, że kapłani prze­gry­wają tę wojnę. Gdy straż­nicy szli aleją, pod ich sto­pami chrzę­ściły chi­ty­nowe odpadki.

Przed wielu laty pierw­sza noc Istral’fen­ni­dahn, która wła­śnie minęła, byłaby sygna­łem do obej­mu­ją­cej całą wyspę fety, peł­nej ofiar skła­da­nych bogini patronce Kar­to­olu – D’rek, Roba­kowi Jesieni. Arcy­ka­płan z Wiel­kiej Świą­tyni, Pół­drek, popro­wa­dziłby przez mia­sto pro­ce­sję kro­czącą po żyznych odpad­kach, odko­pu­jąc bosymi sto­pami oble­pione roba­kami i czer­wiami śmieci. Dzieci gania­łyby po zauł­kach kulawe psy, a gdyby udało się im któ­re­goś zła­pać, uka­mie­no­wa­łyby go, wykrzy­ku­jąc imię bogini. Ska­za­nych na śmierć prze­stęp­ców publicz­nie obdzie­rano by ze skóry i łamano im dłu­gie kości nóg. Potem nie­szczę­sne ofiary wrzu­cano by do dołów roją­cych się od padli­no­żer­nych chrząsz­czy i czer­wo­nych roba­ków ognio­wych, które pożar­łyby je w ciągu jakichś czte­rech, pię­ciu dni.

Wszystko to, rzecz jasna, działo się przed mala­zań­skim pod­bo­jem. Zasad­ni­czym celem cesa­rza stało się ude­rze­nie w kult D’rek. Kel­la­nved świet­nie zda­wał sobie sprawę, że ser­cem potęgi Kar­to­olu jest Wielka Świą­ty­nia, a naj­po­tęż­niejsi cza­ro­dzieje wyspy są kapła­nami i kapłan­kami D’rek, wyko­nu­ją­cymi roz­kazy Pół­dreka. Co wię­cej, nie było przy­pad­kiem, że rzeź, do któ­rej doszło nocy poprze­dza­ją­cej bitwę mor­ską i lądo­wa­nie mala­zań­skich wojsk, kie­ro­wana przez osła­wio­nego Tan­ce­rza oraz Gburkę, wład­czy­nię szpo­nów, pochło­nęła tak wielu cza­ro­dzie­jów kultu, w tym rów­nież samego Pół­dreka. Arcy­ka­płan Wiel­kiej Świą­tyni zdo­był swą pozy­cję dopiero nie­dawno, drogą nagłego prze­wrotu, a jego oba­lo­nym rywa­lem był nie kto inny, jak Tay­schrenn, pod­ów­czas nowy wielki mag cesa­rza.

Hel­lian znała owe uro­czy­sto­ści jedy­nie ze sły­sze­nia, jako że ich urzą­dza­nia zaka­zano, gdy tylko mala­zań­scy oku­panci przy­kryli wyspę impe­rial­nym płasz­czem. Mimo to czę­sto opo­wia­dano jej o daw­nych dniach chwały, gdy wyspa Kar­tool stała u szczytu cywi­li­za­cji.

Wszy­scy się zga­dzali, że za jej obecny, żało­sny stan winę pono­szą Mala­zań­czycy. Dla przy­gnę­bio­nych miesz­kań­ców wyspy rze­czy­wi­ście nastała jesień. W końcu zmiaż­dżono nie tylko kult D’rek. Znie­siono też nie­wol­nic­two, a doły stra­ceń zasy­pano po uprzed­nim sta­ran­nym oczysz­cze­niu. W mie­ście był nawet budy­nek, w któ­rym miesz­kało około dwu­dzie­stu spro­wa­dzo­nych na złą drogę altru­istów opie­ku­ją­cych się kula­wymi psami.

Minęli skromną świą­ty­nię Kró­lo­wej Snów. Naprze­ciwko niej przy­cup­nęła ota­czana powszechną nie­na­wi­ścią Świą­ty­nia Cieni. W daw­nych cza­sach w Kar­to­olu uzna­wano tylko sie­dem legal­nych reli­gii, a sześć z nich pod­le­gało kul­towi D’rek. Stąd wła­śnie wzięła się nazwa Dziel­nicy Sep­tar­chii. Soliel, Poliel, Beru, Pożoga, Kap­tur i Fener. Od czasu pod­boju zja­wili się tu następni bogo­wie: wyżej wymie­nieni, a także Des­sem­brae, Togg oraz Oponn. A Wielka Świą­ty­nia D’rek, choć na­dal pozo­sta­wała naj­więk­szym gma­chem w mie­ście, była w żało­snym sta­nie.

Sto­jący na sze­ro­kich scho­dach przed wej­ściem męż­czy­zna był odziany w strój mala­zań­skiego mary­na­rza: wybla­kłe, impre­gno­wane skóry oraz cienką, zno­szoną koszulę z wystrzę­pio­nego płótna. Ciemne włosy zwią­zał w opa­da­jący na plecy kucyk. Nie nosił w nich żad­nych ozdób. Nie­zna­jomy usły­szał kroki i zwró­cił się w stronę nad­cho­dzą­cych. Był w śred­nim wieku i miał zwy­czajną, dobro­duszną twarz, choć w jego oczach dostrze­gało się oso­bliwy błysk.

Hel­lian zaczerp­nęła głę­boko tchu, żeby roz­ja­śnić zamro­czony alko­ho­lem umysł. Potem unio­sła list.

– Ty to napi­sa­łeś, jak sądzę?

Męż­czy­zna ski­nął głową.

– Ty dowo­dzisz strażą w tej dziel­nicy?

– Sier­żant Hel­lian – przed­sta­wiła się z uśmie­chem. – Kapi­tan umarł w zeszłym roku z powodu zaka­że­nia stopy. Na­dal cze­kamy na następcę.

Nie­zna­jomy uniósł brwi w wyra­zie iro­nii.

– Nie liczysz na awans, sier­żan­cie? To suge­ruje, że ważną cechą kapi­tana powinna być trzeź­wość.

– Infor­mu­jesz nas, że w Wiel­kiej Świą­tyni coś się dzieje – rze­kła Hel­lian, igno­ru­jąc nie­uprzejmą uwagę roz­mówcy.

Odwró­ciła się, by spoj­rzeć na potężny gmach. Dwu­skrzy­dłowe drzwi były zamknięte. Zmarsz­czyła brwi na ten widok. W tym aku­rat dniu to było cał­ko­wi­cie bez­pre­ce­den­sowe.

– Mam takie wra­że­nie, sier­żan­cie – potwier­dził męż­czy­zna.

– Czy przy­sze­dłeś tu pokło­nić się D’rek? – zapy­tała dziew­czyna. Przez spo­wi­ja­jącą ją mgiełkę alko­holu zaczął się prze­bi­jać lekki nie­po­kój. – Czy drzwi są zamknięte? Jak się nazy­wasz i skąd pocho­dzisz?

– Jestem Bana­schar z wyspy Malaz. Przy­pły­nę­li­śmy do mia­sta dziś rano.

Jeden z towa­rzy­szą­cych jej straż­ni­ków chrząk­nął. Hel­lian zasta­no­wiła się nad sło­wami Bana­schara. Potem przyj­rzała się mu nieco uważ­niej.

– Stat­kiem? O tej porze roku?

– Śpie­szy­li­śmy się ze wszyst­kich sił. Sier­żan­cie, jestem prze­ko­nany, że musimy się wła­mać do Wiel­kiej Świą­tyni.

– Czemu po pro­stu nie zapu­kać?

– Pró­bo­wa­łem – odparł Bana­schar. – Nikt nie otwiera.

Hel­lian zawa­hała się.

Wła­mać się do Wiel­kiej Świą­tyni? Pięść utnie mi cycki i usmaży je na patelni.

– Na scho­dach leżą mar­twe pająki – ode­zwał się nagle Urb.

Wszy­scy się odwró­cili.

– Kap­tu­rze, bło­go­sław – mruk­nęła Hel­lian. – Jest ich cała masa.

Zacie­ka­wiona pode­szła bli­żej. Bana­schar podą­żył za nią, a po chwili to samo uczy­niła reszta dru­żyny.

– Wyglą­dają na…

Potrzą­snęła głową.

– Roz­ło­żone – dokoń­czył Bana­schar. – Zgniłe. Sier­żan­cie, weźmy się, pro­szę, za te drzwi.

Hel­lian wciąż się wahała. Nagle przy­szła jej do głowy pewna myśl. Prze­szyła męż­czy­znę nie­uf­nym spoj­rze­niem.

– Napi­sa­łeś, że musimy tu dotrzeć jak naj­szyb­ciej? Dla­czego? Czy jesteś ako­litą D’rek? Nie wyglą­dasz na to. Co cię tu spro­wa­dziło?

– Prze­czu­cie, sier­żan­cie. Przed wielu laty byłem kapła­nem D’rek… w jaka­ta­kań­skiej świą­tyni na wyspie Malaz.

– Prze­czu­cie spro­wa­dziło cię aż do Kar­to­olu? Masz mnie za głu­pią?

W oczach męż­czy­zny bły­snął gniew.

– Widzę, że jesteś zbyt pijana, żeby poczuć zapach, który ja czuję. – Zer­k­nął na pozo­sta­łych straż­ni­ków. – Czy dzie­li­cie nie­do­statki swo­jego sier­żanta, czy może jestem w tej spra­wie osa­mot­niony?

Urb zmarsz­czył brwi.

– Sier­żan­cie, uwa­żam, że powin­ni­śmy roz­wa­lić te drzwi – stwier­dził po chwili.

– To zrób to, do cho­lery!

Przy­glą­dała się, jak jej ludzie wywa­żają drzwi. Hałas przy­cią­gnął spory tłu­mek i Hel­lian zauwa­żyła, że na jego czoło wysu­nęła się wysoka kobieta w sza­tach kapłanki, która z pew­no­ścią przy­szła tu z któ­rejś z pozo­sta­łych świą­tyń.

No tak. I co teraz?

Kobieta patrzyła jed­nak tylko na Bana­schara. Ten rów­nież ją zauwa­żył i odwza­jem­nił spo­koj­nie jej spoj­rze­nie. Jego nie­ru­choma twarz nic nie wyra­żała.

– Co ty tu robisz? – zapy­tała kobieta.

– Nic nie wyczu­łaś, wielka kapłanko? Widzę, że samo­za­do­wo­le­nie jest cho­robą, która szybko się sze­rzy.

Kobieta prze­nio­sła spoj­rze­nie na roz­wa­la­ją­cych drzwi straż­ni­ków.

– Co tu się stało?

Prawe skrzy­dło drzwi w końcu pękło i prze­wró­cono je ostat­nim kop­nia­kiem.

Hel­lian ski­nęła na Urba, naka­zu­jąc mu wejść do środka. Potem podą­żyła za nim. Tuż za nią szedł Bana­schar.

Smród był potworny. W pół­mroku było widać wiel­kie plamy krwi na ścia­nach, ochłapy mięsa wala­jące się na gła­dzo­nej posadzce oraz kałuże żółci, krwi i kału, a także strzępki ubrań i kępki wło­sów.

Urb posta­wił tylko dwa kroki i sta­nął jak wryty, gapiąc się na to, w co wdep­nął. Hel­lian go omi­nęła. Jej ręka odru­chowo się­gnęła po manierkę u pasa, ale powstrzy­mała ją dłoń Bana­schara.

– Nie tutaj – powie­dział męż­czy­zna.

Odtrą­ciła go bru­tal­nie.

– Idź do Kap­tura! – wark­nęła.

Wycią­gnęła manierkę, wyjęła zatyczkę i pocią­gnęła trzy szyb­kie łyki.

– Kapralu, idź poszu­kać komen­danta Charla. Niech przy­śle oddział, który zabez­pie­czy oko­licę. Wyślij też wia­do­mość do pię­ści. Chcę tu zoba­czyć paru magów.

– Sier­żan­cie, to sprawa dla kapła­nów – sprze­ci­wił się Bana­schar.

– Nie bądź idiotą. – Ski­nęła na pozo­sta­łych straż­ni­ków. – Prze­szu­kaj­cie budy­nek. Sprawdź­cie, czy ktoś oca­lał…

– Wszy­scy zgi­nęli – oznaj­mił Bana­schar. – Wielka kapłanka Kró­lo­wej Snów już nas opu­ściła, sier­żan­cie. Z pew­no­ścią zawia­domi wszyst­kie świą­ty­nie. Zaczną się docho­dze­nia.

– Jakie docho­dze­nia? – zapy­tała Hel­lian.

– Kapłań­skie – odparł, krzy­wiąc się.

– A ty co zro­bisz?

– Widzia­łem już wystar­cza­jąco wiele.

– Niech ci się nie zdaje, że gdzieś sobie pój­dziesz – ostrze­gła go, przy­glą­da­jąc się miej­scu rzezi. – Pierw­sza noc Czy­stej Pory w Wiel­kiej Świą­tyni. Kie­dyś był to czas orgii. Wygląda na to, że zabawa wymknęła się spod kon­troli. – Pocią­gnęła jesz­cze dwa szyb­kie łyki. Wabiło ją bło­go­sła­wione odrę­twie­nie. – Musisz odpo­wie­dzieć na mnó­stwo pytań…

– On znik­nął, sier­żan­cie – prze­rwał jej Urb.

Hel­lian rozej­rzała się wokół.

– Cho­lera! Czemu nie mia­łeś skur­czy­byka na oku, Urb?

Potęż­nie zbu­do­wany męż­czy­zna roz­po­starł dło­nie.

– To ty z nim roz­ma­wia­łaś, sier­żan­cie. Ja patrzy­łem na tłum przed wej­ściem. Obok mnie nie prze­cho­dził, to pewne.

– Roze­ślij ryso­pis. Chcę, żeby go zna­le­ziono.

Urb zmarsz­czył brwi.

– Hmm. Nie pamię­tam, jak on wyglą­dał.

– Ja też nie, niech to szlag!

Hel­lian pode­szła do miej­sca, gdzie przed chwilą stał Bana­schar, i przyj­rzała się śla­dom jego stóp we krwi. Doni­kąd nie pro­wa­dziły.

Czary. Nie­na­wi­dziła cza­rów.

– Wiesz, co teraz sły­szę, Urb?

– Nie.

– Sły­szę pięść. On gwiż­dże. Wiesz dla­czego?

– Nie wiem. Posłu­chaj, sier­żan­cie…

– Cho­dzi o patel­nię, Urb. To miłe, słod­kie skwier­cze­nie bar­dzo go cie­szy.

– Sier­żan­cie…

– Jak myślisz, dokąd nas wyśle? Do Korelu? Tam jest naprawdę paskud­nie. Albo może na Gena­bac­kis, cho­ciaż tam tro­chę się uspo­ko­iło. Może do Sied­miu Miast. – Wysą­czyła ostat­nią kro­pelkę grusz­ko­wej brandy. – Jedno jest pewne, Urb. Lepiej bierzmy się do ostrze­nia mie­czy.

Na ulicy roz­le­gły się cięż­kie kroki. Co naj­mniej sześć dru­żyn.

– Na okrę­tach nie ma zbyt wiele pają­ków, prawda, Urb? – Zer­k­nęła na boki, a potem spró­bo­wała sku­pić wzrok i przyj­rzała się przy­gnę­bio­nej twa­rzy żoł­nie­rza. – Mam rację, tak? Powiedz, że mam rację, do cho­lery!

***

Około stu lat temu w potężną gul­din­dhę ude­rzył pio­run. Biały ogień wbił się na podo­bień­stwo włóczni w twar­dziel sta­rego drzewa, roz­sz­cze­pia­jąc sze­roko pień. Poczer­niałe ślady dawno już wybla­kły w pustyn­nym słońcu, bez chwili wytchnie­nia palą­cym swymi pro­mie­niami zro­ba­czy­wiałe drewno. Płaty kory złusz­czyły się i leżały teraz pod odsło­nię­tymi korze­niami, które owi­jały się wokół szczytu wzgó­rza niczym wielka sieć.

Pagó­rek – ongiś koli­sty, teraz pokracz­nie nie­re­gu­larny – domi­no­wał nad całą niecką. Wzno­sił się nad nią samot­nie, jak wyspa ewi­dent­nej celo­wo­ści w cha­otycz­nym, nie­za­pla­no­wa­nym kra­jo­bra­zie. Ukryta pod ster­tami gła­zów, piasz­czy­stą zie­mią i mar­twymi, wiją­cymi się korze­niami pokrywa, która zamy­kała kie­dyś komorę gro­bową o ścia­nach z kamien­nych płyt, pękła i runęła w dół, przy­gnia­ta­jąc swym ogrom­nym cię­ża­rem pocho­wane tam ciało.

Do owego ciała dotarło drże­nie wywo­łane zbli­ża­ją­cymi się kro­kami. To była rzad­kość. Coś takiego zda­rzyło się może z pięć razy w ciągu nie­zli­czo­nych tysiąc­leci. Z dawna uśpiona dusza ock­nęła się, a potem osią­gnęła stan inten­syw­nego sku­pie­nia. To nie była jedna para nóg, lecz dwa­na­ście. Intruzi weszli po stro­mym, kamie­ni­stym stoku i zatrzy­mali się wokół roz­sz­cze­pio­nego drzewa.

Sieć osłon spo­wi­ja­jąca istotę była splą­tana i wypa­czona, ale jej liczne war­stwy zacho­wały jesz­cze moc. Ten, który ją uwię­ził, był dokładny. Stwo­rzył rytu­ały o nie­zwy­kłej wytrzy­ma­ło­ści, nakre­ślone krwią i kar­mione cha­osem. Miały trwać wiecz­nie.

Podobne inten­cje świad­czyły jed­nak o zaro­zu­mia­ło­ści, podob­nie jak nie­do­rzeczne prze­ko­na­nie, że w przy­szło­ści śmier­tel­nicy nie będą znali złej woli ani despe­ra­cji, że będzie ona bez­piecz­niej­szym miej­scem niż bru­talna teraź­niej­szość, a do tego, co minęło, nikt ni­gdy nie zechce wra­cać. Dwa­na­ścioro szczu­płych przy­by­szy o cia­łach spo­wi­tych w brudne, wystrzę­pione płótno, zakap­tu­rzo­nych gło­wach i twa­rzach ukry­tych za sza­rymi zasło­nami dosko­nale zda­wało sobie sprawę z ryzyka wią­żą­cego się z pochop­nymi uczyn­kami. Nie­stety, intruzi znali rów­nież despe­ra­cję.

Wszy­scy mieli prze­mó­wić pod­czas zgro­ma­dze­nia, w kolej­no­ści usta­lo­nej przez pozy­cję roz­ma­itych gwiazd, pla­net i kon­ste­la­cji. Choć na błę­kit­nym nie­bie nie było ich widać, znali ich poło­że­nie. Wszy­scy zajęli wyzna­czone miej­sca, a potem zamarli na długą chwilę w bez­ru­chu.

– Po raz kolejny sta­nę­li­śmy w obli­czu koniecz­no­ści – zaczął wresz­cie pierw­szy z Bez­i­mien­nych. – Poja­wiły się z dawna prze­wi­dy­wane regu­lar­no­ści, świad­czące, że wszyst­kie nasze wysiłki speł­zły na niczym. W imię groty Moc­kra przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia.

Gdy padły te słowa, ukryte w kur­ha­nie stwo­rze­nie poczuło nagłe szarp­nię­cie. Jego prze­bu­dzona świa­do­mość natych­miast odna­la­zła swą toż­sa­mość. Istota nazy­wała się Dejim Nebrahl. Naro­dziła się w przed­dzień zagłady Pierw­szego Impe­rium, gdy na uli­cach pobli­skiego mia­sta sza­lały pożary, a krzyki świad­czyły o bez­li­to­snej rzezi. Nade­szli T’lan Imas­so­wie.

Dejim Nebrahl, zro­dzony z peł­nią wie­dzy, dziecko o sied­miu duszach, które wyla­zło, drżące i usma­ro­wane krwią, ze sty­gną­cego ciała matki. Dziecko. Mon­strum.

T’rol­ba­rahle były demo­nicz­nymi two­rami samego Des­sim­be­lac­kisa, zro­dzo­nymi na długo przed tym, jak w umy­śle cesa­rza ukształ­to­wały się Mroczne Ogary. T’rol­ba­rahle, pokraczne pomyłki, ktore wyeli­mi­no­wano, eks­ter­mi­no­wano na roz­kaz cesa­rza. Krwio­pijcy i ludo­jady, a przy tym istoty obda­rzone nie­zwy­kłym spry­tem, kto­rego sam Des­sim­be­lac­kis nawet sobie nie wyobra­żał. Dla­tego sie­dem t’rol­ba­rahli zdo­łało wymy­kać się łow­com przez pewien czas, wystar­cza­jąco długi, by prze­ka­zać frag­ment swych dusz śmier­tel­nej kobie­cie, owdo­wia­łej pod­czas trel­l­skich wojen i pozba­wio­nej rodziny. Jej umysł można było znisz­czyć, a ciało zamie­nić w żywi­ciela i naczy­nie, w M’ena Mahybe, dla d’iversa o sied­miu twa­rzach, małego t’rol­ba­rahla, ktory dora­stał w niej szybko.

Dejim naro­dził się nocą pełną grozy. Gdyby T’lan Imas­so­wie go zna­leźli, nie waha­liby się ani chwili. Wyrwa­liby z ciała sie­dem demo­nicz­nych dusz i zwią­za­liby je w wiecz­nym bólu, by moc wycie­kała z nich stop­niowo, kar­miąc rzu­ca­ją­cych kości T’lanów w ich nie­ustan­nych woj­nach z Jaghu­tami.

Ale Deji­mowi Nebrah­lowi udało się uciec. Jego moc rosła, gdy żero­wał co noc na zglisz­czach Pierw­szego Impe­rium. Zawsze się ukry­wał, rów­nież przed garstką jed­no­po­chwy­co­nych i d’iver­sów, któ­rzy oca­leli z Wiel­kiej Rzezi, gdyż nawet oni nie tole­ro­wa­liby jego ist­nie­nia. Pożarł nie­któ­rych z nich, gdyż był od nich spryt­niej­szy i szyb­szy. Gdyby tylko Dera­goth nie wpa­dły na jego ślad…

Mroczne Ogary miały w owych cza­sach pana, spryt­nego pana, mistrza cza­ro­dziej­skich puła­pek, który, gdy posta­no­wił coś zro­bić, ni­gdy nie dawał za wygraną.

Wystar­czył jeden błąd i Dejim utra­cił wol­ność. Kolejne więzy ode­brały mu nawet świa­do­mość, a wraz z nią wszel­kie poczu­cie, że kie­dyś było… ina­czej.

Ale teraz ją odzy­skał.

– Na połu­dniowy zachód od Raraku znaj­duje się rów­nina – ode­zwała się druga z Bez­i­mien­nych, kobieta. – Cią­gnie się ona na wiele mil we wszyst­kie strony, ogromna i pła­ska. Gdy wiatr zdmuch­nie pia­sek, odsła­nia sko­rupy milio­nów garn­ków. Przejść tę rów­ninę boso zna­czy zosta­wić na niej ślad krwi. W tym obra­zie można dostrzec pewne bez­względne prawdy. Na dro­dze wyj­ścia z bar­ba­rzyń­stwa… trzeba roz­bić nie­które naczy­nia. A wędro­wiec musi zapła­cić daninę krwi. Mocą groty Telas przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia.

Dejim Nebrahl odzy­skał poczu­cie ciała. Czuł przy­gnie­cione mię­śnie, prze­cią­żone kości, ostry żwir, prze­miesz­cza­jący się pod spodem pia­sek, spo­czy­wa­jący na nim ogromny cię­żar. Cier­piał.

– My stwo­rzy­li­śmy ten dyle­mat i my musimy pod­jąć kroki zmie­rza­jące do jego roz­wią­za­nia – oznaj­mił trzeci kapłan. – Temu światu, i wszyst­kim świa­tom, które leżą poza nim, zagraża chaos. W morzach rze­czy­wi­sto­ści można zna­leźć nie­zli­czone war­stwy. Jeden byt pły­nie po powierzchni dru­giego. Chaos może je zabu­rzyć sztor­mami, pły­wami i nie­prze­wi­dy­wal­nymi prą­dami mor­skimi, wywo­łu­jąc strasz­liwy tumult. Wybra­li­śmy jeden z tych prą­dów, potworną, nie­po­ha­mo­waną siłę, i posta­no­wi­li­śmy stać się jej prze­wod­ni­kami, kie­ro­wać jej kur­sem nie­po­strze­że­nie i bez żad­nych kon­ku­ren­tów. Naszym zamia­rem jest użyć jed­nej siły prze­ciwko dru­giej i dopro­wa­dzić do ich wza­jem­nego uni­ce­stwie­nia. Bie­rzemy na sie­bie wielką odpo­wie­dzial­ność, ale jedyna nadzieja na suk­ces leży w nas, w tym, co zamie­rzamy dzi­siaj uczy­nić. W imię groty Denul przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia.

Ból, który dotąd czuł Dejim, ustą­pił. D’ivers na­dal był uwię­ziony i nie mógł się poru­szyć, ale czuł, że jego ciało zdro­wieje.

– Musimy wyra­zić żal z powodu nad­cho­dzą­cej śmierci hono­ro­wego sługi – oznaj­mił czwarty Bez­i­mienny. – Nie­stety, nasza żałoba musi trwać krótko i w związku z tym nie będzie godna nie­szczę­snej ofiary. Rzecz jasna, nie jest to dla nas jedyny powód do żalu. Ufam, że wszy­scy pogo­dzi­li­śmy się już z tym dru­gim, gdyż w prze­ciw­nym razie nie byłoby nas tutaj. W imię groty D’riss przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia.

Sie­dem dusz Dejima Nebrahla oddzie­liło się od sie­bie. Był d’iver­sem, ale rów­nież czymś znacz­nie wię­cej. Nie był sied­mioma, które są jed­nym – choć to rów­nież można było uznać za prawdę – lecz sied­mioma odręb­nymi toż­sa­mo­ściami, nie­za­leż­nymi, ale połą­czo­nymi nie­ro­ze­rwalną wię­zią.

– Nie rozu­miemy jesz­cze wszyst­kich aspek­tów cze­ka­ją­cej nas próby i dla­tego nasi nie­obecni kuzyni nie mogą zaprze­stać poszu­ki­wań – rze­kła piąta Bez­i­mienna, która była kapłanką. – Nie wolno nam nie doce­niać Tronu Cie­nia. On zgro­ma­dził zbyt wielką wie­dzę. O Azath, a być może rów­nież o nas. Nie jest jesz­cze naszym wro­giem, ale to nie czyni zeń sojusz­nika. On mnie… nie­po­koi. Chcia­ła­bym, żeby­śmy przy naj­bliż­szej oka­zji zane­go­wali jego ist­nie­nie, choć zdaję sobie sprawę, że tylko mniej­szość wyznaw­ców naszego kultu podziela tę opi­nię. Któż jed­nak mógłby lepiej ode mnie zda­wać sobie sprawę z wpływu Kró­le­stwa Cie­nia i jego nowego władcy? W imię groty Meanas przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia.

Dejim uświa­do­mił sobie moc swych cieni, sied­miu zro­dzo­nych zeń oszu­stów, cze­ka­ją­cych dla niego w zasadzce pod­czas nie­zbęd­nych łowów, które dostar­czały mu poży­wie­nia, a także wiele przy­jem­no­ści, znacz­nie wykra­cza­ją­cej poza pełen brzuch i świeżą, cie­płą krew w żyłach. Łowy zapew­niały… domi­na­cję, a domi­na­cja była naj­wyż­szą roz­ko­szą.

– Wszystko, co dzieje się w kró­le­stwie śmier­tel­ni­ków, nadaje kształt grun­towi, po któ­rym kro­czą bogo­wie – zaczęła szó­sta z Bez­i­mien­nych. Miała nie­zwy­kły, nie­ziem­ski akcent. – Dla­tego ich kroki ni­gdy nie mogą być pewne. Nam przy­pada w udziale zada­nie przy­go­to­wa­nia gruntu, wyko­pa­nia głę­bo­kich, śmier­cio­no­śnych dołów, zasta­wie­nia puła­pek i sideł. To Bez­i­mienni je ukształ­tują, albo­wiem jeste­śmy dłońmi Azath, wyra­zi­cie­lami jej woli. Naszym zada­niem jest dopil­no­wa­nie, by wszystko pozo­stało na swoim miej­scu, uzdro­wie­nie tego, co roze­rwano, dopro­wa­dze­nie do uni­ce­stwie­nia albo wiecz­nego uwię­zie­nia naszych wro­gów. Nie zawie­dziemy. Wzy­wam moc Strza­ska­nej Groty, Kurald Emur­lahn, i przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia.

Na świe­cie ist­niały szcze­gól­nie dogodne, frag­men­ta­ryczne ścieżki i Dejim nie­raz robił z nich dobry uży­tek. Będzie korzy­stał z nich znowu. Już nie­długo.

– Bar­gha­sto­wie, Trel­lo­wie, Tar­theno Tobla­kai – ode­zwał się basem siódmy kapłan. – To są oca­lałe strużki krwi Imas­sów, bez względu na wszel­kie zapew­nie­nia o czy­sto­ści. Podobne zapew­nie­nia są wymy­słem, ale wymy­sły rów­nież mają swój cel. Pozwa­lają odróż­niać się od innych, zmie­niają kie­ru­nek drogi poko­na­nej w minio­nych cza­sach i drogi, która ma być poko­nana w przy­szło­ści. Nadają kształt godłom na sztan­da­rach we wszyst­kich woj­nach i w ten spo­sób uspra­wie­dli­wiają rzeź. Ich celem jest potwier­dze­nie dogod­nych kłamstw. Mocą groty Tel­lann przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia.

W sercu zapło­nął ogień, nagły wer­bel życia. Zimne ciało stało się cie­płe.

– W mroku kryją się zamar­z­nięte światy – roz­legł się ochry­pły głos ósmego Bez­i­mien­nego. – A wraz z nimi ukrywa się tajem­nica śmierci. Jest ona jedyna w swoim rodzaju. Śmierć zja­wia się jako wie­dza. Uświa­do­mie­nie sobie, zro­zu­mie­nie, akcep­ta­cja. Jest tylko tym, niczym wię­cej i niczym mniej. Nadej­dzie czas, być może już wkrótce, gdy śmierć odkryje wła­sne obli­cze, jego nie­zli­czone aspekty, i naro­dzi się coś nowego. W imię Groty Kap­tura przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia.

Śmierć. Ukradł mu ją pan Mrocz­nych Oga­rów. Być może była czymś, czego nale­żało pra­gnąć. Ale jesz­cze nie w tej chwili.

Dzie­wiąty kapłan zaśmiał się cicho.

– Gdzie wszystko się zaczęło, tam na końcu wróci – powie­dział. – W imię Kurald Galain, Groty Praw­dzi­wej Ciem­no­ści, przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia.

– I mocą Rashan przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia! – wysy­czał z nie­cier­pli­wo­ścią dzie­siąty Bez­i­mienny.

Dzie­wiąty kapłan znowu się roze­śmiał.

– Gwiazdy krążą po swych łukach, a napię­cie nara­sta – oznaj­mił jede­na­sty Bez­i­mienny. – We wszyst­kim, co czy­nimy, jest spra­wie­dli­wość. W imię groty Thyrl­lan przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia.

Wszy­scy cze­kali, aż prze­mówi dwu­na­sta Bez­i­mienna. Ona jed­nak nie powie­działa nic. Wycią­gnęła tylko szczu­płą, rdza­wo­czer­woną, pokrytą łuskami dłoń, która z całą pew­no­ścią nie była ludzka.

Dejim Nebrahl wyczuł czy­jąś obec­ność. Zimną, bez­względną inte­li­gen­cję prze­są­cza­jącą się do niego z góry. Nagle d’iversa ogar­nął strach.

_– Sły­szysz mnie, t’rol­ba­rahlu?_

Tak.

– _Uwol­nimy cię, ale musisz za to zapła­cić. Jeśli odmó­wisz zapłaty, ode­ślemy cię z powro­tem w ciem­ność i zapo­mnie­nie._

Strach prze­ro­dził się w prze­ra­że­nie.

Jakiej zapłaty żąda­cie?

_– Zga­dzasz się?_

Tak.

Wyja­śniła mu, czego od niego ocze­kują. To wyda­wało się pro­ste. Nie­skom­pli­ko­wane zada­nie, które łatwo będzie wyko­nać. Dejim Nebrahl poczuł ulgę. To nie potrwa długo. W końcu ofiary nie były daleko. Gdy już d’ivers to zrobi, uwolni się od wszel­kich zobo­wią­zań i będzie miał wolną rękę.

Dwu­na­sta i ostat­nia Bez­i­mienna, znana ongiś jako Sio­stra Zło­śli­wość, opu­ściła dłoń. Wie­działa, że z dwa­na­ściorga obec­nych ona jedna prze­żyje uwol­nie­nie sro­giego demona. Albo­wiem Dejim Nebrahl będzie głodny. To było nie­for­tunne i rów­nie nie­for­tunna będzie trwoga, jaką pozo­stali poczują na widok jej ucieczki na krótko przed ata­kiem t’rol­ba­rahla. Rzecz jasna, miała swoje powody. Pierw­szy i naj­waż­niej­szy z nich wyglą­dał tak, że pra­gnęła zacho­wać życie, przy­naj­mniej jesz­cze przez pewien czas. A inne powody były wyłącz­nie jej sprawą.

– W imię groty Sta­rvald Deme­lain przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia – rze­kła.

Z jej słów zro­dziła się prze­ni­ka­jąca przez uschnięty korzeń drzewa, przez kamień i pia­sek, roz­pusz­cza­jąca kolejne osłony moc entro­pii, znana światu jako ota­ta­ral.

Dejim Nebrahl wydo­stał się do świata żywych.

Jede­na­ścioro Bez­i­mien­nych zaczęło odma­wiać ostat­nie modli­twy. Więk­szość nie zdą­żyła ich dokoń­czyć.

***

Wyta­tu­owany wojow­nik, sie­dzący ze skrzy­żo­wa­nymi nogami w pew­nej odle­gło­ści od ogni­ska, uniósł głowę, sły­sząc dobie­ga­jące z dali krzyki. Spoj­rzał na połu­dnie i zoba­czył smoka, który wzniósł się ciężko nad widoczne na hory­zon­cie wzgó­rza. Jego cęt­ko­wane łuski błysz­czały w słab­ną­cym świe­tle zacho­dzą­cego słońca. Wojow­nik zmarsz­czył brwi, patrząc, jak bestia wznosi się coraz wyżej.

– Suka – mruk­nął. – Powi­nie­nem był się domy­ślić.

Usiadł z powro­tem. Krzyki już cichły. Coraz dłuż­sze cie­nie rzu­cane przez skalne wynio­sło­ści wokół jego obozu wydały mu się nagle nie­przy­jemne, gęste i brudne.

Tara­lack Veed, gral­ski wojow­nik, ostatni z krwi Ero­thów, zebrał w ustach por­cję flegmy i splu­nął na lewą dłoń, splótł ręce i roz­sma­ro­wał ją rów­no­mier­nie, a potem wygła­dził czarne, zacze­sane do tyłu włosy wystu­dio­wa­nym gestem, który spra­wił, że masa obsia­da­ją­cych je much zerwała się do lotu. Wkrótce jed­nak wró­ciły na miej­sce.

Po pew­nym cza­sie Tara­lack wyczuł, że stwo­rze­nie się nasy­ciło i ruszyło w drogę. Zga­sił ogni­sko moczem, zebrał broń i podą­żył śla­dem demona.

***

Sku­pi­sko nędz­nych chat przy skrzy­żo­wa­niu dróg miało osiem­na­stu miesz­kań­ców. Trasa bie­gnąca rów­no­le­gle do brzegu morza zwała się Trak­tem Tapur­skim. Trzy dni drogi na pół­noc stąd leżało mia­sto Ahol Tapur. Druga droga, nie­wiele wię­cej niż pokryta kole­inami ścieżka, prze­ci­nała góry Path’Apur, poło­żone daleko od brzegu, a potem bie­gła na wschód, przez kolejne dwa dni podróży, mija­jąc ten przy­sió­łek, aż wresz­cie docie­rała do traktu przy­brzeż­nego nad Morzem Ota­ta­ra­lo­wym.

Przed czte­rema stu­le­ciami była tu kwit­nąca wio­ska. Cią­gnącą się na połu­dnie od niej serię wzgórz pora­stały drzewa o twar­dym drew­nie i cha­rak­te­ry­stycz­nych pie­rza­stych liściach. Obec­nie wygi­nęły już one na całym sub­kon­ty­nen­cie Sied­miu Miast. Ich drewno świet­nie się nada­wało do rzeź­bie­nia sar­ko­fa­gów i osada sły­nęła z ich pro­duk­cji w mia­stach tak dale­kich, jak His­sar na połu­dniu, Kara­shi­mesh na zacho­dzie oraz Ehr­li­tan na połu­dnio­wym zacho­dzie. Inte­res umarł razem z ostat­nim drze­wem. Roślin­ność znik­nęła w żołąd­kach kóz, a górną war­stwę gleby porwał wiatr. Wystar­czyło jedno poko­le­nie, by wio­ska osią­gnęła obecny żało­sny stan.

Osiem­na­ścioro jej miesz­kań­ców utrzy­my­wało się z kara­wan – zaopa­try­wało je w wodę, napra­wiało uprzęże i tak dalej – ale popyt na te usługi był coraz mniej­szy. Przed dwoma laty prze­jeż­dżał tędy mala­zań­ski urzęd­nik, mam­ro­czący coś o nowym, bie­gną­cym na pod­wyż­sze­niu trak­cie oraz o gar­ni­zo­nie, ale powo­dem tych pla­nów był nie­le­galny han­del suro­wym ota­ta­ra­lem, który od tego czasu znacz­nie się zmniej­szył dzięki innym impe­rial­nym wysił­kom.

Nie­dawny bunt led­wie dotarł do świa­do­mo­ści miesz­kań­ców. Sły­szeli jedy­nie pogło­ski, cza­sami przy­no­szone tu przez posłań­ców albo bani­tów. Obec­nie jed­nak nawet oni nie odwie­dzali już przy­siółka. Tak czy ina­czej, bunty były dla innych.

Dla­tego szybko zauwa­żono pięć postaci, które nie­długo po połu­dniu wyło­niły się zza naj­bliż­szego wznie­sie­nia na pro­wa­dzą­cym w głąb lądu trak­cie. Wkrótce wia­do­mość dotarła do nomi­nal­nego przy­wódcy spo­łecz­no­ści, kowala nazwi­skiem Bara­thol Mekhar. Był on jedy­nym miesz­kań­cem przy­siółka, który się tu nie uro­dził. O jego prze­szło­ści nie wie­dziano zbyt wiele, pomi­ja­jąc to, co oczy­wi­ste: jego czarna, nie­mal onyk­sowa skóra świad­czyła, że pocho­dzi z ple­mie­nia miesz­ka­ją­cego w połu­dniowo-zachod­niej czę­ści sub­kon­ty­nentu, setki, być może tysiące mil stąd. Spi­ralne tatu­aże na policz­kach suge­ro­wały, że jest wojow­ni­kiem, podob­nie jak sieć blizn na dło­niach i przed­ra­mio­nach. Znano go jako mało­mów­nego czło­wieka, nie­ma­ją­cego żad­nych poglą­dów – a przy­naj­mniej nie­wy­ra­ża­ją­cego ich gło­śno – co czy­niło go dobrym kan­dy­da­tem na nie­ofi­cjal­nego przy­wódcę przy­siółka.

Bara­thol Mekhar wyszedł na jedyną ulicę osady i ruszył ku jej gra­nicy. Podą­żała za nim garstka doro­słych miesz­kań­ców, któ­rzy nie wyzbyli się jesz­cze cie­ka­wo­ści. Budynki po obu stro­nach drogi popa­dły w ruinę – dachy były zapad­nięte, ściany się osy­py­wały, a u ich pod­staw gro­ma­dziły się sterty pia­sku. W odle­gło­ści około sześć­dzie­się­ciu kro­ków przy­sta­nęło pięć postaci. Zamarły w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu, tylko ich wystrzę­pione futra falo­wały na wie­trze. Dwie miały włócz­nie, a pozo­stałe trzy dźwi­gały na ple­cach dłu­gie, dwu­ręczne mie­cze. Wyda­wało się, że nie­któ­rym z nich bra­kuje koń­czyn.

Wzrok Bara­thola nie był już tak dobry jak kie­dyś. Mimo to…

– Jhe­lim, Filiad, idź­cie do kuźni. Powoli, nie bie­giem. Za zasłoną stoi kufer. Jest zamknięty na klucz. Wyłam­cie zamek. Wyj­mij­cie topór, tar­czę, ręka­wice i hełm. Mniej­sza z kol­czugą. Nie ma na nią czasu. Ruszaj­cie.

Bara­thol miesz­kał wśród nich już od jede­na­stu lat i przez cały ten czas ni­gdy nie wypo­wie­dział na raz tak wielu słów. Jhe­lim i Filiad wbili zdu­mione spoj­rze­nia w sze­ro­kie plecy kowala. Nagle ich trze­wia wypeł­nił strach. Odwró­cili się i ruszyli w stronę kuźni, sta­wia­jąc sztywne, prze­sad­nie dłu­gie kroki.

– To ban­dyci – wyszep­tał Kulat, pasterz, który przed sied­miu laty zarżnął swoją ostat­nią kozę, by kupić od kara­wany butelkę trunku, i od tego czasu nie robił abso­lut­nie nic. – Może cho­dzi im tylko o wodę. Nie mamy nic innego.

Gdy mówił, okrą­głe kamyki, które trzy­mał w ustach, postu­ki­wały.

– Nie cho­dzi im o wodę – zaprze­czył Bara­thol. – Idź­cie poszu­kać jakiejś broni. Cze­go­kol­wiek. Albo nie. Idź­cie do chat i nie wychodź­cie z nich.

– Na co cze­kają? – zapy­tał Kulat, gdy pozo­stali się roz­pierz­chli.

– Nie wiem – przy­znał kowal.

– Ni­gdy jesz­cze nie widzia­łem takiego ple­mie­nia. – Pasterz ssał przez chwilę kamyki. – Te futra – dodał. – Czy nie jest za gorąco, żeby je nosić? I te kościane hełmy…

– Są z kości? Masz lep­sze oczy ode mnie, Kulat.

– Tylko one są jesz­cze w porządku, Bara­thol. Krępe skur­czy­byki, co? Pozna­jesz to ple­mię?

Kowal ski­nął głową. Usły­szał cięż­kie dysze­nie Jhe­lima i Filiada, któ­rzy bie­gli w jego stronę.

– Tak mi się zdaje – odpo­wie­dział na pyta­nie Kulata.

– Będą kło­poty?

Poja­wił się Jhe­lim, zgięty pod cię­ża­rem dwu­ręcz­nego topora. Drzewce broni było okute żela­zem, z obcią­żo­nej gałki zwi­sała pętla z łań­cu­cha, a areń­ska stal obu ostrz błysz­czała sre­brzy­ście w słońcu. Broń wień­czył potrójny dziób, zaostrzony niczym grot bełtu. Mło­dzie­niec gapił się na broń, jakby była ber­łem poprzed­niego cesa­rza.

Obok Jhe­lima zatrzy­mał się Filiad, który przy­niósł żela­zne łuskowe ręka­wice, okrą­głą tar­czę oraz hełm z naszyj­ni­kiem i zasłoną kra­tową.

Bara­thol wło­żył ręka­wice. Łuski osła­niały całe przed­ra­miona, były zakoń­czone poru­sza­jącą się na zawia­sach nałok­cicą. Dolną stronę zarę­ka­wia two­rzyły poje­dyn­cze żela­zne pręty, czarne i poszczer­bione. Bie­gły od nad­garst­ków aż po łok­cie. Męż­czy­zna wziął w ręce hełm i skrzy­wił się ze zło­ścią.

– Zapo­mnie­li­ście o wyściółce. – Oddał hełm Filia­dowi. – Daj mi tar­czę. Przy­trocz mi ją do cho­ler­nego ramie­nia, Filiad. Cia­śniej. Teraz dobrze.

Kowal się­gnął po topór. Jhe­lim wyko­rzy­stał obie ręce i całą swą siłę, uno­sząc oręż wystar­cza­jąco wysoko, by Bara­thol mógł wsu­nąć prawą rękę w pętlę. Następ­nie owi­nął sobie dwu­krot­nie nad­gar­stek łań­cu­chem, zaci­snął dłoń na drzewcu i na pozór bez wysiłku wziął broń z rąk Jhe­lima.

– Zmia­taj­cie stąd – roz­ka­zał obu męż­czy­znom.

Kulat został na miej­scu.

– Idą do nas, Bara­thol.

Kowal nie odry­wał spoj­rze­nia od nie­zna­jo­mych.

– Nie jestem aż tak bar­dzo ślepy, star­cze.

– Musisz być ślepy, skoro tu sto­isz. Mówisz, że znasz to ple­mię? Może przy­szli po cie­bie? Czy to jakaś stara wen­deta?

– Nie­wy­klu­czone – przy­znał Bara­thol. – W takim przy­padku nie powinno wam nic gro­zić. Jak już mnie zała­twią, to sobie pójdą.

– Skąd masz pew­ność?

– Nie mam. – Bara­thol uniósł topór, trzy­ma­jąc go w goto­wo­ści. – Z T’lan Imas­sami ni­gdy nic nie wia­domo.Weszłam krętą ścieżką do doliny,
Gdzie niskie kamienne murki oddzie­lały od sie­bie pola i domo­stwa,
A każda sta­ran­nie wymie­rzona działka miała swe miej­sce w pla­nie
Dobrze zro­zu­mia­łym dla wszyst­kich miesz­kań­ców.
Ich zada­niem było kie­ro­wać wędrów­kami i powi­ta­niami za dnia,
A naj­czar­niej­szą nocą słu­żyć pomocną dło­nią,
Pro­wa­dzić z powro­tem do drzwi domu i tań­czą­cych z rado­ści psów.
Szłam tam­tędy, dopóki nie zatrzy­mał mnie sta­rzec,
Który roz­pro­sto­wał zgar­biony od pracy grzbiet, by zadać mi pyta­nie,
A w jego uśmie­chu były wyra­cho­wa­nie i osąd.
Popro­si­łam, by opo­wie­dział mi wszystko, co wie
O kra­inach leżą­cych na zachód od doliny.
Odpo­wie­dział mi z ulgą, że są tam mia­sta
Wiel­kie i pełne wsze­la­kich nie­zwy­kło­ści,
Król i skłó­ceni kapłani roz­ma­itych bogów.
Dodał też, że widział kie­dyś obłoki pyłu
Wzbite przez armię zmie­rza­jącą na wojnę
Toczoną z pew­no­ścią gdzieś na zim­nym połu­dniu.
Tak oto dowie­dzia­łam się wszyst­kiego, co wie­dział,
Nie było tego wiele, bo nie opusz­czał doliny od uro­dze­nia,
Ni­gdy niczego nie poznał ani nie miał,
A prawdę mówiąc, ni­gdy nie żył.
Tak to już jest z nisko posta­wio­nymi,
We wszyst­kich cza­sach i miej­scach, że ich cie­ka­wość
Jest nie­na­ostrzona i prze­rdze­wiała, choć zadał sobie trud,
By zapy­tać, kim jestem, skąd przy­by­wam i dokąd zmie­rzam.
Odpo­wie­dzia­łam mu z bled­ną­cym uśmie­chem,
Że zmie­rzam do lud­nych miast, ale z koniecz­no­ści
Muszę naj­pierw przejść tędy, a on jesz­cze nie spo­strzegł,
Że jego psy leżą bez ruchu na ziemi,
Albo­wiem pozwo­lono mi oznaj­mić, że oto nade­szłam,
Ja, Pani Zarazy, co, nie­stety, było zapo­wie­dzią
Znacz­nie szer­szego planu.

_Pozwo­le­nie dla Poliel_
Rybak kel Tath
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: