Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Łowy królewskie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
30 stycznia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Łowy królewskie - ebook

‘Łowy królewskie’, tytuł oryginału francuskiego: ‘Les Chevaliers du firmament’ to historyczna powieść przygodowa Paula Févala. Czas akcji: 1662, Portugalia. Po raz pierwszy została publikowana w odcinkach we francuskiej gazecie ‘L’Assemblée nationale’ od La Législature od 14 marca do 28 czerwca 1843. Książka podzielona jest na trzy części o różnej długości. A oto fragment powieści, wprowadzający czytelnika w jej klimat: „W końcu maja 1662 roku, o drugiej godzinie po południu, świetny orszak wyjechał z ulicy Nowej i udał się na wielki plac Lizboński. Byli to wszystko konni rycerze w szyszakach, przepysznymi ozdobionych piórami; konie ich harcowały z wielkim niezadowoleniem mieszczan, cisnących się do muru i mruczących coś, co zupełnie do błogosławieństw podobnym nie było.  Wcale to jednak nie trwożyło orszaku, który coraz dalej się posuwał. Niezadługo też spoza węgła ulicy Nowej, ostatni ukazał się rycerz. Trąby głośno zabrzmiały; a orszak uszykował się wokoło jakiegoś pięknej postawy pana, który niedbale dotknąwszy ręką kapelusza, rozwinął pergamin, opatrzony herbową pieczęcią Braganckiego domu.  — Trębacze piekła! — wrzasnął tenże nieprzyjemnym głosem, tworzącym rażącą sprzeczność z jego pełną wdzięku jazdą — Czyż już wam w piersiach oddechu zabrakło? Trąbcie lepiej, bo... klnę się na moich przodków, niepodległych władców Wintimilii, w pięknej Italii leżącej... że po powrocie wychłostać was każę.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-450-3
Rozmiar pliku: 323 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TOM PIERWSZY

I. Edykt.

W końcu maja 1662 roku, o drugiej godzinie po południu, świetny orszak wyjechał z ulicy Nowéj i udał się na wielki plac Lizboński. Byli to wszystko konni rycerze w szyszakach, przepysznemi ozdobionych piórami; konie ich harcowały z wielkiém niezadowoleniem mieszczan, cisnących się do muru i mruczących cóś, co zupełnie do błogosławieństw podobnym nie było.

Wcale to jednak nie trwożyło orszaku, który coraz daléj się posuwał. Nie zadługo téż z za węgła ulicy Nowéj, ostatni ukazał się rycerz. Trąby głośno zabrzmiały; a orszak uszykował się w około jakiegoś pięknéj postawy pana, który niedbale dotknąwszy ręką kapelusza, rozwinął pargamin, opatrzony herbową pieczęcią Braganckiego domu.

— Trębacze piekła! — wrzasnął tenże nieprzyjemnym głosem, tworzącym rażącą sprzeczność z jego pełną wdzięku jazdą — Czyż już wam w piersiach oddechu zabrakło? Trąbcie lepiéj, bo... klnę się na moich przodków, niepodległych władców Wintimilii, w pięknéj Italii leżącéj... że po powrocie wychłostać was każę.

Potém, do swoich towarzyszy się zwróciwszy, dodał:

— Czyż ci głupcy sądzą, że czytać będę królewskie postanowienie dla kilkudziesięciu przestraszonych osłów, których strach uszów pozbawił? Hola! trąbcie łajdaki! trąbcie dopóty, dopóki się cały plac mieszczaństwem nie zapełni.

— Dobrze powiedziano, segnor Conti de Vintimille! — kilkanaście krzyknęło głosów. — Trzeba szanować rozkazy Jego Królewskiej Mości don Alfonsa Braganckiego, króla Portugalii!

— I być posłusznym woli jego piórwszego ministra! — dodali niektórzy półgłosem.

Trąby zagrzmiały jeszcze głośniéj. Ze wszystkich ulic sąsiednich, tłum mieszczan na plac wylewać się począł; wkrótce téż życzenie Conti’ego literalnie się spełniło: na placu kołysało się morze ciemnych głów, ogolonych na przodzie, według zwyczaju ludu i rzemieślników Lizbońskich. Wszystkie te twarze ciekawość i trwogę wyrażały. Nowe bowiem w tym czasie postanowienie króla, ogłaszane przy odgłosie trąb przez jego ulubieńca segnora Conti, publiczną tylko klęskę zapowiadać mogło.

Grobowe milczenie panowało w tym tłumie, coraz bardziéj plac zalegającym. Żaden mieszczanin ust otworzyć nie śmiał; a ci, których tłum popchnął aż do koni rycerzy, spuszczali głowę i w ziemi oczy tkwili. W liczbie tych ostatnich, znajdował się zaledwie wyszły z dzieciństwa młodzieniec, w ubraniu sukiennego robotnika, ze szpadą u boku. Przypadkiem czy téż z własnéj woli, stał on około samego Conti, od którego jeden go tylko konny żołniérz oddzielał.

— Na mych przodków! — wrzasnął Conti do trębaczy, trąbić nieprzestających. — Czy nie zamilczycie, łajdaki?

Nieszczęśliwi trębacze, własną ogłuszeni muzyką, rozkazu tego nie słyszeli.

Conti poczerwieniał, spiął konia ostrogami, i rękojeścią szpady uderzył w twarz jednego z trębaczy. Krew trysnęła, trąby zamilkły; lecz głuche szepty krążyć w tłumie poczęły.

— Panowie! — rzekł Manuel Antunez, oficer królewskiéj straży — otóż-to żart doskonały... żart co się nazywa.

— Doskonały! doskonały! — odwtórzono chorem.

A trębacz tym czasem krew rękoma tamował; chwiał się na koniu; zdawało się, że omdleje. Młody sukiennik — o którym jużeśmy wspominali — okrążył orszak; a zbliżywszy się do niego, podał mu, na końcu swéj szpady, cienką płócienną chustkę, którą ranny porwał z chciwością. Rozwinąwszy ją, spostrzegł na rogu wyhaftowany herb; lecz chcąc czém predzéj płótno do rany przyłożyć, długo się herbowi nie przypatrywał; wejrzenie tylko, wdzięczności pełne, młodzieńcowi zasłał Młodzieniec spokojnie się oddalił i znowu obok Conli’ego stanął.

— Słuchajcie! słuchajcie! — krzyknęli dwaj koronni heroldowie.

Conti podniósł się na strzemionach i zwolna pargamin rozwinął; nim zaczął czytać, rzucił w około, na cały tłum, wejrzenie, pogardliwéj ironii pełne.

— Słuchajcie, mieszczanie, niegodziwcy, gbury! — powiedział z przesadą. — Wszystko to, klnę się na moich szlachetnych przodków — was się tylko tyczé: „W imieniu i z woli wielkiego i potężnego księcia Alfonsa, szóstego z imienia, króla Portugalii i Algarwii, po téj i po tamtéj stronie morza, w Afryce — władcy Gwinei i morskich zaborów; handlu w tjopii, Arabii, Persyi, Indjach i innych okolicach, odkrytych lub téż odkryć się mających — rozkazano i rozkazuje się:

„1. Wszystkim mieszkańcom Lizbony, nie zamykać drzwi po wydzwonieniu godziny na gaszenie ognia; a to dla tego, żeby żebracy, podróżni i pielgrzymi, mogli wszędzie o każdej porze znaleźć schronienie.

„2. Wszystkim rzeczonym mieszkańcom wspomnionego miasta, odmykać okiennice i podnosić żaluzje, któremi nocną porą zasłaniają się z zewnątrz okna; rzeczone bowiem okiennice i żaluzje są wynalazkami nieufności i dają do myślenia, jakoby w królewskiem mieście znajdowali się złodzieje i oszuści.

„Zakazano i zakazuje się:

„1 Wszystkim wyż-wymienionym mieszkańcom, zapalać latarnie nad drzwiami, jak to było dotąd w zwyczaju; a to w celu oszczędzenia kieski rzeczonych mieszczan, dziećmi króla będących.

„2. Wszystkim wyż-wymienionym, nosić pochodnie po mieście — począwszy od zmierzchu; jednak pozostawia się im wolność używania pochodni od wschodu aż do zachodu słońca.

„3. Nakoniec: wszystkim wyż-wymienionym mieszkańcom rzeczonego miasta Lizbony, zabrania się noszenia broni palnéj i ostrej; pozwalając jedynie, dla własnej obrony i osobistego bezpieczeństwa, nosić tylko szpady do pochew przymocowane.

„W dowód czego, wyż-wspomniony wielki i potężny książę Alfons, szósty z imienia, król Portugalii i Algarwii, po téj i po tamtéj stronie morza, w Afryce, etc... własnoręcznie podpisał niniejsze postanowienie, które, oprócz tego, opatrzone jest jego prywatną pieczęcią:

„Podpisano: JA KRÓL.

„Tym wszystkim co to słyszą: Niech was Bóg strzeże!”

Conti-Vintimille zamilkł. W tłumie ani jeden wyraz słyszéć się n

ie dał; lecz każdemu tajemne uczucie mówiło o głębokiém oburzeniu sąsiada. Obelga, zresztą, była wielka i nie do darowania. Szydzono publicznie z dawnych praw i z całego Portugalskiego narodu. Skoro Conti dał znak do odjazdu, tłum oddalił się z złowieszczą powolnością.

— Ah! — zawołał Conti z gniéwem — sądziłem, że te bałwany wiérżgać będą. Zobaczycie, że nie dadzą nam nawet sposobności zmierzenia ich pleców naszemi pochwami.

Zaledwie zdążył wyrzec te słowa, głowa jego konia trąciła o jakąś zawadę. Zawadą tą był młody sukiennik, który, pogrążony w głębokich rozmyślaniach, nie usunął się jak inni, aby zrobić miejsce orszakowi. Chytry uśmiéch przebiegł po ustach Conti’ego. — Ten zapłaci za wszystko — rzekł. I silnie młodzieńca płazem szpady uderzył.

— Doskonale trafiono! — powiedział Manuel Antunez, oficer królewskiéj straży.

— Mogę trafić jeszcze lepiéj! — odparł Conti z uśmiéchem, po drugi raz szpadę podnosząc.

Lecz tym czasem, gdy wyciągał rękę, młodzieniec rzucił się naprzód, i z szybkością błyskawicy obnażywszy szpadę, jedném silném uderzeniem téj-że zabił konia Conli’ego; po czém, uderzywszy samego faworyta w twarz, krzyknął:

— Oto masz, synu rzeźnika, od mieszkańców Lizbony!

Zdumieni rycerze osłupieli. A gdy Conti wstał, pieniąc się z wściekłości, młodzieniec już zniknął w tłumie: zapóźno ścigać-by go było.

— Umknął! — pomruknął Conti.

Potém, do orszaku się obróciwszy, dodał:

— Czy słyszeliście tego człowieka, panowie?

Wszyscy skłonili się w milczeniu.

— On powiedział: synu rzeźnika, nie prawdaż

— Segnor — odrzekł jeden z rycerzy — to bez-rozumna potwarz; wszyscy znamy twoje szlachetne pochodzenie.

— Najlepszy tego dowód jest, iż sam nieraz obłożyłem kijami jego znakomitego ojca — pomyślał Antunez.

Głośno zaś dodał:

— Segnor! lepiéj niż kto inny mogę zaświadczyć niegodziwość tego łgarstwa.

— Mniejsza o to! cały tłum i wy wszyscy to słyszeliście; a jeśli między wami lub w tłumie znajdzie się śmiałek, co-by chciał potwierdzić wyrazy tego żebrzącego włóczęgi, niech wystąpi ze mną do walki.

Orszak jeszcze raz się skłonił, a w tłumie nikt na wyzwanie nie odpowiedział Po tych bez-korzystnych przechwałkach. Conti siadł na konia jednego z rycerz i cały orszak plac opuścił; lecz przy skrócie na ulicę Nową, ulubieniec odwrócił się, a pięścią pogroziwszy, rzekł do swego niewidzialnego nieprzyjaciela:

— Schowaj się dobrze! gdyż, na zbawienie! postaram się ciebie odszukać.

— Nazywam się, jeśli Wasza Excellencja chcesz wiedziéć... Ascanio Macarone dell’Acquamonda... — jakiś głos mu do ucha poszepnął.

Conti śpiesznie się odwrócił.

Obok niego jechał żołniérz królewskiéj straży, który się lak pochylił, że dotykał czołem grzywy swego konia.

— A mnie co do twego nazwiska? — zapylał z ofuknieniem.

— Nazwisko to nosi poczciwy Padewski kawaler, prześladowany losem i...

— To warjat! — krzyknął Conti.

Orszak wyprzedzi! ich o kilka kroków.

Włoch wziął konia Conti’ego za cugle.

— Wasza Excellencja jesteś bardzo niecierpliwy — rzekł tenże — sadzę, że było-by Wam przyjemnie poznać nazwisko zuchwalca...

— Czy go znasz? — przerwa! Conti — pięćdziesiąt dukatów dam za to nazwisko!

— Pfe!... ofiarować piéniądze... mnie!

— Pięćdziesiąt pistoli...

— Wasza Excellencja krzywdzisz mnie. Kawalerowi Padewskiemu... pięćdziesiąt pistoli...

— Masz słuszność; mówisz, żeś jest szlachcicem: a więc sto dublonów!

— No! to lepiéj... Posłuchaj Wasza Excellencja: zdwój te summę... a zgoda!

— Dobrze! — rzekł pałający żądzą dowiedzenia się Conti — lecz mów prędzéj. Muszę wiedziéć to nazwisko.

— Wasza Excellencjo!...

— No cóż?

— Ja go nie wiem.

— Nędzniku! — zawołał faworyt — czyż, byś się ośmielił żartować ze mnie?

— Uchowaj Boże!... Chciałem tylko zabezpieczyć siebie i postępować melodycznie. Tak robią w Padwie, i robią słusznie. To uwalnia od sprzeczek... Teraz, całuję ręce Waszéj Excellencii i głoszę się najpoddanniejszym z Jego niewolników. Jutro nazwisko wiedziéć będę. Wasza Excellencja przygotuj pistole.

Po tych słowach, Włoch zniknął w bocznéj ulicy i na plac powrócił.

Conti dognał orszak i bardzo rozśmieszył Jego Królewską Mość don Alfonsa, skoro mu opowiedział zdziwienie ludu przy ogłoszeniu edyktu. Wcale jednak o sukienniku nie wspomniał.

Po odjeździe Conti’ego, tłum przez kilka chwil stał na placu, milcząc i nie poruszając się z miejsca. Każdy bojaźliwie poglądał na sąsiada: wszyscy bali się szpiegów Conti’ego. Nakoniec ze wszystkich stron dały się słyszéć te wyrazy, a wszystkie niemal usta jedno powtarzały:

— Dziś wieczór, w oberży Alcantara... Nie zapominajcie tylko hasła!

Nasz młody sukiennik, który nie schował się, a tylko znikł w tłumie — słyszał te wyrazy ze wszystkich stron na około siebie. Uważnie słuchał, sądząc, że jaki mniej ostróżny mieszczanin wymówi hasło. Lecz nadzieja go omyliła: wszyscy wzajemnie zachęcali się. żeby nie zapominać hasła; nikt jednak go nie wymówił.

Tymczasem, tłum powoli rozchodził się. Na placu pozostało tylko trzech ludzi: starzec, nazwiskiem Gaspar Orta Vaz, dziekan cechu Lizbońskich garbarzy; nasz znajomy, Ascanio Macarone dell’Acquamonda, Padewski kawaler; i młody sukiennik.

— Mój synu — tajemniczo rzekł mu starzec — dziś wieczór, w oberży Alcantara... Nie zapomnij hasła!

— Właśnie go zapomniałem — śmiało odrzekł młodzieniec.

— Zapomnieliśmy go, szanowny panie — dodał Macarone, zbliżając się do starca.

Starzec niedowierzająco spojrzał na sukiennika.

— Tak młody! — pomruknął.

— No! mój kochany panie? — powiedział Ascanio — to djabelskie hasło! mam go na języku.

— Pamiętam jeszcze ten czas — rzekł starzec, wskazując palcem na długi rapir i wytarty Padewczyka kapelusz, na którym błyszczała mała srébrna gwiazdka — pamiętam ten czas, kiedy w Lizbonie było hasło: „Szubienica dla szpiegów i zawadjaków...“ Niech cię Bóg strzeże, mój panie! Tobie zaś, młodzieńcze, uczciwszego życzę rzemiosła.

I po tych słowach, starzec odszedł.

Na placu pozostał tylko młody sukiennik i dzielny Padewski kawaler.

Sukiennik skrzyżował rękę na piersiach; zdawało się, iż w głęboka wpadł zadumę.

Włoch śledził go oczyma; przemyśliwał, jakim-by sposobem mógł dostać czterysta pistoli.

Nareszcie tak go zagadnął:

— Mój młody panie, czyśmy się już z sobą gdzie nie spotykali?

— Nie.

— Coś nie bardzo rozmowny! — mruknął Padewczyk — lecz to nic nie szkodzi: wszyscy oni nazywają się albo Herman, albo Ruy, albo Vasco; wybiorę jedno z tych trzech... Jakto! więc się nigdzie nie widzieliśmy, segnor Herman?...

Sukiennik oddalił się, głowy nawet nie odwróciwszy.

— Złe imię wybrałem — pomyślał Macarone — trzeba było powiedziéć Ruy... Hola! segnor don Ruy!.. I teraz nie odpowiada?... A więc... don Vasco!... oho! trafiłem... zatrzymuje się.

Sukiennik w rzeczy saméj obejrzał się i mierzył nieznajomego spokojnym i dumnym wzrokiem.

— Wielką więc masz chęć wiedziéć imię moje — spytał.

— Chęć niepowściągnioną, mój młody przyjacielu.

— Obiecano ci zań zapłacić, nie prawdaż?

— Co znowu! Ascanio Macarone dell’Acquamonda... (tak się nazywani, mój młody panie) kawaler Padewski (bo rodziłem się w Padwie) ma serce szlachetne i worek dobrze nabity...

— Milcz! Nazywam się Simon.

— Śliczne imię! A nazwisko?

— Mówię ci, milcz... Odnieś to imię twemu Conti i powiédz mu, że mnie znajdzie bez poszukiwania... a wtedy pozna, ile jest warta ręka... Lizbońskiego mieszczanina! Do widzenia!

Włoch śledził go oczyma, aż póki nie skręcił na ulicę Calvaire, do arystokrtycznego wiodącą cyrkułu.

— Simon!... — mówił do siebie — Simon! Wypada z tego, że nie jest ani Vasco, ani Herman, ani Ruy. A byłbym sic założył że on Herman... Lecz cóż powiedziéć temu plebejuszowskiemu dorobkowiczowi Conti? Simon!... To dopiero połowa nazwiska... Po dobréj sprawie, należało-by mi się dwieście pistoli... lecz on się na to nie zgodzi... Ha! dziś wieczór stanę u drzwi oberży Alcantara. Będzie tam można zobaczyć wiele dobrych rzeczy — i stawiłbym mój sławny zamek dell’Acquamonda, przeciw jednemu marawedisowi , że tam spotkam tego pana Simon, który w téj chwili mój cały stanowi majątek.II. Antoni Conti-Vintimille.

Donna Luiza de Guzman, wdowa po królu Portugalii, Janie IV Braganckim, rządziła regencyą na mocy praw państwa — i w skutek testamentu swego małżonka. Epoka ta Portugalskiéj historyi tak jest znana, że każdemu wiadomém jest pewnie, jak ta nieustraszona i szlachetna kobiéta zachęcała i podtrzymywała Jana w jego walce z Hiszpanami.

Starszy jéj syn, don Alfons, liczył lat ośmnaście.

Był on słabego umysłu i charakteru złośliwego.

Wychowano go surowo... a może nawet za surowo, jak na tak słaby umysł. Jego nauczyciele, Azeredo i Odemira — obaj, ludzie surowych i niezłomnych obyczajów, trzymali go, długo jeszcze po wyjściu z dzieciństwa, w ciągłéj i ścisłéj uległości. Uwalniał się on od nich przy pomocy niewiernych służalców — plemienia szkaradnego i bardzo obfitego na dworach. Za ich to staraniem, wychodził w nocy.

W dzień przyprowadzano mu dzieci nizkiego urodzenia, których nikczemne uczucia i grubijańskie rozmowy, podobały się królowi więcéj, niż sobie wyobrazić można.

Takim-to sposobem, wcisnęło się do pałacu dwoje dzieci z ostatniej klassy ludu: Antoni i Jan Conli-Vintimiglia. Ojciec ich, rzeźnik, rodził się w Vintimiglii i mieszkał w Campo-Lido. Byli oni dobrze zbudowani i silni, często potykali się w przytomności króla, i prawie zawsze zostawali zwycięzcami w walkach, odbywanych między tą młodocianą gawiedzią, której usłużni służalce otwierali pałacowe podwoje.

Alfons zauważył ich i bezrozumne uczuł do nich przywiązanie. Nieszczęśliwy chłopiec tém więcéj podziwiał siłę i zręczność, iż sam słabym był bardzo; jeszcze bowiem gdy miał trzy lata, upadł — co odtąd tak zgubny wpływ nie tylko na jego ciało lecz i umysł wywarło, że zupełnie stał się niedołężnym. Jednakowoż rósł i wkrótce dojrzałego doszedł wieku. Wtedy rozrywki jego zmieniły się i przyjęły charakter, nagany godzien; nietylko bowiem nie zapomniał braci Conti, lecz nawet coraz więcéj zbliżał Antoniego do siebie — tak dalece, iż go zrobił pierwszym doradcą swoim i ulubieńcem. Młodszego zaś brata Jana, przeznaczył na archidjakona w Sobredella.

Żaden nigdy faworyt nie wzbudzał takiego, jak Antoni Conti, przestrachu. Wszyscy głośno przyznawali mu starożytne szlachectwo, chociaż każdy znał jego plebejuszowskie pochodzenie; wszyscy drżeli na jego nazwisko. Brakowało mu tylko jeszcze podpory jakiego wielkiego pana; gdyż, pomimo swych wszystkich starań, zdołał tylko przyciągnąć do siebie dorobkiewiczów i drobną szlachtę. Był on jednak wszechwładny, i za prawdę! więcéj sam jeden miał pochlebców, niż infant don Pedro, brat Alfonsa, i donna Luiza de Guzman, królowa-regentka Portugalii.

Infant był piękny młodzieniec, świetnych bardzo nadziej; z bratem swoim we wszystkiém rażącą tworzył sprzeczność. Mówiono nawet między narodem, że żal widziéć szaleńca na tronie, gdy obok niego rośnie bohater, królewskiéj krwi także. Lecz królowa-regentka bardzo była surowa; wszyscy to wiedzieli. I chociaż dla swego drugiego syna wiele okazywała czułości, bardziéj jednak kochała Alfonsa; znienawidziła-by nawet don Pedra, gdyby myśl zdradzenia brata do jego duszy się wkradła. Zresztą, sam infant, dobry brat i wierny poddany, szczerze był do swego starszego przywiązany brata.

W piérwszych latach małoletności Alfonsa, królowa dzielną dłonią kierowała sterem rządu; lecz w miarę, jak król zbliżał się do pełnoletności, po mału oddalała się od spraw, władzy jednakże się nie zarzekając — i prawie wyłącznie modlitwie się poświęciła. Osiadłszy w klasztorze Matki Bozkiéj, wtedy tylko zajmowała się świeckiemi sprawami, jeśli dwór, ministrowie i inni znakomici urzędnicy, usilnie ja o rady prosili.

Szacunek dla jéj szlachetnego charakteru i miłość dla jéj osoby — zniewalały wszystkich, do ukrywania przed nią większéj części występków jéj starszego syna; chociaż występki to coraz bardziéj zatrważającą przybierały postać. Królowa, o niczém nie wiedząc, uważała Alfonsa jako młodzieńca, słabego na umyśle, niezdolnego do rozkazywania; nigdy jednak nie przewidywała, że w jego sercu wszelkie gnieżdżą się występki, i że na całym pół-wyspie niéma podobnego, jemu rozpustnika.

Bezrozumna do mieszkańców Lizbony odezwa, którąśmy słyszeli czytaną we dnie, na placu, przy odgłosie trąb — nie była w téj epoce rzeczą nadzwyczajną. Codziennie Lizbona była świadkiem podobnych scen, które Conti obmyślał dla rozrywki biednego szaleńca, zasiadającego na tronie. Lecz to jeszcze nie koniec. W nocy, Miasto stawało się istną Sodomą.

Conti uorganizował liczne wojsko, przezwane królewską strażą. i podzieli! go na dwa bataljony, różniące się ubiorem. Piérwszy, w czerwonych kurtkach z białemi wypustkami, składał się z piechurów, i Niewzruszonych (fixos) miał nazwę. Żołniérze drugiego bataljonu zwali się Fanfaroni (porradas) i nosili tok, mundur i pantaljony niebieskiego koloru — a wszystko srébrnemi obsiane gwiazdkami. Nad tokami ich błyszczał, zamiast pióra, srebrny księżyc — jak-by byli poganie, Mahometa czciciele. Nazywano ich także żarłokami, a to z przyczyny ich zwyczajów; zaś rycerzami Niebokręgu dla ich ubioru: ten ostatni tytuł sami oni sobie przywłaszczali. Oddział ten żarłoków, albo fanfaronów, formowano z włóczęgów wszystkich narodów. Aby być do niego przyjętym, dosyć było dać dowód zatwardziałego zbrodniarstwa.

We dnie, straż ta, to jest: Niewzruszeni i Fanfaroni, nosiła mundur straży pałacowej, z małą tylko srébrną na toku gwiazdeczką — a to dla odróżnienia. I nasz szlachetny przyjaciel, Ascanio Macarone dwll’Acquamonda, miał zaszczyt należéć do tego zaszczytnego oddziału. Conti pozostawił sobie najwyższe dowództwo.

Z pomocą tej straży, dziwne uroczystości odbywały się często na ulicach Lizbony. O jedenastej godzinie wieczorem, w godzinę po wydzwonieniu gaszenia ognia, zaczynały się łowy królewskie. Niewzruszeni i Fanfaroni rozbiegali się po ulicach i rozdrożach, nakształt myśliwych, co oczekując zdobyczy, rozstawiają się w lesie. A jeśli jaka dama lub mieszczka powracała do domu o téj nieszczęsnéj godzinie, biada jéj!.. Dojeżdżacze trąbili; Niewzruszeni rzucali się jak psy w lesie; a Fanfaroni, pod dowództwem króla, pędzili za nimi co tylko konie wyskoczyć mogły. Nie było rodziny, gdzie-by nie opłakiwano jakiéj niecnéj zniewagi — a ludzie na półwyspie bardzo są zawzięci.

Jednakże dotychczas, miłość powszechna dla prawéj dynastyi, nie dawno na tron przodków powróconéj — tłumiła nieukontentowanie. Mieszczanie szemrali i grozili; lecz wszędzie i zawsze mieszczanie grożą i szemrzą; nikt się więc tém nie niepokoił.

Na początku roku 1662, nieukontentowanie widoczniéj już okazywać się zaczęło; z rzemieślniczych cechów utworzyły się tajne, obradujące towarzystwa. Wszystko zapowiadało blizką burzę. Należy się także spodziewać, że edykt królewski, czytany na placu publicznym, nie mógł przyczynić się do zniweczenia narodowego gniewu. Było to zdumiewająco-tyrańskie rozporządzenie, któremu podobnego w historyi się nie znajdzie. Odtąd, domy, otwarte dla bandy złoczyńców, przebiegających nocną porą miasto pod dowództwem Alfonsa, nie miały żadnéj od napadu obrony; zabraniano zapalać latarnie i pochodnie; zabraniano nosić broń — rzecz niesłychana w Portugalii!

Wszyscy więc rzemieślnicy i kupcy Lizbońscy, spokojni zazwyczaj ludzie, okropnie uczuli ten cios ostatni. Powróciwszy do siebie, złowrogiém milczeniem na pytania ciekawych żon odpowiadali.

Kiedy kruki milczą (mówią doświadczeni ludzie) niezawodnie będzie burza.III. Klasztor Matki Boskiéj – da Mai de Deos.

Klasztor Matki Boskiej, stojący naprzeciw pałacu Xabregas, królewskiéj rezydencyi — od dawna dawał schronienie znakomitym gościom.

Zewnątrz, obszerny ten gmach przedstawiał długi kwadrat — wewnątrz zaś owal albo okrągłą alleję, podwójnym rzędem kolumn utworzoną. Królowa-regentka, donna Luiza, przez pół monarchini, przez pół pustelnica — rozkazała wybudować długą skrytą galerję, łączącą klasztor z pałacem Xabregas. Tym sposobem, mogła poświecić Bogu wszystkie chwile, od spraw państwa wolne...

W klasztorze zajmowała ona pokój, którego, że był dość obszerny, celą nazwać nie można; w pokoju tym stały sprzęty tak proste, jakie tylko u najsurowszych pustelnic napotkać można. Łóżko, kilka stołków, modlitewnik przed krucyfixem i wizerunek ś. Antoniego, patrona Lizbony — oto wszystko, co mieścił ten obszerny pokój. A jego mury pokryte staremi herbami, wśród których panował krzyż Bragancki — ledwie się oświecały blademi słońca promieńmi, z trudnością się przedzierającemi przez wysokie o różnobarwnych szybach okno.

W tym-to pokoju znajdziemy donnę Luizę de Guzman, wdowę po Janie Portugalskim.

W téj epoce (w 1662 roku) już ją starość ku ziemi pochyliła; lecz lata, nadawszy srébrny jéj włosom odblask, nie ujęły ani wspaniałości postawie, ani nie zmieniły dumnego jéj twarzy wyrazu. I piękna ona jeszcze była — piękna tą pięknością, która tylko pod koroną w całym się blasku przedstawia. Każdy w niéj łatwo mógł odgadnąć kobiétę z sercem silném, duszą męzką — kobiétę, która w chwili niebezpieczeństwa obnażała miecz swego słabego małżonka — kobiétę, co podbita tron; a podbiwszy go, spokojnie na jego stopniach siadła, jako pokorna żona i wierna poddana.

Obok niéj były dwie kobiéty. Jedna z nich już nie młoda, lecz z obliczem, co na sobie ślady dawnéj pozostawiło piękności — miała nieco do królowéj podobieństwa: była-to taż sama powierzchowna surowość, toż samo dumne spojrzenie. Nazwisko jéj: Donna Ximena de Vasconcellos y Souza, hrabini de Castelmelhort.

Druga, była dziewicą lat szesnastu. Jéj powabna twarzyczka ginęła prawie pod pół-zasłoną z czarnéj koronki. Gdy ukradkiem spojrzała na królowe, zaraz rumieniec jéj policzki oblewał; a w oczach malowało się głębokie poszanowanie, z bojaźnią i miłością połączone. Donna Inès de Cadaval, jedyna córka i sierota po księciu tegoż samego nazwiska — najbogatszą była w całém królestwie dziedziczką. Już od dwóch lat, znajdowała się pod opieką swéj krewnéj, hrabinéj wdowy de Castelmelhor, z rodziną Cadaval spokrewnionéj.

Donna Ximena klęczała przed królową, która jéj rękę w swych dłoniach ściskała.

Inès siedziała na poduszce, u ich nóg.

— Ximeno, córko moja! — mówiła królowa — oh! od jakże dawna widzieć cię pragnęłam. Niestety! tyś teraz także tak jak i ja wdowa.

— Wasza Królewska Mość i król jéj syn, utracili wiernego poddanego — rzekła hrabini, spokojną starając się okazać; lecz łza powoli spłynęła po twarzy — a ja... utraciłam...

Skończyć nie mogła; głowa na piersi opadła. Królowa się nachyliła i złożyła na jéj czole pocałunek.

— Dzięki, dzięki Waszéj Królewskiéj Mości — powstając przemówiła hrabini — Bóg zostawił mi dwóch synów.

— Zawsze silna i bogobojna! — poszepnęła królowa — Bóg pobłogosławił ją, dając jéj godnych niéj synów... Mów mi o swych synach — głośno królowa dodała — czy tak zawsze jak w dzieciństwie są do siebie podobni?

— Zawsze, pani.

— Spodziéwam się, że nie tylko obliczem lecz i sercem... Ah! bo téż to było zadziwiające podobieństwo! Przecież ja Don Ludwika do chrztu trzymałam, a nigdy go jednak od brata odróżnić nie mogłam. Była to taż sama twarz, ten sam wzrost, ten sam głos nawet. To téż żadnéj między nimi różnicy znaleźć nie mogąc, obydwóch ich zarówno kochałam.

Hrabini pocałowała ją w rękę, z pełną uszanowania czułością.

Donna Luiza tak daléj mówiła:

— Kocham ich, bo są twemi dziećmi, Ximeno. Czyż nie ty wychowałaś Donnę Katarzynę, moją najukochańszą córkę?.. Wówczas, gdy ja zupełnie byłam zajętą sprawami państwra, tyś nad nią czuwała... uczyłaś ją mnie kochać... O hrabino! nie ty wdzięczność mi winnaś.

Przy tych słowach, Donna Luiza twarz ręką zakryła. Przedmiot ten rozmowy zdawał się być przykrym dla téj wielkiéj królowéj, któréj starość tak nieszczęśliwą być miała, Katarzyna Bragancka, jéj córka, dopiéro co wyjechała do Londynu, aby siąść obok Karola Sztuarta, na Anglii tronie. Wiadomo, że w związku tym Katarzyna smutek tylko i gorycz znalazła. Może téż listy jéj zawiadomiły już matkę o tęschnocie młodéj królowéj i obrażającéj obojętności rozwiązłego Karola II.

— I ja mam dwóch synów — z westchnieniem dalej mówiła królowa — daj Boże! żeby obaj do siebie podobni byli; bo co mój Fedro, to uczciwy człowiek.

Hrabini nic nie odpowiedziała.

— I drugi także! drugi także! — śpiesznie dorzuciła królowa — jestem niesprawiedliwą dla Alfonsa, któremu winnam cześć i posłuszeństwo, jako następcy mego małżonka. On uszczęśliwi Portugalją. Lecz ty nic nie odpowiadasz, hrabino?

Zazwyczaj, o téj godzinie, ulice były puste: zaledwie kilku zgłodniałych włóczęgów ośmielało się wchodzić w sprzeczkę z patrolującą królewską strażą. Lecz tego wieczora ciągnęły w ciemności liczne tłumy ludzi; a wszystkie szły w jednym kierunku.

Grobowe milczenie panowało pomiędzy nocnymi przechodniami. Szli oni szybkim krokiem, czasami zatrzymując się nagle i nadsłuchując; lecz potém zdążali daléj, nie oglądając się i starannie swe twarze zakrywając szerokiemi płaszczami.

Przechodzili oni miasto wzdłuż, w górę Tagu. W miarę lego jak się zbliżali do przedmieścia Alcantara, ich liczba rosła; wkrótce też zformowali zupełną processyę. A im bardziéj ich szeregi powiększały się, leni więcéj przedsiębierali środków ostrożności. Skoro zaś gdzie na ulicy dwie podobne spotkały się gromady — to mijały siebie nie rzekłszy i słowa.

Ni końcu przedmieścia stał murowany dom, długi a nizki; dawniéj był on bez wątpienia ujeżdżalnią. Teraz zaś należał do Miguel’a Osorio, oberżysty, który przyszedł powoli do majątku, zarabiając na sprzedaży win francuzkich szlachcie, do dworu należącéj. W saméj rzeczy, panowie koniecznie musieli przejeżdżać koło oberży, ile razy udawali się do pałacu d’Alcantara, będącego zwykłą rezydencją Alfonsa Vigo; a za każdym razem, skoro przejeżdżali, oberżysta niezły miewał zarobek. Za to też Miguel, z powierzchowności przynajmniéj zdawał się być uniżonym sługą segnora Conti i wszystkich tych panów, którzy mieli wolny do króla przystęp. Oprócz tego, Miguel upewniał wszystkich, że Portugalja jeszcze nigdy tak sławnie rządzoną nie była.

Wybacz, hrabino! zasmuciłam cię, jak równie i to biedne dziécię... Lecz myśl ta jest tak straszna!... Nie wierzę im, nie chcę im wierzyć!.. Trzeba, żeby kto taki, w kim zupełne pokładam zaufanie... jak ty, naprzykład, Ximeno... ty, coś nigdy nie kłamała... przyszedł do mnie i powiedział, że syn mój uchybił obowiązkom króla i szlachcica, zboczył z drogi honoru!.. wtedy... lecz ty mi tego nigdy nie powiesz, nie prawdaż?

— Uchowaj Boże!

— O nie! bo tobie-bym uwierzyła i... umarła!

Długie nastąpiło milczenie.

Hrabini, czując spół-ubolewanie, nie śmiała przeszkodzić zadumie swéj monarchini.

Lecz wkrótce królowa nagle się ocknęła, a z przymusem się uśmiéchając, tak się do donny Inès ozwała:

— Ah! moja kochana, smutnie cię przyjmujemy... Hrabino, masz zachwycającą wychowankę; dziękuję ci, żeś mi ją na dwór syna mego przywiozła. A choć ona pochodzi z jednéj z najznakomitszych rodzin, postaramy się odpowiedniego rodem poszukać jéj męża.

Inès, któréj piękna twarzyczka rumieńcem pokrytą była, zbladła na te ostatnie wyrazy.

— Co to ma znaczyć? — spytała królowa — czoło senority pochmurzyło się nagle! Czy czasem niéma zamiaru wstąpić do klasztoru?

— Jeśli Wasza Królewska Mość zezwolisz — odpowiedziała hrabini — Inès de Cadaval zostanie żoną mego młodszego syna.

— Doskonale!.. Czyż nie mówiłam ci, że znajdzie się dla ciebie odpowiedni co do rodu małżonek? Cadaval i Vasconcellos! Trudno połączyć dwie znaczniejsze rodziny... A twój starszy syn?

— Mój starszy syn jest hrabią de Caslelmelhor; a co więcéj, ma zaszczyt być synem chrzestnym Waszéj Królewskiéj Mości... Za młodszym nic nie przemawiało, a jednak go Donna Inès pokochała.

— Hrabia de Caslelmelhor! znakomity to tytuł, którego nigdy zdrajcy nie nosili... Mój Ludwik musi miéć szlachetne serce, nie prawdaż?

— Tak sądzę, pani.

— Szczęśliwa matka! — powiedziała z westchnieniem królowa.

Wyraz ten znowu ją pogrążył w zamyślenie. Nim przyszła do siebie, dzwon klasztorny oznajmił nabożeństwo wieczorne — a wtedy trzy damy weszły do kaplicy. Każdy zgadnie, o co Donna Luiza de Guzman błagała Boga tego wieczora! lecz Bóg jéj modłów nie wysłuchał. Alfons Portugalski dobrze był przez swego ulubieńca strzeżony, by miał czas się upamiętać.V. Jan de Souza.

Nieboszczyk hrabia de Caslelmelhor, Jan de Vasconcellos y Souza, był silną podporą domu Braganckiego, podczas wypadków 1640 roku. W epoce téj, hrabia był jedynym przyjacielem księcia Jana, który po wstąpieniu na tron łaskami go obsypał.

Po przyjściu na świat Donny Katarzyny Portugalskiej, hrabinę Castelmelhor mianowano ochmistrzynią nowo-narodzonéj. Hrabina czuwała nad wychowaniem księżnej aż do chwili jéj odjazdu do Anglji. Pomimo jednak tych wszystkich związków, jakie łączyły króla z domem de Souza — w roku 1652, to jest na dziesięć lat przed epoką rozpoczęcia się naszego opowiadania — hrabia de Castelmelhor nagle wyjechał z Lizbony, i osiadł z dwoma synami w zamku Vasconcellos, w Estremadurze. Donna Ximena na usilne prośby królowéj, która była jéj najszczerszą przyjaciółką, nie udała się za mężem, lecz pozostała przy Katarzynie de Braganza.

Nagły wyjazd hrabiego, długo służył za przedmiot do rozmowy dworzanom, nic do czynienia niemającym. Niektórzy głosili, że hrabia rozgniewał się na króla Jana za to, iż król dać mu nie chciał księztwa Cadaval, bezdziedzicznego po śmierci ostatniego księcia nazwiskiem Nuno Alvarez Pereira; który-to postępek tém niesprawiedliwszym zdawał się, że hrabia de Castelmelhor, oprócz osobistych zasług, miał prawo do księztwa Cadaval przez żonę swoja, z domu Pereira pochodząca. Inni utrzymywali znowu, że infant Alfons (teraźniejszy król) ciężko obraził starszego syna Souzy, w obec licznego zgromadzenia — i że go potém przeprosić się wzbraniał. I ci i tamci mylili się. Sam król ofiarował hrabiemu księztwo Cadaval; lecz hrabia, typ szlachetności i wspaniałomyślności rycerskiéj, odpowiedział, że księztwo dziedziczyć teraz powinna jedyna po zmarłym księciu pozostała córka, która książęcą mytrę przekaże wybranemu przez się małżonkowi; że zatém nie myśli obdzierać sieroty, któréj został opiekunem.

Co się tycze drugiego powodu, ten także nie mógł być przyczyną odjazdu; każdemu bowiem wiadomém było, że infant Alfons obraza wszystkich, i że na nieszczęście, nie należy do liczby tych ludzi, od których można-by żądać zadosyć uczynienia za ich postępki.

Ważniejszy musiał być przeto powód, skoro taki człowiek jak hrabia, usunął się od spraw państwa i opuścił dwór, na którym wszyscy kochali go i poważali. Powodem tym była nienawiść jego ku Anglji, i głęboka znajomość chytréj polityki jéj rządu.

W saméj rzeczy, zaledwie król Jan zasiadł na tronie przodków, natychmiast dwór Londyński przysłał posła do Lizbony i starał się przyjąć udział w sprawach Portugalskich. Cromwell rządził natenczas Anglją, pod imieniem protektora. Ten zręczny władzca, Anglik w duszy, instynktownie trzymał się polityki swoich poprzedników — wszystko grabić by jak najwięcéj przedawać można — oto było jego zadanie.

Zasiadłszy na miejscu nieszczęśliwego Karola I, Cromwel pomimowolnie był posłusznym wymaganiom chytréj polityki, którą Anglicy, ów naród handlujący, od wieków króli swych uciskają. Król Jan, olśniony złudnemi ofiarami Cromwela, natychmiast je przyjął, nie zważając na prośby hrabiego de Castelmelhor i innych rozsądnych doradzców. Jan wszedł z Anglją w handlowe stosunki, które na pozór korzystnemi się wydawały, w rzeczywistości zaś rujnowały państwo. Hrabia wszelkiemi środkami starał się zapobiedz temu; nawet w obec całéj rady protestował przeciw działaniom angielskiego poselstwa. Lecz wszystko było napróżno. Nie chcąc więc zatwierdzać niejako swoją obecnością, zawartego przez państwo traktatu — traktatu, który uważał nietylko za hańbiący, ale i niszczący Portugalię, hrabia wyjechał z Lizbony przed jego podpisaniem i już od tego czasu nie pokazywał się na Dworze.

Poślubiwszy Donnę Ximene Pereira, hrabia miał z nią bliźnięta: Ludwika i Simona de Souza. Już wiemy, że ci dwaj bracia z powierzchowności byli bardzo do siebie podobni: obydwaj byli przystojni i szlachetnego oblicza. Pod względem moralnym, Ludwik byłto młodzieniec poważny, pilny, lecz skryty. Simon przeciwnie był żywym, nawet lekkomyślnym. Po upływie lat kilku, oba charaktery wyrobiły się. Z lekkomyślności Simona pozostały tylko męzka szczerość i nieograniczona wspaniałomyślność; tymczasem skryty, chytry, i samolubny Ludwik, powabną powierzchownością odziewał wcale nieszlachetną duszę.

Bracia kochali się nawzajem, to jest Simon był czule przywiązany do Ludwika; a Ludwik z przyzwyczajenia, czy tez inném powodowany uczuciem, nie traktował brata tą nienawiścią, jaką pałał ku wszystkim, czyto równym czy też wyższym od siebie.

Nareszcie jedno zdarzenie, zupełnie wyrugowało z serca starszego Souzy, bratnią przyjaźń; wcale jednak nie oziębiło uczuć Simona.

Dwa lata przed wypadkiem, który opowiedzieliśmy w poprzednich rozdziałach, Donna Ximena hrabina de Castelmelhor opuściła Dwór Lizboński, gdzie jéj obecność była już niepotrzebną, i przyjechała do swego męża do zamku Vasconcellos, przywożąc ze sobą wychowankę swą Inez de Cadaval.

Inez, jak już wiémy, była piękną, a rozum jéj wdzięki nawet przewyższał. Obaj bracia zobaczywszy, pokochali ją, i obydwaj, dla zupełnie różnych przyczyn, wcale się przed sobą ze swych uczuć nie wywnętrzyli. Skromny Simon sądził, iż zbezcześci świętość swych uczuć, jeżeli się komu z nich zwierzy; Ludwik, odgadnąwszy tajemnicę brata a chcąc go uprzedzić, chciał oddalić wszelką — myśl o współzawodnictwie, by tym sposobem, swych czynów zazdrością i interesem nie nacechować.

Rachuby te jednak omyliły go. Donna Inez pokochała Simona, i uroczyście zaręczoną mu została w kaplicy Vasconcellos. Od téj chwili w sercu Ludwika tajemna dla brata zawrzala nienawiść. Powodzenie Simona nietylko wydzierało mu ukochaną przezeń kobiétę, lecz i ogromne bogactwa. Ludwik nie mógł tego przebaczyć bratu. Zwyciężony, nietracący jednak nadziei — bo małżeństwo jeszcze zawarte nie zostało — Ludwik swe myśli na siebie samego skierował, a bogactw i dostojeństw żądny, za jedyny je teraz cel uważał: i postanowił znaleźć najkrótszą drogę do osiągnięcia władzy.

Stary hrabia niknął widocznie. Szybko zbliżała się chwila, w któréj obaj bracia będą mogli wybrać sobie i stanowisko i rolę na świecie. Dotychczas wola starego hrabiego de Souza więziła ich w zamku Vasconcellos; lecz ze śmiercią hrabiego ginęła i władza, coby ich tam dłużéj zatrzymywać mogła.

Ludwik wiedział o t rm; zgodnie też z tą myślą postępował. Mając ciągłe za dworem stosunki, wszelkich tam wydarzonych wypadków był świadom.

— Kto się może poszczycić podobném jak moje nazwiskiem — myślał Ludwik — kto tyle co ja posiada zręczności, przebiegłości, i zarazem z najdrobniejszych wypadków lak dobrze korzystać umie — ten może bardzo wysokie zająć stanowisko, a jeszcze przy takim jak Alfons VI księciu.

Jedyną dlań przeszkodą w osiągnięciu władzy był Conti ten wyrostek z gminu, którego już los, to wreszcie kaprys słabego króla, do tak wysokich wyniosły godności. Ludwik długo myślał, jaką względem niego przyjąć pozycję? Czy mu niewolniczo ulegać, czy téź otwartą z nim rozpocząć walkę? Lecz zdradziecki Ludwika charakter podał mu najlepsze na to zapytanie odpowiedz: postanowił oszukać Conti’ego.

Nieszczęście mieć chciało, że nie długo na ziszczenie swych zamiarów czekał. Hrabia jęczał złożony ciężką chorobą; wkrótce następny wypadek rozwiązanie przyśpieszył.

Pewnéj nocy, straszne krzyki, obydwóch braci zbudziły.

— Hrabia umiera! — rozlegało się po zamku.

Ludwik i Simon pobiegli do pokoju ojca.

Hrabia wstał z łoza i siedział w starożytném krześle herbami domu Souza ozdobioném; podanie mówiło: że w tém krześle umierali wszyscy przodkowie znakomitego rodu Souza, poczynając od Hiszpana Ruy de Souza, przybyłego z Kastylji za panowania króla Pelaga.

Hrabia był blady ową bladością śmierć zapowiadającą. Hrabina klęcząc obok męża, płakała i modliła się; kapelan zamkowy czytał modlitwę za konających. Bracia uklękli między służącymi, a gdy kapelan domówił modlitwę, zbliżyli się do ojca. Zdawało się, iż obecność dzieci ożywiła starca, iskra życia błysnęła z jego zamglonych oczu.

— Zegnam cię! — rzekł starzec do żony. — Mam nadzieję, iż jeszcze przed śmiercią, Bóg doda mi siły do spełnienia koniecznego obowiązku; niezadługo rozstać się musiemy.

Donna Ximena chciała coś zarzucić.

— Musiemy się rozstać; moje chwile już są policzone. Zegnam cię. Obyś była szczęśliwą w tém i w przyszłém życiu, tak jak na to zasługujesz!

Hrabina ucałowała zlodowaciałą rękę męża, i zwolna wyszła. Na jéj znak słudzy także opuścili pokój.

— Mój ojcze — rzekł hrabia do kapelana — wkrótce powrócisz do mnie; każę cię zawołać przed skonem. A teraz pozostaw nas samych.

Gdy ksiądz oddalił się, stary Souza pozostał sam-na-sam ze swemi dziećmi, u nóg jego klęczącemi. Starzec w każdym z osobna badawcze zagłębił spojrzenie, jak gdyby zbliżająca się śmierć usposobiała go do czytania w ich sercach, — Bądź ostrożnym! — rzeki do Simona.

— Bądź odważnym! — rzekł do Ludwika.

Potém zamknął oczy, a zebrawszy myśli tak daléj mówić zaczął:

— Jesteście młodzi; macie przed sobą obszerne pole! Pozostawiam wam nazwisko Souza nieskalane; jakiem mi go i mój ojciec zostawił. Gdyby który z was kiedykolwiek zniesławił go... Lecz nie! to niepodobna!.. Przed dziesięciu laty opuściłem Dwór, myśląc, iż nie mogę tam pozostać, bez skalania honoru. Być może, iż niesłusznie wtedy postąpiłem. Obowiązkiem obywatela jest pracować ciągle, chociażby przekonany był, iż ta jego praca jest bezużyteczną. Moje dzieci, naprawcie mój błąd jeżelim go popełnił. Portugalja znajduje się w niebezpieczeństwie-, potrzebuje ona pomocy wszystkich swych dzieci. Jedzcie do stolicy. Mówią iż podły służalec jest tam silniejszym od wszystkich magnatów. Człowiek ten korzysta ze słabości króla. Zamordujcie niegodnego faworyta; lecz ocalcie króla... króla! czy słyszycie? Cokolwiek by się stało, cierpcie za niego, umrzyjcie za niego!

Głos starca dźwięczał jak za lat jego młodości. Oczy pałały jakimś dziwnym ogniem. Wyprostował się na starożytném krześle z którego jego przodkowie swą ostatnią wolę rodzinie głosili; bo członkowie rodziny Souza nie na łożu konali: i jeśli nie ginęli na polu bitwy, to dowlekłszy się do tego krzesła podaniem uświęconego, w nim śmierć znachodzili. Synowie ze łzami w oczach, szlachetnych słów ojca słuchali. Ludwik czuł, iż wszystko dobre w jego krwi płynące do piersi mu się rzucało. Simon naprzód już przysięgał sobie w duszy; iż wypełni wolę ojca.

Hrabia tak kończył:

— Między zdrajcami znajdzie się taki co powie wam: „Jestem silnym! Pomagaj mi, a podzielę się z tobą mą władzą!“ Nie wierz im Don Ludwiku. Fałszywi mędrkowie pojawią się i rzekną: „Król jest słabego umysłu; dla szczęścia dla sławy Porlugalji, wybierzmy innego, godniejszego tronu.” Simonie, jesteś szczerze przywiązanym do swojéj ojczyzny, nie słuchaj tych rad zdradzieckich. Bądźcie obydwaj wiernymi, szlachetnymi, niewzruszonymi: nosicie nazwisko Souza. Hrabio de Castelmelhor (Ludwik zadrżał i powstał), i ty, Don Simonie de Vasconcellos, połóżcie ręce na mojém sercu, które za kilka chwil bić przestanie, i przysięgnijcie mi, że uwolnicie Alfonsa VI od otaczających go zdrajców.

— Przysięgamy! — jednogłośnie zawołali bracia.

— Przysięgnijcie mi także, iż będziecie strzedz króla, bronić go, choćby z narażeniem własnego życia...

— Przysięgam! — wyjąkał Don Ludwik słabym głosem.

— O gdyby Bóg, jak najprędzej podał mi sposobność wypełnienia twéj woli, ojcze! — zawołał z uniesieniem Simon. — Przysięgam więc, przysięgam!

— Błogosławię was, moje dzieci — szeptał starzec, którego głos nagle osłabł: jak gdyby śmierć tyle mu dała czasu, ile było potrzeba na spełnienie ostatniéj powinności.

— Ojcze!.. najdroższy ojcze! — jęczał Simon, całując ręce hrabiego.

— Zegnam cię, Simonie! — rzekł hrabia — ty będziesz szlachetnym. Zegnam cię Don Ludwiku! proszę Boga, abyś był szlachetnym... A teraz każcie zawołać do mnie kapelana: już ziemskie sprawy załatwiłem.

W pół godziny, stary hrabia żyć przestał. Wypełniając jego wolę, hrabina wdowa i dzieci, udali się w następnym miesiącu do Lizbony wraz z Donną Inez de Cadaval.

Wrażenie, jakie wywarł na Don Ludwiku widok umierającego ojca, nie było ani silném ani długotrwałém. Jeszcze tegoż samego dnia, w którym przybył do stolicy, Ludwik nie przedstawiwszy się pierwéj królowi, pojechał z odwiedzinami do Conti’ego, chcąc zgłębić charakter i zamiary tego człowieka. Hrabia de Castelmelhor z łatwością poznał, iż faworyt stara się wszelkiemi środkami przeciągnąć na swą stronę, starą i prawdziwą dziedziczną szlachtę. Serce jego silniéj uderzyło po odkryciu téj prawdy, która nagle pomnażała nadzieję osiągnięcia upragnionego celu, i podawała mu od piérwszego widzenia się z faworytem, środki do zawiązania z nim ściślejszych stosunków.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: