Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ludzie chcą zysku, nie wyzysku - ebook

Data wydania:
1 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
84,00

Ludzie chcą zysku, nie wyzysku - ebook

Ludzie chcą zysku, nie wyzysku. Postępowy kapitalizm na czasy niezadowolenia to nowa publikacja Josepha Stiglitza, laureata ekonomicznej Nagrody Nobla i autora bestsellerowych książek, przetłumaczonych na wiele języków.

W wyjątkowo interesujący sposób autor opisuje sytuację, z jaką mamy obecnie do czynienia na całym świecie. Wielkie, międzynarodowe korporacje zdobywają dominujące pozycje w wielu obszarach gospodarki, czego efektem jest galopująca nierówność i spowolnienie rozwoju.

Firmy z sektora finansowego opierają się zewnętrznej kontroli i w efekcie mogą robić co uznają za korzystnie dla nich. Przedsiębiorstwa z branży IT bez większych przeszkód zbierają dane swoich użytkowników i używają ich w sposób, którego nikt poza nimi nie jest w stanie kontrolować. Rządy państw pod naciskiem lobby biznesowego podpisują umowy handlowe, które nie zapewniają odpowiedniej ochrony pracownikom w ich własnych krajach. W rezultacie bogaci mają coraz więcej okazji, by zarabiać na wyzysku zwykłych obywateli, a nowe technologie mogą tę sytuację jeszcze pogorszyć.

Joseph Stiglitz w książce Ludzie chcą zysku, nie wyzysku. Postępowy kapitalizm na czasy niezadowolenia nie poprzestaje na ukazaniu nam naszego trudnego położenia, opisuje też w jaki sposób możemy jeszcze z niego wybrnąć. Jeżeli obywatele będą wywierali na rządzących presję, domagając się rozwiązań, które pozwolą korzystać z benefitów oferowanych przez wolny rynek, jednocześnie usuwając jego nadużycia, jeżeli będziemy wspierali edukację, postęp technologiczny oraz ideę państwa prawa, uda nam się stworzyć nowy model progresywnego kapitalizmu, który będzie służył nam wszystkim, nie tylko wybranemu procentowi społeczeństwa.

Kategoria: Ekonomia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-01-21388-6
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDMOWA DO WYDANIA POLSKIEGO

_Ludzie chcą zysku, nie wyzysku_ to znakomita książka, którą powinien przeczytać każdy, kto zajmuje się inwestowaniem, każdy, kto próbuje zrozumieć procesy gospodarcze, i wreszcie każdy, kto podejmuje decyzje polityczne i sprawuje władzę. W istocie jest to diagnoza rynków i instytucji państwowych, w której znajdujemy plan wzmocnienia państwa poprzez dekoncentrację i nową regulację sił rynkowych, receptę na wzrost produktywności i proponowany pakiet reform, zwłaszcza w obszarze inwestycji w dobra publiczne.

Joseph E. Stiglitz w sposób nad wyraz dosadny zmusza do konstruktywnego myślenia, zestawiając nierówności i podejście ekonomicznie z demagogią, kultem jednostki, życiem przeszłością i koniunkturalizmem politycznym, abstrahującym od dbałości o realny dobrostan społeczeństw, zwłaszcza Stanów Zjednoczonych i państw rozwiniętych. Dowodzi, że neoliberalna polityka w zakresie liberalizacji rynków i deregulacji nie przyczynia się do wzrostu ogólnego dobrobytu, ale wręcz przeciwnie: tylko pogłębia i tak już wielkie nierówności. Pokazuje także, jak nieodpowiedzialni politycy i realizowana przez nich nieodpowiedzialna polityka tworzy coraz większe podziały społeczne i drenaż finansów publicznych w globalnej społeczności rozczarowanej tzw. elitami.

Może budzić obawy to, że tak wytrawny ekonomista jak Stiglitz – były szef Zespołu Doradców Ekonomicznych Prezydenta USA i laureat Nagrody Nobla z 2001 r. – tak dosadnie wypowiada się o obecnej sytuacji Stanów Zjednoczonych. Nie szczędzi słów krytyki o osuwaniu się demokracji w parodię i pod adresem polityków, kiedy to senatorowie w ogóle nie zdają sobie sprawy, nad czym głosują. Przecież największa gospodarka świata powinna być wzorem demokratycznych przemian dla innych, mniej rozwiniętych państw. Stiglitz punktuje polityczne podżegania do nacjonalistycznych zachowań na podłożu rasowym czy etnicznym, problem, z którym cały czasy USA się boryka. Wreszcie podkreśla, że zdominowanie całych sektorów gospodarki przez kilka korporacji, na rzecz których tworzonych jest prawo, jeszcze bardziej wzmacnia nierówności, pogarszając rządy prawa i możliwe do osiągnięcia bogactwo zakumulowane w rozwijaniu nauki i techniki.

Hasła obalenia nierówności, walki dobra ze złem czy podżegania mniej uposażonej, żeby nie powiedzieć biedniejszej części społeczeństwa do walki z tą bogatszą, która wykorzystuje swoją pozycję do utrzymania przywilejów, od wieków były pokłosiem rodzących się rewolucji. Skoro tak mocno przyzwyczailiśmy się do posiadanych dóbr i wypracowywanych zysków, czy będziemy skłonni zaryzykować własność kosztem jakiejkolwiek rewolucji? Czy wygra raczej lęk przed utratą stanu posiadania i zdobytych przywilejów oraz towarzysząca temu zjawisku pasywność społeczeństw i obrona status quo? A może towarzysząca politykom na całym świecie dezinformacja społeczeństwa, wygłaszane półprawdy i pojawiająca się dezintegracja w ramach podgrzewanych antagonizmów wyczerpią pokojowe formy demokracji? Byłby to z pewnością czarny i niekorzystny społecznie scenariusz. Dużo bardziej efektywne byłoby wywieranie takiej presji na polityków, która zwiększy jakość sprawowania rządów poprzez wzrost jakości kadr rządowych oraz kluczowych agencji i spółek Skarbu Państwa.

Stiglitz słusznie wyklucza ideę powszechnego podstawowego dochodu, który sam w sobie byłby przecież mechanizmem nierówności względem społeczności pracującej. Większa równość majątkowa i dochodowa jest oczywiście wskazana w budowie szerokiego dobrobytu, ale nie może wynikać z uprzywilejowania jednej grupy społecznej kosztem drugiej, która wypacza ideę pracy i zatrudnienia na rzecz redystrybucyjnego tworzenia klasy ludzi zbędnych i roszczeniowych.

Z pewnością całościowe spojrzenie Stiglitza z perspektywy amerykańskiej wymaga nieznacznej korekty z punktu widzenia uwarunkowań i wskaźników polskiego społeczeństwa, wzrostu i rozwoju gospodarczego. Gospodarki Stanów Zjednoczonych i Polski są całkowicie nieporównywalne, posiadają diametralnie inną siłę oddziaływania i znajdują się na innym etapie rozwoju. Odnajdujemy w niej jednak prawdy uniwersalne i kroki milowe, jak konieczność przeprowadzenia reformy politycznej przed reformą gospodarczą czy ciągłe potrzeby odkrywania i pielęgnowania demokracji, przywracając zaufanie do rynków i poszczególnych rządów. Żadna z tych zmian czy też reform nie zaistnieje bez odważnych, ale mądrych decyzji, a każda z tych decyzji może stać się patchworkiem znakomitych początkowo pomysłów czy programów społeczno-gospodarczych, które zostały tak niekorzystnie zmienione, że finalnie mogą być sprzeczne z logiką i zakładanymi efektami.

W świecie, w którym 50 razy więcej książek rocznie czytają więźniowie zakładów karnych niż przeciętny obywatel, a duża część poszczególnych społeczeństw jest dotknięta analfabetyzmem funkcjonalnym przejawiającym się brakiem rozumienia czytanych tekstów, a nawet prostych instrukcji obsługi, trudno wymagać heroizmu przeczytania książki znakomitego noblisty z ekonomii. Nie jest to przecież poczytna powieść fantastyczna. Czym innym jest bowiem obejrzenie okładki i spisu treści, czym innym przeczytanie, a jeszcze czym innym zrozumienie. Zachęcam jednak zdecydowanie do podjęcia takiego „heroizmu”, który nie musi nim być, jeżeli w czasie wciąż trwającej pandemii COVID-19 uznamy, że w jednym tygodniu, składającym się ze 168 godzin, zdołamy wygospodarować 8 godzin na przeczytanie całej książki, do której mam przyjemność pisać niniejszą przedmowę i której przeczytanie gorąco Państwu polecam.

Prof. dr hab. Konrad Raczkowski

Dyrektor Instytutu Ekonomicznego, Społeczna Akademia NaukWSTĘP

Dorastałem w złotej epoce kapitalizmu w miejscowości Gary, w stanie Indiana, nad południowym brzegiem Jeziora Michigan. O tym, że była to złota epoka, dowiedziałem się dopiero po fakcie. Wtedy szczególnie złota mi się ona nie wydawała – byłem świadkiem dyskryminacji i segregacji rasowej, wielkich nierówności, trudności doświadczanych przez robotników oraz okresowych recesji. Efektów tego stanu rzeczy nie dało się nie zauważyć. Było je widać zarówno po moich kolegach ze szkoły, jak i po ścianach miejskich budynków.

Historia mojego miasta była historią industrializacji i deindustrializacji całych Stanów Zjednoczonych. Powstało ono w 1906 roku wraz z budową największej na świecie zintegrowanej huty stali. Nazwano je na cześć założyciela i przewodniczącego rady dyrektorów US Steel, Elberta H. Gary’ego. To było miasto w całości oparte na jednym przedsiębiorstwie. Gdy wróciłem tam w 2015 roku na uroczystość 55-lecia ukończenia liceum przez mój rocznik, czyli jeszcze zanim stałym elementem tamtejszego świata stał się Trump, zastałem na miejscu namacalne napięcie, zresztą zupełnie zrozumiałe.

Otóż miasto podążyło za ogólnokrajowym trendem deindustrializacji. Liczba mieszkańców była o połowę mniejsza niż w latach, gdy ja tam mieszkałem. Miasto było kompletnie wypalone. Zaczęli przyjeżdżać tam ludzie z Hollywood i kręcić filmy, których akcja dzieje się w strefach działań zbrojnych albo po jakiejś apokalipsie. Niektórzy z moich kolegów z klasy zostali nauczycielami, kilku lekarzami i prawnikami, wiele koleżanek zostało sekretarkami. Największe wrażenie robiły jednak historie osób, które opisywały, jak po szkole liczyły na zatrudnienie w hucie, ale że gospodarka przechodziła akurat kolejne okresowe spowolnienie, szli do wojska. Ich życie skręcało w kierunku kariery w służbach mundurowych.

Czytałem listę kolegów i koleżanek, którzy już zmarli, a potem patrzyłem na kondycję fizyczną tych z nich, którzy jeszcze żyli, i potrafiłem myśleć jedynie o nierównościach w sferze oczekiwanej długości życia oraz poziomu zdrowia w naszym kraju. W pewnej chwili doszło do kłótni między dwoma kolegami. Pierwszy, były policjant, gwałtownie krytykował rząd, a drugi, eksnauczyciel, podkreślał, że system ubezpieczeń społecznych i dodatków dla niepełnosprawnych, z którego żyli emerytowani policjanci, stanowi dzieło tego samego rządu.

Gdy w 1960 roku wyjeżdżałem z Gary na studia w Amherst College w Massachusetts, nikt nie potrafił przewidzieć, w jakim kierunku potoczy się historia i co będzie oznaczać dla mojego miasta i moich szkolnych kolegów. To miasto mnie ukształtowało: trudne wspomnienia dotyczące nierówności i cierpienia skłoniły mnie do tego, by zrezygnować z mojej pasji, którą była fizyka teoretyczna, i zająć się ekonomią. Chciałem zrozumieć, dlaczego nasz system gospodarczy tak wielu ludzi zawiódł i czy da się coś z tym zrobić. Gdy zgłębiałem te zagadnienia – i coraz lepiej rozumiałem, dlaczego rynki często nie działają efektywnie – problemy tylko się nasilały. Nierówności narastały w stopniu, jaki w czasach mojej młodości był niewyobrażalny.

Wiele lat później, gdy w 1993 roku zostawałem członkiem administracji prezydenta Billa Clintona, początkowo jako członek jego Rady Doradców Ekonomicznych (Council of Economic Advisers, CEA), a później jako jej przewodniczący, nad tego rodzaju problemami dopiero zaczynaliśmy pracować. Gdzieś w połowie lat 70. albo na początku lat 80. nierówności zaczęły dynamicznie rosnąć. W 1993 roku były już znacznie większe od tych, które dostrzegałem wcześniej.

Studia i badania ekonomiczne zaprowadziły mnie do wniosku, że ideologia propagowana przez wielu konserwatystów jest błędna. Ich nieomal religijna wiara w efektywność rynków – wiara tak wielka, że zgodnie z nią powinniśmy po prostu zostawić rynkom kierowanie całą gospodarką – nie znajdowała żadnych podstaw teorii czy obiektywnych danych. Stanęliśmy w związku z tym przed sporym wyzwaniem, bo musieliśmy nie tylko przekonać o tym innych, ale także opracować programy i polityki, które umożliwiłyby odwrócenie niebezpiecznego trendu wzrostowego nierówności oraz uniknięcie potencjalnej destabilizacji na skutek liberalizacji rynków finansowych, rozpoczętej w latach 80. XX wieku przez administrację Ronalda Reagana. Niestety doszło do tego, że wiara w potęgę rynków osiągnęła w dekadzie lat 90. poziom tak powszechny, że na liberalizację rynków finansowych zaczęli nalegać moi koledzy z administracji rządowej, a w końcu nawet sam Bill Clinton.

W okresie mojej pracy w Radzie Doradców Ekonomicznych Clintona nierówności coraz bardziej mnie niepokoiły, ale po 2000 roku sytuacja stała się jeszcze bardziej alarmująca, bo nierówności nieustannie narastały. Najbogatsi obywatele Stanów Zjednoczonych zatrzymywali dla siebie tak dużą część dochodu narodowego ostatnio przed wielkim kryzysem.

Po 25 latach od rozpoczęcia pracy w administracji Clintona zastanawiam się: jak znaleźliśmy się w tej sytuacji, dokąd zmierzamy i co możemy zrobić, żeby zmienić obrany kurs? Podchodzę do tych kwestii z punktu widzenia ekonomisty, więc nic pewnie dziwnego, że przynajmniej częściowo przyczyn tego zjawiska upatruję w popełnionych błędach gospodarczych ­– nie udało nam się odpowiednio pokierować transformacją gospodarki produkcyjnej w gospodarkę usługową, poskromić sektora finansowego, właściwie pokierować globalizacją i jej konsekwencjami oraz, co najważniejsze, zareagować na narastające nierówności. Wydawało się, że zamieniamy się w gospodarkę i demokrację jednego procenta na rzecz jednego procenta i przez jeden procent. Zdobyta wiedza oraz doświadczenie dobitnie uświadomiły mi, że ekonomii i polityki nie można rozdzielić, a już z pewnością nie w Ameryce, gdzie motorem napędowym polityki są pieniądze. Książka ta w dużej mierze koncentruje się na naszych bieżących realiach ekonomicznych, jednak byłoby z mojej strony zaniedbaniem, gdybym nie wspomniał również o polityce.

Wiele elementów mojej diagnozy to już dzisiaj koncepcje znane, jak choćby nadmierne ufinansowienie, źle zarządzana globalizacja czy rosnąca potęga rynków. Pokazuję zatem, w jaki sposób są one powiązane i w jaki sposób wszystkie razem tłumaczą zarówno anemiczny wzrost gospodarczy, jak i wielce nierówny podział owoców tegoż niewielkiego wzrostu.

W tej książce nie chodzi jednak tylko o to, żeby postawić diagnozę. Chciałbym też napisać, co możemy zrobić, żeby ruszyć we właściwym kierunku. By na tego typu pytania odpowiedzieć, będę musiał przedstawić prawdziwe źródła bogactwa narodów, a także przeprowadzić rozróżnienie na tworzenie bogactwa i jego pozyskiwanie. Przez pojęcie pozyskiwania bogactwa rozumiem każdy proces, w ramach którego jedna osoba odbiera bogactwo drugiej w formie takiego lub innego wykorzystywania tejże osoby. Prawdziwym źródłem „bogactwa narodów” jest tworzenie tego bogactwa na skutek kreatywności i produktywności członków społeczeństwa oraz zachodzących między nimi produktywnych interakcji. Opiera się ono na postępie naukowym, dzięki któremu lepiej poznajemy prawidła działania świata przyrody i wykorzystujemy je do osiągania rozwoju technologicznego. Opiera się ono także na coraz lepszym rozumieniu sposobów organizacji społeczeństwa, odkrywanych dzięki sensownej debacie, skutkującej tworzeniem instytucji określanych ogólnie jako „system państwa prawa, system równowagi i wzajemnej kontroli oraz odpowiednich procedur”.

Przedstawię tu zarys postępowego planu, swego rodzaju antytezę planu Trumpa i jego zwolenników. Można powiedzieć, że pod pewnymi względami będzie to dwudziestopierwszowieczne połączenie koncepcji Teddy’ego Roosevelta i Franklina Delano Roosevelta. Będę przekonywał, że wdrożenie tych reform umożliwiłoby osiągnięcie szybszego wzrostu gospodarczego i prosperity dla wszystkich. Styl życia, do którego aspiruje większość Amerykanów, nie musi być pobożnym życzeniem, a może być osiągalną rzeczywistością. Wymagałoby to pełnienia przez rząd innej, prawdopodobnie większej roli niż dzisiaj. W XXI wieku świat stał się miejscem naprawdę skomplikowanym, więc tym bardziej nie możemy obawiać się podjęcia kolektywnych działań. Zamierzam również pokazać, że istnieje katalog naprawdę mało kosztownych polityk, dzięki którym życie na poziomie klasy średniej znów stało się raczej normą niż wyjątkiem. Katalog ten jeszcze w połowie ubiegłego stulecia wydawał się osiągalny, a teraz wydaje się coraz bardziej odległym marzeniem.

Reaganomia, trumponomia i atak na demokrację

Zastanawiając się nad bieżącą sytuacją, warto cofnąć się myślami o 40 lat, kiedy prawica ponownie zaczynała święcić triumfy. Także wtedy wydawało się, że jest to trend globalny: Ronald Reagan w Stanach Zjednoczonych, Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii. Keynesizm, kładący nacisk na podtrzymywanie przez rząd pełnego zatrudnienia poprzez kontrolowanie _popytu_ (za pomocą polityki monetarnej i fiskalnej), musiał ustąpić miejsca _ekonomii strony podażowej_, kładącej nacisk na deregulację i obniżanie podatków, co miało skutkować uwolnieniem gospodarki i jej pobudzeniem. Większa podaż dóbr i usług miała przełożyć się na większe dochody ludzi.

Déjà vu: ekonomiczne voodoo

Ekonomia strony podażowej nie przyniosła sukcesów Reaganowi i nie przyniesie ich Trumpowi. Republikanie wmawiają sobie i amerykańskiemu społeczeństwu, że obniżka podatków pobudzi amerykańską gospodarkę w takim stopniu, że spadek wpływów z podatków będzie mniejszy, niż szacują sceptycy. To klasyczny argument strony podażowej i dzisiaj wszyscy już naprawdę powinniśmy wiedzieć, że to się nie sprawdza. Obniżka podatków, którą w 1981 roku wprowadził Reagan, zapoczątkowała epokę olbrzymiego deficytu fiskalnego, wolniejszego wzrostu gospodarczego i rosnących nierówności. Trump w swojej reformie podatkowej z 2017 roku funduje nam jeszcze większą niż za czasów Reagana dawkę rozwiązań politycznych, które nie znajdują oparcia w wiedzy, ale odwołują się do ekonomicznych przesądów, które służą jego interesom. Sam prezydent George H.W. Bush nazwał ekonomię strony podażowej Reagana _ekonomicznym voodoo_. To, co funduje nam Trump, to ekonomiczne voodoo do kwadratu.

Część zwolenników Trumpa przyznaje, że proponowanym przez niego rozwiązaniom daleko jest do doskonałości, ale i tak bronią go następującym argumentem: Trump przynajmniej zwraca uwagę na tych, którzy przez długi czas byli ignorowani, przynajmniej uznaje ich godność i okazuje im szacunek, słuchając tego, co mają do powiedzenia. Ja ująłbym to inaczej: Trump okazał się wystarczająco bystry, by zarejestrować niezadowolenie społeczne, jak najmocniej je podsycić, a potem bezwzględnie wykorzystać. Jest gotów pogorszyć warunki życia ludzi z Ameryki Środkowej, odbierając 13 milionom Amerykanów opiekę zdrowotną i to w kraju, w którym już średnia oczekiwana długość życia ulega skróceniu – dla mnie to wszystko nie są oznaki szacunku, tylko pogardy. To samo można powiedzieć o jego decyzjach podatkowych, bo podatki dla najbogatszych faktycznie są niższe, ale większość klasy średniej będzie płacić więcej.

Ludzie, którzy pamiętają rządy Ronalda Reagana, dostrzegają ewidentne podobieństwa. Podobnie jak Trump, Reagan żerował na strachu i bigoterii. To on spopularyzował „damę na zasiłku”, która ograbia ciężko pracujących Amerykanów z ich pieniędzy. Co oczywiste, miał na myśli Afroamerykanów. On także nie okazywał żadnej empatii dla ubogich. Reklasyfikacja keczupu i musztardy jako warzyw niezbędnych w zdrowych lunchach szkolnych byłaby nawet zabawna, gdyby tylko nie była tak bardzo smutna. On także był hipokrytą, łącząc politykę wolnorynkową ze zdecydowanym protekcjonizmem gospodarczym. Ta hipokryzja wyrażała się w takich eufemizmach jak „dobrowolne ograniczenia eksportowe” – Japonia dostawała wybór, czy sama ograniczy swój eksport, czy zostanie on jej ograniczony. Nie jest przypadkiem, że urząd przedstawiciela handlowego USA w administracji Trumpa sprawuje Robert Lighthizer, zastępca przedstawiciela handlowego USA w administracji Reagana sprzed 40 lat.

Reagana i Trumpa łączą również inne podobieństwa: jednym z nich jest jasna gotowość do realizowania interesów korporacyjnych, a w niektórych przypadkach wręcz tych samych interesów. Reagan dał zielone światło do rozdawania zasobów naturalnych kraju, ogłosił niemalże wyprzedaż, dzięki której koncerny naftowe mogły rozprzedać bogate amerykańskie zasoby ropy naftowej za ułamek ich wartości. Trump w kampanii wyborczej obiecywał, że „osuszy bagno”, dając tym samym głos wszystkim tym, którzy mieli poczucie, że waszyngtoński establishment od dawna ich ignorował. Tymczasem to bagno nigdy nie było tak bagniste jak teraz, gdy urząd prezydenta USA objął Trump.

Pomimo wszystkich tych podobieństw między Trumpem a Reaganem są między nimi również różnice, które doprowadziły do pęknięcia wewnątrz Partii Republikańskiej, do swego rodzaju buntu jej starszych członków. Co oczywiste, Reagan również otaczał się jakąś częścią partyjnych aparatczyków, ale miał też wielu cenionych urzędników w służbie publicznej na wysokich stanowiskach, takich jak George Shultz (w administracji Reagana w różnych okresach pełnił funkcję sekretarza stanu i sekretarza skarbu). Dla tych ludzi rozsądek i prawda miały znaczenie, rozumieli na przykład, że zmiany klimatu są dla nas realnym zagrożeniem egzystencjalnym. Poza tym byli głęboko przekonani, że Ameryka zajmuje pozycję światowego lidera. Oni, podobnie jak członkowie wszystkich wcześniejszych i późniejszych administracji, byliby zażenowani, gdyby przyłapano ich na jawnym kłamstwie. Owszem, czasem zapewne nie mówili całej prawdy, ale prawda coś dla nich znaczyła. Niestety w przypadku obecnego mieszkańca Białego Domu i ludzi z jego otoczenia wygląda to inaczej.

Reagan starał się przynajmniej utrzymywać pozory rozsądku i logiki. Za jego cięciem podatków stała przynajmniej jakaś teoria, a konkretnie wspomniana wcześniej ekonomia strony podażowej. Dzisiaj, po 40 latach, teoria ta została wielokrotnie obalona w praktyce. W XXI wieku Trump i Amerykanie nie potrzebowali jednak żadnej teorii: zrobili to, bo mogli.

To właśnie ta pogarda dla prawdy, nauki, wiedzy i demokracji odróżnia administrację Trumpa i jemu podobnych liderów innych krajów świata od Reagana i innych ruchów konserwatywnych z dawnych czasów. Będę zresztą jeszcze wyjaśniał, że pod wieloma względami Trump jest bardziej rewolucjonistą niż konserwatystą. Możemy rozumieć, dlaczego jego zaburzone pomysły trafiają do przekonania tak wielu Amerykanów, ale to nie czyni ich ani trochę bardziej atrakcyjnymi, ani mniej niebezpiecznymi.

„Reforma” podatkowa Trumpa z 2017 roku pokazuje, jak bardzo nasz kraj odszedł od dotychczasowych tradycji i norm. Reforma podatkowa zazwyczaj kojarzy się z upraszczaniem, eliminowaniem luk, upewnianiem się, że nikt nie będzie uchylał się od płacenia należnej daniny, a także gwarantowaniem, że łączna kwota wpływów z podatków wystarczy do sfinansowania funkcjonowania państwa. Nawet Reagan w swojej reformie podatkowej z 1986 roku odwoływał się do upraszczania podatków. Tymczasem ustawa podatkowa z 2017 roku wprowadziła całkowicie nowe czynniki komplikujące, nie usunęła większości wielkich luk, w tym tej, dzięki której pracownicy funduszów private equity płacą maksymalnie 20% podatku dochodowego, podczas gdy inni pracujący Amerykanie płacą niemal dwa razy tyle. Ustawa uchyliła natomiast przepisy o podatku minimalnym, który miał gwarantować, że osoby fizyczne i przedsiębiorstwa nie będą _nadmiernie_ wykorzystywać luk w przepisach i płacić przynamniej minimalną część swojego dochodu w formie podatków.

Tym razem nikt nie udawał nawet, że deficyt finansów publicznych zmaleje – mówiono jedynie o tym, o ile ten deficyt wzrośnie. Pod koniec 2018 roku szacowano, że rząd będzie musiał pożyczyć w następnym roku rekordową kwotę ponad 1 biliona dolarów. Nawet w ujęciu odsetka PKB była to rekordowa dla USA kwota w okresie, w którym kraj nie znajdował się w stanie wojny ani nie przechodził recesji. Amerykańska gospodarka zbliżała się właśnie do pełnego zatrudnienia, więc wszelkie deficyty były ewidentnie kontrproduktywne, bo zmuszały System Rezerwy Federalnej do podnoszenia stóp procentowych, a to nie sprzyja ani inwestycjom, ani wzrostowi gospodarczemu. Mimo to w jakikolwiek zauważalny sposób sprzeciwił się tylko jeden republikanin (senator Rand Paul z Kentucky).

Tymczasem spoza amerykańskiego systemu politycznego krytyka płynęła dosłownie zewsząd. O braku odpowiedzialności fiskalnej USA mówił nawet Międzynarodowy Fundusz Walutowy, instytucja, która raczej Stanów Zjednoczonych nie krytykowała, bo przez długi czas USA miały w niej dominujący udział. Obserwatorzy życia politycznego byli skrajnie zdumieni skalą tej hipokryzji – gdy gospodarka naprawdę potrzebowała bodźca fiskalnego, czyli po kryzysie finansowym z 2008 roku, republikanie stwierdzili, że Stanów na to nie stać, że doprowadziłoby to do powstania deficytu na nieakceptowalnym poziomie.

Reforma podatkowa Trumpa zrodziła się z najgłębszego cynizmu politycznego. Nędzne okruchy rzucone w tej ustawie zwykłym obywatelom miały charakter tymczasowy – przybrały postać niewielkiego zmniejszenia opodatkowania na okres kilku najbliższych lat. Strategia Partii Republikańskiej zdawała się zasadzać na dwóch hipotezach, które – jeśli były prawdziwe – nie najlepiej świadczyły o naszym kraju: że zwykli obywatele są tak krótkowzroczni, że skupią się na niewielkiej obniżce podatków w chwili obecnej i zignorują jej tymczasowy charakter, podobnie jak to, że większa część klasy średniej zapłaci jednak więcej; oraz że w amerykańskiej demokracji chodzi tak naprawdę o pieniądze. Trzeba zadbać o to, by bogaci byli zadowoleni, a wówczas oni przekażą Partii Republikańskiej odpowiednio wysokie datki, a partia za te środki kupi sobie głosy niezbędne do utrzymania prowadzonej przez nią polityki. Trump pokazał, jak bardzo Ameryka odeszła od idealizmu, na którym została zbudowana.

Jawne próby tłumienia głosu wyborców oraz nieskrępowane manipulowanie granicami okręgów wyborczych, czyli de facto podważanie fundamentów demokracji, również wyróżniają bieżącą administrację. Przyznaję oczywiście, że nie jest to nic nowego – to niestety niemal nieodłączny element amerykańskiej tradycji – ale dotychczas nikt nie robił tego tak bezwzględnie, tak otwarcie i tak precyzyjnie.

Co chyba jednak najważniejsze, dawni liderzy reprezentujący obie strony sporu politycznego zawsze próbowali jednoczyć kraj. Przysięgali przecież stać na straży konstytucji, która zaczyna się od słów: „My, Naród…”. Trump obrał inną drogę – on wykorzystuje istniejące podziały i jeszcze je pogłębia.

Żeby można było mówić o istnieniu cywilizacji, potrzebna jest cywilizowana postawa, a tej niestety zabrakło – zabrakło również jakichkolwiek oznak przyzwoitości w słowach i czynach.

Stany Zjednoczone i cały świat znajdują się dzisiaj w zupełnie innej sytuacji niż przed 40 laty. Wtedy dopiero rozpoczynaliśmy proces deindustrializacji. Gdyby Reagan i jego następcy podjęli odpowiednie działania, być może przemysłowe obszary Ameryki nie wglądałyby tak jak dzisiaj. Był to jednocześnie sam początek okresu wielkiego podziału, czyli olbrzymich rozbieżności ekonomicznych między jednym procentem a resztą społeczeństwa. Wcześniej uczono nas, że gdy kraj osiągnie pewien określony poziom rozwoju, nierówności zaczynają maleć – Ameryka dowodziła niegdyś słuszności tej teorii. W okresie po drugiej wojnie światowej prosperitę przeżywało całe amerykańskie społeczeństwo, przy czym dochody osób najmniej zamożnych rosły szybciej niż dochody najbogatszych. Stworzyliśmy wówczas najbardziej liczną klasę średnią w dziejach świata. Dla porównania, przed wyborami w 2016 roku nierówności sięgały już poziomów niewidzianych od epoki pozłacanej, przypadającej na koniec XIX wieku.

Wystarczy spojrzeć na USA sprzed 40 lat i obecną sytuację kraju, by zrozumieć, że polityka Reagana w tamtym okresie okazała się dysfunkcyjna i nieskuteczna, a trumponomia jest jeszcze gorszą odpowiedzią na wyzwania naszych czasów. Wtedy nie mogliśmy wrócić do jawiących się nam niemal idyllicznie lat rządów administracji Eisenhowera, a już wtedy odchodziliśmy przecież od gospodarki przemysłowej do gospodarki opartej na usługach. Dzisiaj, 40 lat później, wszelkie tego rodzaju aspiracje wydają się kompletnie oderwane od rzeczywistości.

Zachodzące w Ameryce zmiany demograficzne powodują, że ludzie, którzy z nostalgią wspominają „wspaniałe” dawne czasy – dawne czasy, w których z prosperity wyłączone były całe duże grupy społeczne, na przykład kobiety czy ludzie kolorowi – stanęli wobec demokratycznego dylematu. Nie chodzi tylko o to, że niedługo biali Amerykanie przestaną tworzyć większość, ani o to, że w XXI wieku w światowej gospodarce nie może być już mowy o dominacji mężczyzn. Trzeba przecież pamiętać również, że mieszkańcy centrów dużych miast zarówno na północy, jak i na południu USA przekonali się o wartości, jaką niesie za sobą zróżnicowanie. Mieszkańcy tych ośrodków dynamizmu i wzrostu przekonali się także, że rząd może, a wręcz musi pełnić określoną rolę, jeśli prosperity ma objąć wszystkich członków społeczności. Symbole dawnych dziejów zostały dosłownie podeptane i to czasami niemal z dnia na dzień. Jeżeli jednak tak ma to wyglądać, to jedynym sposobem na to, by w demokratycznym społeczeństwie mniejszość – rozumiana jako duże przedsiębiorstwa wykorzystujące konsumentów, banki wykorzystujące kredytobiorców czy po prostu ludzie żyjący przeszłością i starający się odtworzyć świat, którego już nie ma – utrzymała dominację polityczną i ekonomiczną, jest tłamszenie demokracji (w taki lub inny sposób).

Tak jednak nie musi się stać. Ameryka nie musi być zamożnym krajem z tak dużym odsetkiem ubogich obywateli, ludzi, którzy ledwo wiążą koniec z końcem. Istnieją oczywiście takie siły, których oddziaływanie skutkuje narastaniem nierówności – jak choćby rozwój technologiczny czy globalizacja – to jednak w różnych krajach obserwuje się różne schematy przebiegu tego zjawiska, a to oznacza, że realizowana polityka ma jednak jakieś znaczenie. Nierówności to kwestia wyboru, to nie tak, że są one nieuniknione. Dopóki jednak nie zejdziemy z bieżącego kursu, nierówności prawdopodobnie nadal będą narastać, a wzrost gospodarczy utrzyma się na dotychczasowym niskim poziomie – już to samo w sobie powinno budzić nasze zdumienie, ponieważ amerykańska gospodarka jest rzekomo najbardziej innowacyjna na świecie, a ponadto żyjemy w najbardziej innowacyjnych czasach.

Trump nie ma żadnego planu, by pomóc krajowi – jego plan zakłada, że najbogatsi dalej będą okradać większość społeczeństwa. Zamierzam wykazać w tej książce, że program Trumpa oraz całej Partii Republikańskiej prawdopodobnie tylko nasili wszystkie problemy, z którymi mierzy się amerykańskie społeczeństwo – podziały ekonomiczne, polityczne i społeczne zostaną pogłębione, średnia oczekiwana długość życia dalej będzie maleć, finanse państwa będą w coraz trudniejszej sytuacji. Trump prowadzi Stany Zjednoczone ku epoce coraz niższego wzrostu gospodarczego.

Co oczywiste, wiele problemów Ameryki nie zostało wywołanych przez Trumpa, ale on pomógł wydobyć je na powierzchnię – podziały ekonomiczne i społeczne istnieją od dawna, potrzebny był jedynie sprawny demagog, który je wykorzysta. Na świecie takich demagogów absolutnie nie brakuje: Le Pen we Francji, Morawiecki w Polsce, Orbán na Węgrzech, Erdogan w Turcji, Duterte na Filipinach, Bolsonaro w Brazylii. Każdy z tych demagogów jest inny, ale wszystkich ich łączy wzgarda dla demokracji (Orbán opowiada nawet z dumą o zaletach demokracji _nieliberalnej_) z charakterystycznymi dla niej rządami prawa, wolnymi mediami i niezależnym sądownictwem. Oni wszyscy wierzą w „ludzi silnych”, w samych siebie. To swego rodzaju kult jednostki, który w większej części świata wyszedł już z mody. Wszyscy usiłują zrzucać swoje problemy na ludzi z zewnątrz, to wszystko nacjonaliści, wychwalający wrodzone cnoty swoich ludów. To pokolenie autokratów lub niespełnionych autokratów odznacza się swego rodzaju prymitywizmem, a w niektórych przypadkach również bigoterią i mizoginią.

Z większością poruszonych przeze mnie problemów zmagają się także inne kraje rozwinięte, jak będę jednak dowodził, Ameryka jest na tym polu liderem – mamy tu większe nierówności, większe problemy ze zdrowiem i głębsze podziały niż gdzie indziej. Trump powinien być dzwonkiem alarmowym dla wszystkich, ponieważ pokazuje, co może się stać, gdy tym otwartym ranom pozwoli się zbyt długo ropieć.

W życiu tak to już jest, że na każdy problem trzeba znaleźć jakieś rozwiązanie. Nie inaczej jest z gospodarką: zły plan można pokonać, tylko i wyłącznie prezentując jakąś lepszą alternatywę. Nawet gdybyśmy nie wpakowali się w bieżące tarapaty, już wcześniej i tak potrzebowaliśmy wizji alternatywnej do tej, którą w ostatnich 30 latach urzeczywistniała Ameryka i duża część świata. Mam tu na myśli podejście, według którego gospodarka stanowi sedno społeczeństwa, przy czym jest to gospodarka widziana przez pryzmat „wolnego” rynku. Teoretycznie podejście to miało opierać się na najnowszych zdobyczach wiedzy w zakresie znajomości rynków, tymczasem w rzeczywistości wyglądało to dokładnie odwrotnie: w ostatnich 70 latach ekonomiści osiągnęli zupełnie coś innego, a mianowicie wyznaczyli granice wolnego rynku. Oczywiście każdy, kto tylko chciał to zobaczyć, mógł dostrzec to sam: okresowe nawroty bezrobocia, czasami bardzo dużego jak w latach wielkiego kryzysu, a także powietrze miejscami tak skażone, że nie da się nim oddychać, to tylko dwa dowody na to, że rynek zostawiony sam sobie nie musi dobrze działać.

Moim pierwszym i najważniejszym celem jest szerzenie wiedzy na temat prawdziwych źródeł bogactwa narodu. Chciałbym wyjaśnić, w jaki sposób możemy wzmocnić gospodarkę i spowodować, że owoce wzrostu będą podlegać równiejszemu podziałowi.

Prezentuję tutaj plan alternatywny dla propozycji Reagana i propozycji Trumpa, program oparty na zdobyczach nowoczesnej ekonomii – program, który moim zdaniem zapewni lepszy byt dla wszystkich. Przy okazji wyjaśnię, dlaczego nie sprawdziły się założenia neoliberalizmu, czyli poglądu opartego na pełnej wolności rynków. Wyjaśnię również, dlaczego nie sprawdzi się trumponomia, czyli szczególne połączenie niskich podatków dla bogatych oraz deregulacji finansowej i środowiskowej z nacjonalizmem i protekcjonizmem.

Zanim wyruszymy w tę podróż, wydaje mi się, że warto byłoby przedstawić pokrótce podstawowe założenia nowoczesnej ekonomii, na których ten program się w dużej części opiera.

Po pierwsze, rynki zostawione same sobie nie zapewnią nam trwałej prosperity dostępnej dla wszystkich. Rynki odgrywają nieocenioną rolę we wszystkich dobrze funkcjonujących gospodarkach, ale nie zmienia to faktu, że często nie udaje im się działać sprawiedliwie i efektywnie. Często generują czegoś za dużo (na przykład zanieczyszczeń), a czegoś innego za mało (na przykład badań). Jak pokazał kryzys finansowy z 2008 roku, rynki same w sobie nie są stabilne. Ponad 80 lat temu John Maynard Keynes tłumaczył, dlaczego w gospodarkach rynkowych często trwale utrzymuje się bezrobocie, a także uczył nas, w jaki sposób rząd może utrzymywać gospodarkę w stanie pełnego lub niemal pełnego zatrudnienia.

W sytuacji, w której występują duże rozbieżności między społecznym zyskiem z działania – jego korzyściami dla społeczeństwa – a zyskiem prywatnym z tego samego działania – czyli jego korzyściami dla jednostki lub firmy – sam wolny rynek nie wystarczy. Znakomitym tego przykładem są zmiany klimatu: globalne koszty społeczne emisji dwutlenku węgla do atmosfery są olbrzymie – nadmierna emisja gazów cieplarnianych stanowi zagrożenie egzystencjalne dla naszej planety – i zdecydowanie wykraczają poza koszty ponoszone przez jedną firmę czy choćby jeden kraj. Emisję dwutlenku węgla do atmosfery trzeba ograniczać albo przez odpowiednie regulacje, albo przez nakładanie opłat za emisję tych gazów.

Rynki nie radzą sobie również w warunkach niepełnej informacji i wówczas, gdy pewnych istotnych rynków brakuje (przykładem niech będzie rynek ubezpieczeń od jakiegoś ważnego zagrożenia, na przykład bezrobocia). To samo można powiedzieć o warunkach ograniczonej konkurencji. Warto podkreślić, że tego rodzaju niedoskonałości rynków mają charakter powszechny, no i oczywiście okazują się szczególnie istotne w niektórych dziedzinach, na przykład w finansach. Wolny rynek nie wygeneruje również odpowiedniej ilości dóbr publicznych, takich jak ochrona przeciwpożarowa czy obronność kraju, bo są to dobra łatwo konsumowane przez całe społeczeństwo, ale które trudno jest rozliczać inaczej niż w formie nakładania podatków.PRZYPISY

Moje liczne potyczki z tamtego okresu opisałem w książce z 2003 roku, _The Roaring Nineties: A New History of the World’s Most Prosperous Decade_ (W.W. Norton, New York 2003; wydanie polskie: _Szalone lata dziewięćdziesiąte_, tłum. H. Simbierowicz, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2016).

Wraz ze wzrostem nierówności podjąłem decyzję o powrocie do zajmowania się zagadnieniem, przez które w ogóle zająłem się ekonomią. W książkach _Cena nierówności. W jaki sposób dzisiejsze podziały społeczne zagrażają naszej przyszłości_ (tłum. R. Mitoraj, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2015) oraz _The Great Divide: Unequal Societies and What We Can Do About Them_ (W.W. Norton, New York 2015) przestrzegałem przed zatrważającymi nierównościami, które stały się cechą definiującą amerykańską gospodarkę. Podkreślałem, że jeśli nie uda nam się przeciwstawić narastaniu nierówności ekonomicznych w Stanach Zjednoczonych, będzie to miało dalekosiężne konsekwencje, które nie ograniczą się jedynie do wskaźników ekonomicznych. Prognozowałem, że różnice materialne przełożą się w końcu na brak zaufania między ludźmi i negatywnie odbiją się na polityce. Utrzymywałem, że taki stan rzeczy byłby bardzo niedobry dla wszystkich, w tym dla jednego procenta. W książce _Rewriting the Rules of the American Economy: An Agenda for Growth and Shared Prosperity_ (W.W. Norton, New York 2015), której współautorami są oprócz mnie Nell Abernathy, Adam Hersh, Susan Holmberg i Mike Konczal, wyjaśniam, w jaki sposób zmiana podstawowych zasad funkcjonowania naszej gospodarki za administracji Reagana i po niej przełożyła się na spadek tempa wzrostu gospodarczego i wzrost nierówności. Piszę tam również, jak można te niekorzystne trendy odrzucić, kiedy określimy już nowe zasady funkcjonowania gospodarki.

To jednocześnie tytuł mojego artykułu do „Vanity Fair” z maja 2011 roku, stanowiący parafrazę słów z Przemowy gettysburskiej (artykuł ten został również przedrukowany w książce _The Great Divide_).

Kiedy reforma wejdzie w życie w całości, większość ludzi z drugiego, trzeciego i czwartego decyla zapłaci wyższe podatki.

W administracji Nixona był również sekretarzem pracy.

Firmy inwestycyjne typu private equity zarządzają funduszami, z których środki inwestuje się zwykle w przedsiębiorstwa nienotowane na giełdach. One same również nie są notowane. Mogą na przykład kupować inne firmy, dokonywać ich restrukturyzacji, a następnie sprzedawać je z zyskiem. Menedżerowie tych firm w zasadzie nie robią nic innego niż kierownictwo innych przedsiębiorstw, które muszą płacić podatek dochodowy w normalnej wysokości. W przypadku funduszów private equity nie istnieje żadne uzasadnienie dla korzystniejszego opodatkowania − wynika ono jedynie z tego, jak dużą mają one siłę polityczną. Co gorsza, tego typu fundusze cieszą się złą sławą restrukturyzowania przejmowanych podmiotów w sposób, który prowadzi do masowych zwolnień i dużego zadłużenia. Firmy poddane takiej restrukturyzacji nierzadko bankrutują niedługo po tym, jak zostały sprzedane przez fundusz private equity.

Niższa stawka opodatkowania, wynikająca z tzw. luki związanej z opłatą za sukces, była jednym z przedmiotów kampanii wyborczej Trumpa. Zapowiadał wtedy, że się z nią rozprawi, ale potem w ogóle na to nie nalegał – jeśli w ogóle o tym wspomniał – gdy projekt jego ustawy przebijał się przez Kongres, zanim trafił na jego biurko do podpisu. Gdy musiał uporać się z zarzutami złamania obietnicy wyborczej, jego doradcy zrzucili winę na Kongres. Por. L. Jacobson, _Despite Repeated Pledges to Get Rid of Carried Interest Tax Break, It Remains on the Books_, „Politifact”, 20.12.2017.

Szacuje się, że w dziesięcioletnim okresie od 2018 do 2028 roku sama obniżka podatków (z odsetkami) powiększy deficyt finansów publicznych o 1,9 biliona dolarów. Gdyby tymczasowe cięcia podatków miały zostać na stałe, wówczas ten deficyt powiększyłby się o 3,2 biliona dolarów.

_Transcript of the Press Conference on the Release of the October 2017 World Economic Outlook_, International Monetary Fund, Washington, DC, 13.10.2017; Ch. Lagarde, _2018 Article IV Consultation for the United States Opening Remarks_, International Monetary Fund, Washington, DC, 14.06.2018.

To jeden z najważniejszych wniosków sformułowanych przez Simona Kuznetsa, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii. W połowie XX wieku Kuznets pisał, że tak to właśnie wypada historycznie, więc prawidłowość tę nazwano potem prawem Kuznetsa.

Książka ta stanowi rozwinięcie moich wcześniejszych tekstów poświęconych globalizacji, ufinansowienia, nierównościom oraz innowacyjności. Splatam tutaj te wątki i naświetlam zależności między nimi. Tak oto powstaje arras, który mam nadzieję pokazuje źródła postępu oraz pułapki, które napotykamy po drodze. W kilku kwestiach moją argumentację rozwijam.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: