Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Maigret i zabójca - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
31 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Maigret i zabójca - ebook

W ten wczesnowiosenny, ulewny wieczór Maigret znalazł się na miejscu morderstwa przez przypadek. Kilka ciosów nożem w plecy pozbawiło życia Antoine`a Batille - syna bogatego producenta perfum. A nasuwający się motyw tej zbrodni mógł wynikać z niecodziennego hobby chłopaka. Odwiedzał on wiele, często podejrzanych miejsc i nagrywał tam z ukrycia różne rozmowy. Jedna z nich - odsłuchana z taśmy znalezionej przy ofierze - wydaje się szybko prowadzić do rozwiązania sprawy. Ale komisarz Maigret podejmuje ten wątek śledztwa bez przekonania, jakby niektóre jego elementy były od początku fałszywe...

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-26191-2
Rozmiar pliku: 331 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Od kiedy, jak co miesiąc, wybierali się wieczorem na obiad do Pardonów, Maigretowi pierwszy raz miało to kojarzyć się z przykrym wspomnieniem.

Zaczęło się już przy bulwarze Richard-Lenoir. Pani Maigret zamówiła telefonicznie taksówkę, bo lało niemiłosiernie — od trzech dni, a radio podawało, że w ciągu trzydziestu pięciu lat nie notowano takiej ulewy. Deszcz niesiony wichrem siekł twarze i ręce, przenikał do ciała poprzez zmokniętą odzież. Schody, windy i biura znaczyły mokre ślady, a ludzie mieli paskudne humory.

Oboje zeszli na dół i prawie pół godziny czekali jeszcze przy drzwiach domu, w dojmującym chłodzie, nim taksówka się zjawiła. Na domiar złego musieli przekonywać kierowcę, aby zgodził się na taki krótki kurs.

— Niechże pan zrozumie... Jesteśmy już spóźnieni.

— Wszyscy się spóźniają w taki dzień. Pewnie spieszno wam do stołu?...

W mieszkaniu doktorostwa było ciepło i przytulnie, po trosze wręcz dzięki skrzypieniu targanych wiatrem okiennic. Pani Pardon podała wołowinę po burgundzku, jaką tylko ona umiała przyrządzić, i to wykwintne danie ożywiło rozmowę przy stole.

Rozgadano się o regionalnych potrawach, o gęsinie z fasolą, garnku lotaryńskim, flaczkach z Caen i prowansalskiej zupie rybnej.

— W gruncie rzeczy wszystkie te przepisy zrodziła konieczność... Gdyby lodówki istniały w średniowieczu...

O czym to jeszcze mówiono? Obie panie jak zwykle pod koniec zaszyły się w kąciku salonu i szeptały do siebie. A doktor zabrał Maigreta do gabinetu, by mu pokazać unikalną książkę, jaką otrzymał od jednego z pacjentów. Usadowili się wygodnie, pani Pardon przyniosła kawę i calvados.

Pardon wydawał się zmęczony. Od jakiegoś czasu ciążyły mu obowiązki, w oczach jakby krył się ślad rezygnacji. W końcu pracował po piętnaście godzin dziennie, nie oszczędzając się nigdy i nie skarżąc — rano przyjmował u siebie, od południa ruszał z ciężką torbą z ulicy na ulicę, a gdy wracał, zastawał znowu pełną poczekalnię.

— Gdybym miał syna i ten chciałby zostać lekarzem, chybabym mu to wyperswadował...

Maigret odwrócił oczy w zakłopotaniu. Najmniej oczekiwał takich słów od Pardona, który przecież pasjonował się swym zawodem i nie wyobrażał sobie innej pracy.

Teraz jednak wydawał się zniechęcony i nastrojony pesymistycznie — choć próbował to jakoś wyjaśnić.

— Wkrótce zmienimy się w urzędników, a medycyna przekształci się w wielki mechanizm zabiegów leczniczych, mniej lub bardziej skutecznych.

Maigret słuchał uważnie, pykając z fajki.

— I to zmienimy się w złych urzędników, bo nie zdołamy już poświęcić każdemu choremu tyle czasu. Nieraz, wstyd doprawdy, odprowadzam pacjentów do drzwi, popychając ich prawie. Widzę niespokojne spojrzenia, błagalny wzrok. Czuję, że oczekują ode mnie czegoś innego: pytań, słów, paru niespiesznych chwil uwagi, większego zajęcia się ich przypadkiem...

Podniósł kieliszek.

— Za pańskie zdrowie.

Chciał zdobyć się na uśmiech, ale wargi wygięły się tylko mechanicznie.

— Wie pan, ilu chorych zbadałem dzisiaj? Osiemdziesięciu dwóch. A nie był to wcale dzień wyjątkowy. Prócz tego musimy wypełniać setki formularzy, które zabierają nam wieczory... Przepraszam, że pana tym zanudzam. Macie przecież własne troski na Quai des Orfevres.

O czym później gawędzili? O banalnych sprawach, których nie pamięta się nazajutrz. Pardon za swoim biurkiem palił papierosa. Maigret zajmował fotel dla pacjentów. W gabinecie panowała szczególna woń, dobrze znana komisarzowi, gdyż odnajdywał ją przy każdej wizycie u doktora. Zapach przywodzący na myśl poczekalnie posterunków policji. Zapach ubogich.

Chorzy Pardona byli z niezamożnych dzielnic i bardzo skromnych środowisk.

Otwarły się drzwi. Eugenie, stara służąca doktorostwa, niemal członek rodziny, oznajmiła:

— Proszę pana, ten Włoch...

— Jaki Włoch? Pagliati?

— Tak, proszę pana. Jest w takim stanie... Mówi, że to coś pilnego...

Było wpół do jedenastej. Pardon wstał i otworzył drzwi do mrocznej poczekalni, gdzie na etażerce piętrzyły się stare magazyny.

— Co się stało, Gino?

— To nie mnie, doktorze, ani mojej żonie... Tam na ulicy leży ranny, chyba umiera...

— Gdzie?

— Na ulicy Popincourt, niecałe sto metrów...

— To pan go znalazł?

Pardon był już w przedpokoju, naciągał swój czarny płaszcz, szukał torby. I Maigret też, oczywiście, sięgnął po palto. Lekarz uchylił drzwi do salonu.

— Zaraz wrócimy... Jest ranny na ulicy Popincourt...

— Weź parasol...

Nie wziął. To byłoby śmieszne z parasolem w ręku pochylać się nad człowiekiem, który konał na bruku w strugach deszczu.

Gino był neapolitańczykiem. U zbiegu ulic Chemin-Vert i Popincourt miał sklep spożywczy. Ściślej mówiąc, sklep prowadziła żona, Lucia, podczas gdy on wyrabiał na zapleczu świeże makarony, ravioli, tortellini. Małżeństwo znane było w dzielnicy. A Pardon leczył Włocha na nadciśnienie.

Wytwórca makaronów był niewysoki, krótkonogi, otyły, o przekrwionej twarzy.

— Wracaliśmy od szwagra, z ulicy Charonne... Jego żona oczekuje dziecka i lada moment ma rodzić... Szliśmy w tym deszczu, kiedy zobaczyłem...

Połowa słów gubiła się w wichurze. Ścieki zamieniały się w rwące strumienie, trzeba je było przeskakiwać, a rzadko przejeżdżające auta rozpryskiwały brudną wodę na kilka metrów.

Nieoczekiwanie wyłoniła się ulica Popincourt. Od rogu do rogu, ani jednego przechodnia, tylko nieliczne okna mieszkań i witryna małej kawiarenki jaśniały jeszcze.

Może z pięćdziesiąt metrów od kawiarni stała nieruchomo tęga kobieta pod parasolem. A latarnia pozwalała rozróżnić rozciągnięty u jej stóp kształt ciała.

W pamięci Maigreta odżyły dawne wspomnienia. Na długo przed objęciem brygady śledczej, jeszcze jako inspektor, jakże często przybywał pierwszy na miejsce wypadku, bójki, napadu.

Ranny był młodym mężczyzną. Najwyżej koło dwudziestki; miał na sobie zamszową kurtkę, długie włosy spływały mu na kark. Leżał twarzą do trotuaru, na plecach widniały plamy krwi.

— Nie zawiadomił pan policji?

Pardon, klęczący przy rannym, wtrącił:

— I niech przyślą ambulans...

Oznaczało to, że nieznajomy żył jeszcze, i Maigret ruszył ku światłom kawiarni. Na słabo czytelnym szyldzie widniała nazwa: „U Julesa”. Pchnął oszklone drzwi, zaciągnięte kremową zasłoną, i od razu znalazł się w atmosferze tak spokojnej, że prawie nierzeczywistej. Jakby wręcz była to kopia rodzajowego płótna.

Staroświecki lokalik z podłogą posypaną trocinami, wypełniony zapachem wina i innych trunków. Czterej mężczyźni w średnim wieku, zażywni i rumiani, grali beztrosko w karty.

— Mogę zatelefonować?

Patrzyli obojętnie, gdy ruszył do aparatu na ścianie, przy cynowym kontuarze i rzędach butelek.

— Halo... Komisariat jedenasty?

Ten był najbliżej, przy placu Leona Bluma, dawniej Voltaire’a.

— Tu Maigret... Na Popincourt leży ranny... Blisko Chemin-Vert... Konieczny ambulans...

Czterej mężczyźni poruszyli się, jak postacie z żywego obrazu. Zachowali jednak karty w rękach.

— Co się stało? — zapytał ten bez marynarki, który był chyba gospodarzem. — Kto jest ranny?

— Jakiś młody człowiek.

Maigret położył monetę na kontuarze i szedł ku drzwiom.

— Wysoki, chudy, w zamszowej kurtce?

— Tak...

— Wyszedł stąd, może pół godziny temu.

— Sam?

— Tak.

— Wydawał się zdenerwowany?

Gospodarz, Jules zapewne, spojrzał pytająco na kompanów.

— Nie... Niespecjalnie.

— Długo tu siedział?

— Ze dwadzieścia minut...

Kiedy Maigret znalazł się znowu na ulicy, dostrzegł dwóch policjantów na rowerach, w ociekających deszczem pelerynkach. Zatrzymali się przy rannym. Pardon podniósł się.

— Nie mogę nic zrobić... Dostał kilka ciosów nożem... Serce nienaruszone... O ile mogę sądzić, tętnica też nie przecięta, byłoby więcej krwi...

— Odzyska przytomność?

— Nie wiem... Nie chcę go poruszać... Dopiero, gdy trzeba będzie do ambulansu.

W tej samej chwili nadjechały dwa samochody: policyjny i karetka. Gracze z kawiarenki skupili się pod okapem drzwi, żeby nie zmoknąć. Spoglądali z daleka i tylko gospodarz z workiem założonym na głowę i ramiona zbliżył się nieco. Rozpoznał kurtkę natychmiast.

— To on.

— Rozmawiał z panem?

— Nie. Zamówił tylko koniak...

Pardon wydawał polecenia pielęgniarzom, którzy zabrali nosze z samochodu.

— A to co? — Jeden z policjantów pochylił się, wskazując jakiś czarny przedmiot, podobny do aparatu fotograficznego.

Przedmiot zawieszony był na szyi rannego. Okazał się małym magnetofonem, w skórzanym futerale. Deszcz rozmiękczył rzemień i Maigret bez trudu rozpiął go.

— Do świętego Antoniego...

Pardon wsiadł do karetki razem z jednym sanitariuszem, drugi ujął kierownicę.

— A pan kto? — zwrócił się kierowca do Maigreta.

— Z policji...

— Jak chce pan usiąść koło mnie...

Ulice były puste i w pięć minut ambulans i towarzyszący mu samochód policyjny dotarły do Szpitala św. Antoniego.

Tu Maigret znowu widział znajome obrazy: światło nad drzwiami otwartymi dzień i noc, długi, ciemny korytarz, kilka osób oczekujących w pełnym rezygnacji milczeniu — nerwowo podrywają się z ławki na odgłos otwieranych drzwi lub na widok kogoś z personelu.

— Znacie nazwisko, adres? — wypytywała przez okienko zamknięta w szklanym boksie matrona.

— Jeszcze nie...

Wezwany dzwonkiem lekarz dyżurny ukazał się w głębi korytarza, z żalem zgasił papierosa. Pardon się przedstawił.

— Nie robił pan nic?

Rannego na płaskim wózku wsunięto do windy. Pardon towarzyszył mu, kiwając z dala do Maigreta ze słowami: — Zaraz wrócę...

— Wie pan coś o tym, komisarzu?

— Nie więcej niż pan. Byłem na obiedzie w domu przyjaciela niedaleko stamtąd, kiedy go zawołano. On jest lekarzem. Usłyszał, że na ulicy Popincourt leży ranny...

Policjant wyjął z torby notes. Potem minęło dziesięć minut w niezakłóconej ciszy, aż w korytarzu pojawił się Pardon. Źle to wyglądało. Doktor miał zatroskaną twarz.

— Zmarł?

— Nim zdołaliśmy go rozebrać... Krwotok w komorze płucnej... Podejrzewałem to, słysząc jego oddech...

— Ciosy noża?

— Tak... Sporo... Dość wąskie ostrze... Za parę minut przyniosę panu zawartość kieszeni. Ciało trzeba będzie chyba przewieźć do Instytutu Medycyny Sądowej?...

Taki Paryż Maigret dobrze znał. I od tylu lat nie mógł przywyknąć... Co tu właściwie robił? Jeden cios nożem czy kilka — to w końcu nie jego sprawa. Każdej nocy to samo, a z rana parę wierszy w zwykłym raporcie.

Przypadek zdarzył, iż tego wieczora oglądał widowisko z pierwszej loży. I czuł się tym trochę zakłopotany. Włoch, wytwórca makaronów, nie zdążył opowiedzieć, co właściwie zobaczył. Wrócił do siebie wraz z żoną. Spali już zapewne na pięterku, nad sklepikiem.

Jakaś pielęgniarka zbliżała się ku czekającym z koszykiem w ręku.

— Kto prowadzi śledztwo?

Policjant w cywilu spojrzał na Maigreta, więc zwróciła się do niego:

— To wszystko, co znaleziono w kieszeniach zmarłego. Trzeba podpisać odbiór...

Same drobiazgi: mały portfel, pióro kulkowe, fajka, kapciuch z jasnym holenderskim tytoniem, chustka do nosa, parę monet i dwie szpule taśmy magnetofonowej.

W portfelu był dowód osobisty i prawo jazdy na nazwisko Antoine’a Batille, lat dwadzieścia jeden, mieszkającego w Paryżu, przy Quai d’Anjou. Czyli na Wyspie św. Ludwika, w pobliżu mostu Marie. A w portfelu była też legitymacja studencka.

— Pardon, powie pan mojej żonie, żeby wróciła do domu i położyła się spać?

— A pan pójdzie tam?

— Tak będzie najlepiej. Mieszkał na pewno z rodzicami, muszę ich zawiadomić.

Odwrócił się do policjanta:

— A pan mógłby przesłuchać Pagliatiego, tego włoskiego sklepikarza z Popincourt, i tych czterech mężczyzn grających w karty „U Julesa”, o ile siedzą jeszcze w kawiarni...

Jak zawsze, żałował, że nie może tego zrobić osobiście. Wolałby sam wrócić na ulicę Popincourt, zajść do kawiarenki, gdzie w dymie i świetle lampy gracze zapewne podjęli partyjkę.

Wolałby też po swojemu wypytać Włocha i jego żonę, a także pewną staruszkę, którą zauważył w jednym z oświetlonych okien pierwszego piętra, naprzeciw miejsca wypadku. Może patrzyła na ulicę właśnie, gdy rozgrywał się dramat?

Ale przede wszystkim należało zawiadomić rodziców. Zadzwonił do sierżanta dyżurnego XI dzielnicy i poinformował go o sytuacji.

— Bardzo cierpiał? — zapytał jeszcze Pardona.

— Nie sądzę. Od razu stracił przytomność... Tam, na chodniku nie byłem w stanie nic zrobić...

Portfel zrobiony był z krokodylowej skóry, pióro było srebrne, a chustka ozdobiona ręcznym haftem z literą „A”.

— Czy byłaby pani tak uprzejma przywołać mi taksówkę?

Nie wyglądała wcale uprzejmie, wychodząc ze swej klatki. Co prawda, spędzenie nocy w miejscu tak posępnym, w oczekiwaniu na ofiary ulicznych dramatów, nie mogło należeć do przyjemności.

Cudem taksówka zjawiła się w ciągu trzech minut.

— Podwiozę pana, Pardon.

— Nie, niech pan nie zwleka...

— Och, wie pan, ze złą nowiną...

Znał dobrze Wyspę św. Ludwika, bo mieszkał swego czasu przy placu des Vosges — zdarzało się często, że spacerowali z żoną po wyspie.

Zadzwonił do bramy pomalowanej na zielono. Wzdłuż chodników parkowały samochody, przeważnie luksusowe. W bramie otworzyły się wąskie drzwi.

— Czy tu mieszka pan Batille? — zapytał, stając przy okienku w ścianie.

W odpowiedzi usłyszał zaspany głos kobiecy:

— Drugie piętro, na lewo...

Wsiadł do windy i zaraz ściekający z płaszcza deszcz utworzył mu u stóp kałużę. Kamienica, jak większość domów na wyspie, była odnowiona. Ściany z białego kamienia, rzeźbione świeczniki z brązu, marmurowe posadzki... Na wycieraczce przed drzwiami widniała wielka, czerwona litera „B”.

Zadzwonił i usłyszał w głębi dźwięk tego dzwonka, ale dopiero po dłuższej chwili drzwi uchyliły się bezszelestnie.

Młoda pokojówka w kokieteryjnym fartuszku patrzyła nań ze zdumieniem.

— Chciałbym mówić z panem Batille...

— Z ojcem czy z synem?

— Z ojcem.

— Państwo jeszcze nie wrócili i nie wiem, kiedy przyjdą.

Pokazał jej odznakę policyjną.

— Co to takiego? — zapytała.

— Komisarz Maigret, z Policji Kryminalnej.

— I chce pan o tej porze rozmawiać z moim panem? Czy on wie o tym?

— Nie.

— Czy coś pilnego?

— To bardzo ważna sprawa.

— Jest prawie północ... Państwo wyszli do teatru...

— W takim razie zapewne wrócą niebawem.

— Nie wcześniej niż zwykle, planowali jeszcze kolację u znajomych.

— A młody pan Batille, nie towarzyszył im?

— On nigdy nie wychodzi z rodzicami.

Widział, że jest zakłopotana. Nie wiedziała, co z nim począć, ale musiał też budzić litość w swym przemokniętym ubraniu. Parkiet obszernego holu pokryty był jasnym seledynowym dywanem.

— Jeśli to naprawdę ważne...

Zrezygnowana wpuściła go do środka.

— Proszę mi dać kapelusz i płaszcz.

Z niepokojem spojrzała na jego buty. Nie mogła jednak żądać, aby zdjął je również.

— Tędy proszę...

Rozwiesiła płaszcz na wieszaku i zawahała się jeszcze, nim wprowadziła Maigreta do salonu, otwartego po lewej stronie.

— Nie będzie panu tu nudno czekać?

Rozumiał ją doskonale. W luksusowym, trochę po kobiecemu urządzonym pokoju stały białe fotele, na ścianach wisiały płótna Picassa z okresu niebieskiego, Renoira i Marie Laurencin.

Pokojówka, młoda i śliczna, zastanawiała się prawdopodobnie, czy powinna zostawić go samego, czy też raczej pilnować. Nie ufała zapewne odznace, którą jej pokazał.

— Czym zajmuje się pan Batille?

— Pan tego nie wie?

— Nie.

— Nie wiedział pan, że jest właścicielem wytwórni perfum i kosmetyków Mylene?

Jakby w ogóle znał się na kosmetykach! Pani Maigret nie używała niczego prócz pudru, o ile mu było wiadomo.

— A w jakim wieku on jest?

— Czterdzieści cztery, czterdzieści pięć lat?... Wygląda bardzo młodo i...

Zaczerwieniła się. Być może podkochiwała się trochę w swym chlebodawcy.

— A jego żona?

— Jak się pan odwróci, tu jest portret pani, nad kominkiem...

W niebieskiej sukni wieczorowej. Niebieski i bladoróżowy były najwidoczniej kolorami tego domu, jak na obrazach Marie Laurencin.

— Zdaje się, że winda nadjeżdża...

I wbrew sobie wydała ciche westchnienie ulgi.

Już od drzwi przyciszonym głosem usprawiedliwiała się wchodzącym. Młodym jeszcze, eleganckim, wracającym w beztroskim nastroju, po wieczorze spędzonym w teatrze. Jedno po drugim spoglądali w głąb apartamentu na intruza w przemoczonych butach i spodniach, który ociężale podniósł się z krzesła, lekko zmieszany.

Mężczyzna zrzucił szary płaszcz, który nosił na smokingu. Spod lamparciego futra kobiety widać było wieczorową suknię z lejącej się srebrzystej tkaniny.

Dzieliło ich od Maigreta z dziesięć metrów. Batille zbliżył się pierwszy, szybkim, nerwowym krokiem. Kobieta podążyła za nim.

— Powiedziano mi, że jest pan komisarzem Maigret... — zaczął, marszcząc brwi.

— Zgadza się.

— Kieruje pan, o ile się nie mylę, brygadą śledczą?

Zapadło na chwilę nieprzyjemne milczenie. A pani Batille usiłowała odgadnąć, o co chodzi. Opuściła ją wesołość, z jaką parę minut temu przekraczała próg domu.

— To bardzo dziwne, że o tej porze... Czyżby przypadkiem chodziło o mego syna?

— Oczekiwali państwo o nim złej nowiny?

— Niezupełnie... Ale nie stójmy tu... Proszę do gabinetu.

To był pokój na końcu, sąsiadujący z salonem. Batille miał z pewnością swój prawdziwy gabinet gdzie indziej, w znanym komisarzowi z widzenia budynku wytwórni Mylene, przy alei Matignon.

Tu widział bibliotekę z jasnego, cytrynowego albo sykomorowego drewna, ściany książek, fotele z beżowej miękkiej skóry, drogie przybory na biurku. Stała na nim także fotografia w srebrnej ramce — pani Batille z dwiema dziecięcymi główkami, chłopca i dziewczynki.

— Proszę usiąść. Długo pan na mnie czekał?

— Tylko dziesięć minut...

— Czy mogę podać panu coś do picia?

— Dziękuję...

Można by przypuszczać, że mężczyzna świadomie opóźniał chwilę, gdy komisarz powie swoje.

— Czy nie miał pan powodów do obaw o syna?

Tamten jakby zastanawiał się przez chwilę.

— Nie. To spokojny, powściągliwy chłopak. Może nawet zbyt spokojny i zbyt powściągliwy...

— Co pan myśli o jego towarzystwie?

— Praktycznie nie ma żadnego... W przeciwieństwie do jego siostry, ledwie osiemnastoletniej, a niezwykle łatwo nawiązującej kontakty... Syn nie ma przyjaciół czy kolegów... Czy mu się coś stało?

— Tak...

— Wypadek?

— Można to tak nazwać... Napadnięto go dziś wieczór na chodniku ulicy Popincourt...

— Jest ranny?

— Tak...

— Ciężko?

— Nie żyje...

Wolałby ich teraz nie oglądać, nie być obecnym przy tak całkowitym załamaniu. Znikła para światowców, pełnych nonszalancji i poczucia bezpieczeństwa. Ich ubrania nie wyglądały już na takie z pracowni najlepszych krawców. Nawet ten wykwintny gabinet stracił jakby swą elegancję i przytulność. Pozostali tylko zdruzgotani rodzice, broniący się wciąż przed przyjęciem straszliwej wieści.

— Jest pan pewien, że to mój...

— Antoine Batille, nieprawdaż?

Maigret wyjął portfel, jeszcze wilgotny od deszczu.

— Tak, to jego...

Batille zapalił bezwiednie papierosa. Palce mu drżały, wargi również.

— Jak to się stało?

— Wyszedł właśnie z małej, zwyczajnej kawiarenki... Przeszedł kilkadziesiąt metrów w gwałtownej ulewie i wtedy ktoś zadał mu z tyłu kilka ciosów nożem w plecy.

Twarz kobiety skurczyła się, jakby ona sama została ugodzona. Mąż otoczył ją ramieniem. Próbował coś powiedzieć, ale nie zdołał. O czym zresztą miał mówić? Z myśli kłębiących się w głowie bezładnie, jedna ułożyła się w słowa:

— Aresztowano go...?

— Nie.

— Syn zmarł na miejscu?

— W szpitalu świętego Antoniego, tuż po przewiezieniu...

— Możemy pójść do niego?

— Nie radziłbym tego robić teraz, nocą. Proszę raczej zaczekać do jutra rana...

— Czy cierpiał?

— Lekarz twierdzi, że nie...

— Idź, połóż się, Martine... Zaczekaj przynajmniej w swoim pokoju...

Pociągnął ją łagodnie, lecz stanowczo.

— Wrócę za moment, komisarzu.

Nieobecność Batille’a trwała prawie kwadrans, a kiedy wrócił, twarz miał bladą, ściągniętą i przygasłe oczy.

— Niech pan usiądzie, proszę...

Zdawał się jakby mniejszy, szczuplejszy, mizerny. Można by rzec, że okazała, ciężka sylwetka Maigreta pozbawiła go właściwych rozmiarów.

— Nie chce się pan czegoś napić?

Otworzył podręczny barek, wyjął butelkę i dwie szklaneczki.

— Nie będę ukrywał przed panem, że czuję potrzebę...

Nalał sobie whisky i pochylił butelkę nad drugą szklaneczką.

— Więcej wody sodowej?

I zaraz potem:

— Nie rozumiem... Nie jestem w stanie zrozumieć... Antoine niczego przede mną nie taił. Zresztą, nie miał niczego do ukrywania... Był... Nie mogę mówić w czasie przeszłym, a będę musiał przywyknąć... Był studentem sztuki na Sorbonie... Nie należał do żadnych ugrupowań... Nie interesował się zupełnie polityką...

Zapatrzył się w dywan tabakowego koloru. Ramiona mu opadły, mruknął do siebie:

— Zabili mi go... Dlaczego?... Ale dlaczego?...

— Przyszedłem tutaj, aby spróbować to wyjaśnić.

Spojrzał na Maigreta, jakby go pierwszy raz zobaczył.

— Jak to się stało, że pan się fatygował osobiście? Zwykle policja inaczej postępuje w takim wypadku, prawda?

— Przypadek chciał, że znalazłem się na miejscu...

— Nic pan nie widział?

— Nie.

— I nikt niczego nie zauważył?

— Tylko pewien włoski sklepikarz, który wracał z żoną do domu... Przyniosłem panu wszystkie rzeczy znalezione w kieszeniach syna, ale zapomniałem o magnetofonie...

Ojciec zdawał się nie rozumieć. Później wyszeptał:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: