Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Małe miasteczko - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Małe miasteczko - ebook

Równo przystrzyżone trawniki i szerokie uśmiechy. Co kryje się za fasadą beztroskiego miasteczka?

Nowo mianowany szeryf małej miejscowości Abraham spodziewa się lekkiej służby. Uprzejmi mieszkańcy, zadbane posesje, malownicze widoki - czego chcieć więcej? Sielanka mija, gdy w niewyjaśnionych okolicznościach znika małe dziecko, a w uroczym ogródku odnaleziony zostaje jego bucik. Śledztwo pozwala wniknąć głębiej w tkankę miejskiej społeczności i dostrzec istniejące w niej rany, zrosty i konflikty. To jasne, że musiało dojść do makabrycznej zbrodni. Pytanie tylko, kto jest jej autorem?

Fabuła przywodzi na myśl atmosferę serialu "Miasteczko Twin Peaks".

Powieść grozy dla miłośników stylu Stephena Kinga.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-285-5970-3
Rozmiar pliku: 503 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WALENTYNKI

Louis Brewster z lubością wyciągnął nogi i oparł stopy na drewnianym taborecie stojącym kilkanaście cali od elektrycznego grzejnika. Poruszył palcami, czując, jak wełniane skarpety nabierają ciepła. Luty był tego roku wyjątkowo łagodny. Najcieńsza tafla lodu nie pokryła żadnej z kałuż na niewielkim podwórku starego Atkinsa, u którego on i Ned zatrzymali się na dłuższy wypoczynek. Louis – podobnie jak wielu innych – nazywał swojego kuzyna Henry’ego Mougera Nedem. Mouger używał tej ksywy od wielu lat. Tak było wygodniej i tego chciał Henry.

Poranek był mglisty i nijaki. Poprzez nieszczelne drzwi do izby wdzierała się chłodna wilgoć. Brewster zapalił papierosa. Wypuszczając smugę dymu, uśmiechnął się do swoich myśli. Od trzech miesięcy cieszył się wolnością i podniecała go świadomość, że po raz kolejny udało mu się prysnąć z Trinowe Gulls.

Banda durnych buraków, pomyślał z pogardą o strażnikach. Ned przyjechał po niego na umówione miejsce. Louis zawsze mógł liczyć na kuzyna. Ufał Nedowi bardziej niż sobie samemu. Ned nigdy nie dał się przyskrzynić, choć to on był zwykle inicjatorem ich wspólnych poczynań. Dzisiejszy, walentynkowy wieczór to także jego pomysł. Nocą zamierzali ruszyć towarowym składem na zachód. Już drugi raz korzystali z gościnności Jima Atkinsa i Mouger uznał, że to zupełnie wystarczy. Stary kumał się kiedyś z ojcem Neda, ale chyba nie cieszył go ich pobyt. Zamierzali zmienić klimat, lecz przed podróżą chcieli się jeszcze zabawić. Z dzieciakami – tak jak lubili najbardziej.

Brewster wydmuchnął kolejny kłąb gryzącego dymu i spojrzał na łóżko, spod którego wystawała para bosych, brudnych stóp. On i Mouger zgodnie uznali, że Atkins nie będzie im więcej potrzebny. Pozbyli się zbędnego balastu i zyskali na tym ładnych parę dolców, które stary trzymał w puszce po kawie. Obyło się bez problemów – Louis udusił durnia jego własną poduszką. Chude zwłoki wsunęli pod łóżko. Nie zamierzali tracić energii na grzebanie ciała. Ziemia była zbyt zmarznięta, a energii potrzebowali na wieczorną zabawę.

Dom Atkinsa stał na przedmieściach North Platte, niecałą milę od stacji kolejowej. Pół mili na północ znajdowała się posesja Singerów. Warren Singer był przedsiębiorcą budowlanym, jego żona uczyła w gimnazjum, a dzieciaki – dwunastoletni Tod i rok młodsza Berta - stanowiły parę rozwydrzonych bachorów. Tak twierdził Atkins

Ned i Louis uwielbiali taką smarkaterię. Nigdy w życiu nie zaznali luksusu, nie poczuli rodzinnego ciepła, nie chodzili do przyzwoitej szkoły, toteż rajcowało ich zajmowanie się bogatymi, rozpieszczonymi bachorami. Obaj kuzyni mieli na tym polu spore osiągnięcia.

***

Dzień wcześniej, stojąc na ganku, przyglądali się posiadłości Singerów. Obserwowali, jak banda szczyli rozwiesza wzdłuż parkanu sznury kolorowych balonów, a do ich uszu dobiegały odgłosy tej durnej nowoczesnej muzyki.

- Jak te małe sukinkoty potrafią tego słuchać? – Louis zerknął na kuzyna.

Mouger machnął ręką i splunął w kałużę u stóp drewnianego tarasu.

- Spoko – mruknął, uśmiechając się nieznacznie. – Wieczorem my im zagramy.

- A co z pociągiem? Sprawdziłeś?

- Towarowe odchodzą co pół godziny. Nie ma kłopotu.

- Dobrze, że ci burżuje nie trzymają psów.

- Są za wygodni. Zasrani arystokraci. - Ned splunął ponownie. – Spakowałeś manele?

- A jakże. Co ze starym?

- Nic. Zrobimy z nim porządek wieczorem. Prześpi się na podłodze. – Ned parsknął suchym, zimnym śmiechem.

Louis zawtórował mu chrapliwym basem. Przez chwilę rechotali, nadal obserwując krzątaninę sąsiadów.

- Kupiłeś coś do żarcia? – zagadnął Louis.

- Niby kiedy i za co? – Mouger obrzucił kuzyna chłodnym spojrzeniem. – Jutro rano zrobimy staremu remanent i skoczę do miasta. Nie udawaj głupszego, niż jesteś.

- Jasne. Jutro, Ned. Jutro.

***

Singerowie nie urządzali balu, raczej zwyczajowy walentynkow wieczorek dla młodzieży. Tod i Berta zaprosili czwórkę przyjaciół. Rodzice wybierali się do znajomych na brydża, nie chcąc psuć swoim latoroślom zabawy.

Poprzez gęstniejący mrok Ned i Louis obserwowali wielkie czerwone światła odjeżdżającego cadillaca.

- To już? – Brewster zaciągnął się papierosem.

- Czemu nie? – Ned skinął głową. – Spakowałeś plecaki?

- Jasne. Stoją przy drzwiach.

- OK, zatem do roboty. - Mouger schylił się i ujął długie stylisko siekiery opartej o ścianę budynku.

Po kilku minutach dotarli do domu Singerów. Okna salonu świeciły barwami nastrojowych lampionów. Głośne dźwięki muzyki były wyraźne i rytmiczne. Louis sięgnął do kieszeni kurtki po ulubiony nóż sprężynowy.

- Pukamy? – Wyszczerzył się do Mougera.

- Myślisz, że usłyszą? – Ned zerknął przez szybę. – Popatrz tyko! Tamten dupek dobiera się do swojej lali. Ty weźmiesz ją, ja – jego. Gówniarz ma zgrabny tyłek.

- A pozostała czwórka?

- Nie zabrałeś linki?

- Spoko! – Louis poklepał się po kieszeni.

- To po cholerę pytasz? Będą mogli sobie popatrzeć. Przecież to lubisz, nie?

- Tak jak ty.

- Fakt. Należy im się prezent, zanim zdechną. To ich wieczór. Tylko nie baw się tak jak poprzednim razem. Nie chcę kłopotów.

- Jasne, będę pamiętał.

- OK, zatem pora na zabawę. - Ned mocniej ujął siekierę, podszedł do drzwi. Pogwizdując pod nosem, spokojnym ruchem przekręcił gałkę.

Horror, szaleństwo i śmierć wkroczyły do domu Singerów.NEBRASKA

Nebraska – stan Środkowego Zachodu, leżący na trasie słynnej Alei Tornad. Kraina niezmierzonych połaci prerii, wielkich pastwisk i pól uprawnych pokrytych pajęczyną rowów melioracyjnych.

Nad brzegiem dostojnej Missouri, stanowiącej granicę wschodniej części stanu, tętni życiem największe miasto Nebraski – Omaha, siedziba potentatów ubezpieczeniowych i sporego sektora finansowego. Spacerując brukowanymi uliczkami, można odnieść złudne wrażenie, że miasto składa się z samych przedmieść.

Pięćdziesiąt osiem mil na południowy wschód leży Lincoln – stolica stanu, skupiająca życie kulturalne i środowiska naukowe.

Mniej więcej w połowie kraju, przy zjeździe z międzystanowej osiemdziesiątki, napotkamy miasto North Platte. Tuż obok, w Buffalo Bill Ranch Historical Park można obejrzeć chatę Williama Cody’ego, słynnego trapera i showmana. Można tam przenocować i pojeździć konno.

Zachodnia Nebraska, zwana potocznie „rączka rondla”, to pagórkowate przestrzenie przechodzące w płaskie doliny północno-zachodniej części stanu, porysowane korytami wyschniętych rzek o skalistych zboczach. W ten monotonny krajobraz wrzynają się forpoczty gór majaczących na zachodzie i północy.

Nebraska oznacza „spokojną wodę”. Tak nazwali te tereny – mając zapewne na uwadze rzekę North Platte – czerwonoskórzy właściciele kraju, zanim nawała białej cywilizacji, podążająca na zachód Szlakiem Oregońskim, zmiotła ich z powierzchni ziemi po wieloletnich krwawych walkach. Pozostały koleiny Oregon Trail, biegnące na zachód, równolegle do krajowej dwudziestkiszóstki.

Pozostali też potomkowie osadników, ludzie twardzi i zahartowani, dumni i samodzielni. To oni stanowią największe bogactwo tej krainy – krainy, gdzie znalazłem swoje miejsce na ziemi.

***

Nazywam się Bernard Travis. Urodziłem się w Filadelfii, gdzie mieszkałem z ojcem, a po jego śmieci (tata zmarł na raka krtani, kiedy miałem czternaście lat) z moją ciotką Loraine. Ojciec był wpływowym biznesmenem, ale palił za dużo cygar i żadne pieniądze nie pomogły.

Wspominam go z czułością i tęsknotą. Mimo rozlicznych zajęć miał zawsze dla mnie czas. Myślę, że oprócz miłości łączyła nas prawdziwa męska przyjaźń. Od dziecka marzyłem o podróżach i ględziłem o tym na okrągło, a on słuchał z uśmiechem, choć do dziś się zastanawiam, co o mnie myślał.

Na trzynaste urodziny podarował mi piękne wydanie „Moby Dicka”. Książka mnie zauroczyła, zwłaszcza początek, zaczynający się zdaniem: „Imię moje: Izmael”. Mną także, podobnie jak Izmaelem, targała powracająca co pewien czas tęsknota za wędrówką. Nie wiem, skąd się brała, ale nie dawała mi spokoju.

Tata pozostawił mi małą fortunę i niegasnący żal po sobie. Nawet ciotka, wyjątkowo ciepła i serdeczna dama, nie była w stanie złagodzić mojego bólu.

Kiedy skończyłem college i poczułem się samodzielny, nie myśląc o jakiejkolwiek karierze, postanowiłem najpierw zrealizować tłumione przez lata marzenia i powłóczyć się po kraju. W rezultacie zajęło mi to przeszło dwa lata, ale były to dwa najciekawsze lata mojego życia. Mogłem się przekonać, że Ameryka jest niezwykłym krajem. Jednym z najpiękniejszych na ziemi.

Do Nebraski trafiłem wiosną osiemdziesiątego ósmego. Nie wiem, czym zauroczyła mnie ta równinna kraina, ale poczułem coś w rodzaju błogostanu. Może powodem byli ludzie, a może coś innego, czego nie potrafię nazwać? Nie mam pojęcia. Po prostu postanowiłem zatrzymać się tutaj na dłużej. Nie wszyscy wiedzą, że blisko dziewięćdziesiąt procent miast Nebraski liczy mniej niż trzy tysiące mieszkańców, a wiele z nich nie przekracza nawet tysiąca.

Moja włóczęga dobiegła kresu w Abraham – niewielkiej miejscowości leżącej na pograniczu hrabstw Scotts Bluff i Sioux. W Fort Robinson, położonym przy północnej granicy hrabstwa Sioux, zamordowano przed laty Szalonego Konia, legendarnego wodza Dakotów Oglala. Jest tam teraz Park Stanowy.

Mieszkam w Abraham zaledwie dwanaście lat, ale czasami mam wrażenie, że urodziłem się w tym miasteczku.

***

Nebraska. Gdzie indziej lazurowy ocean nieba łączy się ze szmaragdowym oceanem traw? Gdzie znajdziesz jeziora i strumienie tak pełne ryb jak w Sand Hills? Rodea, popularne stanowe jarmarki, muzyka country i polowania na dzikie ptactwo. A przecież to nie wszystko.

Nebraska. Gdzie indziej spróbujesz lepszej wołowiny z grilla? Gdzie znajdziesz słodszą kukurydzę? Miasteczka, którym postęp techniki nie potrafił odebrać klimatu dawnych dobrych czasów – rozległe i nadal urocze. Ulice tonące w zieleni, małe, otoczone drzewami domki z huśtawkami na drewnianych werandach i podwórka, na których bawią się piegowate dzieciaki o krzywych zębach. Codziennie słyszę ich śmiech, a niemal w każdej kuchni krząta się typowa amerykańska mama. Dookoła twardzi, lecz serdeczni ludzie, wychowani w szacunku dla tradycji, o której pamiętają na co dzień, nie tylko od święta – pomimo nowoczesności zmieniającej nasz świat.

Słoneczne poranki złocące dachy domów i ciepłe, letnie wieczory przepełnione ćwierkaniem niezliczonych świerszczy. Urzeka mnie sielska, senna atmosfera małych miasteczek, w których wszyscy się znają, chodzą do kościołów wybudowanych własnymi siłami i robią zakupy w tych samych sklepach. Stanowią coś w rodzaju wielkiej rodziny nawet wtedy, kiedy przyjdzie im się pokłócić, a pies Hendersonów czy Boyle’ów nie szczeka na ciebie, gdy mijasz ich ogrodzenie, bo robisz to codziennie od lat. Wtedy najpełniej doświadczasz, że jesteś wśród swoich.

Nigdy nie założyłem rodziny. Tak się jakoś ułożyło, ale nie czuję się samotny. Jeżeli jesteś członkiem małomiasteczkowej społeczności, lubisz sąsiadów, a oni lubią ciebie, nie masz wiele czasu na ponure myśli. Chyba nigdzie nie ma tylu małych, pełnych ciepła i czaru miasteczek co w naszym stanie. Stanowią nie tylko element lokalnego krajobrazu – są żywą, namacalną częścią amerykańskiego snu.

Nebraska - dom, słodki dom.ABRAHAM

Bernie Travis odsunął laptop. Wyprężył się w wiklinowym fotelu, z ulgą prostując nogi. Sięgnął po szklany dzbanek i nalał do kubka kolejną porcję zimnej herbaty z cytryną. Nawet tutaj, w cieniu werandy, upał wydawał się nie do zniesienia. Na szczęście, jak w żadnym innym roku, wczesną wiosną – znacznie wcześniej niż zwykle - spadły ulewne deszcze i rowy nawadniające były pełne po brzegi.

Będą obfite zbiory, pomyślał Bernie i uśmiechnął się z zadowoleniem, choć zarabiał na życie piórem. Pisał wiersze, eseje i artykuły do gazet, tworząc dla czystej przyjemności. Drukowano je, bo potrafił pisać naprawdę ciekawie i na przyzwoitym poziomie. Był dobrze sytuowany i mógł sobie pozwolić na robienie tego, co lubi. Pod tym względem zaliczał się do nielicznych szczęśliwców w mieście.

Zerknął na rozgrzane płyty chodnika biegnącego wzdłuż szarej nawierzchni jezdni. Od dawna maj nie przynosił takich upałów jak w tym roku. Travis pomachał ręką Hankowi Willisowi, który przejechał środkiem ulicy swoją starą furgonetką, trąbiąc na psy baraszkujące przy krawężniku.

Bernie łyknął herbaty, przysunął laptop i spojrzał na tekst. Pracował obecnie nad monografią miasta. Kiedy wpadł na ten pomysł, nie miał pojęcia, jak wiele pracy będzie musiał włożyć w swoje przedsięwzięcie. Niby nic wielkiego – małe miasteczko jakich tysiące, a jednak gromadząc materiały, udało mu się znaleźć niezmiernie mało szczegółów. Co gorsza, niektóre fakty zaprzeczały innym. Na szczęście Bernard Travis zaliczał się do ludzi konsekwentnych, żeby nie powiedzieć – upartych. Zbierał wszelkie informacje. Rozmawiał z mieszkańcami, szczególnie ze starszego pokolenia, skorzystał też z pomocy Ruth Novak, trzydziestopięcioletniej wdowy po Harrym Novaku, który trzy lata temu nie zachował ostrożności podczas obsługi sieczkarni i przeniósł się do lepszego świata. Mieli niewielkie gospodarstwo, którym Harry zajmował się sam. Ruth prowadziła miejską bibliotekę i dorabiała, ucząc na pół etatu geografii w miejscowej szkole elementarnej. Po śmierci męża sprzedała ziemię sąsiadom, pozostawiając sobie jedynie dom z małym ogródkiem.

Miła, sympatyczna blondynka, z pogodą znosząca samotność (nie mieli dzieci), okazała Berniemu wiele życzliwości i pomocy. W bibliotece były wszystkie numery miejscowej gazety, a także kilkanaście roczników prasy z Alliance i Scottsbluff oraz geograficznego miesięcznika wydawanego w Lincoln. Większość informacji Travis uzyskał dzięki prasie. Pozostała część jego wiedzy opierała się na rozmowach ze starszymi ludźmi. Udało mu się ustalić kilka faktów mających autentyczną wartość. W jednym z numerów miesięcznika z Lincoln natrafił na artykuł profesora Crafta z University of Nebraska. Artykuł zawierał akapit poświęcony kolonizacji zachodniej Nebraski.

Travis próbował skontaktować się z profesorem, lecz okazało się, że Craft umarł cztery lata temu – wiosną dziewięćdziesiątego szóstego. Bernie musiał zadowolić się wzmianką w miesięczniku. Na szczęście była dość obszerna, odnalazł w niej parę szczegółów, które – po nadaniu im odpowiedniej formy – mógł umieścić w monografii.

***

W pierwszej połowie dziewiętnastego stulecia w miejscu obecnego Abraham mieszkało zaledwie kilkanaście rodzin osadników pochodzenia niemieckiego. Walczyli z niegościnną ziemią, brakiem narzędzi, budulca na domy (na obszarze stanu, który wtedy stanowił połączone Terytorium Kansas i Nebraski, prawie nie ma naturalnych lasów), ale nie zamierzali rezygnować. Niektórzy wybudowali prymitywne domy z kostek darni – osobliwość, która wielu mieszkańcom stanu przyniosła miano _sod busters_, „poskramiaczy darni”. Niewiele więcej udało się Berniemu wyczytać na ich temat. Sytuacja osadników zmieniła się dopiero w roku 1867, dwa lata po zakończeniu wojny secesyjnej. Właśnie wtedy Nebraska została uznana za trzydziesty siódmy stan Unii, a stolicę przeniesiono z Omaha do Lincoln. Rok później po raz pierwszy pojawiło się w zapiskach nazwisko Jonathana Abrahama.

Abraham pochodził z południowej Pensylwanii. Był nauczycielem gimnazjum w Gettysburgu. Wraz z żoną i dwoma synami uprawiał niewielki kawałek roli na małej farmie kilkanaście mil na zachód od miasta. Nie musieli się szarpać – Betsy Abraham dziedziczyła spory spadek po rodzicach. Wkrótce po wybuchu wojny Jonathan zaciągnął się do wojsk Unii. W 1863 w stopniu kapitana walczył w Armii Potomaku pod dowództwem generała Meade’a. Kiedy pod koniec czerwca wojska Konfederacji maszerowały w stronę Gettysburga, Abraham pisał do żony; „Najdroższa! Niebawem czeka nas walka. Przeniesiono mnie do trzeciego korpusu generała Hancocka. To doskonały dowódca, toteż mam nadzieję, że już wkrótce się zobaczymy. Musimy tylko zniszczyć buntowników, na co liczę. Niech Bóg ma w opiece Ciebie i naszych chłopców…”.

Pisząc te słowa, nie wiedział, że jego Betsy nie żyje. Konfederacki zwiad należący do kawalerii Jeba Stuarta trafił na domostwo Abrahamów rankiem dwudziestego siódmego czerwca. Trzej kawalerzyści spod sztandaru Dixie byli głodni – głodni i wściekli. O świcie próbowali zdobyć prowiant w leżącej kilkanaście mil na zachód dużej farmie George’a Harpera, lecz choć właściciel wstąpił do armii razem z Abrahamem, pozostawił u boku żony dorosłego syna oraz pięciu najemnych robotników, którzy potrafili posługiwać się bronią.

Pierwszą ofiarą strzelaniny, jaka wywiązała się pomiędzy Południowcami a obrońcami farmy, był dowodzący oddziałkiem sierżant. Trafiony w głowę, spadł z konia, zaczepiając butem o strzemię. Spłoszony wierzchowiec pomknął w pole, wlokąc za sobą trupa. Chwilę później z kulbaki osunął się kolejny jeździec. Pozostała trójka zawróciła konie i pognała na wschód, żegnana świstem kul i odgłosami palby. Teraz dyszeli żądzą odwetu.

Betsy Abraham, córka szkockich emigrantów, podbiegła do okna, chwytając ze stojaka wysłużony karabin. Zobaczyła przed domem trzech jeźdźców i rozpoznała mundury Konfederacji. Odwróciła się do synów. Czternastoletni Joe i o rok młodszy Tommy stali w progu kuchni.

- Ruszcie się, chłopcy! – krzyknęła. – Przez kuchenne okno do sadu! Już was nie ma! – wrzasnęła, widząc, że dwaj kawalerzyści zeskoczyli z wierzchowców.

Chłopcy posłuchali z pewnym ociąganiem.

- Szybciej! – przynagliła i wyszła na werandę, trzymając w rękach nabity karabin. W tej samej chwili z małej przybudówki, łączącej się ze stodołą, wysunął się Smokey, czarny zbieg z północnej Wirginii, obecnie wolny pracownik, który dotarł na ich farmę cztery lata temu. Trzymał w ręku widły. Żołnierzom to w zupełności wystarczyło. Padły strzały. Murzyn okręcił się na pięcie i runął na ziemię. Sekundę później karabinowy pocisk trafił Betsy prosto w serce. Osunęła się na karabin, z którego nie zdążyła wystrzelić.

Chłopcami zaopiekowała się rodzina Taggardów z pobliskiej farmy.

Jonathan Abraham przeżył zawieruchę wojenną. Powrócił do domu jako major w lipcu 1865 – trzy miesiące po podpisaniu kapitulacji Południa przez generała Roberta Lee. Wraz z nim wrócił kapitan George Harper, sąsiad i przyjaciel Jonathana.

Abraham zastał pusty dom. O śmierci żony wiedział od dawna. Tragiczna wiadomość przyszła w liście od Luizy Harper, który dotarł do ich jednostki dwa dni po krwawej bitwie pod Gettysburgiem. Bitwa ta zmieniła losy wojny. A także losy tysięcy amerykańskich rodzin.

Grób Betsy znajdował się za domem, na skraju sadu. Tam pochowali ją sąsiedzi. Kilka jardów dalej usypano mogiłę Smokeya. Major Abraham spędził na tym małym cmentarzyku wiele samotnych godzin. Jedyną pociechę stanowił fakt, że obydwaj synowie byli cali i zdrowi. Joe urósł od czasu rozstania z ojcem niemal trzy cale. Tommy niewiele mu ustępował wzrostem.

Jonathan Abraham nie potrafił pogodzić się ze stratą żony, choć podczas wojny widok brutalnej śmierci towarzyszył mu na co dzień. Wytrzymał trzy lata – długie, beznadziejne trzy lata.

Wiosną sześćdziesiątego ósmego opuścił rodzinne strony, ruszając na zachód w poszukiwaniu miejsca na osiedlenie, gdzie nie musiałby patrzeć każdego dnia na własne podwórze jak na arenę śmierci i klęski. W wędrówce towarzyszyli mu Harperowie i kilkanaście rodzin, które podobnie jak on straciły swoich najbliższych i podobnie jak on czuły w sobie siłę pionierskiego ducha.

Po znojnej wędrówce zatrzymali wozy w zachodniej części niedawno powstałego stanu Nebraska, w niewielkiej osadzie rolników, głównie niemieckiego pochodzenia, którzy przyjęli ich przychylnie. Ziemię można było dostać niemal za darmo.

Właśnie wtedy, późną wiosną 1868, w głowie Jonathana zaświtała myśl, że okolica doskonale nadaje się pod budowę miasteczka. Abraham był człowiekiem wykształconym o niezwykle silnej osobowości, której miarą był nie tylko śmiały, wizjonerski pomysł, lecz także fakt, że potrafił zarazić swoim entuzjazmem całą niewielką społeczność.

***

Bernard Travis nie znał szczegółów z przeszłości Abrahama. Wiedział jedynie, że założyciel miasta przywędrował z grupą osadników z Pensylwanii oraz że dzięki niemu powstało małe, lecz dynamicznie rozrastające się miasteczko. Trafił na jeszcze jeden fakt podkreślający wyjątkowość tej postaci. Wkrótce po zakupie za symboliczną cenę ogromnych połaci gruntów, jeszcze podczas sporządzania projektów dotyczących lokalizacji i obszaru powstającego miasta, Abraham sprowadził z Dakoty Południowej mnóstwo sadzonek drzew - zarówno iglastych, jak i liściastych. Bez trudu uzyskał odpowiednie subsydia od władz nowo powstałego stanu. Dotychczas Nebraska była krajem prerii. Większość dzisiejszych lasów została posadzona.

Jonathan Abraham jako jeden z pierwszych rozumiał potrzebę sadzenia drzew. Zalesił siedem tysięcy akrów na południe od granic powstającego miasta, rezygnując z części swoich prywatnych gruntów (George Harper zajął tereny nieco na północ, granice jego posiadłości sięgały górzystych obszarów północnego zachodu). Obecnie na południowych krańcach Abraham rośnie bujny las, osłaniający okolicę przed porywistymi wiatrami. Korzystając ze sporego potoku, przecinającego równinę z zachodu na wschód, niemal równolegle do odległej rzeki North Platte River, Jonathan zainicjował prace irygacyjne. Ziemia nie była zła, tylko brakowało jej wody. Zanim dzięki studniom głębinowym stworzono stanowy program nawadniający tereny wyżynne, stanowiące zachodnią część Nebraski, farmy otaczające miasteczko miały już sporą część problemu za sobą. Dzisiaj, podobnie jak na większości rolniczych terenów stanu, w okolicach Abraham królują wielkie obrotowe deszczownie czerpiące wodę z głębinowych ujęć ogromnego podziemnego jeziora Ogallala, lecz wśród mieszkańców miasteczka nadal żyje pamięć o pionierskich przedsięwzięciach przybysza z Pensylwanii.

***

Bernie z wyraźną ulgą zamknął laptop. Sięgnął po papierosa i srebrną zapalniczkę.

Abraham… – pomyślał, zaciągając się dymem. Abraham na cześć Lincolna czy majora Jonathana Abrahama?

Nie znalazł żadnej wzmianki na temat pochodzenia nazwy miasta. Trochę go to irytowało. Taka informacja mogła być mocnym punktem monografii. Najgorszy jednak był brak jakiejkolwiek wiedzy o śmierci Jonathana. Jego nazwisko przestało nagle pojawiać się w zapiskach. Zniknęły też ślady jego potomków, choć bez trudu trafił na ich dane osobowe. Podobno mieszkali gdzieś na wschodzie, ale nikt nie wiedział dokładnie gdzie. Obszar ogromnego rancza pozostał bezludny (Jonathan nie sprzedał gruntów) i rozciągał się na zachód od miasta. Po zabudowaniach pozostały resztki drewna i cegieł, a pola uprawne powróciły do pierwotnego stanu, tworząc szumiący trawami pas prerii.

- Do diabła! – zaklął Travis. Zmarszczył brwi. Jakim cudem potomkowie Harpera, który miał tylko jednego syna, byli obecnie najpotężniejszym klanem w Abraham (starszy z dwóch synów Ernesta, prawnuka pioniera z Pensylwanii, piastował godność burmistrza; młodszy, wspomagany przez ojca, prowadził interesy rodziny), a Winston i Anette, praprawnukowie Jonathana, wyjechali, rozpływając się niczym widma? Pozostały po nich kopie akt własności złożone w magistracie i wpisy w księgach wieczystych.

Bernie czuł, że czeka go długa, siermiężna praca. Westchnął głęboko. Poczuł w nozdrzach woń rozgrzanych ziół i słodki, ledwie uchwytny zapach sosnowych igieł niesiony z lekkimi podmuchami południowego wiatru. Postanowił dać sobie spokój na resztę dnia.

Ulicą przejechał kolejny samochód, zdążający w stronę niewielkiego, lecz nowoczesnego centrum handlowego, zbudowanego w 1993. Stanowiło chlubę mieszkańców.

Bernie westchnął ponownie, gasząc papierosa. Uśmiechnął się na myśl, że wieczorem wypije kawę mrożoną u Ruth, z którą ostatnio spotykał się coraz częściej. Przez chwilę się zastanawiał, czy nie wróży to czegoś poważniejszego.

- Stary idiota! – parsknął śmiechem, klepiąc się dłonią w czoło.

***

Pół godziny później wsiadł do swojego chryslera i wybrał się na zakupy. Kiedy otwierał garaż, z przyzwyczajenia zerknął ku północy – za przedmieścia Abraham, na górujące nad równiną wysokie, dość strome kamieniste wzniesienie. Często wspinał się krętą ścieżką na szczyt. Lubił posiedzieć tam trochę, słuchając szmeru rzadkiej, kępiastej trawy, palić papierosy i rozmyślać.

Z wierzchołka widać było olbrzymie ranczo hodowlane Harperów. Miejscowi bogacze zajęli najbardziej urodzajne tereny, na północ od miasta.

Abraham, położone po przeciwnej stronie wzgórza, było ze szczytu doskonale widoczne. Ciągnęło się blisko pięć mil na południe, aż do sinoszmaragdowej wstęgi lasów. Zajmowało spory obszar, choć liczyło niewiele więcej niż tysiąc dwustu mieszkańców. Przeważającą część społeczności stanowiły rodziny drobnych farmerów i pracowników rolnych zatrudnionych u Harperów. Licząc razem, było to jakieś dwieście pięćdziesiąt rodzinnych gospodarstw. Resztę stanowili ludzie wolnego stanu. Bernie Travis także zaliczał się do tej „reszty”.

Miasto miało podłużny, nieco owalny kształt. Dwie główne ulice prowadziły z północy na południe. Były to First North Street i Second North Street. Pomiędzy nimi mieściło się centrum, ulokowane w południowej części Abraham, a nieco bliżej – niewielki park otaczający rynek z ratuszem, który w niczym nie przypominał strzelistej sylwetki ratusza w Lincoln. Wymurowany z ciemnoczerwonej cegły, poprzecinany konstrukcją brunatnych belek, lśniący szeregiem błękitnawych szyb – prezentował się gustownie i ciepło. Oddawał atmosferę miasteczka. Kawałek dalej, przy tym samym placu mieściło się biuro szeryfa.

Po obydwu stronach First i Second – jak w skrócie nazywano dwie główne ulice – wznosiły się budynki urzędu pocztowego oraz niewielkiego, lecz świetnie wyposażonego punktu medycznego, dumnie zwanego przez mieszkańców szpitalem. Stały tu także domy bogatszych farmerów. Abraham – choć niewielkie – nie należało do najuboższych miasteczek stanu.

Szkoła elementarna i gimnazjum rozlokowały się na zachód od First North, pomiędzy przecznicami Jackson Street i Union Avenue. Ta ostatnia skupiała kilka miejscowych lokali gastronomicznych, mały hotelik, punkt z burgerami i słodyczami oraz miejską bibliotekę, za którą skręcała szerokim łukiem, przecinając zygzakiem zachodnie przedmieścia – zwane, nie wiadomo dlaczego, Deadly Grounds.

First i Second North omijały od wschodu ranczo Harperów, łącząc się nieco dalej w przyzwoitą, szeroką jednopasmówkę prowadzącą w kierunku Fort Robinson State Park, a dalej – do granicy z Dakotą Południową.

Na południowym krańcu Abraham obydwie arterie skręcały łagodnym zakolem nieco na wschód, okrążając lasy, by po kilku milach się połączyć w wygodną dojazdówkę prowadzącą do odległej dwudziestkiszóstki.

Przecznice na wschód od Second North dzieliły na małe kwartały osiedle robotników rolnych, wpadając do szerokiego odcinka lokalnej drogi kończącej się przy zakładzie mięsnym. Tuż za nim leżała stacyjka, z której codziennie odstawiano taborem towarowym gotowe produkty do Mitchell i Gering. Z sąsiedniego przystanku miejscowym autobusem kilka razy w ciągu doby można było dojechać do Scottsbluff, gdzie zatrzymywały się dalekobieżne amtraki zdążające na wschód, do Omaha i Lincoln, lub na południowy zachód do Denver w Kolorado.

Stacja paliw mieściła się na północnym krańcu Second North. W tym obszarze znajdowały się także dwa z trzech działających warsztatów mechanicznych. Trzeci – należący do Jima Seagrowe’a – był w południowo-zachodniej dzielnicy, przy William Cody Street. Pomimo znacznie gorszej lokalizacji jego właściciel nie narzekał na brak klientów. Stary Jim, jak nazywali go sąsiedzi, znał się na swoim rzemiośle. Nie musiał się martwić o utrzymanie swojej sześcioosobowej rodziny. Miał zaledwie trzydzieści dwa lata i przezwisko „stary” było jedynie osobliwym przejawem szacunku, jakim się cieszył.

Na południowym krańcu miasteczka, nieco na zachód od Second North, mieścił się ładnie utrzymany cmentarz, a tuż przy nim – dom pogrzebowy Neda Smitha.

Miasto miało dwa kościoły: luterański, przy Debbon Street, w bezpośredniej bliskości lasu i cmentarza, oraz świątynię baptystów w północno-zachodniej dzielnicy, naprzeciwko Gedeon Park, niecałą milę od domu Berniego.

Jak na tak małą miejscowość, Abraham było doskonale zorganizowanym miastem o ciekawej, malowniczej zabudowie tonącej w bujnej zieleni. Władze kierowały się rozsądkiem i wyobraźnią, każdy musiał to przyznać.

Wszystkie budynki użyteczności publicznej oraz część mieszkalnych – zwłaszcza w centrum i wschodniej części miasta – wzniesiono z cegieł. Zachodnie Abraham stanowiło bardziej zróżnicowaną zabudowę. Sporo było tutaj drewnianych parterówek (Bernie także mieszkał w takiej), choć zdarzały się budynki ceglane. Domy były częściowo podpiwniczone, a jeśli nie – zwykle w bezpośredniej bliskości na każdym podwórku istniał wykopany, obmurowany cegłą lub wybetonowany schron zaopatrzony w stalową klapę osadzoną na solidnych zawiasach.

Tornado, które przeszło przez Abraham w 1953, położyło pokotem wschodni kraniec lasu i zrównało z ziemią kilka baraków we wschodniej dzielnicy, zrywając dachy z większości budynków stojących na drodze gigantycznego leja. Było najsilniejsze dotychczas, na szczęście nie przekroczyło trójki w oficjalnej sześciostopniowej skali.

Farmerzy nie lekceważyli tych zjawisk. W pięćdziesiątym trzecim zginęło sześć osób. Dzięki Bogu wielkie, śmiercionośne trąby zwykle mijały miasto, przetaczając się nieco na wschód w swej niszczycielskiej wędrówce z południa na północ. Każdego roku słyszeli grzmot przypominający start odrzutowca, ale zwykle, choć nie zawsze, kończyło się na strachu. Tornada dokonywały spustoszeń w uprawach pszenicy, której produkcją zajmowało się kilkudziesięciu farmerów, ale wszyscy posiadali standardowe ubezpieczenie od szkód poniesionych na skutek niszczycielskiej siły natury. Program ubezpieczeń obejmował obligatoryjnie cały wielomilowy pas od Teksasu do Dakoty Południowej i stanowił część kompleksowych działań Waszyngtonu prowadzonych na rzecz amerykańskiego rolnictwa oraz produkcji zwierzęcej.

***

Jadąc w stronę centrum, Bernie pozdrowił Maxa Burtona, listonosza, który pedałował na swoim rowerze, zatrzymując się przed posesjami i wsuwając przesyłki do tradycyjnych metalowych skrzynek przed furtkami. Listy czy gazety wyciągał z wielkiej skórzanej torby, którą woził w drucianym koszu przytwierdzonym do bagażnika roweru. Na sam widok robiło się człowiekowi cieplej na sercu. Było to tak, jak gdybyś oglądał żywy obrazek z życia starej dobrej Ameryki.

Także tutaj – w Abraham – każdy pies uważał za swój obowiązek gruntownie obszczekać Maxa, choć nie zdarzyło się, żeby listonosz został pogryziony.

Kiedy nadjechał wóz Berniego, Max wyjmował właśnie z torby grubą szarą kopertę, stojąc przed furtką Cooderów, a za sztachetami białego parkanu szalał cocker spaniel Bruno.

- Uważaj na tego lwa, Max! – krzyknął przez opuszczoną szybę Bernie i zarechotał, słysząc za sobą wzmożone ujadanie.

Polecony, myślał, skręcając w wąską Ezaw Street, lewą odnogę obsadzoną jaworami, która prowadziła do First North. Poprzez rozłożyste gałęzie mijanych drzew do wnętrza samochodu wpadały złociste promienie słońca. Bernie Travis westchnął z rozkoszą. Po raz nie wiadomo który pomyślał, że życie w takim miasteczku jak Abraham to coś więcej niż szczęśliwa wygrana na loterii. To miasto żyło, a on doskonale czuł rytm tego życia, lecz jeszcze mocniej odczuwał atmosferę jakiegoś wszechobecnego spokoju.

Jadąc pod baldachimem zieleni ocieniającej Ezaw Street, miał nadzieję, że ten spokój nigdy się nie skończy - że będzie trwał wiecznie.URZĄD POCZTOWY W ABRAHAM

First North 34

Max Burton nie musiał rozwozić listów rowerem. Robił to, bo lubił ruch i miał dosyć czasu na wykonanie swojej pracy. Urząd pocztowy w Abraham dysponował małą bagażówką i Max korzystał z niej, kiedy jechał do Mitchell odwieźć i odebrać przesyłki, a także gdy musiał dostarczyć paczki. Na co dzień wolał rower, a Jully Gertner, naczelniczka ich małego urzędu, nie miała nic przeciwko temu.

Budynek poczty mieścił się przy First North pod numerem 34, jakąś milę od centrum. Oprócz Jully i Maxa pracował w nim Dwight Dod. Był najstarszy wiekiem – skończył niedawno pięćdziesiąt pięć lat. Sortował przesyłki, prowadził księgowość i zastępował Maxa, kiedy listonosz był na urlopie, lub siedział przy okienku. Wszyscy troje zastępowali się w razie potrzeby, działając niczym dobrze naoliwiony mechanizm. Pracowali sprawnie i w dobrej, niemal rodzinnej atmosferze. To było dla nich najważniejsze.

***

Max skończył trzydzieści lat, ale nadal był kawalerem. Mieszkał i pracował w Abraham od siedmiu lat. Nigdy i nikomu nie powiedział nic o swojej przeszłości. Wiedzieli jedynie, że pochodzi z Nowego Jorku – i tyle. Nie znali powodów jego przyjazdu ze Wschodniego Wybrzeża na to zadupie, a on nie chciał o tym mówić. Uszanowali jego prywatność. Potrafił to docenić.

Nie miał śmiałości do kobiet i nic nie wskazywało na to, by ten stan rzeczy miał się zmienić. Jego życie intymne stanowiło tajemnicę nawet dla przyjaciół z poczty. Mieszkał sam w małym mieszkanku nad sklepem Micka Malroney’a na południowym krańcu Deadly Grounds. Przyjaciele wiedzieli, że jest samotnikiem, że osiadł w Abraham w dziewięćdziesiątym drugim lub trzecim oraz że fajny z niego kolega, choć nie zawsze przewidywalny.

Od czasu do czasu zdarzały mu się „wpadki”, jak określała to Jully Gertner.

Był człowiekiem bez nałogów, lecz miewał trudne chwile. Były to dziwne, gorsze okresy, które nazywał „dołkami”. Popłakiwał wtedy bez powodu i nie reagował na żadne wyrazy sympatii czy współczucia. Podczas tych ponurych okresów zaraz po pracy wracał do domu. Zjadał jakieś gotowe, podgrzewane danie i kładł się na kanapie, zakładając ręce pod głowę i wbijając wzrok w sufit. Podczas tego stanu melancholii jego wargi poruszały się od czasu do czasu.

- Anabell! – szeptał urywane zdania. Odbite od ścian pokoiku tchnienie powracało bolesnym rykoszetem nad gorącą, udręczoną głowę. - Co zrobiłaś, Anabell? Obyś smażyła się w piekle. Och, głupia, głupia…

Wbite w szary sufit, błyszczące gorączką oczy widzą poprzez mgłę scenę sprzed lat -tamten zaułek w zachodnim Bronxie i samotną postać w kolorowej sukience, opartą o ścianę narożnego budynku, na wprost rozbitej latarni.

– Coś ty zrobiła, Anabell? Dlaczego?

Zwykle taki stan nie trwał dłużej niż dwa, trzy dni. Potem Max brał się w garść i wzmożonym wysiłkiem nadrabiał zaległości. Ludzie nie wiedzieli, co o tym myśleć, a być może, nie wiedział tego do końca sam Max.

Kiedy mijał kolejny kryzys, zaczynał pogwizdywać i szczerzył zęby do Jully, którą uważał za kogoś w rodzaju matki, choć była od niego starsza zaledwie cztery lata. Nigdy jej tego nie powiedział.

***

Tego dnia, kiedy Bernard Travis spotkał go przy furtce Cooderów, Max pogwizdywał szczególnie głośno, co spaniela Bruno doprowadzało do szału. Pies wpuścił listonosza, ale nadal przejawiał niezwykłe wzburzenie.

Kiedy na werandę wyszła Vera Cooder, Bruno przysiadł na trawniku, marszcząc pysk i warcząc. Nie spuszczał wzroku z listonosza.

- Cześć, Max! – Vera uśmiechnęła się szeroko. Miała równe, białe zęby – rzadkość w tych stronach.

- Witam, pani Cooder! Piękny mamy dzień. Polecona przesyłka do pana Martina.

- Marty jest na polu. Podpiszę za niego. Nie masz niczego dla mnie? – Mrugnęła filuternie niczym nastolatka, mimo swoich trzydziestu ośmiu lat.

- Niestety. – Max zarumienił się podejrzanie. Nikt nie wiedział, że Vera Cooder jest dla niego kimś wyjątkowym. Była cztery lata starsza od Jully, a jednak uważał ją za absolutnie szałową dziewczynę. To określenie tłukło mu się po głowie nie wiadomo czemu.

Wieczorami, kiedy większość samotnych facetów z Abraham topiła frustracje w burbonie, przesiadując przy stolikach Wild Horse i Red Grass na Union Avenue, Max zasiadał przed telewizorem w swoim pustym, starannie wysprzątanym pokoiku. Stawiał przed sobą zapieczętowaną butelkę tequili, dzięki której popełnił we wczesnej młodości tyle głupstw, wyłączał fonię i patrząc w jaskrawy ekran, marzył o kimś takim jak Vera Cooder. Popijał zimną herbatę ze swojej ulubionej, wyszczerbionej szklanki i mruczał pod nosem słowa starych przebojów.

Zazwyczaj pod koniec monotonnej mruczanki zaczynał odczuwać przypływ męskich emocji. Kładł się wtedy na kanapie, przymykał oczy i robił to, co zwykle, podczas gdy jego myśli biegły ku jasnemu uśmiechowi i zgrabnej sylwetce Very Cooder. Za każdym razem dochodził do wniosku, że szesnastoletniej Candy, córce Cooderów, daleko do figury jej matki. Taki był Max, pierwszy listonosz w Abraham, którego nigdy nie ugryzł żaden pies. Tak było aż do dziś, aż do dnia kiedy Bruno – spaniel Cooderów, siedzący na przystrzyżonym trawniku - postanowił złamać tę regułę.

***

Vera pożegnała Maxa i zamknęła drzwi, trzymając w dłoni grubą szarą kopertę. Nagle usłyszała krzyk i zajadły warkot. Rzuciła kopertę na podłogę i wybiegła. Omal nie walnęła czołem w krawędź drzwi.

Jej oczy rozszerzyły się na widok leżącego listonosza, który machał desperacko rękami, podczas gdy pies szarpał zębami jego wierzgającą łydkę. Pierwsze krople krwi zrosiły jasne płyty piaskowca.

- Bruno! – wrzasnęła nie swoim głosem. – Do nogi! Zostaw! Do nogi, Bruno!

Zbiegła z werandy i pochyliła się nad wykrzywioną twarzą Burtona. Bruno odbiegł kilka jardów, chowając się za leszczynowy krzak. Nadal warczał i marszczył pysk, obserwując swoją panią.

- Max, przepraszam. – Vera wsunęła rękę pod głowę listonosza. – Bruno nigdy dotąd tak się nie zachowywał. Nie wiem, co go opętało. Wybacz, Max.

Widział modre oczy wpatrzone z troską w jego twarz. Uśmiechnął się, usiłując zamaskować strach i ból.

- Nic się nie stało, pani Cooder. Kiedyś musi być ten pierwszy raz, nie?

- Och, Max! – powtórzyła, krzywiąc się na widok poszarpanej nogawki i krwi kapiącej na chodniczek. – Zaraz wezwę karetkę. Możesz wstać?

- Jasne. - Wyszczerzył się najszerzej, jak potrafił. – I proszę, bez żadnych telefonów. Poradzę sobie. Bruno był szczepiony?

- Co? Ach, oczywiście. Nie mam pojęcia, dlaczego… Zawsze cię lubił. Wszystkie psy cię lubią. – Uśmiechnęła się zakłopotana, czując, że nie zabrzmiało to najlepiej.

- Wiem, pani Cooder. Bruno miał chyba zły dzień. Prawda, Bruno?! - krzyknął w stronę leszczynowych zarośli. Zza krzewu dobiegło głuche warczenie. Max podniósł się ostrożnie. Ani przez moment nie dał po sobie znać, co przeżył, czując jej rękę na karku. Dałby się jeszcze raz pokąsać, by móc przeżyć to ponownie.

- Na pewno nie potrzebujesz pomocy? – usłyszał ciepły, słodki głos.

- Spokojnie, pani Cooder. Już mówiłem, dam sobie radę.

Ruszył w stronę furtki, nie podnosząc na nią oczu. Bał się, że mogłaby odczytać jego myśli. Wiedział, że ona nadal stoi i patrzy na niego – czuł na plecach jej wzrok. Ból zelżał, pozostało uczucie ciepła.

Boże! – westchnął. Dobry Boże! Jakaż ona jest piękna!

Wiedział, że tego wieczoru będzie myślał tylko o niej. Będzie marzył i wił się z rozkoszy.

Stanowczym ruchem zatrzasnął za sobą furtkę. Nie zwracając uwagi na ból oraz krew kapiącą z rozerwanej nogawki, wsiadł na rower i nacisnął pedały, kierując się w stronę posesji Hendersonów.

Taki był Max.

***

W tym samym czasie Jully Gertner wrzuciła do przegródek ostatnie listy.

– Dwight! – krzyknęła w stronę zaplecza. – Przygotuj Maxowi wysyłki!

- Za chwilę! – dobiegł niski głos Doda zza półprzymkniętych drzwi.

Jully uśmiechnęła się pod nosem. Nie musiała wstawać z miejsca, żeby wiedzieć, co robi Dwight. Było pewne jak w banku, że znowu znalazł coś do naprawienia. Majsterkowanie było jego pasją, której poświęcał każdą wolną chwilę. Nie potrafił bez tego żyć i zastanawiała się chwilami, które z pocztowych zajęć stary zgryźliwiec stawia na pierwszym miejscu. Taki był Dwight.

Wiedzieli, że syn Doda mieszka w Denver, ale choć nie było to daleko, nie słyszeli, żeby choć raz od czasu wyjazdu odwiedził ojca. Hortensja Dod zmarła jakieś dziesięć lat temu, zaraz po wyjeździe ukochanego jedynaka. Umarła tak, jak żyła – cicho i spokojnie. Odeszła we śnie i Dwight pocieszał się myślą, że nie cierpiała. Miał rację. Rozległy zawał uśmiercił jego żonę w jednej chwili. Nawet się nie obudziła.

W przeciwieństwie do Maxa, Dod nie stronił od alkoholu. Niewielu sąsiadów wiedziało o jego słabości, pił bowiem tylko wieczorami, we własnym domu. Nie potrzebował towarzysza do butelki, bo tak naprawdę z nikim nie był blisko. Wyjątek stanowili Jully i Max, którzy po stracie rodziny wypełnili pustkę w jego życiu. Szczególnie lubił Burtona; chyba widział w nim namiastkę syna, który odszedł, kiedy ich wzajemne konflikty stały się nie do wytrzymania, ale nawet Maxowi Dwight nigdy nie zwierzył się ze swoich myśli ani wspomnień. Pod tym względem byli do siebie podobni i może właśnie to było powodem ich wzajemnej, osobliwej sympatii.

Kiedyś Dwight w przystępie nagłej serdeczności zaprosił listonosza na herbatę. Oprowadził go po skromnym, lecz schludnym obejściu i nawet pokazał swój warsztat, który urządził w garażu. Własnoręcznie wykonywał w nim wszystkie domowe meble oraz niektóre urządzenia. Na widok ślicznego kredensu i kilku oryginalnych lamp, a także ręcznie rzeźbionych ram do obrazów i rodzinnych zdjęć, Max z podziwem kręcił głową.

- Masz talent, stary – pochwalił. – Wszystkie meble w salonie to też twoja robota?

- Tak jakby – potwierdził Dod.

- Twoja żona miała szczęście. Taki mąż to skarb.

- Niekoniecznie – mruknął gospodarz.

- Nie rozumiem. Co masz na myśli?

- Nic, o czym chciałbym gadać. Powiem ci jedynie, że nie zawsze tak było.

- Cóż, warsztat jest ekstra. Wracamy do mieszkania? Herbata nam stygnie. – Max klepnął kolegę po ramieniu.

Dod zerknął na niego spod oka. Zarówno on, jak i Jully doskonale wiedzieli, że listonosz pijał tylko zimną herbatę. Był wdzięczny Maxowi za zmianę tematu, lecz nie skomentował tego ani słowem. Od wielu lat starał się niczego nie komentować, choć dawniej swoimi nieustannymi uwagami przyprawiał najbliższych o ból głowy. Teraz mieszkał sam i starał się naprawić stare błędy oraz potknięcia, choć żadne z nich nie mogło już tego docenić. Uważał, że jest im to winien, bez względu czy na to zasługiwali, czy nie.

Taki był Dwight.

***

Jully Gertner była kimś więcej niż naczelniczką urzędu pocztowego, kimś więcej niż przełożoną swoich „chłopaków”, jak nazywała Dwighta i Maxa. Była ich dobrym duchem – najlepszą i jedyną przyjaciółką. Serdecznością i troskliwością dodawała im sił i otuchy każdego dnia, mobilizowała do solidnej pracy i napełniała spokojem.

W przeciwieństwie do swoich podwładnych nie była osobą samotną. Czternaście lat wcześniej wyszła za Toda, mężczyznę jej życia. Był wzorowym mężem – takim, o jakim marzy większość amerykańskich dziewcząt. Jully miała szczęście. Spełnił się jej sen o udanym, dobrym małżeństwie.

W 1988 urodziła bliźnięta, dwóch zdrowych chłopców, którzy stali się dla niej dopełnieniem szczęścia. Dave i Jim, ochrzczeni z woli ojca imionami bohaterów spod Alamo, mieli obecnie dwanaście lat. Mimo że bliźniacy, różnili się wyglądem. Jedynie oczy, które odziedziczyli po matce, mieli jednakowo brązowe i duże. Pierwszy przyszedł na świat Dave – wyprzedził brata o kilkanaście minut i nadal wiódł prym. Kiedy chłopcy planowali cokolwiek, Dave miał ostatnie słowo. Nie było jednak pomiędzy nimi rywalizacji. Uczyli się dobrze i pomagali sobie na każdym kroku. Aż chciało się żyć.

Tod i Jully Gertnerowie mieszkali południowo-zachodniej części miasta, pod numerem 8 przy Robinson Street, wijącej się wężową wstęgą przez całą dzielnicę Deadly Grounds. Chłopcy mieli zaledwie pół mili od szkoły. Ziemia, którą uprawiał Tod, rozciągała się od ich domu w prostej linii na zachód, aż do granicy opuszczonych terenów rodziny Abrahamów. Było tego nie więcej niż sto akrów, ale to im wystarczało. Pracowali wspólnie i pomagali sobie w potrzebie. Wielokrotnie w godzinach zmierzchu, patrząc na szumiące morze traw stykające się z ich gruntami, zastanawiali się, co się stanie z tym wielkim obszarem zaniedbanej ziemi na zachodzie.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: