Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Małe szczęście. Własnoręcznie zbudowana historia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 lipca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,99

Małe szczęście. Własnoręcznie zbudowana historia - ebook

Prawdziwa opowieść dla każdego, kto choć raz marzył, by rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady.

Po części poradnik, po części osobisty dziennik. Małe szczęście to uwodzicielska medytacja autorki – ekspertki od niewielkich domków i ryzykownych decyzji – na temat korzyści płynących ze zwolnienia tempa i docenienia tych naprawdę ważnych w życiu rzeczy. Dee Williams dzieli się z czytelnikiem lekcjami, które przemówią do każdego, kto podświadomie czuje, że „być” niekoniecznie znaczy „mieć”. Ta opowieść sprawi, że odważysz się zrobić pierwszy krok w stronę szczęścia!

Niektóre decyzje zmieniają wszystko na... mniejsze i lepsze.

„Inspirująca historia Dee Williams trafi (…) do każdego, kto chce wreszcie odnaleźć swój dom”. – Janet Eastman, „The Oregonian”

Dee Williams jest nauczycielką i zwolenniczką zrównoważonego rozwoju. Prowadzi warsztaty dotyczące małych domów (tzw. ruch tiny house) i ekologicznego budownictwa. Jej historia była prezentowana w Good Morning America, NBC Nightly News, a także w programach pierwszoplanowych mediów, takich jak telewizja CNN.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7305-4
Rozmiar pliku: 856 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od kilku miesięcy budzę się o czwartej nad ranem. Przeważne wygląda to tak: przewracam się w pościeli, z lewego boku na prawy i z prawego na lewy, a potem kładę się na wznak i wpatruję w sęki na drewnianym suficie. Obserwuję, jak moja suczka oddycha przez sen, jak łapy drgają jej w pogoni za królikami. Patrzę przez świetlik na chmury i księżyc, a potem na swoje odbicie w oknie metr z kawałkiem od twarzy, zastanawiając się, czy na co dzień sprawiam wrażenie równie tajemniczej i zadumanej, po czym przybieram pełną dramatyzmu minę smutnego klauna z czarno-białego filmu, samą siebie doprowadzając tym do śmiechu. Zamykam oczy i słucham własnego świszczącego oddechu, myśląc o tym, że może cierpię na niedobór witamin, że starzeję się bez wdzięku i kto wie, czy nie umrę w ciągu najbliższych trzydziestu minut, co prowadzi do pytania, czy chciałabym, aby znaleziono mnie ubraną w kalesony z rozciągniętą gumką w pasie, podczas gdy w zlewie zalegają naczynia, dywan jest cały w psiej sierści, a toaleta kompostująca pełna sików. Zmieniam pozycję, przyklepuję pościel, rozluźniam zmarszczone czoło i myślę o sąsiadach. Zastanawiam się, czy oni też nie śpią i czy się martwią, że brak im witamin.

Później, widząc się z nimi, raczej o to nie zapytam. Pewnie rzucę coś neutralnego w stylu: „Jak leci?”. Jeśli będzie czas, wspomnę o chmurach, wietrze bądź jednej z tysiąca innych rzeczy, które dostrzegłam w przedświtowym półmroku podwórza. Może opiszę uliczną bójkę kotów albo to, jak mewy rozbijają muszle małży, upuszczając je na wiatę garażową. A może nie. Ludzie, którzy akurat wyciągają na krawężnik kubeł ze śmieciami albo wyjeżdżają do pracy, nie lubią słuchać rozwlekłych odpowiedzi na zwykłe: „Co słychać?”.

Napomknęłam o swoich wczesnych pobudkach starej wiedźmie z drugiego końca ulicy. Stwierdziła, że to pora, kiedy „sufit jest najcieńszy”, a ziemskie istoty mają najlepszy dostęp do niebios. Pora, kiedy zakonnice i księża się budzą, szurają nogami, zakładają modlitewne szaty i zwracają dusze ku kosmosowi. Kiedy szopy pracze rozkołysanym krokiem przebiegają przez ulicę w stronę rezerwatu, który w rzeczywistości jest zwykłym laskiem za szkołą podstawową. To także pora, gdy ludzie umierają najczęściej. Magiczna, tak przynajmniej twierdziła wiedźma.

Dzięki jej słowom mniej irytuje mnie to, że budzę się tak wcześnie. Nie mam już ochoty walić pięścią w poduszkę niczym w ciasto na chleb. Po przebudzeniu myślę albo o czekającym mnie dniu, albo o tym minionym. Wsłuchuję się w nocne odgłosy – wydawane przez jeżozwierza lub bezdomne koty, oposa na ganku albo pijanych studentów wracających zygzakiem do domu. Przewracam się w pościeli, a gdy mam tego dosyć, odrzucam kołdrę i znoszę swoją suczkę RooDee po drabinie, całkiem jakby ważyła dziesięć kilo, a nie dwadzieścia, jakby to było coś, co robią normalni ludzie.

Jeśli jest ładna pogoda, parzę herbatę i siadam na ganku, żeby popatrzeć, jak słońce pełznie po niebie nad garażem sąsiada. Codziennie wygląda to podobnie: przez co najmniej pięć minut staram się ułożyć psi koc (cały w sierści, ale przynajmniej ciepły) tak, by służył jednocześnie jako siedzisko i podkładka pod plecy, następnie szukam okularów, które przez cały czas mam na głowie, po czym stwierdzam na przykład, że od wczoraj się ociepliło.

Jeżeli pada albo jest zimno (czyli przez całą zimę), zostaję w domu. Myję zęby, truchtając w miejscu, albo zakładam czapkę i rękawiczki, a następnie włączam gaz pod czajnikiem. Ostatnio nabrałam zwyczaju trzymania bielizny nad płomieniem w czasie, gdy robi się kawa. Tak mi to weszło w krew, że już się nawet nie zachwycam własną przemyślnością – nie ma o czym gadać, choć faktycznie opracowałam sprytny myk: potrafię ogrzać sobie stanik, nie podpalając przy okazji kuchennych szafek. To czynność wymagająca wprawy, zdecydowanie nie polecam jej małym dzieciom, ale co prawda, to prawda: kiedyś marzłam, teraz nie marznę. Chyba odkryłam coś, co będę chciała robić już do końca życia.

Nie rozmawiam o tym z sąsiadką, tak samo jak nie wspominam jej o swoich porannych przemyśleniach (a zwłaszcza o refleksjach na temat mnichów, zakonnic, śmierci i całego tego kramu). Ludzie, którzy właśnie skuwają lód z przedniej szyby samochodu albo kopią rów melioracyjny w ogrodzie, żeby nie zalało im piwnicy, nie mają ochoty słuchać o twojej ciepłej bieliźnie ani o tym, co sprawia, że się uśmiechasz. Zima jest tak samo trudna dla wszystkich.

Mieszkam w maleńkim domku. Nie po prostu małym, z jedną sypialnią, kuchnią i kącikiem telewizyjnym, ale w domku o powierzchni niedużego dywanu, takim, który można bez trudu przyczepić do samochodu, by wyjechać z nim na autostradę. Wygląda jak ruchomy domek z piernika albo zegar z kukułką. Nie przeszkadzają mi takie porównania, lubię pierniki.

Podłoga na dole ma niecałe osiem metrów kwadratowych. Sypialnia na stryszku jest przedłużona o powierzchnię ganku, co daje więcej miejsca. Rozciąga się nad kuchnią, łazienką i schowkiem i kończy mniej więcej pośrodku domu, dzięki czemu salon (który nazywam „dużym pokojem”) otwiera się na spadzisty dach.

Co wieczór wnoszę RooDee na stryszek po dwumetrowej drabinie. Opanowałyśmy tę czynność do perfekcji: ona przybiera postać dwudziestokilowego kotła z zupą, a ja udaję, że to dla mnie pestka. Zero dramatyzmu czy teatralnego sapania. Zero wychodzących żył, ściśniętych pośladków czy połamanych kości – działamy na autopilocie. Dźwigam się, prostując kolana, pies zmienia się w sztabę ołowiu i razem szczęśliwie docieramy na górę.

Większość stryszku zajmuje łóżko, prawie dotykające dwóch przeciwległych połaci dachu, które schodzą się ku szczytowi około metra nad centrum materaca. Robię tak: przesuwam się na kolanach na środek łóżka, uważając, żeby nie walnąć głową o sufit. Wślizguję się do śpiwora, pod kilka warstw pledów, i zwijam do pozycji płodowej, po czym wciskam dłonie pod pachy. RooDee wczołguje się do nory pod moimi zgiętymi w kolanach nogami i zasypiamy.

Leżę z kocem na głowie, prawie bez ruchu, kierując całe ciepło do wewnątrz ciała, i po dłuższej chwili czuję się jak bochenek chleba w piecu. Czasem się budzę, kiedy zaczyna lub przestaje padać, kiedy deszcz zacina albo kotłuje się za ścianą w podmuchach wiatru. Przy odrobinie szczęścia udaje mi się dostrzec przebłysk księżyca, który wyłania się z czarnego pierścienia chmur, co przypomina obrazek z broszury w gabinecie proktologicznym. Przyroda ma dziwne poczucie humoru.

Muszę przyznać, że dotychczas, biorąc pod uwagę, że to moja codzienność, ten drobny zimowy rytuał zdawał mi się czymś normalnym. Ale teraz, kiedy o tym piszę, kiedy wam o tym opowiadam, dociera do mnie, że pewnie ktoś pomyśli: musi być jej nieprzyjemnie i zimno i w ogóle to dość dziwaczne. Mnie to jednak nie przeszkadza – przyzwyczaiłam się, zresztą lubię czuć więź z naturą.

Przywykłam do tego, że pogoda się z nami nie cacka i arktyczny wiatr tak czy inaczej przetoczy się nad Wyspami San Juan, zręcznie omijając olbrzymie frachtowce, stada ork oraz skupiska morskiej fauny i flory. Po drodze zbierze masę deszczu, śniegu, zanieczyszczeń i mgły, które będą spływać z nieba miesiącami – w ilościach wystarczających, by wypełnić wiadra i beczki, a miejskie parkingi zmienić w jeziora. Z impetem wpadnie na naszą ulicę, przewracając fotele ogrodowe i obijając się o garaż, aż wreszcie z całej siły grzmotnie w mój dom. Wiatr po prostu jest do tego zaprogramowany – wciska się przez dziurki od klucza i świszcze w szyjkach butelek, a ja zastanawiam się, czy mój mikrodomek nie przesuwa się przypadkiem powoli po trawniku niczym auto w myjni.

Przywykłam też do figli, które płata nam zima, i szczerze mówiąc, lubię je. Lubię czuć podniecenie w czasie wichury i lubię deszcz siepiący z nieba na tysiąc różnych sposobów kilkanaście centymetrów od mojej głowy. Przypominają mi się burze podczas wypraw z plecakiem, górskich wspinaczek czy spływów kajakowych – jak kuliłam się w namiocie, gdy dookoła waliły pioruny, albo chowałam przed gradem we wraku szkolnego autobusu porzuconego na leśnej drodze, wzdłuż której biegł szlak turystyczny. Zimowa pogoda uprzytamnia mi, że pewne rzeczy się nie zmieniają, a ja nadal jestem tą samą dziewczynką, która uwielbiała spać w domku na drzewie, zawsze wolała się bawić na dworze i która nadal uważa czytanie przy świetle czołówki za romantyczne.

Lubię rozmyślać o wybrykach przyrody, zastanawiać się, czemu zawsze po jednej stronie klucza leci więcej gęsi albo dlaczego krokusy zakwitły w tym roku wcześniej niż zwykle. Czasem, gdy wracam do domu, wszystko wokół wydaje się skurczone, kuli się w sobie – księżyc, błoto na trawniku, uschnięte krzaczki pomidorów i łodygi kukurydzy, ukryte w koronie śliwy szopy pracze i wiatr owiewający krzesła w ogrodzie. Zastanawiam się, czy to wszechobecne skondensowanie, zwarcie szczęk i ściśnięcie oznacza, że i ja powinnam zwinąć się w kłębek obok jeszcze ciaśniej zwiniętego psa. Ale przede wszystkim, w ostatecznym rozrachunku, po prostu nie przeszkadza mi, że śpiąc, przypominam ludzika z jaskiniowego malowidła, kota skulonego pod maską samochodu sąsiadów, mewy zbite w krąg w szopie na przystani albo żądną przygód dziewczynę, którą byłam w młodości.

Powinnam zaznaczyć, że mam w domu grzejnik – zgrabny piecyk gazowy za pięćset dolarów, który mogę włączać i wyłączać, kiedy chcę, z ujściem przez tylną ścianę i maleńką szybką z przodu, przez którą podziwiam płomienie tańczące na dwudziestu pięciu centymetrach kwadratowych. Zainstalowałam go na tylnej ścianie salonu, żeby móc patrzeć na niego z kanapy. Grzejnik widać również ze stryszku, kuchni i łazienki. Mogę obserwować ogień, kiedy gotuję, siusiam albo wycieram psa przy drzwiach wejściowych, kiedy otwieram piwo, łykam witaminy, obcinam paznokcie albo czytam książkę. Widzę go z każdego miejsca w domu, ponieważ niezależnie od tego, gdzie jestem i co robię, cały czas przebywam w jednym pomieszczeniu. W tym problem.

Mój dom jest mniej więcej tak duży, jak pniak – jak szeroki i wysoki pniak sekwoi, pod którym można przejechać samochodem, a potem, zwyczajem turystów, napić się kakao po drugiej stronie. Ale nadal jest to domek pniak i właśnie dlatego tak bardzo boję się pożaru. Wyobraźcie to sobie: w salonie, który jest zarazem kuchnią i jadalnią, a także sypialnią i łazienką, wybucha niewielki pożar. W piecyku coś przeskakuje i mała iskierka trafia na tyci obłoczek gazu, który wydostał się z rury. Ogień błyskawicznie się rozprzestrzenia, pożera krokwie i ściany, sprawia, że eksplodują puszki z jedzeniem, i wypacza deski podłogowe. Po kilku sekundach ja i mój pies nie mamy dokąd uciec, ponieważ nie ma tu innych pomieszczeń poza tą pojedynczą, wysoce łatwopalną, ciasną dziuplą.

Ogień nie był problemem, kiedy budowałam swój domek – gdy czytałam o strukturze drewna, suszonej tarcicy czy produktach zrównoważonego leśnictwa. Ani kiedy ładowałam do samochodu długie dechy z czterystuletniego cedru, ani nawet gdy wyciągałam drewno ze stosu podpisanego „do spalenia”. Nie myślałam o ogniu, instalując drewniane szafki i dębową klapę ubikacji, wyczesując trociny z włosów czy szlifując z pietyzmem cedrowy parkiet, aby pozbyć się dymnej woni pożaru, który wybuchł w domu poprzednich właścicieli desek.

Pożaru nie było w planie, dopóki po kilku tygodniach prac budowlanych pod dom nie podjechała ciężarówka dostawcza z grzejnikiem gazowym. Autorzy instrukcji gratulowali mi wyboru produktu wyposażonego w automatyczne wyłączniki awaryjne na wypadek zaprószenia ognia. Grzejnik, informowała instrukcja, jest supernowoczesny, znakomicie oprzyrządowany, z ogniotrwałą obudową oraz mnóstwem zabezpieczeń i zaworów. Hmm – myślałam, przewracając strony – pewnie, że nie chcę pożaru. Potem rzuciłam instrukcję na bok i zajęłam się szukaniem najlepszego miejsca do zainstalowania mojej metalowej puszki z ogniem.

Po kilku miesiącach, pierwszej zimnej nocy w roku, włączyłam grzejnik i umościłam się w pościeli. Blask płomieni rozświetlał mały domek, a ja czułam się, jakbym dostała najlepsze miejsce przy najpiękniejszym świątecznym ognisku. Kąty tonęły w ciemnobursztynowym półmroku, a ciepłe refleksy tańczyły między połaciami dachu na czterech metrach od wierzchołka nad tylną ścianą salonu do punktu nad moją głową.

Przez godzinę siedziałam na materacu, obserwując, jak światło gra w berka z cieniem, i ogarnął mnie spokój, jakiego nie czułam od miesięcy. Zasnęłam, wspominając małe ognisko, które rozpaliliśmy ze znajomymi w kanadyjskiej części Gór Skalistych, nad brzegiem rzeki, gdzie horyzont zakreślały śnieżne szczyty sterczące tuż ponad koronami drzew. Wtedy obudziłam się ze szronem na rzęsach, w śpiworze z zamarzniętym suwakiem. Teraz – ze stopami zaplątanymi w pościel. Śniło mi się, że przedzieram się przez gęste chaszcze, uciekając przed pożarem lasu – jedną ręką odruchowo zasłaniałam głowę, w drugiej dźwigałam psa, ciężkiego niczym masywny sejf, tymczasem zarośla chwytały mnie za kostki, aż potknęłam się i runęłam na ziemię. Po przebudzeniu rozejrzałam się po domku i pierwszy raz zrozumiałam, że równie dobrze mogłam zamieszkać w beczce prochu.

Jeszcze raz przeczytałam instrukcję i sprawdziłam, czy grzejnik jest poprawnie zainstalowany, czy izolacja nie przylega zbytnio do komina i czy jego daszek nie jest za blisko oblicówki. Zbadałam czujnik dymu i prawie ogłuchłam, wcisnąwszy guziczek testowy. Kupiłam buteleczkę specjalnego mydła do wykrywania nieszczelności gazu, żeby przetestować każdą instalację, od pokrętła przy butli za domem po maleńką mosiężną wypustkę u podstawy grzejnika – sprawdziłam wszystko trzy razy. Wyglądało na to, że jestem bezpieczna. Ale nocami wciąż śnił mi się ogień. Wzięłam na górę młotek, żeby w razie czego stłuc szybę i wyskoczyć z psem na trawnik, a także wtaszczyłam po drabinie gaśnicę, którą następnie postawiłam przed swoim legowiskiem niczym talizman – żeby przypadkiem piecykowi nie przyszła chęć wykręcić mi jakiś numer. Aż w końcu pewnego wieczoru, tuż przed wspięciem się na stryszek, bez zastanowienia wyłączyłam grzejnik, uśmiechnęłam się i poklepałam go lekko. To dało początek conocnemu rytuałowi szczelnego owijania się w śpiwór i pledy.

Teraz włączam grzejnik za dnia, a nocą tylko kiedy nie śpię. Przywykłam do gramolenia się na górę w stroju wędkarza podlodowego. Ubrana w średnio seksowną bieliznę zwijam się w kłębek obok RooDee i zasypiamy razem w miarę zadowolone z życia.

Dziś też jestem w miarę zadowolona, tak samo jak jest mi w miarę ciepło – nie dążę do błogości, czasem nawet nie zależy mi na wygodzie. Chcę po prostu czuć, że żyję, nawet jeśli dowodem numer jeden ma być to, że szczękam zębami. Nie ma to jak dwunastostopniowy mróz, aby należycie docenić zalety wełny, polaru i tej dziwacznej czapeczki, którą matka przysłała ci ostatnio na Gwiazdkę.

Stwierdzenie, że jestem „w miarę zadowolona z życia”, pociąga za sobą myśl, że być może nie korzystam w pełni ze swojego potencjału Amerykanki z klasy średniej – że mały domek na podwórzu, przesiadywanie na ganku i patrzenie na wschód słońca nie powinny być szczytem moich ambicji. Ale mnie z tym dobrze, poza tym wcale nie wiem, czy byłabym szczęśliwsza w większym, zwyczajniejszym domu.

Miałam kiedyś bungalow z trzema sypialniami, przyjemnym podwórkiem i wielkimi oknami wychodzącymi na ogródek z przodu. W piwnicy huczał piec, łupał, stukał i klekotał rurami, jakby próbował zatłuc zimno kluczem do kół. Mieszkając tam, nie obawiałam się żywiołów.

Piec był naszym niestrudzonym towarzyszem, gotowym pracować w dzień i w nocy, nieważne, czy byliśmy w domu, czy nie. Żywił się miejskim gazem i dmuchał ciepłym powietrzem do sypialni i łazienki, do butelek z szamponem i kuchennych szuflad ze sztućcami. Dzięki niemu mogliśmy w środku zimy chodzić po domu w bokserkach i koszulkach bez rękawów. Nagrzewał nam buty, deskę sedesową i kubki do kawy. Pracował bezustannie, nie wymagając uwagi, w zasadzie niezauważony do momentu, gdy przychodził rachunek i wszyscy wołaliśmy: „Przykręćcie termostat!”, po czym zapadała cisza.

Rachunek za ogrzewanie przychodził kilka dni po rachunku za prąd, który z kolei pojawiał się dwa tygodnie po spłacie raty kredytu i ubezpieczenia. Rachunki za wodę, szambo i wywóz śmieci spływały raz na trzy miesiące, a podatek od nieruchomości wyskakiwał raz w roku niczym diabeł na patyku. Gdzieś pomiędzy plątały się wyciągi z karty kredytowej, którą płaciłam za inne niezbędne domowe sprzęty: kanapę, telewizor, rolety, grill, nowy bojler, pościel, telefon, głośniki do wieży stereo, wazony, zasłonkę prysznicową, pralkę, dywany, węże ogrodowe, lampy, żarówki, zamki do drzwi, łopatę, materace, piankowe poduszki, kieliszki do wina, zmywarkę, kosiarkę, stoliki, tysiąc pięćset litrów kompostu, szczotki do szorowania, noże do masła, lodówkę, klucze francuskie, łomy oraz obrazki i farbę do ścian, żeby w domu było ładnie. Pracowałam wówczas ciężko, spętana kredytem, ale nie było mi źle – byłam w miarę zadowolona, żyjąc tak, jak należy żyć. W tygodniu zagoniona, weekendy poświęcałam na czyszczenie rynien albo lekturę poradnika o domowych pracach hydraulicznych.

Teraz, w moim małym domku, pracuję dorywczo i płacę za media osiem dolarów miesięcznie. Nie mam kredytu, a sobotnich poranków nie spędzam z odkurzaczem, mopem ani ściereczką do kurzu. Mam czas obserwować pogodę, więc kiedy sąsiedzi pytają mnie, co słychać, odpowiadam: „O czwartej rano ciśnienie barometryczne poleciało na łeb na szyję, przez co do domu wpadła mi fala zimnego powietrza. To jak obudzić się w Missouli we wrześniu, kiedy wciąż jeszcze zostawiasz na noc otwarte okna, ale czuć już, że zima się zbliża, i to w gwałtownym tempie”.

Z zaoszczędzonym czasem mogę robić, co chcę: udzielać się społecznie, budować ze znajomymi kolejne mikrodomki, pomagać starszej sąsiadce albo gapić się na chmury w kształcie zwierzątek i łodyżek brokułu. Parę dni temu spędziłam kilka godzin z przyjaciółmi, upychając kiszoną kapustę do słoików i plotkując o lokalnej polityce. Wcześniej zebrałam skrzynię owoców do rozwiezienia po miasteczku w ramach kościelnej zbiórki, po czym wzięłam psa na spacer wzdłuż starego mostu kolejowego, przez który trzęsła się kiedyś cała okolica, choć dziś to już tylko olbrzymi wrak, a spękany asfalt obrósł krzakami jeżyn i żarnowcem. To naprawdę piękna trasa spacerowa, na której roi się od czapli, wydr, łososi i fok, oszałamiająca mimo porzuconych w błocie przez młodzież sklepowych wózków i żółtych znaków ostrzegających przed toksycznymi małżami.

Miło móc się powłóczyć albo porobić, co się chce – rzucić wszystko i pomóc sąsiadom w budowie zagrody dla kur bądź przyłączyć się do spontanicznej rozgrywki w pickleball na podwórku za domem. Mniej więcej rok po przeprowadzce zgłosiłam mikrodomek jako eksponat na targi zielonego budownictwa. Brały w nich udział organizacje typu ReBuilding Center czy Habitat for Humanity, ale także miejscowi, którzy mają u siebie fotowoltaikę, świerkowe podłogi z recyklingu albo energooszczędne okna. Sama nie miałam w domu żadnego cudownego systemu, uznałam jednak, że może komuś pomogę, pokazując, jak pięknie wygląda oblicówka z odzyskanych cedrowych desek albo jakie wrażenie mogą robić drzwi znalezione na śmietniku.

Na targach poznałam pewną nauczycielkę, która stwierdziła, że miło by było pokazać mój domek uczniom, i w ten właśnie sposób kilka miesięcy później na moim podwórku zjawiło się sześćdziesięcioro czworo czwartoklasistów. Uczyli się akurat o globalnych zmianach klimatycznych, zasypali mnie więc gradem niezmiernie ważnych pytań, na przykład o to, gdzie robię kupę, gdzie jest wanna i czemu nie skonstruuję olbrzymiej procy, z której mogłabym wystrzeliwać RooDee na stryszek, zamiast wnosić ją po drabinie. Ciekawiło ich także, czy podoba mi się życie bez telewizora, bieżącej wody i „męża” (ktokolwiek miałby to być). Rzuciłam krótkie:

– Pewnie, że tak! – Po czym zaproponowałam, abyśmy spróbowali wszyscy naraz zmieścić się wewnątrz domku. – Ustanowimy nowy, międzynarodowy, międzygalaktyczny, fantastyczny, wyczesany, zasmarkany rekord! – wrzasnęłam.

Cała sześćdziesiątka czwórka na wyścigi wpadła do środka, dzieciaki stawały na ubikacji, kładły się na kuchennym blacie, wdarły się na stryszek i ścisnęły w salonie niczym żywe ogórki w słoiku. Wszyscy chichotali, a ja pomyślałam, że to wspaniałe doświadczenie, dzięki któremu nauczą się, że nawet coś maciupeńkiego może się okazać wystarczająco duże, gdy nagle doszło do katastrofy. Komuś „się pierdło”, jak określiliby to moi bracia, i cała banda w parę sekund wysypała się z domku na podwórze niczym grupa klaunów z cyrkowego wozu. Wszyscy padliśmy na trawę, zanosząc się sztucznym kaszlem i pękając ze śmiechu, dumni z nowo ustanowionego rekordu.

Zdaje się, że w rozmowie z nimi lekko podkolorowałam rzeczywistość i zbyt wiele razy użyłam słowa „super”. Zachwycałam się tym, jak super jest żyć bez długów, choć dzieciaki pewnie jeszcze nie do końca rozumiały, co to znaczy żonglować rachunkami, delikatnie opóźniać kolejne opłaty i przesuwać pieniądze z jednej karty na drugą. Chyba pomyślały, że gadam jak potłuczona, kiedy tłumaczyłam, jak super jest obywać się bez telewizora i lodówki, „uwolnić od tego piekielnego szumu i móc nocą słuchać kumkania żab… bla, bla, bla”.

Gdybym mówiła całkiem szczerze, musiałabym przyznać, że jestem szczęśliwa tylko przez osiemdziesiąt pięć procent czasu, co daje mniej więcej trzysta dni w roku. Bywają chwile, gdy żałuję, że nie mam bieżącej wody i że w moim domu nie jest cieplej. Czasem marzę o siedemdziesięciodwucalowej plazmie i przestrzeni na tyle dużej, żeby zapraszać przyjaciół na oglądanie gali wręczenia Oscarów. O toalecie ze spłuczką, niewyczerpanych zapasach taniego piwa oraz przystojniaku, który grałby ze mną w salonie w rozbierane scrabble. Może i chciałabym mieć więcej prywatności i spokoju, i żeby miasto kupiło nowe śmieciarki, dzięki czemu nie musiałabym w każdy piątkowy poranek wysłuchiwać jęków maszynerii podnoszącej kubeł, a następnie łomotu, gdy upuszcza go na ziemię. Pewnie dużo bym chciała… Co nie znaczy, że tego potrzebuję.

Oto naga prawda: gdybyście na mnie wpadli w ciągu tych piętnastu procent czasu, możliwe, że właśnie gderałabym, taszcząc do domu butlę z wodą, albo marudziła, że nie lubię przesiadywać w pralni i patrzeć, jak moja bielizna miga w okienku suszarki. Kiedy jestem w takim nastroju, przeważnie uciekam do łóżka podumać nad życiem i obejrzeć na laptopie ze trzy albo cztery odcinki _Battlestar Galactica_. Rano wstaję spóźniona, klnę i szybko wciągam na piżamę spodnie przeciwdeszczowe, a potem pędzę do pracy, gdzie przez resztę dnia staram się nie skrzypieć i nie szeleścić plastikowymi portkami, licząc w duchu, że wszyscy uznają, że jeszcze przed chwilą robiłam na zewnątrz bardzo ważne rzeczy.

Przypominam sobie wówczas dawne życie w dużym domu, po którym biegałam, jakby świat do mnie należał, albo załatwiałam wszystko, co było do załatwienia w ciągu dnia, a wieczorem oglądałam telewizję i pod koniec tygodnia nie mogłam sobie przypomnieć, czy zadzwoniłam do matki, czy tylko zamierzałam zadzwonić.

Dziś najczęściej, zamiast się wkurzać, że przez deszcz całe ciało zmienia mi się w rozmiękłą owsiankę, idę do przyjaciół, którzy mnie rozśmieszają i karmią ciepłą zupą. Albo w chwilach szczególnej nienawiści do toalety kompostującej przypominam sobie małe dzieci w Gwatemali, które podwijały nogawki, żeby przejść przez błocko wypływające ze szkolnej łazienki, i uświadamiam sobie, że nie mam na co narzekać. Jak obuchem w łeb uderza mnie myśl, że powinnam się cieszyć z tego, co mam, i nie zasługuję na nic więcej niż tamte dzieciaki albo ich ojcowie, których widywaliśmy o świcie, kiedy szli z maczetami w pole na cały dzień.

W moim domu jest w miarę ciepło – myślę w końcu, zasypiając owinięta śpiworem niczym mumia, a później budzę się i spoglądam na chmury pędzące na tle księżyca jak w filmie, kiedy reżyser chce pokazać szybki upływ czasu. Natura czasem potrafi być życzliwa.

Sama sobie wybrałam to niepełne szczęście, począwszy od zwariowanej decyzji, żeby samodzielnie zbudować dom, deska po desce. Potem stwierdziłam, że powinien mieć kółka, żebym się mogła swobodnie przemieszczać. Wybrałam tę drogę, bo mi się zdawało, że zbudowanie domu to pomysł, na jaki wpadłaby dawna, rozrywkowa Dee – kobieta, która uważała, że to frajda wisieć na skalistym urwisku piętnaście metrów nad ziemią, żeby mieć lepszy widok na dolinę. Wybrałam ten dom, bo uznałam, że będę szczęśliwa w jednym pokoju bez bieżącej wody i lodówki, i pomyślałam, że może czegoś się o sobie dowiem, jeśli pozbędę się wszystkiego oprócz paru podstawowych rzeczy: dwóch dużych talerzy, trzech łyżek, dwóch par spodni, jednej sukienki i kilku wełnianych podkoszulków. Poza tym uznałam, że mogę być szczęśliwa, przynajmniej przez jakiś czas, mieszkając w cieniu domu moich przyjaciół, Hugh i Annie, w ich dawnym ogrodzie tuż przy ulicy.

Myślałam, że coś na tym zyskam, i zyskałam – nawet więcej, niż mi się zdawało. Odkryłam nowy sposób patrzenia na niebo, zimę, deszcz, sąsiadów i na samą siebie, a także nowe sposoby spędzania czasu. A co najważniejsze, przypadkiem odkryłam nowy rodzaj szczęścia, w którym nie chodzi o to, żeby mieć, co się chce, ale

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: