Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mało - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mało - ebook

Ukazująca ważkość języka i pisania powieść o przemocy wobec dzieci, agresji, ale i sile miłości, wiary i ambicji.

Mało to opowieść o chłopcu i dziewczynce, których pozornie nic nie łączy. To opowieść o Derdzie – córce strażnika wsi, która mając jedenaście lat zostaje wydana za mąż za syna szejka muzułmańskiego bractwa oraz Derdzie – będącym w tym samym wieku chłopcu – synu skazanego za rozbój na karę więzienia przestępcy. To opowieść o tym jak, przez czterdzieści lat życie przygotowało na siebie tych dwoje ociosując je wszelkimi rodzajami przemocy, by ostatecznie je ze sobą połączyć. To opowieść o tym, co było im pisane.

„W Turcji, książki Gündaya nie mają jedynie statusu bestsellerów. Zostały okrzyknięte bezsprzecznie kultowymi”. Brigitte

„Mało” – po turecku „az” – to takie maleńkie słowo. Tylko A i Z. Tylko dwie litery. Między nimi mieści się jednak ogromny alfabet. I napisane w nim dziesiątki tysięcy słów i setki tysięcy zdań. Między tymi dwiema literami żyją słowa, które chciałam Ci powiedzieć, lecz nie odważyłam się ich napisać. Jedna jest początkiem, druga – końcem. Wydaje się jednak, że są dla siebie stworzone. Aby się połączyć i być czytane już razem. Jakby się odnalazły, pokonawszy każdą literę, jedną po drugiej. Jak Ty i ja. (fragment powieści)

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7999-798-5
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Derdâ

Miała sześć lat i nie miała dożyć siedmiu.

Dygotała ze strachu i nie mogła oderwać wzroku od robaka. Patrzyła na rozległy jak pole słoneczników sufit, ale widziała tylko to – robaka wielkości słonecznikowej pestki. Robaka z ostrymi odnóżami, które pokrywało owłosienie tworzące coś na kształt miotły, i z czułkami cieńszymi od rzęsy. Jego tułów – nieruchomy niczym ilustracja robaka przyklejona do betonu pomalowanego przez gęsty półmrok na ciemnoszary kolor – wyglądał jak mała czarna plama. Tak samo czarna, jak mokre od łez strachu oczy dziewczynki.

Spoconymi dłońmi z całej siły ściskała naciągnięty pod brodę koc i zastanawiała się, kiedy robak spadnie jej na twarz. Leżała na górze piętrowego łóżka bez drabinki. Od sufitu oddzielało ją mniej niż pół metra. Było pewne, że zaśnie. Było pewne, że podczas snu otworzy usta, wtedy zaś robak puści się sufitu i wpadnie między zębami do jej buzi. Albo najpierw spadnie na koc i zaczeka tam chwilę, a gdy zgłodnieje, przejdzie po jej twarzy, wejdzie w jedno z nozdrzy i ponadgryza wszystko, co spotka na swojej drodze. Na sekundę odwróciła głowę i spróbowała ocenić odległość od podłogi. Sekunda to jednak zbyt mało. Nie zobaczywszy dokładnie podłogi, ponownie skierowała wzrok na sufit, żeby nie stracić robaka z oczu.

Dawniej widywała już robaki. Na ścianach własnego domu i na ścianach innych domów. W zasadzie widziała przynajmniej jednego robaka w każdym domu, w którym była. Jej ojciec powiedział kiedyś, że przychodzą znad rzeki. Widziała nawet robaki większe niż ten tutaj, które przychodziły znad rzeki, wspinały się na sufit, po czym, nie mogąc wytrzymać własnego ciężaru, spadały do pieca. Widziała również robaki maleńkie jak wszy, z powodu których musiała obciąć włosy. Widziała zarówno takie, które uciekały bardzo szybko i znikały w szparach w ścianie, jak i takie, które spokojnie czekały na śmierć pod workami pełnymi buraków cukrowych. Widziała nawet mysz. A raz wilka – sto razy większego od robaka, który przed chwilą uczernił jej oczy. Żadnego z nich jednak się nie bała. Nie drżała ze strachu, nie płakała. Zapewne dlatego, że wtedy nie była sama. Właściwie teraz także nie jest. Razem z dziewczynką, która leżała pod nią, w sali było trzydzieścioro pięcioro dzieci. One się jednak nie liczyły. Nie znała nawet ich imion i było już za późno, żeby je poznać. Spały. Słyszała odgłosy ich snu. Słyszała świst oddechów, które próbując wydostać się na zewnątrz, musiały pokonywać zakręty zapchanych nozdrzy.

Charczące przez sen dzieci przekręcały się z boku na bok, odwracały poduszki, aby położyć twarz na ich chłodniejszej stronie, drapały się piętą jednej stopy o drugą i nawet w najmniejszym stopniu nie przejmowały się robakiem.

Musiała uciec. Musiała zejść z łóżka, zanim robak na nią spadnie. Jak jednak miała to zrobić? Żeby choć była drabinka. Nawet gdy wspinała się na łóżko, podsadziła ją dziewczynka leżąca na dole. Dziewczynka, która powiedziała, że następnym razem będzie musiała wejść już sama. Zagniewana dziewczynka.

Szybkim ruchem naciągnęła koc na twarz. W chwili, gdy ostre jak kolce włoski zesztywniałego przez lata koca zaczęły kłuć ją w policzki, zrozumiała, jak wielki błąd popełniła. Teraz nie widziała już robaka. A przecież on nadal tam był. Przecież to, czego człowiek nie widzi, nie znika! Co przyjdzie z przebywania w ukryciu, jeśli nie można obserwować wroga? Teraz wszystko było jeszcze bardziej niebezpieczne. Robak mógł robić, co chce, i nikt się o niczym nie dowie. Był już poza zasięgiem lustrującego go wzroku.

Na jej twarzy pojawiły się kropelki potu. Na skroniach zakwitły wodne kwiaty. Jej oddechy były szybsze niż bicie serca. Musiała się uwolnić od tego robaka. Musiała znaleźć jakieś wyjście. Musiała znaleźć sposób, żeby zejść z tego łóżka. Musiał być przecież jakiś sposób. Jeden wystarczy. Nie szukała długo. Wybrała drogę na skróty i skręciła prosto w uliczkę „co ma być, to będzie”. Lewą ręką odrzuciła koc, prawą zaś odepchnęła się i skoczyła w „nieważne dokąd”.

Dźwięk, który się wydobył w chwili, gdy jej czoło uderzyło o podłogę, brzmiał jak pojedyncze klaśnięcie. Nikt nic nie usłyszał, gdy skręcała sobie kark. Jej serce, którego bicie dotychczas było jak delikatny trzepot skrzydeł kolibra, zamarło w chwili zderzenia z betonem. Miała sześć lat. Szczelina w ścianie, którą półmrok i strach przemieniał w robaka, była od niej starsza o rok. Od siedmiu lat była w suficie i od siedmiu lat po zgaszeniu światła przypominała robaka. Wystarczyło, że drzwi do sali zostały uchylone, a na korytarzu paliła się żarówka, żeby ukazały się włosy na jego odnóżach.

Derdâ otworzyła oczy, gdy usłyszała klaśnięcie. Zobaczyła wykręconą szyję leżącej na ziemi dziewczynki. Mimo że jej twarz była rozmyta w mroku, poznała ją. To tej dziewczynce kilka godzin temu powiedziała, że ma spać na górze. To jej pomogła wspiąć się na łóżko, po czym powiedziała, że utnie jej język, jeśli usłyszy choć piśnięcie. Specjalnie wykrzyczała to zdanie, żeby usłyszały je również pozostałe dzieci. Teraz dziewczynka leżała na podłodze tuż obok niej. Musiała spaść. Sama by przecież nie skoczyła!

Wyciągnęła rękę spod poduszki i dotknęła jej ramienia. To było za mało. Chwyciła ramię palcami i potrząsnęła nim. Podniosła głowę i przez metalowe pręty łóżek spojrzała na salę. Sprawdziła, czy ktoś się obudził. Ulżyło jej, gdy nie dostrzegła żadnej podniesionej głowy. Powoli zeszła z łóżka, uklękła przy dziewczynce i odwróciła ją w swoją stronę. Była lekka jak kocię. Całą twarz dziewczynki pokrywała krew. Derdâ podniosła głowę i rozejrzała się dookoła. Upewniwszy się, że wszyscy nadal śpią, rozpłakała się. Zagryzła dolną wargę i cicho załkała. Tak cicho, żeby nikogo nie obudzić.

Mała dziewczynka, która ze strachu przed nieistniejącym robakiem skoczyła z górnego piętra łóżka, pochodziła ze wsi Yatırca. Ze wsi strażników. Ze wsi konfidentów¹. Dzieci nazywały Yatırca wsią agentów, a nawet wsią skurwysynów. Pomoc dzieciom z Yatırca była zabroniona. Nie można było wyciągnąć do nich pomocnej dłoni, nawet jeśli były już nieżywe. Dlatego Derdâ tej nocy ani nie zawiadomiła nauczyciela dyżurnego, ani nie zrobiła nic innego. Jedynie płakała. Później, wysunąwszy się delikatnie spod ciała dziewczynki, bezszelestnie położyła się do łóżka. Ona także pochodziła ze wsi Yatırca. Musiały minąć cztery lata, żeby czterysta trzydzieścioro dzieci ze szkoły w końcu o tym zapomniało.

Trójkątny róg koca zwisał z lewej krawędzi łóżka i dotykał podłogi. W ciemności skojarzył jej się z żaglem. Łóżko przypominało zaś łódkę – żaglówkę dryfującą przez noc. Widziała taką w książce z ilustracjami. W książce pełnej błękitnych mórz. W książce, w której na masztach wielobarwnych żaglówek trzepotały białe żagle. W książce, w której ubrane w żółte sztormiaki roześmiane dziewczynki stały na pokładzie jachtów i patrzyły na horyzont. W książce, w której wszystkie dziewczynki były szczęśliwe. W głupiej książce. A nawet najgłupszej i najbardziej fałszywej książce na świecie! Ponieważ takich dziewczynek w rzeczywistości nie ma. Gdyby istniały, w książce zamieściliby ich fotografię, a nie obrazek przypominający akwarelę.

– Allahu, obym umarła we śnie – szepnęła.

Chciała poprawić na „podczas snu”, ale żaglówka, w której leżała, bezgłośnie odpłynęła w sen. Miała jedenaście lat. I jeden, i naście.

– Bękart z Yatırca zdechł!

Obudziła się. Oddałaby jednak wszystko, żeby móc pobiec tam, dokąd udał się sen. Dochodziły ją głosy.

– Spadła i roztrzaskała sobie łeb. A durna Derdâ jeszcze śpi. Wstawaj! No, wstań!

Znała ten głos. To była Nazenin. Jej ojciec zginął sześć lat temu. Został zastrzelony podczas próby napadu na posterunek żandarmerii. Wszyscy mieszkańcy prowincji powstali, żeby odebrać ciało zmarłego, gdy jednak czołgi jednostek specjalnych wyjechały na ulicę, ich zapał opadł równie szybko, jak się pojawił. Wyrównanie rachunków za nieprzekazanie zwłok przypadło więc członkom organizacji, którzy zaczekawszy do zmroku, wystrzelili pocisk rakietowy. Los jednak chciał, że trafił on w budynek sąsiadujący z gmachem Okręgowego Posterunku Dowodzenia Żandarmerii, ściślej zaś – w dom rodziny Nazenin. Przez ten niewielki błąd w obliczeniach runęły dwie ściany domu żałoby, a niemowlę, które tam było, zostało rozerwane na strzępy wraz z becikiem. Ostatecznie nikomu nie udało się odebrać zwłok. Nawiasem mówiąc, ciała wcale tam nie było. Podczas ataku na posterunek zwłoki mężczyzny siłą wybuchu zostały odrzucone do jednej z pobliskich jaskiń i zarekwirowane przez matkę naturę.

Choć miejscowy przedstawiciel organizacji terrorystycznej wielokrotnie przepraszał rodzinę Nazenin, wypłacił im tylko połowę należnej sumy odszkodowania za przelaną krew. Pozostałą część mieszkańcy wsi regularnie wypłacali rodzinie w formie okazywanego jej szacunku. Nazenin była najstarszą z córek w domu, którego ściany odbudowano dzięki kredytowi udzielonemu przez Bank Ziraat, i który powiększono o dwie dodatkowe izby z odszkodowania, jakie otrzymali po latach, gdy zostali uznani za ofiary terroryzmu. W miejscowej szkole z internatem, gdzie Nazenin się uczyła – za sprawą należnej jej części szacunku – osiągnęła pozycję liderki sali sypialnianej. Ponadto wszyscy mieszkańcy wioski zgodnie przyznali, że naprawdę szczęśliwym zrządzeniem losu było to, że zabite niemowlę było dziewczynką, zapobiegło to bowiem zapoczątkowaniu wendety.

Nazenin potrząsnęła śpiącą dziewczyną i powieki Derdy rozsunęły się znad oczu.

– Ta twoja mała z Yatırca w nocy spadła z łóżka. Wstawaj, pani Yeşim cię woła.

Derdâ nic nie powiedziała, skinęła tylko głową. Gdy podnosiła się z łóżka, dotknęła stopami podłogi. Natychmiast podciągnęła nogi. Podniosła głowę, spojrzała na sterczącą nad nią Nazenin i usłyszała polecenie, którego się spodziewała:

– Wytrzyj podłogę!

Na stopach miała krew zmarłej dziewczynki.

– Nie mówiłam ci, że ta mała ma spać na dole?

Yeşim przyjechała do szkoły z internatem pięć miesięcy temu. Gdy zobaczyła gmach szkoły wybudowanej na działce o powierzchni dwudziestu dwóch tysięcy metrów kwadratowych, jej nogi zaczęły się cofać, kiedy się zaś dowiedziała, że czterystu dwudziestu uczniów jest pod opieką czterech nauczycieli, chciała zacząć biec do tyłu. Gdyby od pięciu lat nie czekała na mianowanie do jakiejkolwiek szkoły, na pewno udałoby się jej wykonać tę trudną ze względu na prawa fizyki czynność.

– Do ciebie mówię, słyszysz?

Żałowała, że nie pracuje w szkole, w której mogłaby powiedzieć: „Przyjdź z rodzicami”. Rodzice dzieci z tej szkoły przychodzili bowiem z kałasznikowem w ręku i pytając: „Chyba dobrze się o was troszczymy?”, przypominali, że w każdej chwili mogliby zacząć troszczyć się o nich źle. W tej szkole nie było leniwych, niegrzecznych, złych albo psotnych uczniów. W tej szkole byli tylko nauczyciele agenci, którzy robili dzieciom pranie mózgu. Byli nauczyciele, o których mówiono: „Przyszli odebrać nam nasze dzieci”. Dzieci wzięte do niewoli z powodu ich ojców walczących z państwem były poddawane torturze przez zmuszanie do nauki wiedzy o społeczeństwie, matematyki i języka tureckiego, a pracami domowymi i klasówkami zadawano im gwałt. Czy było stosowne, żeby czternastoletnia dziewczynka, która już dawno przekroczyła wiek zamążpójścia, przebywała w towarzystwie nauczycieli w wieku potencjalnego męża? Szkoły nie były także odpowiednie z punku widzenia religii. Cóż jednak robić? Organizacja nie była w stanie stale pilnować swoich ludzi. Gdy zostawali sam na sam z państwem, nie mieli możliwości ucieczki. Chwytali za karki dzieci, które przed swoimi domami sklepionymi z czyściutkiego łajna igrały z zarazą, i rzucali w objęcia Yeşim. Ona brała je w ramiona, żeby później, trzymając za ramię, perfidnie nimi potrząsać.

– Derdâ, odpowiedz mi! Wiesz, co ty najlepszego zrobiłaś?

Czy jednak była tam wtedy Derdâ zdolna do udzielenia odpowiedzi? Czy coś z niej zostało? Jaka jej część miała jedenaście lat? Nogi, paznokcie, wygryzione wnętrza policzków? Jaka jej część była dzieckiem? Włosy, które jak buchająca para wymsknęły się z jej warkoczy, czy może pięty, które za nic nie chciały zrogowacieć?

– Dobrze, Derdâ, niech ci będzie. Teraz idź na stołówkę i zjedz śniadanie. Ale najpierw się umyj.

Dwudziestosześcioletnia Yeşim była w tej samej mierze nauczycielką, w jakiej Derdâ była dzieckiem. Zabrała dłonie z cherlawych ramion dziewczynki. Na koniec szybkim ruchem uchwyciła trzema palcami jej brodę i uniosła głowę. Może kontakt wzrokowy odniesie jakiś skutek? W jednej chwili dachowiec i kot kanapowy patrzyły na siebie z odległości piędzi. Yeşim spasowała pierwsza. Wygrały zaciśnięte usta Derdy.

– Jeszcze porozmawiamy.

Yeşim patrzyła, jak Derdâ znika powoli za uchylonymi drzwiami. Sięgnęła po paczkę papierosów leżącą w górnej szufladzie biurka. Wyciągnęła papierosa i zapalniczkę. Zapaliła pospiesznie. Dym spowił całą jej twarz i wypełnił usta. Oczy jeszcze bardziej zaczęły łzawić. Zaciągając się kilka razy, myślała, żeby uciec. Chciała wyjść z budynku, przejść przez dziedziniec, pokonać metalową furtkę, pobiec w stronę wsi, wsiąść do minibusu jadącego do miasteczka i spieprzać z tego miejsca jak najdalej. Po kilku zaciągnięciach wróciła. Zgniotła papierosa w szklanej popielniczce. Myślała, że zgasł. Tak się jednak nie stało – zgięty w pół pet nadal się tlił. Spróbowała ponownie. I jeszcze raz. Aż poczerniały jej opuszki palców. Aż popiół dostał się pod paznokcie. Mimo to papieros nie zgasł. Przestała na niego patrzeć. Zamknęła oczy i zaczęła czekać. Na cokolwiek. Trzęsienie ziemi, pożar, lawinę… Na jakąkolwiek klęskę. Na jakąś boską stalówkę, która nad tym wszystkim wreszcie postawi kropkę. Czekała. I się doczekała.

Drzwi, źle dopasowane do zbyt dużej framugi, otworzyły się bez uprzedniego pukania. Przyszedł Nezih, zastępca dyrektora. Wsunął zza drzwi głowę do pokoju i patrzył przez okulary na młodą nauczycielkę śpiącą w fotelu w godzinach pracy.

– Pani Yeşim, to chyba nie najlepsza pora na sen?

Otworzyła oczy.

– Rodzina dziewczynki nie przyjedzie. Droga ze wsi jest nieprzejezdna. Musimy ją trzymać w zamrażarce na mięso do przyjazdu żandarmerii. Niech pani zejdzie na stołówkę. Dzieci nie powinny być teraz bez opieki.

Nawet jeśli nie przypominało to żadnej z katastrof, jakie sobie wyobrażała, wiadomość, że zmarłe dziecko ma być przechowywane w zamrażarce, była wystarczająco mroczna. Poczuła skurcz wszystkiego, co miała pod piersią. Żołądek i wnętrzności sczepiły się i skamieniały. Jej ciało zrobiło się ciężkie, jakby połknęła posąg. Nezih, widząc, że nie wstała, nie odpuścił. Jak zawsze.

– Pani Yeşim, nikt nie będzie na panią czekał. No, już!

Niedopałek nadał tlił się w popielniczce. Wzrok Yeşim podążał za smużką dymu rozpraszającego się w powietrzu.

„A więc to w taki sposób ludzie tracą panowanie nad sobą” – pomyślała.

I nie pomyślała już nic więcej. Chwyciła szklaną popielniczkę i rzuciła nią w zastępcę dyrektora. Drzwi posłużyły uciekającej na korytarz głowie okularnika za tarczę. Pusta dłoń Yeşim złapała ciężki zszywacz, który natychmiast podążył za popielniczką. Tym samym kursem pomknęły po chwili piórnik, notes i pięćsetstronicowa książka. Na koniec w powietrze wzbiły się kartki ze sprawdzianami. Szybowały niczym dzikie ptaki. Zderzywszy się jedne o drugie, opadły na ziemię. Z jakiegoś miejsca, którego drzwiom nie udało się wytłumić, dobiegał głos Neziha.

– Pani Yeşim! Dziecko drogie! Yeşim! Do cholery!

Słyszał go cały pokój, ale Yeşim już nie słuchała. Jej wzrok padł na zestaw, który dostała od matki. Wieczne pióro, długopis i nóż do otwierania listów – wszystkie w tym samym kolorze. Chwyciła za trzonek noża, uniosła go i gwałtownie opuściła. Miejscem, w które wbił się nóż, był jej skamieniały brzuch. Nie byłoby problemu, gdyby wtedy umarła. Niestety, przeżyła.

Szkoła, w której w ciągu jednego dnia odnotowano zgon i próbę samobójczą, gościła już przybyszy ubranych w moro. Żołnierze żandarmerii droczyli się z dziećmi, ale dzieci się nie śmiały. Kapitan udawał, że słucha dyrektora szkoły, ale nic nie słyszał. Nezih dwoma palcami masował sobie skronie, ale nie bolała go głowa. Derdâ wolno przeżuwała kęs, ale nie mogła go połknąć. Yeşim leżąca na jedynych noszach w ambulatorium chciała umrzeć, ale żyła.

Podjęto decyzje i zaakceptowano je. Yeşim i maleńkie zwłoki miały być odwiezione do centrum powiatu², gdzie zamierzano dać im wolną rękę w kwestii dalszego stanu rzeczy. Jednym ze stanów materii jest stan nadzwyczajny. Środek ciężkości w będącej w takim właśnie stanie szkole przesuwał się wraz z ruchem dzieci pozostawionych samym sobie. Mimo że chybotało nią niczym łódką niesioną silną falą, to na lewo, to na prawo, spośród wszystkich dzieci znajdujących się na dziedzińcu mdliło tylko Derdę. Nikt inny nie miał problemu z utrzymaniem równowagi. Dlatego jedynie Derdâ upadła. Jakby wpadła do morza. Nie dławiła się, ale na wszelki wypadek ułożono ją na brzuchu, żeby nie połknęła języka. Leżała, choć nie tak, jak po upadku, tylko jakby położyła się na chwilę.

Gdy się ocknęła, poczuła zapach Yeşim. Uniosła głowę i rozejrzała się w poszukiwaniu nauczycielki. W ambulatorium nie było jednak nikogo, Derdâ zaś leżała na noszach, które zwolniła Yeşim. Nie mogła unosić dłużej głowy. Położyła ją na poduszkę. Jej włosy zostały pomiędzy – choć były miażdżone między głową a poduszką, żaden nie wydał najmniejszego jęku. Nawet gdyby wydał, Derdâ i tak by go nie usłyszała, ponieważ zaczęła płakać.

Z jej powodu w ciągu kilku godzin doszło do śmierci i próby samobójczej. Jedno z jej oczu kryjących się pod pomarszczonymi gniewem powiekami widziało Yeşim, drugie – dziewczynkę z Yatırca. Derdâ nie miała co prawda dodatkowej nerki, miała jednak dwa sumienia, ze zdwojoną siłą odczuwała więc wyrzuty obu tych sumień. Będąc człowiekiem o dwóch sumieniach, mogłaby przejść do historii medycyny, ale jej małe ciało nie było w stanie unieść wydarzeń tego dnia. Nie mogła nawet podnieść się z noszy.

– Pójdę do więzienia – wymamrotała. – Żandarmeria dowie się o wszystkim i pójdę do więzienia.

Była jednak inna instytucja, której Derdâ powinna się obawiać bardziej niż żandarmerii. Najstarsza instytucja świata: rodzina. Albo jej połowa: matka. Derdâ nie miała ojca. Wyjechał. Do Stambułu. Dwanaście lat temu. Cztery dni po tym, jak zapłodnił jej matkę. Nigdy już nie wrócił. Był jednak na tyle litościwy, żeby nie zostawić jej pogrążonej w samotności, zostawił ją więc przy nadziei. Pobrali się w obliczu Allaha, imama i dwóch świadków – gdy wszyscy odeszli, został tylko Allah. Korzyść z niego kobieta miała mieć jednak dopiero u kresu swoich dni. Jej jedyną modlitwą było: „Niech Allah życie mi odbierze i męki te zakończy”. Cud, na który czekała, miał się oczywiście ziścić i Allah miał wysłuchać jej modłów, należała ona jednak do kobiet, które gdy czegoś chcą, pragną, żeby spełniło się to natychmiast. Dlatego ze sprzedażą Derdy nie miała zamiaru czekać, aż piersi jej córki nabrzmieją. Nie miała już cierpliwości. Czekała jedenaście lat. Przez pierwsze dwa mieszkała u rodziny swojego nieobecnego męża, wysłuchując wyzwisk za każdym razem, gdy ktoś przypomniał sobie, że urodziła dziewczynkę. Pozostałe lata spędziła, sprzątając hotel nauczycielski w miasteczku, do którego uciekła wraz z córką. Była już jednak wystarczająco brudna. Nie miała ani sekundy do stracenia. Miała dosyć pogoni na klęczkach za wiadrem, startych kolan i dłoni wyżartych wybielaczem. Jedyne, co musiała zrobić, to wrócić do wsi. Wybudować dom, kupić kilka zwierząt. Jej córka przecież wcale nie garnęła się do nauki. Czy mdlałaby na szkolnym dziedzińcu, gdyby zależało jej na nauce? Czy zastępca dyrektora dzwoniłby do niej, żeby sprawdziła, co z dzieckiem? Czy ten typ w ogóle wiedział, ile kosztuje przejazd minibusem? Czy kiedyś szorował na błysk nauczycielskie kible? Czy kiedyś kaszlał od ciągłego wdychiwania oparów kwasu solnego? Postanowiła zabrać córkę ze szkoły. Albo porwać, gdyby nie chcieli jej oddać. Na pewno coś wymyśli. Później pojadą do wsi. Przecież pochodziła z klanu. Może nie miała pieniędzy, ale miała Derdę. Krewni na pewno coś doradzą. Kto by nie chciał jedenastoletniego niewiniątka? Niech tylko dadzą tyle, żeby starczyło na dom i kilka zwierząt, a Derdâ odejdzie tak szybko, jak kiedyś przyszła. Wyjdzie za mąż, żeby zapewnić matce spokój. Taki moralny dług latorośli…

– Saniye!

Odsunęła głowę od szyby minibusu i się rozejrzała. Ściągnięta na ziemię ze świata marzeń, podała kierowcy pieniądze. „W drodze powrotnej mała usiądzie mi na kolanach, to nie będę musiała za nią płacić” – pomyślała, wchodząc do budynku szkoły.

– Twoja córka trochę niedomaga. Nie obawiaj się jednak, to nic poważnego. Nie miej nam za złe, że cię tutaj ściągnęliśmy. Mała będzie zadowolona, że cię widzi.

To mówił Nezih. Teraz przyszła kolej na Saniye. W tej chwili była jej kolej na powiedzenie kilku słów i poczucie zadowolenia.

– Zabiorę córkę, panie dyrektorze. Zawiozę na wieś. Na tydzień. Niech sobie odpocznie. Wykuruję ją i przywiozę.

Nezih myślał o Yeşim. Rozważał w milczeniu: „Nie potrafią przywyknąć. Niektórzy po prostu nie potrafią przywyknąć do tej części kraju. Od początku było wiadomo. – I kontynuował w myślach: – Od dnia przyjazdu było w tej dziewczynie coś dziwnego. A jednak wariatka. Jak człowiek może chcieć się zabić…”

– Co pan na to?

– Słucham?

– O córce mówiłam. Żeby ją na tydzień na wieś zawieźć.

– Na wieś? Do Yatırca? Podobno drogi są nieprzejezdne.

– Nie. Zabiorę ją do Kurudere.

Nezih był już znużony. Nie przedłużał. Myślał o Yeşim. A raczej o jej piersiach. O tej nocy, kiedy dotknął jej piersi. O nocy, gdy usiadł na krześle przy jej łóżku. O nocy, gdy jedną dłonią zakrył jej usta, a drugą tłamsił jej biust. O nocy, której w otwierające się oczy Yeşim wyszeptał: „Mogę kazać cię zabić i nikt nigdy nie odnajdzie twojego ciała”. O nocy, kiedy Yeşim nie mogła przestać się trząść, choć paraliżował ją strach. Myślał o ciemnym pokoju, w którym spuścił jej się na twarz, powiedział: „Nie bój się, nie zerżnę cię” i wyszedł. Ale Yeşim już nie ma. Kogo teraz będzie obmacywał? Kto teraz będzie grzecznie chodził obmyć twarz i zachowywać się tak, jakby nic się nie wydarzyło? Kto był takim tchórzem jak Yeşim? Te z ostatniej klasy? A może te młodsze? Po chwili przeszła obok niego Nazenin. Nazenin i jej jasne włosy. „Czemu nie?” – pomyślał i od razu wrócił mu dobry nastrój.

– Dobrze, dobrze. Weź córkę i jedź. Tylko nie na dłużej niż tydzień.

– Niech dyrektora Allah błogosławi.

Nezih nie lubił tradycyjnego całowania w dłoń³. Chwycił pochyloną Saniye za ramiona.

„Całkiem ładna kobieta – pomyślał. – Szkoda, że śmierdzi wybielaczem”.

Derdâ za pierwszym razem nie zrozumiała.

– Cały tydzień?

Saniye, która właśnie wyciągała z szafy w sali sypialnianej rzeczy dziewczynki i pakowała je do dwóch toreb, podniosła głowę i spojrzała na Derdę.

– Zastępca dyrektora pozwolił tylko na tyle.

– Ale ja mam dużo zadane.

Saniye popatrzyła Derdzie w oczy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: