Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Mam na imię Selma - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
29 września 2021
Ebook
34,90 zł
Audiobook
34,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mam na imię Selma - ebook

Selma van de Perre miała siedemnaście lat, kiedy wybuchła druga wojna światowa. Do tego czasu bycie Żydem w Holandii nie miało żadnego znaczenia. Ale w 1941 roku ten prosty fakt stał się sprawą życia lub śmierci. Kilkakrotnie Selma uniknęła pojmania przez nazistów. Następnie w akcie buntu wstąpiła do ruchu oporu, używając pseudonimu Margareta van der Kuit. Przez dwa lata „Marga” ryzykowała wszystko. Używając fałszywego dowodu tożsamości i podając się za Aryjkę, podróżowała po całym kraju, dostarczała biuletyny, wymieniała się informacjami, dbałą o morale. Robiła to, co „trzeba było zrobić”. W lipcu 1944 roku skończyło się jej szczęście. Została przetransportowana do obozu koncentracyjnego dla kobiet w Ravensbrück jako więźniarka polityczna. W przeciwieństwie do swoich rodziców i siostry - którzy, jak się później dowiedziała, zginęli w innych obozach - przeżyła, używając swojego pseudonimu i udając kogoś innego. Dopiero po zakończeniu wojny pozwolono jej odzyskać tożsamość i odważyła się znów powiedzieć: Mam na imię Selma.

Teraz, mając dziewięćdziesiąt osiem lat, Selma opowiada swoją historię własnymi słowami.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8032-662-0
Rozmiar pliku: 4,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

6 września 1944 – do Greet Brinkhuis

Kochana Gretchen,

siedzę tutaj, w Vught, w wagonie bydlęcym z dwunastoma osobami. Za chwilę odjeżdżamy do Sachsenhausen albo Ravensbrück. Nie trać nadziei. Ja też jej nie tracę. Choć chciałabym, żeby to już się skończyło. Wyrzucam kopertę z wiadomością z pociągu przez szparę w deskach. Żegnajcie, moje Skarby.

Całuję

Marga

Kazali nam zabrać szczoteczki do zębów i swoje rzeczy i czekać na zewnątrz. Było jasne, że przeniosą nas w inne miejsce, ale dokąd? Tego nie wiedziałyśmy. Pomyślałam, że bezpieczniej będzie zostać w obozie Vught, zamiast jechać w nieznane, dlatego postanowiłam ukryć się pod materacem. Przepuściłam inne kobiety i zostałam ostatnia w baraku, ale nie byłam wystarczająco szybka. Zanim zdążyłam się całkiem schować, przyszła Aufseherin. Kazała mi się pośpieszyć. Wyciągnęła mnie za ramię z baraku i wepchnęła do ostatniego wagonu. To niewielkie opóźnienie zadziałało na moją korzyść. Na końcu pociągu nie było zbyt wielu osób. Pozostałe wagony wypchano do granic możliwości i biedne kobiety, a wśród nich moje przyjaciółki z obozu, podróżowały trzy dni w okropnych warunkach. W moim było około dwunastu kobiet. Żadnej z nich nie znałam. Okazało się, że są to w większości prostytutki przetrzymywane w obozie, by leczyć je z chorób wenerycznych. Przydzielono je do pracy w kuchni i dzięki temu udało im się przemycić sporą skrzynię chleba i kiełbasy oraz kociołek gęstej zupy. Uznałam to za łut szczęścia; wiedziałam, że kobiety w innych wagonach nie miały takiego prowiantu. Moje współpasażerki widocznie nie doceniały tego, co miały, gdyż zaczęły się kłócić o jedzenie. Przyjęłam, że rozsądnie będzie je racjonować, bo nie wiedziałyśmy, ile potrwa nasza podróż. Zakładałyśmy, że jesteśmy w drodze do Niemiec, ale nie wiadomo było dokładnie dokąd. Ostrożnie podsunęłam kobietom swój pomysł i na szczęście mnie posłuchały. Zaproponowały, żebym to ja rozdzielała żywność. Odebrałam to jako przywilej; nalewałam zupę, kroiłam chleb i kiełbasę, a towarzyszki podróży przekonały się, że dokładam starań, żeby wszystkie dostawały po równo.

Dla każdej z nas wystarczyło miejsca na podłodze wagonu, część kobiet opierała się o ściany. Udało mi się zdobyć kawałek papieru toaletowego. Napisałam na nim szybko list do mojej przyjaciółki Greet Brinkhuis z Amsterdamu, by ją zawiadomić, że jestem w pociągu jadącym prawdopodobnie do Niemiec. Kiedy zatrzymałyśmy się na pierwszej stacji, wypchnęłam list przez szparę w deskach. Choć było mało prawdopodobne, żeby Greet go kiedykolwiek dostała, postanowiłam wykorzystać tę szansę.

Podróż była męcząca. Nawet nam z uprzywilejowanego wagonu wydawało się, że nigdy się nie skończy. 8 września, po trzech dniach i dwóch nocach w zamknięciu, dotarłyśmy do celu. Otworzyły się rozsuwane drzwi, a my po raz pierwszy ujrzałyśmy to, co później okaże się obozem w Ravensbrück. Zakrawa na ironię, że to straszne miejsce położone jest w pięknej okolicy nad dużym jeziorem Schwedtsee. Ale tego wszystkiego nie mogłyśmy wtedy zobaczyć. Strażniczki kazały nam wysiąść. Wokół chodzili esesmani z batami w ręku i wielkimi psami przy nodze. Psy szczekały, a mężczyźni krzyczeli: „Schnell, schnell, schnell! Heraus, heraus, heraus!”.

Wszystkie byłyśmy śmiertelnie wystraszone.Artysta i modystka – moja rodzina

W swoim zacisznym domu w Londynie oglądam zdjęcie, które zostało wykonane w 1940 roku: mama, młodsza siostra i ja siedzimy w ogrodzie ciotki w Amsterdamie – w tamtym czasie było to jeszcze spokojne miejsce. Matka, którą nazywałyśmy czule mams, ma na fotografii pięćdziesiąt jeden lat, moja siostra Clara – dwanaście, a ja – osiemnaście. To zwyczajne rodzinne zdjęcie zwykłych ludzi: spędzamy wspólnie miłe popołudnie, ciesząc się swoim towarzystwem. Tak jak być powinno: w otoczeniu darzących nas ciepłymi uczuciami bliskich, bezpiecznie, przyjemnie i przewidywalnie. Wyraz naszych twarzy niczym nie zdradza tego, co się wydarzy w ciągu kolejnych trzech lat: śmierć ojca, matki i Clary, babki, ciotki Sary, jej męża Ariego i ich dwojga dzieci oraz wielu innych członków rodziny nie z przyczyn naturalnych czy na skutek wypadku, tylko z powodu okropności, które w chwili, kiedy robiono tę fotografię, stawały się już powszechne w pozostałych częściach Europy i wkrótce przeniknęły też do Holandii. Zanim do tego doszło, nie zdawaliśmy sobie sprawy, jakim przywilejem jest anonimowe życie. Wciąż nie mogę uwierzyć, że ludzie, którzy powinni zostać niezauważeni, trafili na pomniki upamiętniające ich jako ofiary najbardziej metodycznego masowego mordu w historii świata.

Tak jak większość, urodziłam się w przeciętnej rodzinie, w której przeżycia jej członków wydawały się wyjątkowe jedynie osobom bezpośrednio w nie zaangażowanym. Mój dziadek ze strony ojca, Levi Velleman, był handlarzem antyków w Schagen. Tam i w Haarlemie miał sklep, ale nigdy się nie wzbogacił. Babcia ze strony ojca, Saartje Slagter, była – jak większość kobiet w tamtym okresie – gospodynią domową, choć nie odpowiadała w pełni stereotypowi, bo niezbyt dobrze radziła sobie z prowadzeniem domu. Była beznadziejną kucharką i nie umiała sprzątać. Jej najstarsza córka, ciotka Greta, opowiadała, że u nich w domu zawsze panował bałagan: ubrania chowano, gdzie popadnie, przez co nikt nie mógł niczego znaleźć. Mieszkała u nich wprawdzie pomoc domowa, która wykonywała najcięższe prace, ale z wiekiem Greta przyjęła na siebie większość obowiązków i opiekowała się młodszym rodzeństwem.

Mój ojciec, Barend Levi Velleman, pierworodny syn Leviego i Saartje, urodził się 10 kwietnia 1889 roku. Pomyślny przebieg porodu musiał sprawić ulgę mojemu dziadkowi. Jego pierwsza żona umarła w połogu, a cztery dni po niej ich synek, który także nosił imię Barend. Vellemanowie nazywali pierworodnych synów w każdym pokoleniu na przemian Barend Levi albo Levi Barend. Dziadek Velleman prawdopodobnie bardzo chciał mieć potomstwo, bo 20 czerwca 1888 roku, zaledwie cztery miesiące po śmierci pierwszej żony, ponownie się ożenił – z moją babką Saartje, która była o pięć i pół roku starsza od Barenda. Kiedy na świat przyszedł mój ojciec, skończyła już trzydziestkę – w owym czasie uważano to za zaawansowany wiek dla pierworódki. Saartje była jednak silną kobietą i urodziła w sumie dziesięcioro dzieci, ostatnie, kiedy miała czterdzieści trzy lata. Przeżyła też o wiele wiosen dziadka, który zmarł w 1923 roku w wieku pięćdziesięciu czterech lat. Kto wie, czy nie dożyłaby bardzo sędziwego wieku, gdyby nie została zamordowana w Auschwitz, mając osiemdziesiąt trzy lata. Stało się to 28 września 1942 roku, zaledwie kilka tygodni przed tym, kiedy zgładzony został tam również mój ojciec, a jej syn.

Przyjście na świat zdrowego chłopca było powodem do radości. Jednak nawet zwykłe rodziny mają swoje traumy i mój tata dość szybko stracił poczucie, że jest hołubiony. 16 kwietnia 1892 roku, kiedy miał trzy lata, urodziła się Greta. Pewnego dnia, gdy Saartje zmieniała jej pieluchę, ktoś zadzwonił do drzwi. Babcia poszła otworzyć i zostawiła małego Barenda z niemowlęciem. Po powrocie znalazła płaczącą Gretę na podłodze. Obarczyła za to winą mojego ojca, zakładając, że z zazdrości zepchnął siostrzyczkę ze stołu. Ciotka Greta mówiła później, że pewnie sama się z niego stoczyła, ale możliwe, że babka miała rację. Podobnie jak w przypadku wielu innych rodzinnych opowieści, nigdy nie dojdziemy, co jest prawdą. W każdym razie mój tata został wysłany do rodziców swojego ojca do Alkmaaru. Spędził tam całe dzieciństwo; dziadkowie wychowywali go właściwie jak syna.

Trudno zrozumieć, dlaczego Saartje go oddała, jednak w ciągu trzech miesięcy po urodzeniu Grety ponownie zaszła w ciążę i być może opieka nad trzyletnim brzdącem ją przerosła. Organizacja pracy w domu nie była przecież jej mocną stroną, dlatego z pewnością przyjęła z ulgą to, że ktoś inny wziął na siebie część jej obowiązków. Dziadkowie ojca bardzo chętnie go do siebie zabrali.

Mój tata wychowywał się zatem u dziadków, podczas gdy jego siedmioro sióstr i braci, którym udało się przeżyć niepewny okres po narodzinach, mieszkało razem. Ze względu na to, że jako jedyny został wyłączony poza ramy najbliższej rodziny, zmagał się z głębokim poczuciem odrzucenia. Wczesne wykluczenie prześladowało go przez całe życie; nigdy nie wybaczył matce, że nie przyjęła go z powrotem. I choć w dzieciństwie miał z Saartje częsty kontakt, w dorosłym życiu przez wiele lat nie chciał mieć z nią nic wspólnego. Jego rodzinę poznałam dopiero, gdy byłam nastolatką, z wyjątkiem stryja Harry’ego, jednego z braci, z którym tata utrzymywał ścisły kontakt. Domyślam się, że widywał się też czasem z pozostałymi braćmi i siostrami, choć sam o tym nigdy nie wspominał. Byłam ich ciekawa, jednak wyobcowanie stało się tak istotną częścią naszego życia, że pogodziłam się z tą nieobecnością i prawie o nich nie myślałam.

W 1941 roku, kiedy miałam dziewiętnaście lat, sytuacja uległa zmianie. Pewnego dnia ktoś zadzwonił do drzwi, a ja poszłam otworzyć. Na progu stała elegancka, ubrana na czarno kobieta z włosami upiętymi w kok.

– Czy jest w domu twój ojciec? – spytała.

Zawołałam tatę.

– Mama?! – wykrzyknął.

Przyglądałam się temu zdziwiona.

Cieszyło mnie to, że poznałam nowych członków rodziny, w szczególności ciocię Gretę, bo wszyscy mówili, że jestem do niej podobna – zarówno z wyglądu, jak i z zachowania. Początkowo mówienie o tym podobieństwie uznawałam za zniewagę, ponieważ wiedziałam, że mój ojciec żywił do niej urazę. Gdy ją jednak poznałam, okazało się, że jest bardzo serdeczną osobą. Przeżyła wojnę, bo wyszła za chrześcijanina, i po 1945 roku odwiedzałam ją z wielką przyjemnością. Możliwość ponownego nawiązania relacji z rodziną ojca miała dla nas olbrzymie znaczenie. Miłość sprawia, że życie nabiera sensu, i wydaje mi się, że babka próbowała naprawić swój błąd, zanim będzie za późno.

Nasze złożone z drobnych kroczków próby zniesienia rozłamu zakończyły się nagle, zanim udało się uczynić więcej, niż tylko szukać zbliżenia. W 1942 roku moja babka, która jeszcze samodzielnie mieszkała w Haarlemie, została zmuszona do przeprowadzki do domu starców w Amsterdamie. Z mams i Clarą odwiedzałyśmy ją tam co tydzień, ale pod koniec roku wszyscy mieszkańcy placówki zostali wysłani do obozu przejściowego Westerbork, a stamtąd do Auschwitz, gdzie zostali zamordowani. Pozbyto się wszystkich pensjonariuszy. Nie wiedzieliśmy, że to nastąpi, dlatego nie pożegnaliśmy się z babcią. Ona zniknęła. Nie wiem dokładnie, kiedy została deportowana, ale prawdopodobnie tuż przed śmiercią. W tamtym okresie panował wśród Żydów chaos, trudno było ustalić, gdzie kto się znajdował, nawet w przypadku najbliższych. Dopiero po wojnie odkryłam, jak potoczył się jej los. Jeden z młodszych braci Saartje utrzymywał, że zmarła w Westerborku, ale studiując listę Żydów wysłanych do Auschwitz, znalazłam informację, że została zamordowana właśnie tam 28 września 1942 roku.

Pradziadek miał fabrykę, do której szmaciarze dostarczali łachmany do produkcji papieru. Interes szedł dobrze i mój ojciec wzrastał we względnym dobrobycie. Był mądrym chłopcem, w szkole przeskoczył kilka klas i wiązano z nim duże nadzieje. Poszedł najpierw do technikum, a po skończeniu siedemnastu lat wysłano go do jesziwy (akademii talmudycznej) w Amsterdamie. Jego dziadkowie byli pobożnymi ludźmi i ich ambicją była religijna kariera wnuka. Śpiewał tenorem, miał przyjemny głos, dlatego chcieli, żeby został kantorem albo rabinem.

Tata nie miał jednak takiego zamiaru; jego długoletnim marzeniem była praca w teatrze. Jako nastolatek reżyserował sztuki teatralne, w których grali członkowie rodziny i koledzy. Przedstawienia miały nie tylko zabawiać rodzinę, lecz wystawiano je także podczas lokalnych świąt i uroczystości. Pamiętam recenzję miejscowej gazety, w której pisano coś w stylu: młody Barend Velleman doskonale sobie poradził. Teatr był niewątpliwie jego pasją i miał do niego smykałkę.

Od zawsze niepokorny, odrzucił wiarę, która odgrywała tak istotną rolę w życiu jego dziadków. W jesziwie nieustannie zadawał nauczycielom pytania dotyczące kwestii religijnych i nie przyjmował dogmatów. Doprowadzał mełamedów do rozpaczy, bo niewystarczająco przestrzegał żydowskich nauk. Zdecydowanie nie nadawał się na rabina. Dwukrotnie odsyłano go do domu i za każdym razem dziadek spuszczał mu lanie i odwoził z powrotem. W końcu tata wziął sprawy w swoje ręce. Za własne oszczędności kupił bilet na statek do Wielkiej Brytanii. Mój pradziadek poszedł na policję z prośbą o sprowadzenie małoletniego wnuka do domu. Czy miała w tym udział policja, czy też nie, tata został w jakiś sposób zmuszony do powrotu. Po tych wydarzeniach moi pradziadkowie zrozumieli, że wymaganie od ojca, żeby zajął się zawodowo religią, to tylko strata czasu i pieniędzy.

Tata natychmiast poszedł do teatru, gdzie występował pod pseudonimem Ben Velmon, i od tej chwili biznes rozrywkowy stał się jego źródłem utrzymania. Występował jako aktor, śpiewak i prezenter w rewiach. Było to ciekawe, ale jednocześnie niepewne życie. Dla rodziny oznaczało nomadyczną egzystencję; z powodu niestałych dochodów często się przeprowadzaliśmy; w niektórych okresach klepaliśmy biedę, w innych żyliśmy stosunkowo dostatnio. Tata zajmował się jednak tym, co kochał, a ja byłam z niego bardzo dumna.

Podczas trwającej cztery lata I wojny światowej do Holandii uciekło milion Belgów. Zgromadzono ich w obozach. Po wojnie powrócili do wsi i miast, które przeważnie były zniszczone. Kiedy jeszcze przebywali w obozach, mój tata organizował dla nich rozrywkę. Kilkoro z zatrudnionych przez niego młodych śpiewaków i komediantów zyskało zresztą później sławę. Uchodźcy byli mu wdzięczni i ze złota, które posiadali, przygotowali dla niego prezent – piękny sygnet z inicjałami. Niestety zaginął on podczas II wojny światowej.

Imię mojej mamy brzmiało oficjalnie Femmetje, ale nikt z rodziny jej tak nie nazywał. Mówiono do niej zawsze Fem. Urodziła się 10 sierpnia 1889 roku w mieście Alkmaar. Była córką Davida i Clary Spierów i przyszła na świat jako czwarte z siedmiorga dzieci. Miała cztery siostry i dwóch braci. Dziadek prowadził w Alkmaarze spory sklep z ubraniami i pasmanterią, otworzył też punkt w Den Helder. Rodzice mojej mamy umawiali się często z dziadkami taty na partię kart. Ojciec był dobrym graczem i nieraz uczestniczył w tych spotkaniach, a moja matka nalewała im herbaty. Tak się poznali. Kiedy tatę wysłano do jesziwy w Amsterdamie, mams zdecydowana była za nim pójść i obmyśliła na to sprytny sposób. Spytała rodziców, czy może się kształcić na modystkę. Znajomi dziadków mieli sklep w Amsterdamie, gdzie wyrabiali i sprzedawali wspaniałe, modne kapelusze, i Fem poszła do nich na praktykę. Biorąc pod uwagę, że pochodziła z rodziny zajmującej się modą i pasmanterią, jej wybór, żeby zostać modystką, nie był zaskoczeniem, choć Spierowie uważali, że kobiety nie powinny mieć prawdziwych ambicji zawodowych. Wolno im było szyć ubrania i robić kapelusze dla członków rodziny, ale przede wszystkim miały pełnić obowiązki domowe. Prawdziwym powodem wyjazdu mams do Amsterdamu był oczywiście mój ojciec. Odwiedzał ją regularnie w domu, gdzie wynajmowała mieszkanie, a kiedy porzucił jesziwę, pobrali się w Alkmaarze 21 marca 1911 roku.

29 grudnia 1911 roku urodziło im się pierwsze dziecko – mój najstarszy brat. Oficjalnie nosił imiona Levi Barend – tak jak ojciec mojego taty – ale nazywaliśmy go Louis. Dwa lata później, 26 grudnia 1913 roku, przyszedł na świat mój drugi brat – David. Ojciec zdobył popularność i występował w największych teatrach, a my wszyscy: tata, mams, moi bracia i ja mieszkaliśmy w eleganckim domu przy Prinsengracht 445. 7 czerwca 1922 roku w szpitalu Wilhelmina Gasthuis w naszej zamożnej rodzinie urodziła się dziewczynka. Byłam nią ja – Selma Velleman.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: