Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Marek Jackowski. Głośniej! - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 listopada 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,90

Marek Jackowski. Głośniej! - ebook

Biografia giganta polskiego rocka!

To on rozpalał na scenie muzyków Maanamu i kreował zespół legendę, mimo że pozostawał w cieniu. Bez Marka Jackowskiego – tak samo jak bez Kory – nie byłoby Maanamu. A bez nich polski rock brzmiałby i wyglądał zupełnie inaczej, również dzisiaj.

Anna Kamińska, autorka wielu bestsellerowych biografii, wzięła tym razem na warsztat życiorys jednej z najważniejszych postaci w historii polskiej muzyki: Marka Jackowskiego – założyciela i lidera Maanamu, wieloletniego męża i partnera artystycznego Kory, kompozytora i gitarzysty.

Oto reportersko-biograficzna historia wędrowca – chłopca z warmińskiej wioski, który wyruszył na podbój świata, a jego szlak wiódł przez krakowską Piwnicę pod Baranami, zespoły Anawa i Osjan po gigantyczny sukces z Maanamem, za który przyszło mu jednak zapłacić bardzo wysoką cenę. Biografia Marka Jackowskiego to nie tylko success story prawdziwego rockmana i wybitnego twórcy muzyki, ale również opowieść o Marku jako mężu i ojcu, a wreszcie dramatyczna historia człowieka głęboko skrzywdzonego, zmagającego się z uzależnieniami, poszukującego domu, bliskości i wewnętrznego spokoju.

„Jeśli Maanam był tajemniczym, czasami rozpustnym, czasami pełnym pokory i zadumy domem, a Kora główną architektką wnętrz, to Marek Jackowski stanowił uzbrojenie terenu, na którym całość się opierała. Oto historia prawdziwego Elektro Spiro, który żył w niezwykłej symbiozie z Zanzarą i jasnymi gwiazdami wokół. Czyta się tak, jak słucha się ich muzyki – z ogromnymi emocjami”.

Piotr Stelmach

Kategoria: Muzyka, śpiew, taniec
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-07909-6
Rozmiar pliku: 12 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JEZUS

Gdy Ma­rek, jak ko­le­dzy, za­kłada na kon­certy Osjana białe szaty – chudy i wy­soki, z dłu­gimi wło­sami i brodą, o de­li­kat­nych ry­sach twa­rzy, przy­po­mina Je­zusa. Po­zuje na­wet do ob­razu Chry­stusa, który jedna z ar­ty­stek ma­luje w kra­kow­skim ko­ściele.

Na co dzień ubiera się jed­nak jak dzieci kwiaty, za­kłada swe­try, ko­lo­rowe ko­szulki albo pod­ko­szu­lek zro­biony na dru­tach przez Korę, ko­ra­liki, dżinsy czy spodnie w ko­lo­rze ró­żo­wym, a do tego ka­pe­lusz. Gdy idzie uli­cami Kra­kowa z gi­tarą, wy­gląda tak barw­nie, że na­wet Kora, która szyje so­bie su­kienki i robi, co może, by wy­róż­nić się w tłu­mie, pre­zen­tuje się przy nim skrom­nie – „jak żona ba­żanta” – żar­tują zna­jomi.

Kie­dyś Ma­rek zmie­rza w stronę kra­kow­skiego Rynku, trzy­ma­jąc pod ręką The Way of Zen, pu­bli­ka­cję o bud­dy­zmie zen i fi­lo­zo­fii Wschodu. Przy­ciąga jak zwy­kle wzrok prze­chod­niów. Książkę zdo­był dla Jacka i Tomka, któ­rych tak bar­dzo in­te­re­suje zen, że z cza­sem po­dej­mują prak­tykę i za­czy­nają jeź­dzić na me­dy­ta­cje do mi­strza i twórcy pierw­szej wspól­noty bud­dyj­skiej An­drzeja Urba­no­wi­cza. To, czego oby­dwaj się uczą, sta­rają się prze­kła­dać na spo­sób roz­wi­ja­nia Osjana, na uważ­ność w na­wią­zy­wa­niu kon­taktu z pu­blicz­no­ścią, dba­łość o sie­bie na­wza­jem w ze­spole czy au­to­dy­scy­plinę. Re­zy­gnują z wszel­kich uży­wek. Ma­rek, mimo za­in­te­re­so­wań Wscho­dem, nie prak­ty­kuje zen. Co­raz bliż­szy staje mu się ka­to­li­cyzm, in­te­re­suje się kul­tem ma­ryj­nym; opo­wiada też, że pod Wa­we­lem uka­zała mu się Matka Bo­ska. Mówi, że ta­kie wi­dze­nie miała rów­nież jego żona. Kora nie prze­pada, po­dob­nie jak Ma­rek, gdy ich wspólni zna­jomi na­wet na­wią­zują do zen. Osta­szew­scy, przyj­mu­jąc zna­jo­mych, któ­rym bli­ski jest zwy­czaj bud­dyj­ski, zo­sta­wiają u sie­bie w domu okruszki dla głod­nych du­chów. Kora osten­ta­cyj­nie robi po ka­to­licku znak krzyża.

Ma­rek roz­ma­wia z Tom­kiem i Jac­kiem o bud­dy­zmie zen, przy­wo­łuje to, co wie z ksią­żek, ale od­rzuca prak­tykę, która mo­głaby otwo­rzyć go na wgląd w sie­bie. Nie chce przejść do po­zy­cji ucznia i zre­zy­gno­wać z my­śle­nia o so­bie w usta­lony spo­sób, nie chce się zmie­niać.

– Kie­dyś, gdy na­le­ża­łem do grupy bud­dy­zmu zen, spo­tka­łem Marka i na­ma­wia­łem go, by za­czął prak­ty­ko­wać, bo pa­mię­ta­łem, że się tym in­te­re­so­wał – opo­wiada Eu­ge­niusz Ma­kówka. – Za­czy­ty­wał się w książce Wpro­wa­dze­nie do Bud­dy­zmu Zen Da­isetza Te­itaro Su­zuki. Uzna­łem, że je­śli już są ośro­dek zen w Pol­sce i mistrz, to może Ma­rek ze­chce do nas do­łą­czyć. Ma­rek mi wtedy od­po­wie­dział: „Ale czy może być więk­szy na­uczy­ciel niż Je­zus?”.

Ma­rek z Korą przy­jaź­nią się w tym cza­sie z Lesz­kiem Czar­nec­kim i jego żoną Elż­bietą, parą ze Szcze­cina, którą po­znali la­tem 1972 roku, prze­by­wa­jąc na FAM-ie w Świ­no­uj­ściu. Ma­rek mó­wił, że Czar­neccy za­py­tali go o me­da­lik z ce­ra­miki z Matką Bo­ską z na­pi­sem „Mut­ter­got­tes­berg” (Góra Matki Bo­żej), który za­uwa­żyli u niego na rze­myku na szyi. Mut­ter­got­tes­berg to na­zwa cze­skiego klasz­toru znaj­du­ją­cego się na gó­rze o tej sa­mej na­zwie, miej­sca kultu ma­ryj­nego, do któ­rego cią­gnęły piel­grzymki. Me­da­lik do­stał w pre­zen­cie od Kory, która, jak mó­wił Ma­rek, „zwi­nęła” go ze swo­jego domu ro­dzin­nego. Czar­neccy są ludźmi głę­boko wie­rzą­cymi i prak­ty­ku­ją­cymi ka­to­li­kami, stu­diują wni­kli­wie Ewan­ge­lię i gdy od­wie­dzają Jac­kow­skich w Kra­ko­wie, roz­ma­wiają z nimi o du­cho­wo­ści.

– To były na­sze te­maty – mówi Le­szek Czar­necki – które bu­do­wały mię­dzy nami więź.

Kora i Ma­rek, po­czą­tek lat 70. XX w.

Czar­neccy opo­wia­dają Mar­kowi o ich przy­ja­cielu pu­stel­niku, bra­cie Bo­gu­mile z za­konu fran­cisz­ka­nów, który cho­dzi w worku i za­miesz­kuje skały w Ju­rze Kra­kow­sko-Czę­sto­chow­skiej. Pod­rzu­cają Mar­kowi książki, na przy­kład My­ste­rium mor­tis wę­gier­skiego teo­loga Bo­rosa, za­chę­cają, by czy­tał Nowy Te­sta­ment; dys­ku­tują o Apo­ka­lip­sie Świę­tego Jana.

– Wpły­nę­li­śmy na po­stawę Marka, który po­rzu­cił zen, i zbli­żył się do Ko­ścioła – przy­znaje Czar­necki.

Elż­bieta i Le­szek mó­wią dziś o przy­jaźni z Mar­kiem, że była dla nich przy­godą.

– Kora w miesz­ka­niu przy Kar­me­lic­kiej po­tra­fiła po­da­ro­wać mi swoją suk­nię, którą do­stała od ko­goś pro­sto z Pa­ryża – opo­wiada Czar­necka. – Uczy­li­śmy się od nich, że pie­nią­dze nie są naj­istot­niej­sze, bo oni raz je mieli, a raz nie – zwie­rzali nam się, że je­dli kie­dyś su­chy chleb ze śmiet­nika – tylko ważni są lu­dzie, at­mos­fera, jaką wo­kół sie­bie two­rzymy, i w ogóle twór­czość. I że ta­kie ży­cie, gdy do domu, otwar­tym na lu­dzi, tak jak ich, w któ­rym rze­czy prze­pły­wają w spo­sób na­tu­ralny ni­czym wy­miana my­śli, może być frajdą.

– Ma­rek z Korą spę­dzali z nami wa­ka­cje w Mrze­ży­nie, gdzie mie­li­śmy do­mek na kem­pingu – wspo­mi­nają Czar­neccy. – Kie­dyś oby­dwoje wy­stą­pili spon­ta­nicz­nie w tam­tej­szym ko­ściele. Ma­rek skom­po­no­wał ja­kiś utwór do tek­stu z Ewan­ge­lii, a Kora go za­śpie­wała. Za­ło­żyła wtedy białą su­kienkę i lu­dzie z obo­zo­wi­ska, któ­rzy wi­dzieli ją cią­gle ro­ze­braną, gdy się opala, w ogóle jej wtedy nie po­znali. Kora lu­biła opa­lać się nago w tra­wie na wy­dmach. W domu też cho­dziła przy nas nago, a na ze­wnątrz w prze­świ­tu­ją­cej halce bez biu­sto­no­sza. To na po­czątku nas za­dzi­wiało, ale jed­no­cze­śnie uczy­li­śmy się od niej żyć swo­bod­nie.

Kora ubiera się w tym cza­sie skąpo i jak za­uwa­żają Czar­neccy, chce mieć cią­gle ad­o­ra­to­rów. Kie­dyś na ulicy sły­szy: „Ty, ko­pu­la­torko!”. Ma­rek re­aguje na­tych­miast i staje w jej obro­nie, przy­wo­łu­jąc prze­chod­nia do po­rządku. Kora po­trafi wejść nago o po­ranku do kuchni i po­wie­dzieć do zdzi­wio­nego tym wi­do­kiem Czar­nec­kiego: „Le­szek, weź za­parz mi her­baty”. Albo przy­po­mi­nać czę­sto w to­wa­rzy­stwie, jak nie­prze­ciętną jest osobą.

Ma­rek nie mówi tak ni­gdy o so­bie, nie musi so­bie ni­czego do­da­wać.

– Im­po­no­wał nam spo­ko­jem i wy­ro­zu­mia­ło­ścią, z jaką zno­sił różne uwagi Kory. „Ty bru­da­sie!”, kar­ciła go cią­gle, a to za plamę na spodniach, a to, że uty­skuje na swoje zdro­wie. Zno­sił to wszystko z po­korą – mó­wią Czar­neccy.

A wszy­scy prze­cież wi­dzą, że to on pra­cuje, zaj­muje się dziec­kiem czy go­śćmi w domu, karmi wszyst­kich, po­lewa, a o sie­bie trosz­czy się na końcu, i dzi­wią się, że ona też nie po­trafi tego do­strzec.

– Kora lu­biła się ba­wić, była pełna po­lotu i głodna ży­cia – pod­su­mo­wują Czar­neccy, nie chcąc brnąć da­lej w opo­wie­ści o za­cho­wa­niu jej wo­bec męża – a Ma­rek był osobą za­in­te­re­so­waną mu­zyką i du­cho­wo­ścią, roz­wi­jał się jako mu­zyk, czy­tał to, co mu pod­rzu­ca­li­śmy, i szu­kał sensu ży­cia.

– Kiedy za­cho­ro­wała moja czter­dzie­sto­trzy­let­nia mama – wspo­mina Czar­necki – Ma­rek skie­ro­wał mnie do ro­dziny Dzie­du­szyc­kich do Wro­cła­wia, któ­rzy z ko­lei skon­tak­to­wali mnie z pro­fe­so­rem Sta­ni­sła­wem Tołpą. Pro­fe­sor pra­co­wał nad pre­pa­ra­tem tor­fo­wym o dzia­ła­niu prze­ciw­no­wo­two­ro­wym i bez sta­nia w ko­lejce do­sta­łem od niego wtedy próbny lek. Ma­rek na­tych­miast przy­szedł mi z po­mocą i zor­ga­ni­zo­wał po­byt we Wro­cła­wiu, był kimś, kto jest nie­zwy­kle lo­jalny w przy­jaźni i wraż­liwy na los in­nych lu­dzi. Mó­wił do mnie „bra­cie” i to nie było na po­kaz, po­tra­fił w przy­jaźni trak­to­wać ko­goś, tak jakby ten był z jego naj­bliż­szej ro­dziny.

Z cza­sem w Osja­nie do­cho­dzi do zło­żo­nego kon­fliktu mię­dzy człon­kami ze­społu. Oka­zuje się, że każdy z mu­zy­ków jest nie­za­do­wo­lony z roz­woju grupy i ma na nią inny po­mysł. Ja­cek za­uważa, że jego idea, by ko­le­dzy roz­wi­jali się, po­szu­ku­jąc dźwię­ków, i wra­cali do ko­rzeni mu­zyki, się nie spraw­dza. To­mek i Ma­rek nie chcą nad sobą pra­co­wać, bo przy­nosi im sa­tys­fak­cję to, że mają pu­blicz­ność, kon­certy i nie czują po­trzeby ćwi­czyć tak jak on. Za­chęca ich, by wró­cili do tej idei, ale oni wolą albo me­dy­to­wać jak To­mek, albo od­ma­wiają współ­pracy jak Ma­rek. Ja­cek od­nosi wra­że­nie, że ma do czy­nie­nia z dwoma ama­to­rami, z któ­rymi nie da się nic zro­bić. To­mek z ko­lei wi­dzi pro­blem w tym, że Ma­rek nie do­trzy­muje kroku jemu i Jac­kowi, bo oni we dwóch chcą po­głę­biać swoją prak­tykę zen, prze­no­sząc ją na grę, a Ma­rek tego nie chce i od nich od­staje, co bu­dzi nie­po­kój Tomka o losy ze­społu. Ma­rek z ko­lei ubo­lewa nad tym, że nie może do­ga­dać się z Jac­kiem, bo uważa, że ten naj­pierw nie chciał, by w ze­spole był li­der, choć sam ma cią­goty do by­cia mi­strzem. Nie może w nim tego znieść. Poza tym pró­buje prze­ko­nać ko­le­gów, by w Osja­nie zna­la­zło się miej­sce dla Kory, która pod­śpie­wuje w domu. Wielu zna­jo­mych, w tym To­mek, mówi, że Kora po­winna śpie­wać, bo z jej apa­ry­cją, pew­no­ścią sie­bie i spo­so­bem po­ru­sza­nia się na pewno od­naj­dzie się na es­tra­dzie. Ja­cek uważa jed­nak, że jej obec­ność na stałe, a nie oka­zjo­nal­nie, w ta­kim ze­spole jak Osjan do­pro­wa­dzi­łaby do cał­ko­wi­tego roz­padu grupy i jest to zły po­mysł. I tak ście­rają się, od­da­la­jąc się od sie­bie i tra­cąc na­dzieję na za­że­gna­nie tego sporu.

Kie­dyś Ja­cek i To­mek czy­tają pro­gram w wer­sji an­giel­skiej za­po­wia­da­jący kon­cert Osjan, który przy­go­to­wał Ma­rek, i nie mogą uwie­rzyć. Do­strze­gają przy na­zwi­sku Marka okre­śle­nie spi­ri­tual ad­vi­sor. Krew ich za­lewa, bo mają prze­cież zu­peł­nie in­nego mi­strza du­cho­wego i wszy­scy wie­dzą, że jest nim Urba­no­wicz. Ma­rek nie jest dla nich au­to­ry­te­tem, ni­czego nie prak­ty­kuje, na­wet nie pró­buje, nie jest ni­czyim mi­strzem ani mu­zycz­nym, ani du­cho­wym, poza tym, że sam się tak okre­śla! I ten za­pi­sek staje się wi­sienką na tor­cie ich zło­żo­nych nie­po­ro­zu­mień w Osja­nie.

Do eska­la­cji na­pięć w ze­spole do­cho­dzi la­tem 1975 roku we Wro­cła­wiu.

Tak za­pa­mię­tał ten mo­ment To­masz Ho­łuj. Osjan daje se­rię kon­cer­tów w jed­nym z wro­cław­skich te­atrów i przed każ­dym z nich Ja­cek i To­mek tre­nują zen. Ma­rek z ko­lei cho­dzi w tym cza­sie z Korą na ba­sen i co­dzien­nie przy­cho­dzi z pły­walni pro­sto na wy­stęp. Ja­cek z Tom­kiem za­uwa­żają, że gra zu­peł­nie ina­czej niż oni, od­czu­wają cał­ko­wi­cie od­mienne wi­bra­cje i nie ma mię­dzy nimi po­ro­zu­mie­nia. Szcze­gól­nie Ja­cek ma tego dość i po se­rii kon­cer­tów pyta Tomka, czy zga­dza się, żeby roz­stali się z Mar­kiem, na co ten przy­staje. Ja­cek zo­bo­wią­zuje się po­wia­do­mić o tym Marka.

Z ko­lei Ja­cek Osta­szew­ski za­pa­mię­tał to tro­chę ina­czej. W pew­nym mo­men­cie sy­tu­acja mię­dzy Tom­kiem a Mar­kiem staje się nie do znie­sie­nia. Iskrzy mię­dzy nimi bez prze­rwy i nie ćwi­czą, a on ma przy tym po­czu­cie klę­ski idei Osjana. Ma­rek cią­gle do­ku­cza Tom­kowi, bo jest za­zdro­sny, że to nie on jest jego mi­strzem, i To­mek, który nie może już tego wy­trzy­mać, mówi do Jacka: „Albo Ma­rek, albo ja”. Ja­cek pró­buje ich po­jed­nać, ale wie­dząc, że to Ma­rek jest nie w po­rządku, po­dej­muje de­cy­zję o roz­sta­niu z Jac­kow­skim.

Tak czy ina­czej, w po­ło­wie 1975 roku Ma­rek do­wia­duje się, że ko­le­dzy nie chcą z nim współ­pra­co­wać, i opusz­cza grupę. Po na­gra­niu wio­sną tam­tego roku de­biu­tanc­kiej płyty Osjan, za­ty­tu­ło­wa­nej Ossian (tak mu­zycy za­pi­sy­wali przez jaki czas na­zwę swo­jej grupy), szybko prze­staje być człon­kiem ze­społu. Ma­rek przyj­muje de­cy­zję ko­le­gów z god­no­ścią. Kora z ko­lei ob­raża się na Jacka i Tomka i zrywa z nimi kon­takt.

Ma­rek i Kora, zgod­nie z wy­zna­waną od za­wsze za­sadą – nie mó­wimy o so­bie pu­blicz­nie nic złego – ni­gdy w wy­wia­dach nie po­wie­dzą o tym, że ko­le­dzy wy­rzu­cili Marka z Osjana. Zby­wają to wy­da­rze­nie, tłu­ma­cząc, że jego drogi z grupą ro­ze­szły się, bo nie tre­no­wał zen. Nie skarżą się też, że po­zba­wiono ich środ­ków do ży­cia.

Ma­rek zo­staje te­raz bez pracy i za­czyna roz­glą­dać się za za­ję­ciem, które po­zwoli mu utrzy­mać ro­dzinę. Z mu­zyką świata bę­dzie jesz­cze eks­pe­ry­men­to­wał, a po­tem za­tę­skni za rock and rol­lem.KORA

W 1975 roku Jac­kow­scy z dziec­kiem opusz­czają Kra­ków i jadą za chle­bem do sto­licy. „Mu­sie­li­śmy wy­emi­gro­wać z dwu­let­nim Ma­te­uszem do War­szawy , sy­tu­acja była dra­ma­tyczna, bo nie było pie­nię­dzy i w Kra­ko­wie nikt nie chciał nam wy­na­jąć miesz­ka­nia” – Ma­rek wspo­mi­nał po la­tach tę prze­pro­wadzkę. Za­trzy­mują się w War­sza­wie w miesz­ka­niu Mał­go­rzaty Ku­biak przy ulicy Freta na Sta­rym Mie­ście. Małga zaj­muje duży po­kój z córką, Ma­rek z Korą i dziec­kiem – jej sy­pial­nię.

– Prawda jest taka, że miesz­kali u mnie całą ro­dziną około dwóch mie­sięcy – mówi Ku­biak. – Kora ni­gdy nie wspo­mniała o tym, opi­su­jąc swoje losy w War­sza­wie w książ­kach czy w wy­wia­dach, usu­nęła mnie ze swo­jej bio­gra­fii. My nie by­li­śmy już wtedy ze sobą z Mar­kiem. Przy­gar­nę­łam ich, bo nie mieli gdzie się po­dziać. Prze­sia­dy­wali u mnie w kuchni przy buł­kach i ma­ślance, które ku­po­wa­łam dla Kory co­dzien­nie rano, i pró­bo­wali od­na­leźć się w War­sza­wie.

Ma­rek z Korą za­trzy­mują się też przez ja­kiś czas w Śród­mie­ściu przy ulicy No­akow­skiego w miesz­ka­niu Jo­anny Bo­raw­skiej, za­przy­jaź­nio­nej z Osja­nem. Zaj­mują lo­kal wraz z in­nymi ro­dzi­nami, który Kora na­zwie kie­dyś koł­cho­zem.

Stopka re­dak­cyjna „Jazz Fo­rum”, a w niej re­dak­tor działu ak­tu­al­no­ści – Ma­rek Jac­kow­ski, 1976, nr 1.

Stają na nogi, gdy Ma­rek, zna­jący an­giel­ski, do­staje pracę jako re­dak­tor w „Jazz Fo­rum”, an­glo­ję­zycz­nym biu­le­ty­nie Pol­skiego Sto­wa­rzy­sze­nia Jaz­zo­wego, pi­śmie jaz­zo­wym, które uka­zuje się po pol­sku, an­giel­sku i nie­miecku.

– Ma­rek zo­stał za­trud­niony w re­dak­cji w 1976 roku jako news edi­tor – mówi Pa­weł Bro­dow­ski, wtedy za­stępca re­dak­tora na­czel­nego pi­sma. – Lu­dzie przy­sy­łali nam wia­do­mo­ści z ca­łego świata na te­mat jazzu, Ma­rek je czy­tał i re­da­go­wał, pro­wa­dząc dział Co­un­try by Co­un­try. Od­po­wia­dał też na­szym in­for­ma­to­rom na ko­re­spon­den­cję, pod­trzy­mu­jąc z nimi kon­takt. To było świetne za­ję­cie, dzięki któ­remu wie­dział na bie­żąco, co się dzieje w mu­zyce. W pracy był przy­ja­ciel­ski, spo­kojny i bez­kon­flik­towy. Z za­pa­łem od­pi­sy­wał na li­sty. A po za­mknię­ciu nu­meru, gdy ce­le­bro­wa­li­śmy nowe wy­da­nie, sie­dział z nami w re­dak­cji przy wó­deczce.

„Jazz Fo­rum” pu­bli­kuje nie­raz zdję­cia, na któ­rych Ma­rek, ro­ze­śmiany, sie­dzi z ko­le­gami w re­dak­cji albo jako je­dyny, pod­czas mię­dzy­na­ro­do­wego zjazdu ga­zety, ma na so­bie swe­ter we wzory, a nie ma­ry­narkę.

– Z oka­zji dzie­się­cio­le­cia „Jazz Fo­rum” mie­li­śmy w 1976 roku zjazd w pa­łacu w Nie­bo­ro­wie pod War­szawą, na któ­rym za­grał Adam Ma­ko­wicz – tłu­ma­czy Bro­dow­ski.

Kiedy Ma­rek za­czyna za­ra­biać w re­dak­cji, wy­naj­mują z Korą miesz­ka­nie w bloku na trze­cim pię­trze przy ulicy Ogro­do­wej 49, na war­szaw­skiej Woli, ale nie urzą­dzają się szcze­gól­nie, żyją po hi­pi­sow­sku. „Nic tam nie mają, krze­seł czy stołu, za­miast łóżka je­dy­nie ma­te­rac, bieda!” – Ta­de­usz Ko­zoń, ko­lega Marka z Łę­gajn, usły­szy od jed­nego z ich wspól­nych ko­le­gów, który od­wie­dził Marka z Korą w War­sza­wie.

Na Ogro­do­wej Jac­kow­scy pro­wa­dzą jak daw­niej ży­cie to­wa­rzy­skie. Za­pra­szają do domu ar­ty­stów, zna­jo­mych czy są­siada Ka­mila Si­po­wi­cza, stu­denta Aka­de­mii Teo­lo­gii Ka­to­lic­kiej. Mieszka on z mamą w tym sa­mym bloku na siód­mym pię­trze. Si­po­wicz, który od­ci­śnie mocne piętno na ży­cio­ry­sie Marka, zaj­muje się w tam­tym cza­sie fi­lo­zo­fią i działa ak­tyw­nie w ru­chu hi­pi­sow­skim. „Chcia­łem stu­dio­wać na ATK, bo tam stu­dio­wali pol­scy hi­pisi – po­wie po la­tach – lu­dzie, któ­rzy in­te­re­so­wali się fi­lo­zo­fią, teo­zo­fią, ezo­te­ryką, jogą”.

Ka­mil cho­dzi w tam­tym cza­sie na kon­certy War­szaw­skiej Je­sieni, robi hap­pe­ningi w klu­bach stu­denc­kich, ogląda spek­ta­kle Ha­nusz­kie­wi­cza, czyta Nie­tz­schego. Za­nim za­czął stu­dia na ATK, uczył się w war­szaw­skim Tech­ni­kum Me­cha­niki Pre­cy­zyj­nej, gdzie zaj­mo­wał się ob­róbką skra­wa­niem i pracą na fre­zar­kach, to­kar­kach czy w kuź­niach. Uro­dził się w Otwocku pod War­szawą, a wy­cho­wy­wał w Świ­drze z mamą urzęd­niczką i dziad­kiem, au­to­rem bro­szury 101 wy­na­laz­ków Ka­rola Si­kory. Dzia­dek był wy­na­lazcą mię­dzy in­nymi ocie­pla­nych bu­tów i przed­wo­jen­nym pro­du­cen­tem „Pierw­szego chrze­ści­jań­skiego środka prze­ciwko plu­skwom”, a po woj­nie han­dla­rzem – sprze­da­wał ak­ce­so­ria do za­kła­dów fry­zjer­skich: spinki, szpilki, wsuwki. W Świ­drze Ka­mil za­da­wał się z miej­sco­wymi chu­li­ga­nami, po­dob­nie po wy­pro­wadzce z matką do War­szawy. W jego szkole pod­sta­wo­wej rzą­dziła „praw­dziwa chu­li­ga­nerka war­szaw­ska” – jak wspo­mni po la­tach. „Tam de­cy­do­wała siła, wul­gar­nie mó­wiąc, była hie­rar­chia siły, czę­sto było tak, że po­tra­fili za­stra­szyć na­uczy­ciela, że mu­siała przy­jeż­dżać mi­li­cja , albo gro­zili na­uczy­cielce, że ją zgwałcą, więc to nie były prze­lewki. Zresztą były tak silne walki mię­dzy po­dwór­kami czy dziel­ni­cami, że po­tra­fili ko­muś wy­bić oko czy na­wet za­bić, bo się rzu­cało ce­głami, ka­mie­niami, strze­lało się z procy . Mu­sia­łem od­na­leźć się w rze­czy­wi­sto­ści ta­kich praw­dzi­wych war­szaw­skich ban­dzio­rów – po­wie o swoim dzie­ciń­stwie i mło­do­ści. – Za­akli­ma­ty­zo­wa­łem się, przy po­mocy pię­ści wy­wal­czy­łem so­bie ja­kąś tam po­zy­cję. Wie­sza­li­śmy się z okna na dzie­wią­tym pię­trze, je­den dru­giemu palce przy­pa­lał. Jeź­dzi­li­śmy do Pa­łacu Kul­tury, pi­li­śmy tam wino, rzu­ca­li­śmy bu­telki na dół, z tego chu­li­gań­stwa wy­cią­gnął mnie ruch kontr­kul­tu­rowy hi­pi­sow­ski”.

Ma­rek z Korą utrzy­mują w tam­tym cza­sie rów­nież kon­takt z Ja­nem Żabko-Po­to­po­wi­czem i jego żoną Jo­anną. „Mój mąż pra­cuje ni­czym urzęd­nik, wy­cho­dzi co­dzien­nie do pracy do re­dak­cji, a ja sie­dzę sama z dziećmi” – żali im się Kora.

– My miesz­ka­li­śmy na Bie­la­nach, a Jac­kow­scy na Ogro­do­wej i przy­jeż­dżali do nas tram­wa­jem, gdzie cho­dzi­li­śmy co­dzien­nie do La­sku Bie­lań­skiego na spa­cery z dziećmi – opo­wia­dają Po­to­po­wi­czo­wie. – Ro­bi­li­śmy so­bie w le­sie pik­niki. Gra­li­śmy w bad­min­tona, roz­ma­wia­li­śmy o mu­zyce. Kora była wtedy otwartą, fajną, ra­do­sną dziew­czyną, nie zma­nie­ro­waną, jaką stała się z cza­sem. Ma­rek z ko­lei był nie­zwy­kle za­mknię­tym czło­wie­kiem. Nie wie­dzie­li­śmy tak do końca, jaki on jest. Nie zwie­rzał się, jak mu jest w mał­żeń­stwie, nie spo­sób go było roz­gryźć, uży­wał sen­ten­cji jak mistrz, po­zo­sta­wał dla nas za­gadką.

Kora (nie­sie Ma­te­usza), Ma­rek oraz An­gelo Cu­tuli, chło­pak Gi­ne­vry Sa­rego Ali­ghieri, War­szawa, lata 70. XX w.

Ma­rek nie musi nic mó­wić. Ma­te­usz, jego syn, na­śla­duje wtedy, jak ro­dzice roz­ma­wiają ze sobą w domu. Na spa­ce­rach, które Kora od­bywa z nim po War­sza­wie, rzuca mię­sem i różni war­szaw­scy zna­jomi Jac­kow­skich sły­szą od chłopca, że w ich mał­żeń­stwie nie dzieje się do­brze. Z tego, co wy­krzy­kuje Ma­te­usz, wy­nika, że Ma­rek za­rzuca Ko­rze, że ma in­nych męż­czyzn, i w ich domu czę­sto wy­bu­chają o to awan­tury.

Gra w bad­min­tona w La­sku Bie­lań­skim. Kora, Jo­anna Osiecka, żona Jana Żabko-Po­to­po­wi­cza, i Ma­rek, War­szawa 1976.

Re­dak­cja, w któ­rej pra­cuje Ma­rek, znaj­duje się przy ulicy No­wo­grodz­kiej 49 w Śród­mie­ściu. W pew­nym mo­men­cie Ma­rek za­czyna po­ja­wiać się w „Jazz Fo­rum” wraz z Korą.

– Przy­cho­dzili, przy­no­sili ze sobą wodę oli­go­ceń­ską. Byli jej mi­ło­śni­kami i jeź­dzili po nią na drugi ko­niec War­szawy. Po­pi­ja­li­śmy ją albo zie­loną her­batę, którą długo pa­rzyli, i roz­ma­wia­li­śmy o mu­zyce – opo­wiada Bro­dow­ski. – To były świetne dys­ku­sje, głów­nie o rock and rollu, któ­rym Ma­rek się in­te­re­so­wał. Ma­rek był spo­kojny, Korę w prze­ci­wień­stwie do niego roz­sa­dzało, mó­wiła emo­cjo­nal­nie, czuć było, że tkwi w niej wy­bu­chowy po­ten­cjał, że to jest ko­bieta dy­na­mit. Kiedy wcho­dzili do re­dak­cji, aż za­pie­rało nam dech, bo sta­no­wili nie­zwy­kle ory­gi­nalną parę i wszyst­kim było miło nie tylko ich po­słu­chać, ale też na nich po­pa­trzeć. Ona była wtedy czar­no­włosą szczu­płą dziew­czyną try­ska­jącą hu­mo­rem, a Ma­rek, wy­soki i dłu­go­włosy, były mu­zyk z Osjana, który in­te­re­so­wał się Wscho­dem, ema­no­wał spo­ko­jem. Była mu wtedy bli­ska mu­zyka świata i lu­bił ro­bić dla prasy jaz­zo­wej wy­wiady z in­stru­men­ta­li­stami, któ­rzy ją grali, na przy­kład z ze­spo­łem Shakti. To grupa łą­cząca ele­menty mu­zyki hin­du­skiej z jaz­zroc­ko­wymi. Kiedy grali w War­sza­wie w Sali Kon­gre­so­wej, Ma­rek prze­pro­wa­dził wy­wiad ze skrzyp­kiem z tego ze­społu Lak­sh­mi­na­ray­aną Shan­ka­rem.

Pen­sja, jaką Ma­rek do­staje w re­dak­cji, po­pra­wia stan jego port­fela, ale nie wy­star­cza na do­stat­nie ży­cie z ro­dziną w War­sza­wie. Dla­tego za­czyna roz­glą­dać się za mu­zy­kami, z któ­rymi mógłby stwo­rzyć ze­spół i utrzy­my­wać się jak kie­dyś z kon­cer­tów, do czego za­chęca go też Kora. A Żabko-Po­to­po­wicz, sły­sząc o jego po­trze­bach, po­leca mu na­wią­zać kon­takt z mul­tiin­stru­men­ta­li­stą Milo Kur­ti­sem.

„Żabko po­wie­dział mi: «Milo Kur­tis gra na ce­gle w Gru­pie Skład» – Ma­rek wspo­mi­nał o tym w wy­wia­dach. – To wy­gląda tak, że on gra chwilę na ce­gle, to zna­czy kła­dzie ją na kla­wia­tu­rze, po­tem leci do Hop­fera na winko , ce­gła leży, dźwięk ja­kiś jest, ze­spół gra, gra, gra, lu­dzie sza­leją, on wraca po kilku głęb­szych win­kach i ude­rza w kla­wi­sze parę razy, po­tem wkłada wy­ka­łaczki, za­pałki mię­dzy kla­wi­sze i znowu bie­gnie do Hop­fera na winko, bar­dzo mi się to spodo­bało”.

– To jest le­genda, że ja kła­dłem ce­głę, gra­jąc w ze­spole Grupa Skład, i bie­głem do Hop­fera na wino, wy­my­ślona przez Marka hi­sto­ria – pro­stuje Milo Kur­tis. – Lu­bił two­rzyć ta­kie przy­po­wiastki. Jest w tej hi­sto­rii je­dy­nie ziarno prawdy. To zna­czy, kiedy za­kła­da­li­śmy ze­spół z Mar­kiem, gra­łem bli­sko U Hop­fera w War­sza­wie, ale nie bie­ga­łem tam w prze­rwach, tylko po wy­stę­pie!

Kur­tis to syn grec­kich uchodź­ców, hi­pis, który gra na róż­nych in­stru­men­tach et­nicz­nych, ta­kich jak hin­du­ski in­stru­ment stru­nowy si­tar czy grecki bu­zuki. Ma­rek chce z nim zro­bić te­raz coś po­dob­nego do tego, co ro­bił w Osja­nie.

– Gdy Ma­rek do mnie za­dzwo­nił, za­py­ta­łem go, kiedy ro­bimy próbę, a on mi od­po­wie­dział: „Co ty, Milo, prze­cież ja wiem, jak ty grasz! I co ty umiesz” – wspo­mina Kur­tis. – Wie­dzie­li­śmy o so­bie na­wza­jem jako mu­zycy. „Gramy kon­cert po­ju­trze”, za­ko­mu­ni­ko­wał mi. Pierw­szy raz wy­stą­pi­li­śmy wspól­nie w ja­kimś klu­bie stu­denc­kim w War­sza­wie. Je­den z ko­lej­nych od­był się w szpi­talu psy­chia­trycz­nym na od­dziale dla mło­do­cia­nych nar­ko­ma­nów w Gar­wo­li­nie.

Ma­rek z Milo na­zy­wają na po­czątku swój duet Sen­sa­cyjna Grupa Oka­zjo­nalna. Ma­rek gra na gi­ta­rze, Milo na bu­zuki, na si­tar, bę­ben­kach, ma­ra­ka­sach czy dzwo­necz­kach; wy­stę­puje z nimi też go­ścin­nie Jan Bur­nat, który to­wa­rzy­szy im na bračy.

– Ma­rek twier­dził, że grał wtedy na dzie­się­cio­stru­no­wej gi­ta­rze – opo­wiada Kur­tis – ale była to dwu­nastka, bez dwóch strun. Grał także na bračy, śpie­wał, ra­czej uży­wał głosu, obaj zresztą uży­wa­li­śmy głosu. W jaki spo­sób? A w taki: Mhmmm... – Kur­tis wy­daje ni­ski tu­balny dźwięk, nie­mal nie otwie­ra­jąc ust. – Ja jako ro­do­wity Grek uży­wa­łem po pro­stu me­li­zma­tów, czyli me­lo­dii śpie­wa­nych na jed­nej sy­la­bie tek­stu, i Ma­rek ro­bił tak samo. Nie sie­dzie­li­śmy pod­czas wy­stępu na dy­wa­nie jak Osjan. Ktoś o nas tak na­pi­sał, mu­szę to spro­sto­wać! Gra­łem na si­tar, sie­dząc na krze­śle, bo w ten spo­sób ła­twiej mi było utrzy­mać in­stru­ment.

Sen­sa­cyjna Grupa Oka­zjo­nalna kon­cer­tuje w klu­bach stu­denc­kich w Kra­ko­wie, Po­zna­niu, Gdań­sku czy w War­sza­wie, na przy­kład w Te­atrze Stu­dio lub w Ga­le­rii Współ­cze­snej. Ma­rek zna te miej­sca z wy­stę­pów w Osja­nie.

– Ze wspól­nych kon­cer­tów pa­mię­tam spo­kój i to, jak Ma­rek od­wra­cał się do mnie, pod­pusz­cza­jąc: „Jesz­cze wię­cej daj z sie­bie, jesz­cze wię­cej. Da­waj czadu!” – wspo­mina Kur­tis. – To Ma­rek trzy­mał nasz ze­spół, bo miał drive gi­ta­rowy, czyli ta­kie bu­ja­nie i trzy­ma­nie wszyst­kich w ry­zach, jak ma na pol­skiej sce­nie je­dy­nie Woj­tek Wa­glew­ski.

Ma­rek i Milo ra­zem im­pro­wi­zują na sce­nie tak jak grupa Osjan, ale ma­te­riał pod im­pro­wi­za­cję wy­biera Ma­rek.

– Ma­rek miał do mnie dużo cier­pli­wo­ści – mówi Kur­tis – bo wie­dział, jak ma wy­glą­dać każdy nasz kon­cert, a ja da­wa­łem się cza­sem po­nieść temu, jak gramy.

Z cza­sem Ma­rek oraz Milo, dwóch mu­zy­ków z dłu­gimi bro­dami, któ­rzy nie tylko mu­zyką, ale swoją ory­gi­nalną urodą przy­cią­gają na kon­certy co­raz więk­szą pu­blicz­ność, po­sta­na­wiają zre­zy­gno­wać z na­zwy Sen­sa­cyjna Grupa Oka­zjo­nalna.

– Ma­rek stwier­dził, że ta na­zwa jest za długa, nie brzmi to jed­nak zbyt do­brze i mu­simy ją zmie­nić – mówi Kur­tis. – Uży­wa­li­śmy przez chwilę na­zwy M’M, to zna­czy M & M, M and M, od pierw­szych li­ter na­szych imion, czyli Ma­rek i Milo. Oka­zało się jed­nak, że Po­lacy w tam­tym cza­sie nie ro­zu­mieli ję­zyka an­giel­skiego i wy­ma­wiali tę na­zwę z apo­stro­fem jako MaM albo mieli z tym inny kło­pot.

Idą po radę do Żabko-Po­to­po­wi­cza, nie tylko me­lo­mana i czło­wieka zo­rien­to­wa­nego w mu­zyce na świe­cie, ale też gra­fika i ma­la­rza, li­cząc na to, że jako osoba wy­jąt­kowo kre­atywna wpad­nie na ja­kiś po­mysł.

– Spa­ce­ro­wa­li­śmy z Mar­kiem i na­szymi dziećmi po parku Ujaz­dow­skim i Ma­rek opo­wia­dał mi, że szu­kają z Mi­lem na­zwy ze­społu. Cho­dziło o to, by po­łą­czyć ja­koś to „M” i „M” – wspo­mina Żabko-Po­to­po­wicz. – Tam, gdzie mie­ści się dzi­siaj Cen­trum Sztuki Współ­cze­snej, rzu­ci­łem na­zwę „ma­anam”, wy­my­śli­łem to tak po pro­stu, by im po­móc i zna­leźć coś, co bę­dzie się do­brze wy­ma­wiać. Te słowa nic nie zna­czyły, ani „ma nam... być tak albo ina­czej”, ani niby po sta­ro­per­sku „ja je­stem”, jak ktoś to po­tem tłu­ma­czył. Zdaje się Kora. Miały je­dy­nie uczy­nić tę na­zwę przy­stępną. W ten spo­sób po­wstała na­zwa Ma­anam.

Ma­anam na prośbę Marka re­je­struje w Pol­skim Sto­wa­rzy­sze­niu Jaz­zo­wym Te­resa Hryn­kie­wicz, która wcze­śniej była ma­na­gerką Osjana, i ze­spół za­czyna kon­cer­to­wać pod egidą i wraz z aku­sty­kami z PSJ.

– Z kon­certu ro­bili mi­ste­rium – Do­mi­nik Kuta, mul­tiin­stru­men­ta­li­sta i aku­styk z PSJ, wspo­mi­nał pracę z Mar­kiem i Milo. – Wcho­dzili boso na scenę, sia­dali w ci­szy obok in­stru­men­tów i do­piero wtedy, gdy za­czy­nali grać, ła­pali kon­takt z pu­blicz­no­ścią. Kie­dyś po­je­cha­li­śmy z Ma­ana­mem volks­wa­ge­nem bu­sem z PSJ na kon­cert do El­bląga. Po wy­stę­pie po­szli­śmy do or­ga­ni­za­to­rów pod­pi­sać do­ku­menty i oka­zało się, że już ktoś pod­pi­sał je za nas i wziął pie­nią­dze. Do­wie­dzie­li­śmy się, że zro­bił to nie­jaki Mar­cin Ja­cob­son z Gdyni. Wku­rzy­li­śmy się jak nie wiem, bo nie mie­li­śmy na­wet na ben­zynę, żeby wró­cić do domu. Stwier­dzi­li­śmy, że je­dziemy do tego Ja­cob­sona do domu po na­sze ho­no­ra­rium. Zna­leź­li­śmy go w Gdyni i oka­zało się, że on nie ma jed­nak tych pie­nię­dzy. Do­szło wtedy do awan­tury, za­gro­zi­łem, że wy­rzucę mu te­le­wi­zor z domu, jak one się nie znajdą. Ma­rek wku­rzył się tak samo jak ja. Ja­cob­son miał sporą pły­to­tekę, dał nam wtedy kilka płyt i po­wie­dział, że one są warte wię­cej niż te pie­nią­dze, które po­win­ni­śmy do­stać za kon­cert, i obie­cuje, że odda to ho­no­ra­rium. Po­ra­dzi­li­śmy so­bie, chyba po­ży­cza­jąc od ko­goś in­nego w Gdyni na ben­zynę, i wró­ci­li­śmy do domu. Ja­cob­son od­dał nam te pie­nią­dze, wie­dział, że mu nie od­pu­ścimy. Tak so­bie wła­śnie ra­dzi­li­śmy w ze­spole Ma­anam.

Mar­cin Ja­cob­son mówi dziś, że nie wziął wtedy pie­nię­dzy dla sie­bie. Nie mógł też wy­pła­cić ich Ma­ana­mowi jako or­ga­ni­za­tor, bo któ­ryś z urzęd­ni­ków nie przy­go­to­wał ho­no­ra­rium. Pa­mięta tę sy­tu­ację ina­czej – Ma­rek za­cho­wał wtedy spo­kój, awan­tu­ro­wał się tylko Kuta. Przy­znaje jed­nak, że rze­czy­wi­ście „dał” gru­pie płyty z do­mo­wej pły­to­teki, a w tym mię­dzy in­nymi al­bum Ab­bey Road Be­atle­sów, który wy­brał Ma­rek.

Z cza­sem do Ma­anamu do­łą­cza Kora. „W pew­nym mo­men­cie Milo po­sta­no­wił wy­ko­ny­wać pio­senkę o czter­dzie­stu grec­kich he­ro­sach. Kiedy do­cho­dził do siód­mego, mia­łem do­syć” – Ma­rek żar­to­wał na te­mat wy­miany wo­ka­li­stów w Ma­ana­mie. Mó­wił też o de­cy­zji za­pro­sze­nia Kory, że „wcią­gnął ją” do Ma­anamu, żeby mo­gła ode­rwać się tro­chę od do­mo­wych obo­wiąz­ków i śpie­wała to, czego on sam nie po­trafi za­śpie­wać. Po­mysł na po­ja­wie­nie się w ze­spole Kory tak na­prawdę wziął się stąd, że Ma­rek chciał wró­cić do rock and rolla i wy­ko­rzy­stać eks­pre­sję żony, by two­rzyć prze­boje. Chciał pi­sać pio­senki, które zo­staną z ludźmi na lata. „Zda­łem so­bie sprawę, że do hi­sto­rii prze­cho­dzą pio­senki – wy­ja­śni to z cza­sem. – Nie­ważne, czy Je­rzego Wa­sow­skiego z Ka­ba­retu Star­szych Pa­nów, The Rol­ling Sto­nes, czy Franka Si­na­try”. Miał am­bi­cje, by po­ry­wać tymi utwo­rami tłumy, two­rzyć rze­czy uni­wer­salne o mi­ło­ści, przy­jaźni czy zdra­dzie, które będą prze­ma­wiały do lu­dzi na ca­łym świe­cie, nada­wać im au­tor­ski sznyt i stwo­rzyć ze­spół le­gendę.

„Do śpie­wa­nia tak na­prawdę za­chę­cił mnie Ma­rek – po­wie Kora – czyli to była pro­po­zy­cja oso­bi­sta, bar­dzo pry­watna, i gdyby nie Ma­rek, który miał cier­pli­wość to­le­ro­wa­nia tych mo­ich pier­wo­cin i gdzieś wi­dział coś wię­cej poza tym, ten po­ten­cjał, który we mnie był, to pew­nie bym nie śpie­wała i nie by­ła­bym tym, kim je­stem”.

– Po­mysł na to, by do Ma­anamu do­łą­czyła Kora, po­ja­wił się u mnie w domu w kuchni na Żo­li­bo­rzu – opo­wiada Kur­tis. – Ma­rek chciał, żeby Ma­anam szedł w stronę rocka, co ja nie do końca czu­łem. Za­pro­po­no­wał więc Ko­rze: „Kora, to może ty bę­dziesz śpie­wać rocka?”. A Kora na to: „Ja nie umiem śpie­wać”. A Ma­rek: „Kora, ty masz być wo­ka­listką roc­kową, nie mu­sisz umieć śpie­wać, ty mu­sisz umieć krzy­czeć!”. I w ten spo­sób do nas do­łą­czyła. Na po­czątku śpie­wała jed­nak de­li­kat­nie, wzru­sza­jąco, pięk­nie, bo to przej­ście z Ma­anamu nie od­było się tak od razu, że już na hura ro­bimy inną mu­zykę. Ma­rek szu­kał po­my­słu na to, w którą stronę ma iść Ma­anam. Kora naj­pierw je­dy­nie wspie­rała wo­kal­nie nasz ze­spół.

Ma­rek za­czyna te­raz kom­po­no­wać, jak daw­niej w Ło­dzi, wpro­wa­dza żonę na scenę, ma­rzy, by prze­stać kon­cer­to­wać w do­mach kul­tury dla garstki pu­blicz­no­ści, i ma am­bi­cję, by pi­sać pio­senki i przejść do hi­sto­rii, za­ra­bia­jąc god­nie na ży­cie. W trasy jeż­dżą już wspól­nie z Korą.

– Kiedy do Ma­anamu do­łą­czyła Kora, w bu­sie sły­chać było za­wsze ją, a nie Marka, mimo że to on był mo­to­rem wszyst­kiego w ze­spole, ro­bił mu­zykę, wy­stę­po­wał i or­ga­ni­zo­wał kon­certy – wspo­mina Do­mi­nik Kuta. – Kora się świet­nie ba­wiła, a Ma­rek nie brał udziału w ży­ciu to­wa­rzy­skim, w ogóle nie pa­mię­tam go ba­lan­gu­ją­cego, od­po­wia­dał za wszystko, trzy­mał dy­stans i za­su­wał. Wszy­scy ży­li­śmy z tych kon­cer­tów, ale pra­co­wa­li­śmy okrop­nie dużo kosz­tem zdro­wia, hi­gieny czy snu. To, co za­ra­bia­li­śmy, to nie były wiel­kie pie­nią­dze, ale dało się z tego żyć, a na pewno im z Korą, tym bar­dziej że Ma­rek nie był roz­rzutny.

Kuta przed współ­pracą z Ma­ana­mem był wo­ka­li­stą Czer­wo­nych Gi­tar.

– To ja na­uczy­łem Korę, jak trzy­mać mi­kro­fon – chwali się. – Kora nie miała wtedy o tym po­ję­cia. Trak­to­wała scenę jak ob­raz, mi­kro­fon miał jej nie za­sła­niać twa­rzy, ta­kie miała na po­czątku do tego po­dej­ście, mu­siała do­piero na­uczyć się trzy­ma­nia go w od­po­wied­niej od­le­gło­ści; była kom­pletną ama­torką.

Korę ad­o­rują męż­czyźni w tra­sie, wszę­dzie tam, gdzie się po­ja­wia z ze­spo­łem.

– Ma­rek zło­ścił się z tego po­wodu, ale w to­wa­rzy­stwie nic na ten te­mat nie mó­wił – wspo­mina Kuta. – Na pewno był bar­dzo za­ko­chany w Ko­rze, co dało się za­uwa­żyć na pierw­szy rzut oka. Do­my­ślam się, że to mu­siało być dla niego trudne jako dla męż­czy­zny, gdy pa­trzył, jak ktoś ją cią­gle pod­ry­wał. A ona wcho­dziła w te flirty i nic so­bie z tego nie ro­biła , wy­da­wała mi się w tam­tym cza­sie ko­bietą kom­plet­nie po­zba­wioną taktu.

Z cza­sem roz­cho­dzą się drogi mu­zyczne Jac­kow­skich i Milo.

– Ja chcia­łem zo­stać przy mu­zyce świata i oprócz Ma­anamu za­czą­łem wy­stę­po­wać z Osja­nem, do któ­rego mnie za­pro­szono – mówi Kur­tis. – Ma­rek nie miał z tym pro­blemu, bo już wtedy wie­dział, że chce grać rocka. I w ten spo­sób prze­sta­li­śmy ra­zem kon­cer­to­wać, bo wy­je­cha­łem w trasę z Osja­nem do NRD.

Kur­tis mówi, że roz­sta­nie ich trójki prze­bie­gło w at­mos­fe­rze spo­koju, przy­jaźni i zro­zu­mie­nia.

– By­li­śmy od po­czątku ist­nie­nia ze­społu w za­ży­łych re­la­cjach – tłu­ma­czy. – Ma­rek z Korą od­wie­dzali moją mamę, śpie­waczkę ope­rową. Przy­cho­dzili do mo­jego domu ro­dzin­nego na No­wym Mie­ście i mama, która świet­nie go­to­wała, kar­miła ich, bo u nich była bieda i to po­ważna, za­nim za­częli w miarę za­ra­biać. Lu­bili naj­bar­dziej go­to­waną rybę. A gdy we trójkę wy­jeż­dża­li­śmy z Ma­ana­mem na kon­certy, mama przy­go­to­wy­wała mi ja­rzyny na drogę i Kora z Mar­kiem mi je wy­ja­dali. Moja mama mó­wiła też Ko­rze, jak ma usta­wić głos, czy ostrze­gała ją: „Nie pij wina przed kon­cer­tem”. Kora od­po­wia­dała: „Ale ja się mu­szę roz­luź­nić!”. A mama: „Kie­li­szek ko­niaku albo brandy roz­luź­nia struny gło­sowe, ale nie wino, bo ono je wy­su­sza!”. Ja mam dom w gó­rach na wy­spie Na­xos, naj­więk­szej na Cy­kla­dach, Kora kie­dyś tam po­je­chała i tak jej się spodo­bało, że na­pi­sała tekst i Ma­anam na­grał po­tem pio­senkę Cy­kady na Cy­kla­dach.

Gdy Kur­tis jest w tra­sie z Osja­nem, Ma­rek po­znaje w War­sza­wie gi­ta­rzy­stę Johna Por­tera, Wa­lij­czyka, który od nie­dawna mieszka w Pol­sce, i tak jak te­raz Ma­rek kom­po­nuje roc­kowe pio­senki. John jest mę­żem Mał­go­rzaty Gey­smer-Por­ter, le­karki, która pra­cuje na od­dziale dla mło­dych uza­leż­nio­nych od nar­ko­ty­ków w szpi­talu w Gar­wo­li­nie. Kie­dyś Ma­rek z Milo wy­stą­pili tam z Ma­ana­mem. Ma­rek za­przy­jaź­nia się z Mał­go­sią. Gey­smer po­cho­dzi z ro­dziny zie­miań­skiej, zna świet­nie an­giel­ski i orien­tuje się w świa­to­wych tren­dach mu­zycz­nych. Jest pełna ikry, za­przy­jaź­nia się z pa­cjen­tami i nosi jak hi­pi­ska. Dużo czyta, in­te­re­suje się sztuką, że­gluje, jeź­dzi na nar­tach, po­dró­żuje. Gdy z od­działu w Gar­wo­li­nie wy­od­ręb­nia się dom Mo­naru pro­wa­dzony przez Marka Ko­tań­skiego, za­czyna tam pracę. Ma­rek bywa w domu ro­dzin­nym Mał­go­rzaty na Sa­skiej Kę­pie. Spo­tyka się z jej pa­cjen­tami – ozdro­wień­cami z Mo­naru czy ko­le­gami z pracy. Jest tam pia­nino, na ścia­nie Kos­saki, me­ble w stylu art déco, ale też bi­be­loty ro­dem z In­dii, Chin czy Ty­betu. „Mar­golka”, jak mó­wią o niej zna­jomi, pro­wa­dzi bo­gate ży­cie to­wa­rzy­skie; pod wie­loma wzglę­dami przy­po­mina sio­strę Marka, Kry­stynę, i tak jak ona nie­raz po­może Mar­kowi.

Któ­re­goś dnia Por­ter gra Mar­kowi i Ko­rze swoją bal­ladę Black Day Fe­eling, kiedy od­wie­dza ich w miesz­ka­niu na Ogro­do­wej. Po­sta­na­wiają, sie­dząc przy pi­wie i ka­szy, że po­łą­czą wspól­nie siły i za­łożą ra­zem nowy ze­spół roc­kowy.

– Gdy wró­ci­łem do Pol­ski, nie było już Ma­anamu, tylko nowy ze­spół z Por­te­rem – mówi Kur­tis – więc zo­sta­łem na stałe z Osja­nem, z czego się cie­szy­łem, bo za­czą­łem re­gu­lar­nie za­ra­biać na ży­cie. A Ma­rek miał w końcu roc­kową ka­pelę i też był za­do­wo­lony. Ży­czy­li­śmy so­bie wszyst­kiego do­brego i już na za­wsze roz­sta­li­śmy się mu­zycz­nie w po­koju, mi­ło­ści i przy­jaźni.

Ma­rek, za­czy­na­jąc kon­cer­to­wać z Por­te­rem i z Korą, re­zy­gnuje z pracy w „Jazz Fo­rum”.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: