Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mariola, moje krople - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,00

Mariola, moje krople - ebook

Komedia omyłek, przypominająca klimatem komedie Stanisława Barei i „Kabarecik” Olgi Lipińskiej.

Jest listopad 1981. 12 grudnia w małym prowincjonalnym teatrze ma gościć delegacja z ZSRR i pierwszy sekretarz miejskiego PZPR narzuca dyrektorowi teatru wystawienie Strip-tease’u, nie mając pojęcia, że w sztuce Mrożka nikt się nie rozbiera. Działają tu dwa zwalczające się związki zawodowe, bufetowa pędzi bimber, zespół kłóci się o mięso ze świni podarowanej przez partię, krawiec wspomina powstanie warszawskie, a pewna aktorka spóźnia się na próby, bo stoi w kilometrowych kolejkach po… cokolwiek.

Jakby tego brakowało po teatrze krąży przysłany z Francji powielacz, który przyprawia dyrektora Zbytka o palpitacje jego schorowanego serca.

PRL w pigułce na pełen śmiechu wieczór.

Małgorzata Gutowska-Adamczyk

– jedna z najbardziej rozpoznawalnych polskich autorek, z wykształcenia historyk teatru, scenarzystka kultowego serialu Tata, a Marcin powiedział…, ­autorka kilkunastu poczytnych po­wieści dla dorosłych i kilku dla młodzieży. Cukiernią Pod Amorem, przedstawiającą losy Polski i Polaków na przestrzeni ponad stu lat, podbiła serca czytelników i rankingi sprzedaży.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8295-400-5
Rozmiar pliku: 577 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

wtorek, 17 listopada 1981, godz. 12:45

Wszystko zaczęło się dokładnie w chwili, kiedy dyrektor Teatru Miejskiego poczuł przemożną potrzebę, ba! wręcz przymus, rozpięcia kolejnego guzika przy bluzce swej sekretarki Marioli. Na dworze szarzało nudne listopadowe popołudnie, było ciemnawo, leniwie siąpił deszcz ze śniegiem. Przez uszczelnione watą higieniczną okna gabinetu wionęło zimne tchnienie wiatru i Jan Zbytek pomyślał, jak rozkosznie byłoby ogrzać zziębnięte dłonie na ciepłych piersiach dziewczyny. Czym prędzej odrzucił wieczne pióro, poderwał się z fotela i gnany tą przemożną potrzebą, wkroczył do sekretariatu.

Mariola, zajęta żmudnym przepisywaniem planu pracy na maszynie, nie od razu zaprotestowała. Zbytek był już bardzo blisko celu, dzieliły go odeń zaledwie dwa malutkie guziczki, gdy do pomieszczenia wpadł znienacka reżyser Biegalski. Co prawda sekundę później cofnął się taktownie na korytarz, ale i tak było po sprawie: speszona Mariola zapinała już bluzkę, Zbytkowi zaś całkiem opadł entuzjazm, bo Biegalski zapewne stał na korytarzu, czekając, aż go wezwą.

Diabli nadali!

Czego mógł chcieć za piętnaście pierwsza, w samym środku próby?!

Dyrektor zarzucił na obowiązkową lewą stronę swą piętnastocentymetrowej długości pożyczkę, która tymczasem frywolnie zwisła nad prawym uchem, Mariola przeczesała dłonią cokolwiek zmierzwioną grzywkę i służbiście zatopiła wzrok w papierach.

– No, co tam kolego? – Zbytek otworzył drzwi i chrząknął.

Zgodnie z przewidywaniami, Biegalski czekał w hallu, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę.

– Bardzo przepraszam, ale... Było otwarte... – wyjąkał bezradnie.

– Sugeruje pan, że powinniśmy się zamykać, kiedy wspólnie z koleżanką Mariolką pracujemy?

– Nie, no skąd... – stropił się reżyser. Nie miał najmniejszego zamiaru przeszkadzać komukolwiek w pracy, ale sprawa była ważna, pilna, nagląca!

– Zaraz powstałyby jakieś niezdrowe podejrzenia. – Dyrektor westchnął ciężko, kontynuując przerwaną myśl.

– Albo plotki... – Mariola usłużnie uzupełniła, krzywiąc się przy tym wymownie i niedbałymi ruchami porządkując biurko.

– A my się tu, kolego Biegalski, nie mamy czego wstydzić!

Dyrektor wypiął dumnie pierś i wzorem Napoleona wsunął prawą dłoń za połę marynarki.

– Naturalnie... To ja może… Przyjdę później? – Młody człowiek jakby naraz zrozumiał całą niezręczność sytuacji i zaczął się wycofywać.

Sprawa, nawet najpoważniejsza, musiała jednak zaczekać.

– Cóż tak niecierpiącego zwłoki przygnało pana w środku próby? – Zbytek zainteresował się w końcu, choć ton jego głosu wskazywał na krańcowe zmęczenie pracą.

– W środku jakiej próby? – złośliwie odciął się Biegalski.

Ta młodzież! Żadnego wyczucia, żadnego szacunku dla starszych! Dyrektor westchnął przeciągle. To już nie to, co kiedyś, gdy człowiek terminował w zawodzie lata, zanim zdołał odezwać się do starszego kolegi inaczej niż „mistrzu”, a wypita w bufecie teatralnym wódka bratała lepiej od tysiąca ról.

Chociaż to się akurat tak bardzo nie zmieniło.

– Więc nie ma próby? – Zbytek mimo wszystko chciał wiedzieć, co dzieje się w podległej mu placówce. Podniósł na Biegalskiego ciężkie powieki, gotów go ostatecznie wysłuchać.

– Jeżeli nadal wszyscy będą się obijać, to do premiery nigdy nie dojdzie!

Ta informacja zmartwiła nieco dyrektora. Żarty żartami, ale lubił, kiedy ustalony w pocie czoła całoroczny plan pracy domykał się zgrabnie premierą, która na dodatek okazywała się sukcesem. Artystycznym oczywiście, bo cóż znaczyło więcej od pochlebnej recenzji? Zwłaszcza w piśmie kulturalnym o zasięgu ogólnopolskim, takim chociażby Życiu Literackim, Kulturze czy Odrze. To byłoby godne zwieńczenie wieloletnich wysiłków. Ale, mimo podejmowanych raz po raz prób, takiej recenzji dyrektor wciąż jeszcze nie miał. Same śmieci w miejscowym szmatławcu.

Bo przecież nie chodzi o to, że do teatru, zwożone autokarami z najodleglejszych zakątków Dolnego Śląska, walą tłumy, że czasem wręcz brakuje biletów. Frekwencja się nie liczy. Dyrektor nie dbał o pieniądze, jeśli ich brakowało, tak czy inaczej zawsze umiał wyżebrać w komitecie miejskim dodatkowe fundusze celowe. Chodziło o prestiż. Jeśli nie mógł być dyrektorem w Warszawie, to niech przynajmniej Warszawa przyjedzie do niego! A to dało się osiągnąć tylko po kilku entuzjastycznych ogólnopolskich recenzjach. Stąd wziął się pomysł zatrudnienia w Teatrze Miejskim świeżej krwi, czyli Biegalskiego.

– Mariolko, kawy! – rzucił Zbytek sekretarce ponad głową reżysera i objąwszy go lewą ręką, poprowadził do swego gabinetu. – Drogi kolego, czemu się pan tak denerwuje? – mówił miękko. Wskazał mu fotel, a sam zajął miejsce za biurkiem. – Trzeba będzie, to przesuniemy premierę. Świat nie kończy się dwunastego grudnia – dorzucił jeszcze, ufając, że młody człowiek, za którym aż z Warszawy ciągnęła się fama nadziei polskiego teatru, da sobie jednak ostatecznie radę i wypuści przedstawienie o czasie.

– Jak mam się nie denerwować?! – zawodził płaczliwie Biegalski. – Od początku nie ma atmosfery pracy! Koledzy nawet tekstu nie znają!

– Nauczą się jeszcze. Zresztą po premierze też będą haftowali dialogi. Czy to jest powód do zmartwień? – uspokajał go Zbytek.

– Spóźniają się na próby!

– Kto?!

– Chociażby pańska żona.

Temat Pauliny, poruszony akurat teraz, w kontekście niedawnego zajścia, zmusił dyrektora do wzmocnienia ataku.

– Nie, no, trzeba ich zrozumieć. Stoją po wszystko w kolejkach. A wie pan, że ja to panu zazdroszczę!

– Czego?

– Pan jeszcze nie zna życia. Ten pański zapał do pracy... Ale, drogi kolego, dajcie spokój, w końcu to nie Broadway...

Miał rację, to nie był Broadway, tylko jedyny teatr w małym prowincjonalnym mieście. Szczerze mówiąc: na zadupiu. Zbytek rozumiał to aż za dobrze. Nie tylko rozumiał, ale też akceptował. W jego wieku nie ma się już ochoty przebijać głową muru. Młody człowiek odwrotnie: denerwował się z byle powodu, przybiegał z każdym drobiazgiem, wciąż się czegoś domagał.

– Broadway?! – skrzywił się Biegalski. – Prędzej bym do premiery przygotował krowy! – krzyknął w rozpaczy i przerażony ugryzł się w język.

Dyrektor nie zwrócił jednak uwagi na jego niegrzeczne zachowanie.

– À propos! – Uniósł do góry palec wskazujący. – Żona mi mówiła, że świetnie się z panem próbuje. Uważa, że jest pan prawdziwym skarbem!

Na te słowa, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, rozsiewając czar swych rubensowskich krągłości i wody toaletowej Masumi, weszła do gabinetu aktorka, Pauli­na Ciborska-Zbytek.

– Tu się pan ukrywa! – zawołała radośnie do Biegalskiego. – A ja wszędzie pana szukam!

– Ja się ukrywam?!

– No, no! Zabraniam się gniewać! – pogroziła mu palcem, po czym zażądała bezapelacyjnie: – Porywam pana! Kochanie, pozwolisz? – niby to zapytała męża, zupełnie jednak nie dbając o jego zdanie. – Musimy koniecznie przedyskutować moją scenę w trzecim akcie! – szepnęła czule do Biegalskiego, niby przypadkiem ocierając wargami o płatek jego ucha.

Dyrektor rozłożył bezradnie ręce. Życzenie żony znaczyło dlań więcej nawet niż dyrektywa partyjna.

Wychodząc, Paulina i Biegalski minęli w drzwiach gabinetu Mariolę, wnoszącą na tacy kawę w dwóch wypełnionych po brzegi szklankach. Biegalski rzucił przelotne spojrzenie na gruby kożuch fusów, które zasypane cukrem i pomieszane łyżeczką zaraz opadną na dno. Trochę żałował, że dyrektorowej nagle zebrało się na pracę. Rozkoszny zapach unosił się w powietrzu, a on akurat zawsze o tej porze miał spadek ciśnienia.

Tymczasem Mariola, zadowolona z obrotu sprawy, rozsiadła się w fotelu, który jeszcze przed chwilą zajmował Biegalski, posłodziła kawę, zamieszała i upiła kilka łyków.

Dyrektor z niepokojem popatrzył na drzwi.

– Myślisz, że coś zauważył?

– Na pewno. Co będzie, jeśli wypapla twojej żonie? – rzuciła niby to obojętnie, w duchu jednak licząc, że tak się właśnie stanie.

– Eee, to nie jego sprawa… – Zbytek próbował bagatelizować zajście, jednak trzeba przyznać, że odczuwał lekki dyskomfort.

– Musisz wreszcie coś postanowić! Człowiek strzela, pan Bóg kule nosi. Chcesz, żeby twój syn był od urodzenia sierotą? – zmieniła ton na troskliwy.

– Dlaczego? Świetnie się czuję, gdyby nie ta wieńcówka... – Dyrektor przypomniał sobie o lekarstwie i otworzył szufladę biurka.

Mariola odczekała, aż naleje trochę wody z karafki i odliczy dwadzieścia kropli nalewki na melisie, która tak świetnie robiła mu na serce.

– Ma się urodzić bez tatusia? – zapytała w chwili, gdy dochodził do dwudziestu.

Reakcja była natychmiastowa. Zbytek podszedł i z nadzieją dotknął jej brzucha.

– A co? Już się na coś zanosi?

– Oczywiście, że nie! Za kogo ty mnie masz?! – oburzyła się całkiem szczerze. – Jestem porządną dziewczyną!

I taka była prawda.

Dyrektor usiadł z powrotem w fotelu. Jednym haustem wypił krople, po czym bawiąc się ołówkiem i unikając jej wzroku, wycedził przez zęby:

– Nie kupuję kota w worku. Będzie syn, będzie rozwód!

Mariola zerwała się na równe nogi.

– Będzie rozwód, będzie syn! – krzyknęła zdenerwowana i wybiegła z gabinetu, omal nie rozlewając kawy na strzyżony dywan z Kowar, dopiero co kupiony spod lady za specjalną protekcją pierwszego sekretarza Komitetu Miejskiego PZPR, towarzysza Ludwika Martela.wtorek, 17 listopada 1981, godz. 13:15

O trzynastej piętnaście w bufecie teatralnym prowadzonym przez ajentkę Amelię Podpuszczkę panowała – excusez le mot – nabożna atmosfera. Palacz teatralny Zenon Chmurny, milcząc grał w oko z aktorem Pawłem Figurskim, krawiec Czesio, były żołnierz września i członek AK, pruł jakiś stary kostium. Amelia bez pośpiechu krzątała się za barem. Pomieszczenie wypełniał zapach zupy fasolowej i eskalopek po radziwiłłowsku oraz oczekiwanie na moment, kiedy towarzysz pierwszy sekretarz zje wreszcie cielęcinę z buraczkami i zechce opuścić bufet, wracając do swych codziennych obowiązków w Komitecie Miejskim, usytuowanym po przeciwnej stronie Placu Teatralnego.

Martel jednak, ulegając poobiedniemu błogostanowi, rozparł się na krześle, jakby miał zamiar wdać się w dłuższą pogawędkę.

– To prawdziwe szczęście, pani Amelio, że rzuciła pani scenę dla kuchni! – Uśmiechnął się, przeciągając bez żenady.

Amelia nie podzielała jego zdania. Kiedyś była aktorką, ale miała swoje lata (konkretnie pięćdziesiąt osiem) i nie dość, że jest to wiek, w którym dla kobiety niewiele zostało do zagrania, to na dodatek, jako pierwsza żona dyrektora, nie miała najlepszych notowań u jego aktualnej, trzeciej połowicy, Pauliny. Wzięła więc w ajencję bufet, a że posiadała niewątpliwy talent kulinarny, na jej obiadki wpadały różne szychy z miasta, co było krępujące dla członków zespołu, przywykłych traktować teatr, a zwłaszcza bufet, jak swój drugi dom.

– A co to było to pyszne w sosie? – Ludwik Martel wskazał na pusty już talerz po drugim daniu.

– Eskalopki – rzuciła obojętnie Amelia, zabierając naczynia.

– Z czego?

– Pan lepiej nie pyta! – z kąta niezbyt mądrze zażartował Paweł.

Wszyscy struchleli, gość jeszcze gotów wszcząć śledztwo i nieszczęście gotowe.

– Jak to: „z czego”, towarzyszu sekretarzu? – niby to zdziwiła się Amelia. – Z tego, co jest w sklepach.

– A mówią, że w sklepach nic nie ma?

– Ludzie zawsze szukają dziury w całym. Jakby nic nie było, to po co by stali w kolejkach?! – rzucił Figurski, wpatrując się w karty.

Logika tego rozumowania wywołała zmarszczkę na czole towarzysza Martela.

– Słuszna racja! – odpowiedział. – Muszę to powtórzyć na egzekutywie.

– W naszym sklepie na przykład – wtrąciła Amelia – jest całe mnóstwo tej nowozelandzkiej baraniny.

Martel zesztywniał w straszliwym przeczuciu, a zjedzona przed chwilą porcja mrożonej baraniny z antypodów podeszła mu do gardła.

– Cze-e-go?!

– Ale smakowało panu? – zapytała Amelia z udawaną troską, ledwo kryjąc mściwą satysfakcję.

– Tak, bo myślałem, że to cielęcina – padła płaczliwa odpowiedź.

– W powstaniu tośmy wszystko jedli, wszystko, co się tylko ruszało. Taki szczur na przykład, jest nie do odróżnienia od kurczaka. No, może tylko kolor ma nieco inny... – odezwał się Czesio, nie podnosząc głowy znad robótki, i do reszty popsuł nastrój pierwszemu sekretarzowi.

– Skąd wziąć cielęcinę w dzisiejszych czasach? – na pokaz rozmarzyła się Amelia.

– I mówi pani, że to mięso jest bez kartek? – indagował Martel.

Rzadko mu się zdarzało zniżać do ludu pracującego, ale z każdego takiego przypadku starał się wyciągać jakieś konstruktywne wnioski. Językiem poszukał między zębami resztek mięsa, cmoknął głośno i skonstatował uczciwie, że baranina, czy nie, było ono zjadliwe, co oznaczało nowe, interesujące możliwości wypełnienia luki mięsnej i poprawy zaopatrzenia sklepów.

– Który Polak oddałby swoje kartki za mrożoną nowozelandzką baraninę?! – zastanowił się Czesio.

Celność spostrzeżenia była porażająca. Martel cmoknął raz jeszcze, próbując w myślach rozwiązać ten dylemat.

– Nawet partia nie potrafiłaby ludzi do tego zmusić! – znudzony baryton Figurskiego wdarł się w jego myśli.

– Taaak... – głośno myślał pierwszy sekretarz. – Taaak...

Dla dobra ludu pracującego miast i wsi gotów był się jeszcze długo zastanawiać, co zresztą robił często i bez zauważalnych rezultatów.

Rozmowa schodziła powoli na niebezpieczne tory i kto wie, dokąd by zawiodła, gdyby do bufetu nie weszła Paulina Zbytek z reżyserem Biegalskim pod rękę. Zauważywszy Martela, natychmiast się odsunęła, uśmiechnęła promiennie i zaświergotała tonem leciutkiej przygany:

– Towarzysz sekretarz! Ostatnio troszkę nas pan zaniedbywał!

– Praca, praca i jeszcze raz praca – skromnie zauważył Martel, po czym wstał i z czymś więcej niż szacunkiem ujął jej rękę.

– Aż strach pomyśleć, że to dla naszego dobra! – fuknął z kąta Paweł.

Jednak Martel nie zauważył sarkazmu, zajęty wpatrywaniem się w brązowe oczy aktorki, które nieraz śniły mu się po nocy, i odciskaniem swych warg na jej pulchnej dłoni. Chcąc przerwać niezręczną sytuację, Paulina dokonała prezentacji:

– Koniecznie musi pan poznać nadzieję polskiego teatru, pana Jarosława Biegalskiego, który reżyseruje u nas nową premierę.

– Nowa premiera? Kiedy?

– Dwunastego grudnia, jeśli Bóg pozwoli – próbował się włączyć do rozmowy Biegalski, ale mocno splecione spojrzenia Martela i Pauliny wciąż nie odrywały się od siebie.

– Co to będzie?

– „Horsztyński”.

Tego nazwiska Martel nie znał, puścił więc dłoń dyrektorowej i spojrzał uważnie na Biegalskiego, zupełnie jakby miał on wytatuowane na czole zapisy cenzury z ostatnich dziesięciu lat.

– Ale to, mam nadzieję, nikt z opozycji? – zaszeptał konspiracyjnie.

Nie znał się na teatrze, wiedział jednak, że paru nazwisk nie wpuści na scenę w swoim mieście póki żyje, a dokładniej póki trwa jego kadencja.

– To tytuł sztuki – padła niespodziewana odpowiedź.

– Jakiego autora?

– Słowackiego.

Martel wyprostował się i spojrzał bacznie na reżysera.

– No proszę! – Uśmiechnął się nagle, wniebowzięty. – Ostatnio góra potwornie nas ciśnie, żebyśmy robili wymianę z towarzyszami z bratnich krajów. A tu piękna oddolna inicjatywa bez żadnych dyrektyw z naszej strony! Brawo, młody człowieku! Macie nasze pełne poparcie! – powiedział jowialnie i z uznaniem poklepał Biegalskiego po ramieniu.

Widząc, że reżyser bliski jest omdlenia, Amelia zapytała trzeźwo:

– Panie Jarosławie, może by pan coś zjadł?

– Poproszę tylko o kawę – wyszeptał przez zaschnięte gardło reżyser i usiadł wyczerpany.

Tymczasem Paulina, zwolniona z obowiązku gry na dwa fronty, znów zwróciła się do Martela:

– A jak się panu podobała nasza ostatnia premiera, towarzyszu sekretarzu?

– Bardzo... Zwłaszcza pani – tu ściszył głos do szeptu – w tej przeźroczystej sukience, na balkonie, istny cud! Nie było pani zimno? Jednak nie rozumiem, dlaczego oni na końcu popełniają samobójstwo? To się nie zgadza z linią partii! – Ostatnie zdania rzucił już głośno, do wszystkich.

– Widać tak chciał autor… – Czesio ciężko westchnął.

– Nie mógł mu ktoś tego dyskretnie wyperswadować?

– Jak go znam, w życiu by się nie zgodził, on uwielbia mordować – zażartował Figurski.

Towarzysz Martel już sięgał po notes, aby zapisać sobie nazwisko autora i przy okazji poruszyć tę kwestię we wrocławskiej cenzurze, nie zdążył jednak, bo do bufetu weszła Mariola, skierowała się wprost do niego i zaszeptała coś do ucha.

Pierwszy sekretarz syknął:

– Wszędzie mnie znajdą! – Wstał i wyszedł w pośpiechu, nie żegnając się z nikim.

– Pani Melu, czym dziś trujemy? – zapytała Mariola.

Przechyliła się przez bufet, próbując zapuścić wzrok w przepastne garnki stojące na kuchni gazowej i wciągając głęboko w płuca luby zapach obiadu.

– Są eskalopki.

– Cudownie! Uwielbiam cielęcinę!

– Zapasy się kończą – mruknęła Amelia, jakby oskarżała o to Mariolę. – Jeśli pani Wacia do jutra się nie zjawi, trzeba będzie znowu jechać na wieś po rąbankę.wtorek, 17 listopada 1981, godz. 13:40

Gnąc się w lansadach, jakby rozmawiał osobiście z samym Pierwszym Sekretarzem KPZR Leonidem Iliczem Breżniewem, a nie telefonicznie z Komitetem Wojewódzkim, Ludwik Martel odłożył słuchawkę telefonu na widełki. Wypuścił z płuc powietrze wstrzymywane przez cały czas rozmowy, wyprostował się i spojrzał na dyrektora Zbytka, który, wnioskując z miny Martela, spodziewał się iście hiobowych wieści.

– No, dyrektorze, za miesiąc, przy okazji manewrów wojsk Układu Warszawskiego, przyjadą do nas z przyjacielską wizytą towarzysze radzieccy. Myślę, że jako program artystyczny pokażemy im waszą nową premierę. Macie niepowtarzalną szansę udowodnienia, że polska kultura stoi na stanowisku braterstwa i internacjonalizmu. Ten młody towarzysz reżyser... Jakże mu tam?

– Biegalski.

– Nie należy chyba do Solidarności?

– Niech Bóg broni!

– Zróbcie coś takiego, żebym nie musiał się za was wstydzić. A wtedy, kto wie, może przyznamy wam ten talon na malucha dla żony?

– Och, dziękuję! – rozkleił się dyrektor.

– A jeśli będzie dobrze, może i order chlebowy się dorzuci?

Order chlebowy był od dawna marzeniem Jana Zbytka. Do emerytury brakowało mu zaledwie kilku lat i dyrektor z nadzieją wyglądał każdej okazji, dzięki której mógłby zdobyć uznanie w oczach władz oraz jakimś odznaczeniem, orderem lub Krzyżem Zasługi zapewnić sobie godziwe uposażenie po przejściu na zasłużony odpoczynek.

– Nawet nie śmiem o tym marzyć! – powiedział skromnie i spuścił oczy.

– Pamiętajcie tylko: żadnych ekstremistów w teatrze! Rozumiecie, że nie mogę tolerować warchołów na moim terenie. A ten „Holsztyński”? Dobre to?

– Klasyka.

– Klasyka, nie klasyka. Pytam, czy dobre?

Dyrektor Zbytek, który oczyma duszy widział już order chlebowy, przypięty do klapy swego wyjściowego garnituru, zatroskał się nagle. Co powiedzieć? To klasyka, owszem, Słowacki, wielka polska sztuka romantyczna. Ale przecież nie może wyskoczyć z prawdą, że to sztuka antyrosyjska. Antyrosyjska znaczy również antyradziecka. Teatr na fali solidarnościowej odwilży sięgał po coraz odważniejsze tytuły. Zbytkowi się to nawet podobało, czuł się patriotą, jednak aż strach pomyśleć, co się stanie, jeśli Rosjanie zrozumieją „Horsztyńskiego”! Ruina marzeń, grób dostatniej emerytury, może nawet dyscyplinarka i wilczy bilet?

Westchnął więc głęboko i wydukał przez zaschnięte gardło:

– Bardzo na czasie.

Co było poza wszelką dyskusją.

– Sprawdźcie go jeszcze pod tym kątem. No wiecie, czy się nadaje dla towarzyszy radzieckich. Stawka jest wysoka. Może zresztą zaprosimy sobie cenzora z Wrocławia?

Te słowa podziałały na Zbytka jak dźgnięcie rozżarzonym pogrzebaczem. Tylko tego brakowało! Wizyta cenzora mogła oznaczać wyłącznie kłopoty.

– Ośmielę się zwrócić pańską uwagę, towarzyszu sekretarzu – szepnął ugodowo – że mamy już pozwolenie, po co jeszcze fatygować cenzora?

– Ale okoliczności są szczególne.

– Będzie pan z nas jak zwykle zadowolony – wysapał resztką sił Zbytek. Czuł, że ciśnienie niebezpiecznie mu podskoczyło, schylił się więc po krople, przypomniał sobie jednak, że brał je przed niespełna pół godziną.

– No, chyba nie macie innego wyjścia, dyrektorze! – powiedział Martel, myśląc w duchu, że i tak będzie musiał wszystkiego sam dopilnować, bo z tymi artystami to nigdy nic nie wiadomo.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: