Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Maskarada geniuszy - ebook

Data wydania:
1 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Maskarada geniuszy - ebook

 

Akcja „Maskarady geniuszy” rozgrywa się w Tarokanii, strefie buforowej, utworzonej tam, gdzie stykały się żywioły germański, słowiański i romański. W tym nieco operetkowym królestwie ze stolicą w mieście Gradiska panują wybierani co roku z talii taroka czterej królowie, a dyktatorskie rządy sprawuje kanclerz, przypominający arlekina potężny joker Skiz. Bohater, Cyriak von Pizzicolli, jest współczesnym wariantem postaci z greckiej mitologii, a w jego otoczeniu poruszają się zamaskowane postacie, piastujące mniej lub bardziej absurdalne godności jak radca dworu w państwowej stacji obserwacyjnej jemiołuszki zwyczajnej czy majster w tartaku pniaków. „Maskarada geniuszy” jest z polotem napisaną wariacją na temat mitów i wyobrażeń. Pełna świadomych anachronizmów powieść sytuuje owe mity i wyobrażenia w groteskowym świecie, zaludnionym przez postacie o nazwiskach przedrzeźniających do kwadratu najzabawniejsze nazwiska austro-węgierskich baronów. Gdyby chcieć szukać dla autora „Maskarady geniuszy” odpowiedników w literaturze polskiej, nasuwają się takie postacie jak Tadeusz Miciński, może Roman Jaworski, na pewno Aleksander Wat jako autor „Bezrobotnego Lucyfera”, Witkacy. Z późniejszych Andrzej Kuśniewicz i Piotr Wojciechowski. W literaturze światowej przede wszystkim Italo Calvino, zarówno jako autor „Niewidzialnych miast” (transmutacje Wenecji), jak i trylogii, na którą składają się „Wicehrabia przepołowiony”, „Baron drzewołaz” i „Rycerz nieistniejący”. Jest to proza fantastyczna zabarwiona groteską, owoc lekko szalonej erudycji, ze sporą dozą specyficznego humoru. Niewiele było w ostatnim czasie na polskim rynku książek tak bogatych językowo i fabularnie; eksperymentalnych, a jednocześnie niehermetycznych, czytelnych. „Maskarada geniuszy” – uznawana za opus magnum Herzmanovsky’ego, za swoiste dopełnienie Musilowskiego „Człowieka bez właściwości” to obraz ostatecznego rozkładu cesarskiej Austrii. Poddany groteskowej, barokowo rozbuchanej obróbce. Herzmanovsky-Orlando perfidnie tasuje zdarzenia w czasie i przestrzeni, maskuje i demaskuje kolejne perspektywy narracyjne, komplikuje dotarcie do prawdy o przedstawianej rzeczywistości. Mówić o modernizmie środkowoeuropejskim bez Herzmanovsky’ego się nie powinno. Na razie jest u nas wielkim nieobecnym.

Spis treści

 

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Rozdział 26

Rozdział 27

Rozdział 28

Rozdział 29

Rozdział 30

Rozdział 31

Rozdział 32

Rozdział 33

Rozdział 34

Rozdział 35

Rozdział 36

Rozdział 37

Rozdział 38

Rozdział 39

Rozdział 40

Rozdział 41

Rozdział 42

Rozdział 43

Rozdział 44

Ryszard Wojnakowski, Od tłumacza

Piotr Paziński, Maskarada i sen Tarokanii

Przypisy

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8196-009-0
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Cyriakus von Pizzicolli, syn cieszących się poważaniem rodziców, ujrzał światło tego świata w Styxenstein^(). Każdemu innemu taki wybór miejsca narodzin dałby do myślenia. Jemu nie dał.

Moralnym przesłaniem niniejszej opowieści jest unaocznienie nawet najbardziej ograniczonym umysłom, że nie jest rzeczą obojętną, czy ktoś urodził się w miejscowości o tak złowieszczej nazwie. O tak, signatura rerum!

Cyriak wzrastał w możliwie najprzyjemniejszych warunkach i wszystko wskazywało na to, że czeka go uporządkowane życie, wolne od trosk i, co godne podkreślenia, tchnące atmosferą mieszczańskiej powagi i szacunku.

Ułożyło się jednak inaczej. Winna była temu pewna potęga, niosąca upojenie i dreszcz, moc dana szczególnie urodziwym i powabnym dziewczętom, wszelako osóbkom tego rodzaju, że trzeba w nich dostrzegać figurantki tajemniczego żywiołu, którego natury pewnie nigdy nie zdołamy zgłębić do ostatka i który na zawsze pozostanie dla nas ukryty pod ową maską.

I właśnie jedna z owych dziewcząt odznaczających się tego rodzaju tajemniczym pięknem stanęła na drodze życia Pizzicollego. Było to stworzenie nadzwyczajnej urody, w wieku, gdy u niektórych z nich objawiają się w szczególnej mierze wdzięki typowe dla misterium androginiczności. Zrodzony z takiego spotkania tragizm stał się w pełni udziałem Pizzicollego, choć otwarta pozostaje kwestia, czy to zagadkowe stworzenie, w jego przypadku elementarna figura wywoławcza losu, katalysatrix mystica, nie było koniec końców młodszą siostrą Afrodyty – i tym sposobem dotykamy po raz pierwszy pewnej szczególnej tajemnicy.

Moglibyśmy tutaj wskazać nader osobliwe tajne źródła lewantyńskie, prawdziwe skarbnice dziwaczności, intrygujące partie wiedzy bizantyjskiej, która upadła w połowie XV wieku, a także wiele innych okoliczności związanych z młodzieńczym splendorem i blaskiem, cudownymi kwiatami w hołdującym pięknu ogrodzie Erosa. Ileż godnych uwagi nieoczekiwanych szczegółów dałoby się o tym opowiedzieć, gdyby pozwolił na to dostatek miejsca!

Rodzina Pizzicollich pochodziła z Ankony, gdzie dziadek Cyriaka w czasach, gdy ta część tak zwanych legacji Państwa Kościelnego znajdowała się jeszcze pod administracją austriacką, sprawował urząd c.k. strażnika czystości monety w przeniesionej tamże Roweryjskiej Mennicy księcia Urbino, urząd po prawdzie nad wyraz odpowiedzialny, lecz na dobrą sprawę pozbawiony kompetencji.

W zasadzie nie było tam nic do roboty, ponieważ rzeczona mennica wstrzymała bicie monet w roku 1631 wskutek procesu fiskalnego, który skończył się dopiero w wiekach późniejszych. Żeby się zanadto nie rozwodzić, napomknijmy tylko, że powodem wstrzymania produkcji była kwestia kompetencji, która, jak się wydaje, doczeka się rozwiązania nie wcześniej, niż uda się wreszcie ustalić, jakim sposobem książę Urbino z rodu delle Rovere mógł być jednocześnie synem ostatniego, zmarłego w 1508 roku księcia z rodu Montefeltre, a zarazem synem papieża Juliusza II, lub jakoś podobnie, i właśnie mianował księciem Urbino swego syna Francesca delle Rovere, dotychczasowego tyrana Senigaglii, który z kolei był ponoć potomkiem wspomnianego Guidobalda z Montefeltre. Ja, mówiąc szczerze, nigdy do końca nie zrozumiałem opisanego związku, jednakowoż, jeśli się nie mylę, w jego obronie stanął Uniwersytet Lecce z Apulii, a podważanie tego stanu rzeczy jest w pewnych kręgach niemile widziane. Jedno wszakże nie ulega wątpliwości: następca Juliusza II, Leon X, którego droga do piekła dosłownie wybrukowana była nieudanymi synami, z obrzydzenia tą kwestią prawną Francesca wypędził, a Urbino oddał w lenno Lorenzowi de Medici, swemu nepotowi, sądząc po malowidłach, zapewne synowi istniejącego wyjątkowo już wówczas murzyńskiego jazz-bandu.

Jednakże w roku 1631 rządzący wtedy jego następca Urban VIII skonfiskował Urbino i wcielił do Państwa Kościelnego, w którego strukturach księstwo pozostawało do 1860 roku, lecz pewnego nudnego popołudnia po dłuższym oblężeniu dało się wziąć szturmem Garibaldiemu, i to zupełnie w pojedynkę. Inni panowie zagadali się przy małej czarnej.

Kto by jednak sądził, że sprawa została w ten sposób definitywnie załatwiona, ten jest w błędzie. Nie wszystko jeszcze stracone, czekają nas w Urbino nowe sprawy nie do rozwiązania, jak zapewniano mnie ze wszystkich stron w rzeczonym mieście w Caffé Centrale.

O młodym Cyriaku właściwie niewiele jest do powiedzenia. Był urodziwym, dobrze wychowanym młodzieńcem, którego trzymano bardzo krótko. Zwłaszcza jego matka, z domu baronowa Inacher-Kadmič, ochrzczona niezwykłym imieniem Autonoë, obwiniała go o wszystkie możliwe uchybienia. Posunęła się nawet do tego, że pewnego razu, gdy przelatujący gołąb zanieczyścił jego nowy, czarny odświętny kapelusz, ofuknęła nieśmiałego chłopca: „Zobacz, coś ty znowu narobił!”.

Jego nadzwyczajny pociąg do wędrówek należało być może tłumaczyć pragnieniem ucieczki od tych ustawicznych zarzutów. On sam nigdy się do tego nie przyznał, może były znacznie głębsze przyczyny, a możliwe, że te przyczyny leżały we wcześniejszym życiu, gdyż takie podejrzenie wydaje się potwierdzać przebieg niniejszej opowieści. Godne uwagi było u niego to, że gardził wtedy dziczyzną, w szczególności zaś jeleniną, a ponadto miał ambiwalentny stosunek do myślistwa, które zarazem przyciągało go i odpychało, a imię Anna wprawiało nieomal w przerażenie. Przez przynależność tego złowieszczego imienia do rodzaju żeńskiego ów stan przybrał z czasem zatrważające rozmiary. Nawiasem mówiąc, po ukończeniu przez chłopca siódmego roku życia strach ten zniknął zupełnie.

Na koniec wypada jeszcze odnotować, że osobliwa więź łączyła Cyriaka z psami. Często się zdarzało, że cała sfora z nastroszoną sierścią napadała na niego, przy czym nikt nie potrafił wyjaśnić, dlaczego tak nagle tworzyły się wokół niego zbiorowiska tego rodzaju. Za każdym razem kundle zatrzymywały się jednak przed Cyriakiem, traciły kontenans, po czym jeden po drugim każdy z osobna zaczynał zajmować się czymś innym, jakby rzecz w ogóle go nie obchodziła, i na koniec zgraja ordynusów ulatniała się nie wiadomo kiedy. Godna uwagi była regularna obecność wśród nich molosów, czyli rasy psów występującej jedynie w antycznych opowieściach.

Wyjąwszy kilka krótkich podróży Cyriak nigdy nie wyjeżdżał z Grazu, gdzie mieszkała rodzina Pizzicollich. Zmieniło się to, gdy katastrofa o rzadko aż tak tragicznej mocy nieoczekiwanie uczyniła z Cyriaka sierotę. Otóż jego rodzice utonęli w rzece Mur, gdy zażywali w niej niedzielnej kąpieli. Szare fale wypluły na brzeg jedynie zdeformowany cylinder ojca, owego dnia wyjątkowo, pewnie dla żartu, ozdobiony śmieszną kępką sierści z grzbietu kozicy. Wstrząśnięty młodzieniec poczuł się wolny, spieniężył odziedziczone mienie nieruchome i w zachwycająco promienny letni poranek udał się na stację kolejową. W pełni zdrów na ciele i umyśle wsiadł do przyśpieszonego pociągu osobowego, który przyjeżdżał z Bruck o ósmej trzynaście, dotarł około godziny jedenastej do granicy królestwa snów i tuż przed północą tego samego dnia znalazł się już na własną prośbę w zakładzie dla obłąkanych.

„Królestwo snów – zakrzykną pewnie chórem czytelnicy, odsuwając książkę z obrzydzeniem – tony bzdur napisano już na ten temat. Czy coś takiego naprawdę istnieje?”

Tak, tak i jeszcze raz tak! Tego pytania nie można im jednak brać za złe, bo nieprzerwanie trzeba mieć przed oczyma fakt, że cały świat odnosi się do Austrii z niesłychanym désintéressement, a nawet z pożałowania godną niewiedzą, ledwo zna parę fałszywych informacji o uczęszczanych trasach turystycznych, przekazywanych przez przewodniki krajoznawcze. Niemałą winę za to ponosi zapewne niepowodzenie konferencji w sprawie międzynarodowego rozkładu jazdy, odnoszących taki skutek, że ważne linie kolejowe, na których ekspresy odprawiane są z jakiejś stacji granicznej z pompą, smrodem i hałasem, wkrótce potem znikają bez śladu w głębi tegoż kraju, w pierwszej kolejności utraciwszy wagon restauracyjny w procesie swego rodzaju tajemniczego łuszczenia. Najczęściej zdarza się to w rejonie Leoben, w zakątku burzowym europejskiego ruchu turystycznego.

Leoben, o tak, Leoben! „Pociąg, który tędy przejedzie, jest, można rzec śmiało, uratowany”. Tak brzmi utarte powiedzonko wielkich austriackich kolejarzy, podczas gdy zainteresowanie pozostałych urzędów kolejnictwem osiąga kulminację przede wszystkim w przejażdżkach dla przyjemności z całą rodziną i żywym dobytkiem za darmo lub za śmiesznie niską opłatą luksusową klasą tak często, jak to możliwe. Nieraz byłem świadkiem, jak starzy, doświadczeni naczelnicy stacji długo patrzyli, kręcąc głowami, za przejeżdżającym przez Leoben ekspresem. Po czym wracali do biura, rzucali się z westchnieniem na sofę z czarnej skóry i jeszcze długo jęczeli: „Ojojoj, ojojoj!”, a następnie zapadali w drzemkę dręczeni przez koszmary senne.

Kiedy rozważyć to wszystko sprawiedliwie, nie ma się co dziwić, że nie dostrzegano osobliwego tworu państwowego, który rozpoczął żywot wkrótce po kongresie w Laibach^() w roku 1821 i wgryza się coraz dalej i dalej, niepowstrzymanie podbijając świat. To on, a nie zdławiona przez pluskwy Azja, wcześniej czy później położy kres na przykład imperium brytyjskiemu. On, zakotwiczony jak żaden inny w europejskości i stanowiąc poniekąd ciało astralne białej rasy, nazywany – może to określenie będzie najwłaściwsze – „Królestwem Taroków”. Jak wszystkie rzeczy transcendentalne, trudno to ująć w powszechnie zrozumiałe słowa.

Jak wspomnieliśmy, na kongresie w Laibach postanowiono, co było zresztą najrozsądniejsze, wstawić państwo buforowe pomiędzy terytoria germańskie, słowiańskie i romańskie, Burgundię Południowego Wschodu lub Burgundię Lewantu, jak poetycko nazywali ją niektórzy. I wcale się nie mylili, gdyż akurat Burgundia jest ściśle związana ze Wschodem. To Burgundia przez całe średniowiecze dążyła do panowania nad Lewantem i w trakcie wypraw krzyżowych podbiła całą Grecję i część Azji Przedniej i założyła tam Królestwo Jerozolimskie, księstwa Edessy, Trypolisu i Antiochii, w Grecji zaś najbardziej dumna była z podbicia Aten, Elidy, Achai i Koryntu. Żadne inne dwory nie jaśniały takim blaskiem, a Achaja przez długi czas stanowiła wzór życia dworskiego i ostoję minezengerów.

Jest rzeczą oczywistą, ze względu na epokę, w której zostało założone, że powstające właśnie państwo buforowe musiało mieć ściśle określoną monarchistyczną konstytucję. Mocno łamano sobie głowę nad wyborem dynastii. W rachubę wchodziły różne domy panujące. Wielkiemu królowi Bawarii Ludwikowi na przykład bez przerwy suszył głowę doświadczony znawca Orientu Fallmerayer, który radził mu dochodzić dawnych praw i w płomiennych barwach malował Jego Wysokości na ścianie Cesarstwo Karyntii.

Ba, w poufnej rozmowie ten obdarzony bogatą fantazją człowiek podsunął nawet pomysł utworzenia nowego kontynentu – „Karnewalii” – który to pomysł może jeszcze kiedyś dojrzeje. Qui vivra verra!^()

Wkrótce potem wybuchła zaaranżowana przez Anglię grecka wojna wyzwoleńcza, a uknute w londyńskiej mgle intrygi skanalizowały niebezpieczeństwo ze strony Wittelsbachów w kierunku Hellady. Wydawało się rzeczą przesądzoną, że tron Tarokanii trafi w ręce Koburgów. Wtedy jednak zaczął marudzić cesarz Franciszek, który pragnął tam powołać do życia kwartogeniturę Habsburgów, co z kolei zezłościło do żywego inne rody panujące. Kiedy europejska równowaga została już zachwiana tak mocno, że dało się słyszeć głuche podzwanianie szablami, Metternich raz jeszcze zabłysnął wielkim umysłem. Rozwiązanie było tak proste, a przy tym tak dynastyczne jak to tylko możliwe, z drugiej zaś strony odpowiadało nie tylko najgłębszym odczuciom ludu, lecz także ideałom zbliżającego się roku 1848, że możemy jedynie podziwiać w pełnym czci zdumieniu wzlot tego wielkiego ducha.

A co on takiego uczynił? Otóż stworzył właśnie owo „Królestwo Taroków”, przez zrzędów, którym zawsze coś się nie podoba, zwane również „Lustrzanym Królestwem Lewej Drogi”. Konstytucja była wzorowa. Opierała się na surowych, nieubłaganych zasadach niezwykle popularnej w Austrii gry w taroka, której ezoteryczna wykładnia tłumaczy wszystkie zagadki świata i naturalnie znacznie wykraczałaby poza ramy tej skromnej opowieści.

Na wzór antycznych tetrarchów w nowym królestwie rządziło czterech królów, których wybierano rokrocznie w sposób zgoła genialny. Ograniczenie czasowe do wymienianego okresu opierało się na następującej obserwacji: w talii taroka króle po całorocznym używaniu są tak zabrudzone, że wprost nie do poznania. Od biedy można je oczyścić benzyną, królów z krwi i kości natomiast nie można.

Jak więc odbywał się wybór owych ojców narodu w nieco sztywnych przebraniach? Monarchami czyniono czterech mężczyzn, czterech takich, którzy byli najbardziej podobni do królów z tak zwanej normatywnej talii taroka strzeżonej w stolicy Gradisce. Owa normatywna talia odpowiadała obiektowi podobnemu do „wzorca metra”, który przechowywany jest w Paryżu, metropolii wszelkiego koguciego ważniactwa.

Rzeczonego kompletu kart strzegła dzień i noc gwardia honorowa utworzona z zasłużonych mężów; co dwa tygodnie tasowali i przy okazji sprawdzali te karty światowej sławy uczeni. Po morderstwie powiązanym z rabunkiem, którego ofiarą padły Niemcy, powstał plan przeniesienia talii do Genewy, żeby podobnie jak w przypadku mniej więcej identycznej rangą „komisji dunajskiej” stworzyć przy okazji nowe synekury dla politycznych fircyków.

Wspomniany system wyborczy po prostu odciął drogę wszelkim szwindlom, wszelkiemu łapownictwu i wszelkim intrygom, i tymże trybem do najwyższej godności dochodzili mężowie różnych stanów bez względu na wykształcenie, bogactwo, uczoność, pochodzenie, a nawet niemogący się wykazać nieposzlakowaną opinią, co było procedurą w podobnie genialny sposób stosowaną pewnie jeszcze tylko przez papiestwo. Jednakowoż ostatniego z wymienionych punktów przestrzega się tam rygorystycznie.

Najpotężniejszym człowiekiem w państwie był w każdym razie niejaki Skiz, nazwany tak od występującej wśród owych kart nieco komicznej, arlekińskiej figury. Jak najdalsi jesteśmy wszakże od poglądu, że ów nieistotny szczegół powierzchowności mógł mieć cokolwiek wspólnego z wewnętrzną, dostojną godnością tego stanowiska. Wielcy mężowie stanu zawsze wydają się zewnętrznie trochę komiczni.

Tenże skiz był zatem kanclerzem, który władał królestwem mocą władzy dyktatorskiej, niemal w rytmie godzinnym sypał jak z rękawa nowym prawem, a co tydzień przeprowadzał jakąś przełomową zmianę. Najbliższym skizowi rangą i znaczeniem był tak zwany Księżyc, a właściwie Dwadzieścia Jeden, co oznaczało, że figura ta osiągnęła dwudziesty pierwszy stopień wysoce mistycznej formy wolnomularstwa. Za trzecią osobę w hierarchii uważano Pagata, ministra finansów, który miał naprawdę bardzo wiele do powiedzenia. Wspólnie zaś tworzyli Trull, czyli nieodwoływalny z założenia gabinet.

W momencie powstania królestwo obejmowało sporą część południowej Austrii, dawne regiony: Fryzyngę, Salzburg, Bamberg i Enklawę Brixeńską, na północy graniczyło ze Styrią i Karyntią, na wschodzie z Chorwacją, na południu dochodziło do morza, a na południowym zachodzie do granicy Wenecji, tej lagunowej republiki, którą przypuszczalnie zamierza połknąć jako pierwsze obce ciało. Które miasto jest bowiem bardziej fantastyczne i nierealne, prawie już nie z tego świata, i piękniejsze (a przy tym rzeczywiście najmniej znane) niż ta osnuta baśniami królowa Adriatyku, przez to jakby stworzona, by być przejściem do królestwa snów?

A czysto wizualnie: kto by się w tym połapał?

Ja, który przez parę latek uczęszczałem tam do gimnazjum lub przynajmniej czegoś, co jest się tam skłonnym za gimnazjum uważać, często trafiałem tylko z trudem i po wielogodzinnym błądzeniu do ojcowskiego palazzo, mieszczącego się w odległości niespełna trzech minut drogi od placu Świętego Marka. Jakże często nie zjawiał się w szkole profesor! Jakże często spotykałem swą biedną matkę z rozglądającą się błędnym wzrokiem dziewką służebną, bo zabłądziły podczas zakupów. Albo widziałem ojca wbijającego ponury wzrok w ziemię, przygryzającego posiwiałego wąsa i od czasu do czasu ze złością okładającego laską miejski bruk. „Ty już idź do domu – zwykł do mnie mawiać w takich razach. – Pozdrów ode mnie mamę i przekaż, że może podawać zupę... zjawię się najpóźniej za pięć minut...” Ale nieraz już zapadł wieczór, a nawet głęboka noc, nim wymęczony rodziciel mógł zasiąść do obiadu.

Tak wiele potrafi sprawić ojcowski autorytet, by nie okazać słabości. Podobnie działa również osobliwy kompleks, który nachodzi każdego, kto osiadł w Wenecji, i każe człowiekowi raczej błądzić bez dachu nad głową, niż zapytać o drogę lub, co więcej, dać się odprowadzić. Nawiasem mówiąc, nic by to zresztą nie dało.

My byliśmy wszak tylko obcy, nie byliśmy z urodzenia wenecjanami. Bardzo często jednak spotykałem także rdzennych mieszkańców lagunowego miasta, lamentujących przed wizerunkami Madonny, wśród nich listonoszy i policjantów, a nawet miejskich inżynierów z tyczkami mierniczymi. Fałszywy wstyd zabraniał tym nieszczęśnikom zasięgać informacji o drodze. Woleli się zwracać do wyższych instancji, a Kościół z uśmieszkiem zgarniał całkiem ładny grosz za składane przed Bogiem śluby i obietnice. Zauważyłem też, że podobnie jak sprzedawane po obniżonej cenie, bo błędne rozkłady jazdy, można tam kupić śmiesznie tanio fałszywe plany miasta, ponieważ wszystko przecież to jedno i to samo i litografuje się jak popadnie, co akurat strzeli człowiekowi do głowy. Kopiuje się nawet bezmyślnie lub, co gorsza, tnie na kawałki stare wykroje, by wciskać je naiwnym podróżnym jako plany.

Nie będziemy jednak niepotrzebnie wałkować tego smutnego rozdziału historii obyczajów i na końcu naszych rozważań jeszcze tylko zauważmy, że nad wyraz ożywione życie uliczne w zasadzie niezbyt gęsto zaludnionego miasta to zasługa wielu zabłąkanych. Człowiekowi się wydaje, że ma przed sobą metropolię, a wenecjanie są tylko z tego dumni.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: