Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miasteczko Crimson Lake - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Miasteczko Crimson Lake - ebook

Godzina 12.46 – Trzynastoletnia Claire Bingley stoi na przystanku autobusowym.

Godzina 12.47 – Detektyw Ted Conkaffey zatrzymuje obok niej samochód.

Godzina 12.52 – Dziewczynka znika...

Sześć minut – tyle trzeba, żeby zrujnować policyjnemu detektywowi Tedowi Conkaffeyowi życie.

Detektyw Ted Conkaffey oskarżony – ale nie skazany – za uprowadzenie trzynastoletniej dziewczynki po zwolnieniu z więzienia ucieka na północ Australii, na parne, opanowane przez krokodyle mokradła Crimson Lake.

Prywatna detektyw Amanda Pharell też wie, co to znaczy być wrogiem publicznym numer jeden. Odsiedziała wyrok za zabójstwo. Teraz ma zlecenie odnalezienia zaginionego pisarza-celebryty, którego życie skrywa więcej tajemnic niż jej własne.

Amanda wynajmuje do pomocy Teda: człowieka jeszcze bardziej znienawidzonego w miasteczku niż ona. Ale mieszkańcy Crimson Lake osaczają ich... Narasta wrogość i żądza linczu.

Czy dwoje prześladowanych wyrzutków zdoła rozwikłać nie tylko mroczne zagadki zniknięcia pisarza, ale i oczyścić się z ich własnych zbrodni?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-6650-3
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Miałem bardzo mroczne myśli, kiedy znalazłem Kobietę. Jedynym moim towarzyszem od miesięcy był pistolet, a pistolety po jakimś czasie, jeśli przebywa się z nimi dostatecznie długo, zaczynają mówić do człowieka. Broń patrzyła na mnie czarnym okiem, kiedy tłukłem się po pustym domu, widziała, że całymi dniami nie rozpakowuję pudeł z korytarza. Leżała na boku i osądzała moje picie. Pewnej nocy, w połowie butelki Wild Turkey, zacząłem pytać pistolet, jaki ma, kurwa, sposób na to wszystko, skoro jest taki mądry. Pistolet miał tylko jedną odpowiedź.

Poprzedniego wieczoru, zanim znalazłem Kobietę, przez okno wpadła kolejna cegła. Trzecia, odkąd przyjechałem do Crimson Lake. Tym razem nie chciało mi się nic robić z oknem. Przez dłuższy czas patrzyłem na szkło, potem poszedłem na tylny ganek. Usiadłem, a słońce zaczęło zachodzić. Patrzyłem, jak mruga czerwienią spoza mokradeł, jak tańczy na szarym piasku. Dom i tak się rozpadał, dlatego tak tanio go dostałem. Poprzedni właściciele jednak porządnie odremontowali tylną werandę. Stała tam szeroka drewniana ława i mocne krzesła. Druciany płot na końcu podwórka, który chronił mnie przed krokodylami, był nienaruszony.

Płot miał też w sobie coś znajomego. Przywykłem do oglądania świata przez ostre druty.

Siadywałem tam wieczorami i zastanawiałem się, czy poprzedni właściciele też przed czymś się ukrywali, rozkoszując się przewidywalnością zmroku tak jak ja. Lepkość. Rozwielmożnione życie owadów. Krokodyle, które zaczynają poszczekiwać w ciemności i ukryte, ślizgając się po wilgoci, wywąchują mnie na werandzie.

Między samozwańczymi stróżami prawa od frontu, a krokodylami od tyłu, czułem się, jakbym znów siedział w więzieniu, co nie było takie złe, bo tam było bezpiecznie. Nie musiałem myśleć o ucieczce, bo już nie mogłem uciec przed swoim przestępstwem. Potem pistolet, który leżał na suchym, popękanym drewnie, przypomniał mi, że nadal mam drogę wyjścia. Patrzyłem na broń i zgadzałem się z nią trochę. Właśnie łykałem ostatki bourbona, kiedy pod płotem usłyszałem ptaka.

Z początku myślałem, że to łabędź. Dźwięk, jaki się z niej wydobywał, nie przypominał niczego, co wydobywa się z ptaka: jakby rozkaszlany zgrzyt, jakby miała kamień w gardle. Polazłem w dół przez długą trawę, a ona – niewiarygodne – podeszła do mnie z drugiej strony płotu, tak że mogłem zobaczyć bandę małych, szarych i żółtych gąsiątek, które kłębiły się i niezgrabnie wokół niej biegały, kiedy z trudem do mnie szła. Gęś jakby ponownie się zastanowiła, czy podchodzić i kuśtykając, odeszła z sykiem, machając jednym wielkim białym skrzydłem.

– Jezu Chryste, zwariowałyście? – zapytałem.

Tak robię, kiedy jestem pijany. Gadam do rzeczy. Do pistoletu. Do ptaków. Najwyraźniej zwariowała. Ranna i tłusta łaziła po brzegu pełnego krokodyli bagna Cairns. Spojrzałem na wodę i otworzyłem furtkę.

Jeszcze jej nie otwierałem. Kiedy przed miesiącem wprowadziłem się do zniszczonego domu, zapytałem agenta nieruchomości, dlaczego poprzedni właściciele ją wstawili. Jeśli nie mieli łodzi, a nie wyglądało na to, żeby ją mieli, to w wodzie za płotem nie było niczego poza pewną śmiercią. Agent nie miał odpowiedzi. Wyszedłem z wahaniem, gołe stopy zapadły mi się w piasek, zabulgotały krabie norki.

– Chodź tutaj. – Machnąłem na ptaka, trzymając się furtki. Gęś zamachała skrzydłem i zagęgała. Jej dzieci zbiły się w kupkę, w przerażoną gromadkę puszku. Znów spojrzałem na wodę i zobaczyłem sto czarnych zmarszczek, które mogły być oczami krokodyli. Słońce zaszło. To był ich czas. – Chodź tutaj, ty głupia dziwko.

Wessałem mnóstwo powietrza, runąłem naprzód i rzuciłem się na ptaka, chybiłem, znów się rzuciłem i złapałem go wpół, do góry nogami, za plątaninę kostek, nóg, pazurów i piór. Szczypała mnie w nos, w ucho, w brew, drapała do krwi. Gąsięta rozproszyły się, zmieniły szyk, gęgały i piszczały, infantylnie powtarzając odgłosy wydawane przez matkę. Odwróciłem się i wrzuciłem gęś na podwórko. Gąsięta poszły za nią, pospiesznym rządkiem, jakby ciągnęła je jakaś żyłka wędkarska instynktu. Zatrzasnąłem furtkę, przebiegłem podwórko i chwyciłem ręcznik wiszący na balustradzie werandy. Pistolet zostawiłem na schodku.

Po drodze do weterynarza, z kartonowego pudła, w którym upchnięte były wielki ptak i jego gąsiątka, docierało do mnie biadolenie. Była to rozdzierająca serce syrena rozpaczy.

– Jezu, zamknij się kobieto! – ryknąłem.

Chyba od tej chwili zacząłem nazywać ją Kobieta.

W sterylnym świetle gabinetu weterynarza ptak wydawał się jakoś mniejszy. Patrzył z dna pudła na człowieka, który otworzył przede mną drzwi. Gęś z gąsiątkami wyjęto razem, dyszącą w ciemności kupkę pokrzywionych piór. Teraz wszystkie były cicho. Stałem trochę dalej, żeby weterynarz nie poczuł mojego oddechu, ale po jego lekceważącej minie, kiedy przyglądał się, jak partacko zaparkowałem i jak na bosaka, uwalany piachem szedłem podjazdem, poznałem, że poczuł. Założyłem ręce i próbowałem nie zajmować swoją masą zbyt wiele miejsca w maleńkim gabinecie. Weterynarz chyba mnie jeszcze nie rozpoznawał, więc skorzystałem z okazji i odezwałem się, kiedy krzywiąc się, bo szczypnęła go w kołnierz, wyjmował z pudła opierającą się Kobietę.

– Ona nie może chodzić na tej stopie – powiedziałem.

– Tak. Wygląda na złamaną. Skrzydło też.

Przyglądałem się, jak doprowadza gęś do pierwotnego kształtu, składając od nowa ledwie powstrzymywany, panikarski bałagan, którym była, póki stopy nie znalazły się pod grubym, okrągłym korpusem, a skrzydła nie zaczęły płasko przylegać do boków. Ptak rozejrzał się po pokoju czarnymi, wielkimi, przestraszonymi oczami. Weterynarz obmacał ją delikatnie, podniósł ogon i zajrzał w puszysty zadek.

– To chyba zostawię ją u pana? – palnąłem na podsumowanie i wystraszyłem ptaka.

– Cóż, to zależy od pana, panie…?

– Collins – skłamałem.

– To zależy od pana, panie Collins, ale zdaje pan sobie sprawę, że nie dysponujemy środkami na bezpłatne leczenie?

– Hm, nie. Nie zdawałem sobie z tego sprawy.

– Cóż, nie możemy leczyć tego ptaka za darmo.

– Ale ja ją znalazłem. – Podrapałem się w głowę.

– Tak – zgodził się weterynarz.

– Hm, to znaczy, że ona nie jest moja. Nie należy do mnie.

– Pan tak mówi. – Weterynarz pokiwał głową.

– Więc to nie moja gęś. – Pokazałem Kobietę, próbując poprawić niewyraźną wymowę, na wypadek gdyby z tego powodu mnie nie zrozumiał. – One też nie są moje. – Pokazałem gąsiątka. – Chyba je… wyrzucono. Porzucono. Czy wy, ludzie, ratujecie porzucone zwierzęta?

– My, ludzie?

– Weterynarze.

Popatrzył na mnie przeciągle.

– To nie jest występująca naturalnie australijska gęś. To gęgawa. Gęś udomowiona. Ten gatunek sprowadzono do Australii. Obawiam się, że obrońcy dzikiej przyrody też nie będą jej leczyć.

– Hm, no to co pan z nią zrobi? – zapytałem. – Gdybym po prostu zostawił ją u pana?

Weterynarz znów na mnie popatrzył. Zamrugałem pod światłem świetlówek. Łagodne brzęczenie wypełniało pokój jak gaz.

– Chryste – powiedziałem. – No dobrze. To przecież biznes. Nie może pan biegać i ratować wszystkiego za darmo. – Wyjąłem portfel i przekartkowałem czerwone i purpurowe banknoty. – Ile za wyleczenie połamanej gęsi?

– Mnóstwo, proszę pana – powiedział weterynarz i znów ścisnął Kobietę za podstawę jej długiej, smukłej szyi.

Siedemset dolarów później jechałem do domu roztrzęsiony i chory jako nowy właściciel rodziny gęsi domowych. Trząsłem się nie dlatego, że teraz miałem dokładnie pięćdziesiąt dziewięć dolarów. Weterynarz zauważył, że nazwisko na karcie kredytowej brzmiało Conkaffey, a nie Collins. Ludzie go nie zapomnieli. Minął dopiero miesiąc, odkąd pełno go było w krajowych mediach. Widziałem, jak rysy twarzy mu stwardniały. Widziałem, jak zmarszczki wokół ust pogłębiły mu się, jak potem zaczął podnosić wzrok. Chwyciłem za pudło z ptakami i wyszedłem, zanim zdążyłem zobaczyć wyraz jego twarzy.

Niedobrze mi się robiło od takich wyrazów twarzy.1

Nie wiedziałem, że Sean tu jest, dopóki nie znalazłem się w jego cieniu. Podskoczyłem, schwyciłem za pistolet. Zasnąłem jak zwykle na werandzie, rozwalony na starym kocu pod ścianą. Przez chwilę myślałem, że zbliża się atak.

– Co za przykry widok – powiedział mój adwokat. Za nim już połyskiwało poranne światło.

– Wyglądasz jak anioł – powiedziałem.

– Dlaczego śpisz na dworze?

– Jest cudownie – jęknąłem, przeciągnąłem się. To była prawda. Gorące noce na werandzie pod siatką na komary były jak marzenie senne. Dudnienie odległego grzmotu. Śmiechy dzieci rozpalających ogniska na odległym brzegu. Stary koc był prawie tak gruby jak materac, który miałem w izolatce.

Sean rozglądał się za krzesłem, na którym mógłby usadzić swój kosztownie odziany tyłek. Nie znalazł żadnego, podszedł do schodków, postawił na deskach kawy, które miał ze sobą i torbę niesioną na zagięciu łokcia i zaczął czyścić sobie miejsce. Nawet w wilgotnym Cairns w jego garniturze jak zawsze było trochę jedwabiu. Usiadłem i dołączyłem do niego. Podrapałem się w głowę, żeby się obudzić. Kobietę i jej małe umieściłem w kartonowym pudle postawionym na boku w kącie werandy. Z ręcznika zrobiłem drzwi. Wielka gęś zaczęła syczeć, kiedy nas usłyszała spoza ręcznika, a Sean gwałtownie się odwrócił.

– Nie mów mi…

– To gęś – powiedziałem. – Anser domesticus.

– Och, myślałem, że to wąż. – Adwokat chwycił krawat, rozprostował go i pocieszył głaskaniem. – Po jaką cholerę ci gęś?

– Właściwie to gęsi. Długa historia.

– Z tobą tak zawsze.

– Co tutaj robisz? Kiedy tu przyjechałeś?

– Wczoraj. Jadę do Cairns, więc pomyślałem, że tu wpadnę. Mam oskarżonego o napaść na tle seksualnym, który nie stawił się w sądzie po zwolnieniu za kaucją. Mam zamiar przemówić mu do rozsądku. Wszyscy uciekają na północ.

– Jak masz się schować, to lepiej tam, gdzie jest ciepło.

– Zgadza się. – Sean popatrzył na mnie. – Ted, słuchaj, dobra wiadomość. Nie tylko przywożę mojemu ulubionemu klientowi paczkę żywnościową, ale od dzisiaj rana twoje aktywa zostają oficjalnie odblokowane.

Siwowłosy adwokat wręczył mi plastikową torbę z pysznościami. W środku były dwie książki w miękkich okładkach i trochę jedzenia. Nie miałem serca, żeby mu powiedzieć, że nie mam lodówki. W torbie była gruba jak słownik koperta z formularzami. Wziął jeden z kubków z kawą i podał mi go. Kawa ładnie pachniała, ale nie była gorąca. W promieniu dwudziestu minut jazdy od domu nie było niczego, a już na pewno niczego, gdzie robiono kawę. To nie miało znaczenia. Przerażające formularze i zimna kawa nie były w stanie ostudzić mojej radości, że widzę Seana. W Australii było około dwudziestu jeden milionów ludzi, którzy wierzyli, że jestem winien. I jeden odziany w jedwab adwokat, który nie wierzył.

– Domyślam się, że w tej kopercie jest coś od Kelly – powiedziałem.

– Poprawki do ugody rozwodowej. Znowu. Sprawy semantyczne. Ona przeciąga sprawę.

– Prawie jakby nie chciała się ze mną rozwodzić.

– Nie. Chce widzieć, jak się wijesz.

Łyknąłem kawy i popatrzyłem na moczary. Były gładkie jak szkło, a za nimi góry, niebieskie w porannej mgiełce.

– Jakiś znak, że… – odchrząknąłem.

– Nie, Ted. Ani słowa o opiece nad dziećmi. Ale ona nie musi się spieszyć, może to zrobić, kiedy zechce.

Pogładziłem się po twarzy.

– Może zapuszczę brodę – powiedziałem.

Kontemplowaliśmy horyzont.

– Cóż, spójrz na siebie. Jestem z ciebie dumny – zauważył niespodziewanie Sean. – Jesteś samotnym, przystojnym, trzydziestodziewięcioletnim mężczyzną zaczynającym wszystko od nowa. Masz dom i trochę za dużo domowych zwierzątek. Naprawdę nie jest ci dużo gorzej niż wielu miejscowym facetom.

Parsknąłem.

– Masz urojenia.

– Poważnie. To twoja okazja, żeby zacząć od nowa. Czysta tablica.

Westchnąłem. Nie przekonał ani mnie, ani siebie.

– Więc to są gęsi stróżujące? – zapytał, zmieniając temat.

Musiałem chwilę pomyśleć, zanim zrozumiałem, o co mu chodzi.

– Hitlerowcy używali gęsi do pilnowania obozów koncentracyjnych – wyjaśnił.

– Naprawdę?

– Mogę popatrzeć?

Machnąłem ręką. Ostrożnie podszedł do pudła, kucnął i uniósł ręcznik wymanikurowanymi palcami. Nosił skarpetki w pepitkę. Zapewne z alpaki. Usłyszałem pisk Kobiety dochodzący z mrocznych głębin. Sean roześmiał się.

– Służbistki.

– Wszystkie żyją? – zapytałem.

– Na to wygląda.

– Chyba je zjem. Ją upiekę, a z małych zrobię kanapki.

– Nadałeś im już imiona?

– Nie, ale popatrzmy. Może Białe, Zakwas, Razowe, Wieloziarniste.

– Miejmy nadzieję, że dźwigniesz dupę, zanim będzie aż tak źle. – Wrócił i usiadł obok mnie. – Szukasz pracy?

– Jeszcze nie. Za wcześnie.

Gąsiątka zapiszczały i zaczęły łazić wokół pudła. Łapkami chwytały się kartonu.

– Mogę cię prosić o przysługę? – zapytał Sean.

– Chyba tak.

– Mógłbyś znaleźć w miasteczku dziewczynę, która nazywa się Amanda Pharrell?

– Czy mógłbym znaleźć dziewczynę? – Popatrzyłem na niego.

– Kobietę. – Sean westchnął i popatrzył na mnie przepraszająco. – Zechciałbyś złożyć wizytę kobiecie w miasteczku?

– Kim ona jest?

– Po prostu kobietą. – Sean wzruszył ramionami.

– Po co ta wizyta?

– Zadajesz mnóstwo pytań. Przestań pytać. Po prostu zrób, co ci mówię. Będzie dla ciebie w sam raz. Tyle. Żadnych randek. Po prostu spotkanie.

– Więc w tym nie ma nic romantycznego.

– Nic – rzekł Sean.

– Więc o co, do diabła, chodzi?

– Jezu, Ted – roześmiał się, a potem użył porzekadła, którego często używał podczas przygotowań do rozprawy. – Jestem twoim adwokatem. Nie pytaj dlaczego. Po prostu zrób to.

Do niczego się nie zobowiązałem.

Siedzieliśmy przez dłuższy czas i rozmawialiśmy o tym, co on robi w Cairns i jak długo tu zostanie. Sean pocił się w lnianych spodniach. Jego pozbawiony porów nos już był spalony przez podstępne tropikalne słońce, które powoli gotowało nieświadomego mieszkańca Sydney w wilgotnym powietrzu. Ja w miesiąc spaliłem się na orzechowo od samego łażenia po działce i chodzenia do centrum handlowego po Wild Turkey. Miałem nadzieję, że w końcu przestanę się wyróżniać. Hodowałem opaleniznę dla bezpieczeństwa, żeby nie można było rozpoznać mężczyzny, który do niedawna uświetniał tygodniami okładkę „Telegraph”, upiora o szerokich barach, w garniturze, stojącego ze zwieszoną głową przed gmachem sądu, bladego więzienną bladością. Broda by się przydała, pomyślałem. I czas. Będzie mi potrzebne mnóstwo czasu.2

Oto, co pamiętam. I jest to kłamstwo. To wspomnienie kompozytowe, zbudowane z rzeczy, które naprawdę zapamiętałem, z tego, co usłyszałem podczas procesu, co przeczytałem w gazetach, i tego, co wyszeptano do mnie w więziennej celi, kiedy siedziałem w areszcie. Niektóre kawałki i okruchy na pewno pochodziły z moich koszmarów – możliwe, że burza nie była taka straszna, a jej oczy takie wielkie i piękne. Ale pamięć tych pechowych chwil jest nieprawdopodobnie jasna. Raczej wymysł niż historia. Narracja utkana została z wielu kolorowych sznurków. Nie można ich teraz zerwać, nawet kiedy drobne włókienka z latami rozszczepiają się i rozplątują. Wierzę w to. Chociaż wiem, że to nieprawda.

Stała na poboczu szosy, dokładnie tam, gdzie słupki oznaczające barierę drogową, a słupki były niewiele mniejsze od niej. Miała trzynaście lat. Wyglądała na dziesięć. Dziewczynka była tak blada, a jej włosy tak zalane płonącym popołudniowym słońcem, że prawie zrównała się z jednym z tych słupków – biały strażnik odgrodzonej autostrady, nieruchomy jak kamień. Z początku jej nie zauważyłem. Zobaczyłem przystanek autobusowy i mocno wyjeżdżone ślady wielkich pojazdów w suchym błocie. Zwolniłem, zjechałem z autostrady i zatrzymałem się na przystanku, jakieś dziesięć, piętnaście metrów od dziewczynki.

Przejechał niebieski hyundai getz, zmierzał na południe. Wiózł Marilyn Hope, trzydzieści siedem lat, i jej córkę Sally, lat czternaście. Zeznają, że widziały, jak mój samochód zatrzymał się „nagle” na autostradzie, „blisko” dziewczynki. Była 12.47. Sally Hope podała dokładny czas, kiedy zjechałem z drogi, bo gdy przejeżdżały, spojrzała na zegarek i pamiętała, jak obliczała, że zostało im trzynaście minut, żeby dojechać na jej lekcję tańca.

Wysiadłem z samochodu i dopiero wtedy zauważyłem, że tam stoi blada dziewczynka. Patrzyła na mnie, jej różowy plecak stał na ziemi obok niej.

Moja pierwsza myśl: skąd się tutaj wzięła?

Moja druga myśl: ustalić źródło hałasu.

Wędka stukała o tylną szybę mojej corolli. Otworzyłem tylne drzwi z lewej strony samochodu, wysiadłem jedną nogą i przyciągnąłem wędkę razem ze skrzynką na narzędzia w swoją stronę, tak że uchwyt wędki ześlizgnął się w lukę za fotelem pasażera, a jej koniec odsunął się od okna.

Autostradą przejechał czerwony commodore zmierzający na północ. Jechał nim Gary Fisher, pięćdziesiąt jeden lat. Gary był trzecim świadkiem. Będzie zeznawał, że widział mój samochód zaparkowany obok dziewczynki, a tylne drzwi od strony pasażera były otwarte. Drzwi najbliższe dziewczynki.

Zauważyłem przedłużenie ubezpieczenia mojego samochodu, otwarte i pomięte, w masie papierów i pojemników na jedzenie na wynos. Leżało na podłodze za fotelem kierowcy. Podniosłem jasnozielony papier i obejrzałem go. Nadal byłem trochę poza samochodem, trochę w samochodzie.

Kierowca ciężarówki Michael Lee-Renalds, czterdzieści osiem lat, przejeżdżał autostradą w stronę południa. Świadek numer cztery. Wsparł twierdzenie Gary’ego, że widział mnie, parkującego obok dziewczynki, z otwartymi drzwiami od strony pasażera. Wysoki mężczyzna, szeroki w barach. To odpowiadało mojemu wyglądowi, jedną nogą był w samochodzie, drugą na zewnątrz, przy tylnym siedzeniu.

Wychyliłem się z samochodu, poprawiłem ubranie i wetknąłem ubezpieczenie do kieszeni dżinsów. Popatrzyłem na dziewczynkę. Przez cały czas mnie obserwowała. Zaczął padać lekki deszczyk, z lekka zawiewało. Kropelki tworzyły wokół niej mgiełkę. W słońcu wyglądały jak maleńkie złote owady. Kopała w ziemię bucikiem i bawiła się obrąbkiem ciemnozielonej sukienki. Potem odwróciła się. Była chuda. To prawie wszystko, co o niej zapamiętałem, wszystko, co potem powiedziałem policji. Była chuda, koścista i biała. Resztę wspomnień o dziewczynce, która zniszczyła mi życie, uzupełniłem zdjęciami podczas procesu. Zobaczyłem jej wielkie zęby z fotografii „przed napaścią”. I jak marszczył się jej nosek, kiedy się uśmiechała.

Stałem przy autostradzie w ten straszny dzień i patrząc na ciemnofioletowy horyzont za drzewami, zamknąłem drzwi samochodu.

– Idzie niezła ulewa – powiedziałem.

Czerwona kia przejechała na południe z siostrami Jessicą i Dianą Harper, odpowiednio trzydzieści cztery i trzydzieści sześć lat. Świadkowie numer pięć i sześć zeznali, że widzieli, jak rozmawiam z dziewczynką.

Nie potrafili uzgodnić, czy lewe tylne drzwi mojego samochodu były otwarte, czy zamknięte. Była 12.49.

– Tak – powiedziała dziewczynka.

– Zaraz nadjedzie twój autobus? – zapytałem.

– Za chwileczkę – odparła i uśmiechnęła się. Zmarszczyła nosek. A może nie zmarszczyła. Sam już nie wiem.

– W porządku – powiedziałem. Przejechały dwa kolejne samochody pełne świadków, którzy nie potrafili jasno zeznać, czy kiedy machałem do dziewczynki, to była moja prawa ręka z rozprostowaną dłonią, w geście „do widzenia”, czy w istocie machałem na nią lewą otwartą dłonią odwróconą w moją stronę, w geście „ chodź tutaj”. Zeznania co do dokładnej natury gestu „do widzenia” czy „chodź tutaj” trwały trzy dni.

W końcu wszyscy się zgodzili, że uczyniłem jakiś gest, kiedy stałem przy tylnych, lewych drzwiach mojego samochodu. Przy drzwiach najbliższych dziewczynki.

Przeszedłem przed maską wozu, usiadłem na fotelu kierowcy, włączyłem silnik i odjechałem. Nie oglądałem się.

O 12.52 przyjechał autobus dziewczynki. Dokładny czas zapisał się na GPS-ie wozu. Plecak leżał na ziemi. Co do tego zgadzali się kierowca i wszyscy pasażerowie autobusu.

Ale dziewczynki nie było.

W tamto niedzielne popołudnie Claire Bingley została porwana z przystanku autobusowego przy Mount Annan, ze skraju autostrady. Zawieziono ją do kępy krzaków jakieś pięć minut dalej zakurzoną wiejską drogą rozdzielającą farmy hodowlane i puste działki. W ciemnym lesie została brutalnie zgwałcona, a potem duszona, aż straciła przytomność. Napastnik musiał pomyśleć, że nie żyje. Ale dzięki niewytłumaczalnej wytrzymałości i odporności, którą mają niektóre dzieci, dziewczynka, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, nie umarła. Przez kilka godzin leżała w ciemności, przysłuchując się odgłosom z otaczających ją krzaków, przerażona, że napastnik jest w pobliżu. Zapadła noc i horyzont znów się rozświetlił. Dziewczynka wyszła z krzaków i oszołomiona poszła jak zombi do autostrady. Pojawiła się przy niej jakieś dziesięć kilometrów na południe od miejsca, w którym zniknęła. Była szósta rano następnego dnia. Claire zaginęła na jedenaście godzin.

Stary mężczyzna, który jechał do Chifley, żeby pomóc synowi przy przeprowadzce, zauważył ją, jak naga kucała na poboczu. Twarz miała tak zakrwawioną, że z początku myślał, że nosi czerwoną maskę. Gardło miała uszkodzone do tego stopnia, że nie była w stanie wyjaśnić, co się jej stało.

Media społecznościowe wpadły w szał, który zaczął się wieczorem poprzedniego dnia, około dwóch godzin po zniknięciu dziewczynki. Najświeższe wydanie wiadomości o ósmej podjęło to dokładnie między programami The Project i MasterChef. Cały kraj to zobaczył. Jej rodzice podkręcali panikę, aż dotarła do wszystkich sieci z wiadomościami, a szybko zaprojektowany plakat z zaginioną Claire był oglądany online osiemset tysięcy razy w miejscach tak odległych, jak San Francisco. Claire została uprowadzona. Wiedzieli. Zniknięcie było całkowicie sprzeczne z charakterem ich córki. Rodzice Claire, w głębi duszy, wiedzieli, że stało się coś strasznego. Mieli rację.

O podejrzanym po raz pierwszy wspomniano w dziale komentarzy jednego z mediów społecznościowych. Pod zdjęciem Claire, oblepionym prośbami, żeby je rozpowszechniać, jeden z kierowców, który był tamtego dnia na autostradzie, napisał: „Chyba widziałem tego faceta”.

Tym facetem byłem ja.3

Poszedłem w deszczu do sklepu na rogu. W Cairns czasem tak jest. Zaczyna padać bez ostrzeżenia, krople dudnią jak kule i nie dają spokoju na drodze, pasie gołej ziemi między połaciami trzciny cukrowej, wysokiej na sześć metrów, ciągnącej się kilometrami, jak mury ukrytego miasta.

Koniki polne we wszelkich możliwych kolorach skaczą i tańczą z radości na gorącej ziemi. Setki jaskółek siedzą na zwisających drutach. Wdychałem parę i patrzyłem, jak front chmur od godziny wlecze mi się nad głową.

Nie wybrałem Crimson Lake jako kryjówki, rzucając strzałką w mapę. Po prostu pojechałem z Sydney na północ ze swoimi rzeczami w samochodzie i paniką w gardle. Byłem pewien tylko jednego, że nie mogę zostać tam, gdzie byłem. Towarzyszyło mi niejasne przekonanie, że przestanę uciekać, kiedy poczuję się bezpieczny, kiedy ludzie przestaną mnie rozpoznawać. Pięć, sześć dni, które spędziłem w Sydney po wypuszczeniu z więzienia, było grą w kotka i myszkę z prasą pałętającą się wokół każdego hotelu, w którym się zatrzymywałem. Denerwowali właścicieli, a ci wyrzucali mnie wreszcie na ulicę. Kelly nie wpuściłaby mnie do domu bez policyjnej eskorty, więc mogłem wrócić tylko na krótko, żeby zabrać parę rzeczy. Ludzie w mieście byli wściekli. Mówiono o mnie na każdym kanale telewizyjnym. W każdej stacji radiowej. Byłem na pierwszej stronie każdej gazety. Ledwie mogłem jeść. W połowie przypadków, gdy wpadałem do restauracji z fast foodem, żeby coś wrzucić na ruszt, personel za ladą rozpoznawał mnie. A w połowie przypadków nie wchodziłem, bo za bardzo się bałem, że mnie rozpoznają.

Łatwiej się żyło w miasteczkach na północy. Im dalej, tym rzadziej ludzie wtrącają się w cudze sprawy.

Kiedy dotarłem do Crimson Lake, ludzie nie tylko nie byli zainteresowani „wiadomościami z wielkiego miasta”, ale okolica wydawała się taka, jakby czas się w niej zatrzymał, kawałek fundamentów cywilizacji próbującej wygrać z dżunglą, która chce je połknąć. Mech i pnącza rosły na każdej dostępnej powierzchni. Wzdłuż rzeki przykucnęły walące się domy z ziejącymi odrzwiami, a spoza bujnego listowia nie widać było ani kawałka cegły czy drewna budowlanego. Miasteczko wchłaniało wszystko, co złe w życiu człowieka. Nieustanna wilgoć, regularne deszcze, rzeki i jeziora nabrzmiewające, wgryzające się w pobocza dróg, zmywały historie, oczyszczały grzechy. To miejsce próbowało pochłonąć samo siebie. Wpadłem w jego ramiona.

Dom znajdował się na skraju jeziora, od którego miasteczko przyjęło nazwę, wielkiego, szklistego lustra wplątanego w mokradła. Właściciele odziedziczyli go, ale byli za starzy, żeby przyjechać i w nim zamieszkać. Od lat stał w zapomnieniu. Kiedy przywieziono mnie, żebym obejrzał posiadłość, poszedłem na werandę i popatrzyłem na drugi brzeg jeziora. Farmerzy uprawiający trzcinę cukrową wypalali pola, a ostre słońce przedzierało się przez dym jak przekrwione oko i zostawiało odbicia na wodzie.

Teraz, w przemoczonych dżinsach, stałem od jakiegoś czasu na ganku najbliższego sklepu i czytałem miejscowe ogłoszenia. Karma dla kur i drut do sprzedania. Rzeźnik na telefon. Lekcje gry na gitarze i czyszczenie basenów. Pogrzeb sprzed pół roku: kobieta zginęła w wypadku samochodowym. Teresa Miller, nieodżałowana matka i żona. Kiedy wszedłem, nad drzwiami zabrzęczał dzwonek. Usiadłem przed rzędem starych, beżowych komputerów stojących pod oknem. Obok leżał stos gazet. Unikałem ich.

Za dziesięć centów kupiłem czas w Internecie i krążyłem po nim, unikając wyszukiwania Amandy Pharrell, kobiety, z którą chciał mnie skontaktować Sean. Nie starałem się wydusić ze starego informacji, czemu miałoby służyć to spotkanie. Obaj wiedzieliśmy, jakim głupstwem byłyby teraz romanse. Więc jeśli to coś innego, to tego czegoś innego powinienem raczej unikać. Czy była adwokatką? Czy kimś, kogo fałszywie oskarżono, zaciągnięto na osiem miesięcy do więzienia, a potem wypluto z powrotem na wolność? Czy Sean myślał, że opowiemy sobie historie o tym, jak broniliśmy się przed gwałtem pod prysznicami? Czy była specjalistką od zatrudnienia dla przestępców seksualnych, która znajdzie mi przyjemną pracę z dala od ludzi, żeby nie zrobili mi krzywdy za moje rzekome przestępstwo? Nie miałem pojęcia, kim może być Amanda Pharrell i czy mi się to spodoba. Prawdę mówiąc, nie miałem już ochoty na spotkania z nieznajomymi. To było zbyt niebezpieczne.

A jednak byłem ciekaw. Wszedłem w Google i znalazłem ją. Na pierwszej stronie były tylko informacje prasowe. Wszedłem w nie i przejrzałem, powtarzając sobie, że mnie nie interesują:

Nastolatka zabita. Tragedia w Kissing Point.

Jedna dziewczyna przeżyła koszmarną noc na górskim szczycie.

Policja ściga zabójcę z Kissing Point.

Dziewczyna aresztowana za morderstwo w Kissing Point.

Przejrzałem artykuły i zmniejszyłem je. Wgapiłem się w tapetę pulpitu przedstawiającą plażę, w te kilkadziesiąt ikon. Pomyślałem, że to chyba krój czcionki tytułów doprowadza mnie do wymiotów, a nie fragmenciki przeraźliwej historii, które wyskakiwały przede mną. Jakież to było znajome. Niewinność nastolatki. Więzienne kraty. Zarzuty. Rodziny wypłakujące się w dłonie za wypolerowanymi drewnianymi balustradami. Zacząłem trzeć rękami oczy. Przestałem dopiero wtedy, kiedy usłyszałem, jak skrzypią krzesła stojące obok mnie. Dotarł do mnie znajomy zapach skóry, dopiero potem zobaczyłem dwóch policjantów. Skrzypienie i szczękanie pasów i klamer. Pierwszy odezwał się grubszy, z włosami przylepionymi do czoła w ciemnych, skierowanych w dół szpicach.

– Muszę wiedzieć, co się dzieje w miasteczku, prawda Lou?

Najwyraźniej rozmowa zaczęła się na zewnątrz. Nabrałem ukradkiem powietrza i otworzyłem strony ze sportem.

– Kolego, tutaj niewiele znajdziesz. W tych okolicach mało co się dzieje – powiedział Lou do swojego partnera. Spojrzałem na jego odbicie w ekranie komputera. Kolejny spaślak proszący się o zawał. Młoda, brzoskwiniowobiała twarz.

– Cóż, Lou, nam to na rękę, prawda?

– No jasne.

– Lubię, jak w naszym miasteczku jest miło i spokojnie, miło i bezpiecznie.

Wytarłem deszczówkę spływającą mi ze skroni, gorącą od potu, który zebrał mi się we włosach. Klikałem w galerię zdjęć sportowych. Oglądałem grających w krykieta, którzy z opuszczonymi głowami wpatrywali się w trawę.

– Chcemy, żeby nasze staruszki i nasze maleńkie dzieciątka były szczęśliwe i bezpieczne.

– Nie chcemy niespodzianek dla naszych.

– Zgadza się, Steve – powiedział Lou. – Szczególnie dla małych dzieci. – Policjant przestał być tajemniczy, odwrócił się i spojrzał na mnie. Odchrząknąłem i zmaksymalizowałem informacje o Amandzie Pharrell, kliknąłem i zamknąłem je. Przez ekran przemknęła strona, której nie czytałem. Nacisnąłem „drukuj” i jak najszybciej ją zamknąłem. Wiedziałem, że kroją mi się problemy, chciałem wstać, ale nie tak, żeby wyjść z pustymi rękami.

Skazana zabójczyni otwiera agencję detektywistyczną.

Niezręcznie przecisnąłem się przez podwójną barierę z policyjnych ciał, rzuciłem kilka monet na kontuar i wyrwałem papier z drukarki.

Koniec wersji demonstracyjnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: