Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Middlesex - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
23 września 2015
Ebook
35,00 zł
Audiobook
144,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Middlesex - ebook

"„Monumentalną sagę o kazirodztwie pisał osiem lat, ale warto było. Na powieść Middlesex spłynęła lawina nagród, z Pulitzerem na czele”. Newsweek Polska

„Jedna z ciekawszych amerykańskich powieści ostatnich lat, wyróżniona Nagrodą Pulitzera w 2002 roku. Zaczyna się jak lesbijski romans – nastolatka odkrywa fascynację koleżanką. Ale to dopiero początek szaleńczej rodzinnej sagi, z genetycznymi mutacjami, imperium tureckim, przemysłowym Detriot i nieoczywistą definicją płci w tle. Jeśli tak ma wyglądać postmodernizm, to prosimy o więcej”. Dziennik Polska

Obejmująca osiem dekad – i jedno niezwykle trudne dojrzewanie – powieść Jeffreya Eugenidesa jest świetną, całkowicie wyjątkową baśnią o skrzyżowanych rodowodach, subtelnościach płci oraz głębokich, nieczystych ponagleniach pożądania. MIDDLESEX jest spełnieniem wielkiego talentu pisarza, uznanego przez „The New Yorker” za jednego z najlepszych amerykańskich powieściopisarzy."

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7999-531-8
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Autor pragnie złożyć podziękowania następującym organizacjom i osobom za ich pomoc i wsparcie: Whiting Younger Writers’ Awards, John Simon Guggenheim Foundation, National Endowment for the Arts, Deutscher Akademischer Austauschdienst, American Academy w Berlinie, MacDowell Colony, Yaddo, Helen Papanikolas i Miltonowi Karafilisowi. Podczas pisania powieści „Middlesex” autor korzystał z następujących publikacji: The Smyrna Affair Marjorie Housepian Dobkin, Wrestling with Death: Greek Imigrant Funeral Customs in Utah Helen Z. Papanikolas, An Original Man Claude’a Andrew Clegg’a III, The Black Muslims in America, C. Erica Lincolna, Venuses Penuses: Sexology, Sexosophy, and Exigency Theory Dr Johna Moneya, Third Sex, Third Gender: Beyond Sexual Dimorphism in Culture and History pod redakcją Gilberta Herdta, Hermaphrodites and the Medical Invention of Sex Alice Domurat Dreger, Androgens and the Evolution of Male Tender Identity Among Male Pseudo-hermaphrodites with 5-alpha-reductase Deficiency autorstwa dr med. Julianne Imperato-McGinley, dr med. Ralph E. Peterson, dr med. Teofilo Gautier i dr med. Erasmo Sturla oraz Hermaphrodites with Attitude (czasopismo wydawane przez Intersex Society of North America).Srebrna łyżeczka

Urodziłem się dwukrotnie – po raz pierwszy jako dziewczynka, w dzień wyjątkowo pozbawiony smogu, w Detroit, w styczniu 1960 roku i ponownie jako nastolatek na oddziale pomocy doraźnej w okolicach Petoskey w stanie Michigan, w sierpniu 1974 roku. Lepiej zorientowani czytelnicy mogli się już zetknąć z moją osobą jako przypadkiem odnotowanym w opracowaniu doktora Petera Luce’a „Identyfikacja płciowa u pseudohermafrodytów z syndromem braku 5-alfa-reduktazy”, opublikowanym w Journal of Pediatric Endocrinology w 1975 roku. Może widzieliście też moją fotografię w szesnastym rozdziale wyraźnie już przestarzałego opracowania „Genetyka i dziedziczenie”. Na stronie 578 stoję golusieńki obok diagramu wzrostu, a moje oczy zakrywa czarny prostokąt.

Zgodnie z metryką urodzenia nazywam się Calliope Helen Stephanides, ale na moim ostatnim prawie jazdy (wydanym w Niemieckiej Republice Federalnej) figuruje po prostu imię Cal. Jestem byłym bramkarzem drużyny hokeja na trawie, wieloletnim członkiem Fundacji na rzecz Ochrony Manatów, rzadkim gościem na nabożeństwach w greckim kościele prawosławnym i – przez większą część swojego życia – pracownikiem amerykańskiego Departamentu Stanu. Podobnie jak Tejrezjasz, najpierw byłem jedną osobą, a później stałem się kimś innym. Byłem wyśmiewany przez kolegów w klasie, traktowany przez lekarzy jak królik doświadczalny, obmacywany przez specjalistów, stanowiłem też przedmiot badań finansowanych przez fundację March of Dimes. Zakochała się we mnie rudowłosa dziewczyna z Grosse Pointe, która nie zdawała sobie sprawy z tego, kim jestem (podobałem się również jej bratu). Czołg zawiódł mnie raz na pole bitwy miejskiej, w basenie przeobrażałem się w mityczną postać; opuszczałem swoje ciało, aby zająć ciała innych – a wszystko to wydarzyło się, zanim skończyłem szesnaście lat.

Jednak teraz, gdy mam lat czterdzieści jeden, czuję, że nadchodzą nowe narodziny. Po dziesięcioleciach zupełnego braku zainteresowania odkryłem, że zaczynam myśleć o zmarłych stryjecznych i ciotecznych dziadkach i babkach, o dawno utraconych przodkach, nieznanych dalszych krewnych lub – co oczywiste w wypadku tak endogamicznej rodziny jak moja – o tym wszystkim naraz. I zanim będzie za późno, chciałbym to spisać raz na zawsze – tę szaleńczą, karkołomną wędrówkę jednego genu w czasie. Recesywną mutację na moim piątym chromosomie opiewaj, bogini! Opiewaj, jak rozkwitała dwa i pół wieku temu na zboczach Olimpu, gdy kozy meczały, a oliwki spadały z gałęzi. Opiewaj, jak przeszła przez dziewięć pokoleń, dojrzewając niezauważalnie w zanieczyszczonej puli genów rodziny Stephanides. I opiewaj, jak opatrzność w przebraniu masakry wysłała ten gen ponownie w podróż, jak przeleciał niczym cząsteczka pyłku przez morze do Ameryki, gdzie przeniknął zanieczyszczone przez przemysł deszcze, aby w końcu upaść na Środkowym Zachodzie na żyzną glebę łona mojej matki.

Przepraszam, jeśli czasami wpadam w nieco homerycki ton. To również kwestia genów.

Trzy miesiące przed moimi narodzinami, po zakończeniu jednego z naszych wystawnych niedzielnych obiadów, moja babcia Desdemona Stephanides poleciła mojemu bratu, aby przyniósł jej skrzynkę na jedwabniki. Jonasz właśnie kierował się do kuchni po dokładkę puddingu ryżowego, gdy stanęła mu na drodze. W wieku pięćdziesięciu siedmiu lat moja babcia – ze swoim niskim wzrostem i przysadzistą sylwetką i w budzącej grozę siatce na włosy – doskonale nadawała się do blokowania ludzkich ścieżek. Za nią w kuchni zgromadziła się spora grupa goszczących u nas tego dnia kobiet, śmiejących się i szepczących między sobą. Zaintrygowany Jonasz przechylił głowę, chcąc zobaczyć, co się dzieje, ale Desdemona wyciągnęła rękę i uszczypnęła go w policzek. Gdy ponownie skupił na niej uwagę, narysowała w powietrzu prostokąt i pokazała na sufit. A następnie, zniekształcając wyrazy z powodu źle dopasowanej sztucznej szczęki, powiedziała: – Idź dla yia yia, słodziutki mou.

Jonasz wiedział, co ma zrobić. Pobiegł przez korytarz do salonu. Na czworakach wdrapał się po głównych schodach na pierwsze piętro i minął pędem pokoje usytuowane wzdłuż korytarza. Na końcu znajdowały się prawie niewidoczne drzwi, pokryte tapetą niczym brama do tajemnego przejścia. Jonasz znalazł na wysokości swojej głowy klamkę i pociągnął za nią z całej siły, otwierając drzwi. Za nimi znajdowały się kolejne schody. Przez dłuższą chwilę mój brat wpatrywał się w otwierającą się nad nim ciemność, a następnie zaczął się wspinać, tym razem bardzo wolno, na poddasze, gdzie mieszkali moi dziadkowie.

W tenisówkach przeszedł pod zwisającymi z krokwi, zawiniętymi w mokre gazety dwunastoma klatkami dla ptaków. Dzielnie zanurzył się w kwaśny zapach papużek oraz w specyficzny aromat dziadków – mieszaninę naftaliny i haszyszu. Ominął zastawione książkami biurko dziadka i jego zbiór greckich płyt z piosenkami rebetiko. W końcu, obijając się o skórzaną otomanę i potrącając okrągły mosiężny stoliczek, znalazł łóżko mojej babci, a pod nim skrzynkę na jedwabniki.

Była wyrzeźbiona z drewna oliwnego, nieco większa od pudełka na buty i miała cynowe wieczko, w którym znajdowały się otworki wentylacyjne. Widniała też na nim ikona trudnego do rozpoznania świętego – jego twarz była wytarta, ale widać było palce lewej ręki wzniesione w geście błogosławieństwa nad niską, fioletową i zdumiewająco ufną w swoje siły morwą. Jonasz patrzył przez chwilę na ten żywy obraz mistyczno-botaniczny, następnie wyciągnął spod łóżka szkatułkę i otworzył ją. W środku znajdowały się dwie splecione z lin korony weselne oraz, zwinięte jak węże, dwa długie warkocze, każdy przewiązany zmurszałą czarną wstążką. Palcem wskazującym dotknął jednego z warkoczy. W tym momencie zaskrzeczała papuga, a mój brat aż podskoczył, zamknął skrzynkę, wsunął ją pod pachę i zaniósł na dół Desdemonie.

Babcia wciąż czekała na niego w drzwiach. Odebrała szkatułkę z jego rąk i odwróciła się w stronę kuchni. W tym momencie Jonaszowi udało się zaglądnąć do pomieszczenia, w którym wszystkie kobiety ucichły. Rozsunęły się, aby przepuścić Desdemonę, a tam, na środku kuchni, znajdowała się moja matka. Tessie Stephanides siedziała rozparta na kuchennym krześle, przytłoczona napiętą jak bęben kulą swojego ciężarnego brzucha. Na jej zarumienionej i rozpalonej twarzy rysował się wyraz szczęścia i bezradności. Desdemona ustawiła skrzyneczkę na stole i otworzyła wieczko. Sięgnęła pod korony i warkocze, i wyciągnęła spod nich coś, czego Jonasz wcześniej nie zauważył – srebrną łyżeczkę. Przywiązała nitkę do łyżeczki, podeszła z przodu do mojej matki i przytrzymała wiszącą łyżeczkę nad jej nabrzmiałym brzuchem. A co za tym idzie – także nade mną.

Dotychczas Desdemona mogła się pochwalić doskonałym wynikiem – już dwadzieścia trzy razy udało się jej poprawnie odgadnąć. Wiedziała, że Tessie to będzie Tessie. Przepowiedziała płeć mojego brata i wszystkich dzieci swoich przyjaciółek z kościoła. Nie odgadywała jedynie płci własnych dzieci, uważała, że szperanie w tajemnicach własnego łona przynosi matce pecha. Jednak bez strachu zgłębiała tajemnice łona mojej matki. Po chwili wahania łyżeczka zaczęła kołysać się z północy na południe, co oznaczało, że urodzę się jako chłopiec.

Moja matka, siedząca z rozstawionymi nogami na krześle, spróbowała się uśmiechnąć. Nie chciała urodzić syna. Jednego już miała. W rzeczywistości była tak pewna, że tym razem będzie dziewczynka, że wybrała dla mnie tylko jedno imię – Calliope. Ale kiedy moja babka krzyknęła po grecku: „Chłopiec!”, okrzyk ten rozniósł się po pomieszczeniu, przeniósł do korytarza, a przez korytarz do salonu, w którym mężczyźni dyskutowali na tematy polityczne. I moja matka, słysząc słowo „chłopiec” powtarzane tak wiele razy, zaczęła wierzyć, że może to być prawda.

Jednak gdy okrzyk babci dotarł do uszu mojego ojca, ten natychmiast wkroczył do kuchni, aby powiedzieć swojej matce, że przynajmniej tym razem jej łyżeczka się pomyliła.

– A skąd ty taki mądry? – zapytała go Desdemona. Na co udzielił jej odpowiedzi, jaką mogłaby usłyszeć od wielu Amerykanów jego pokolenia:

– To nauka, mamusiu.

Od chwili, gdy tylko zdecydowali się na drugie dziecko – w tym czasie restauracja dobrze prosperowała, a Jonasz dawno już wyrósł z pieluch – Milton i Tessie zgodnie chcieli mieć córeczkę. Jonasz skończył właśnie pięć lat. Niedawno znalazł na podwórku martwego ptaka i przyniósł go do domu, aby pokazać mamie. Bardzo lubił strzelać do różnych rzeczy, tłuc je młotkiem i rozbijać, a także mocować się z ojcem. W domu zdominowanym przez mężczyzn Tessie zaczęła czuć się obco, jak niedopasowany element rodzaju żeńskiego, i już wyobrażała sobie, że za dziesięć lat będzie uwięziona w świecie samochodowych kołpaków i problemów związanych z przepukliną. Uważała, że dziewczynka może stanowić dobrą przeciwwagę – wspólnie będą cieszyć się pieskami pokojowymi i ktoś będzie popierał jej propozycje wypadów na rewię Ice Capades. Wiosną 1959 roku, gdy pojawił się temat mojego poczęcia, matka nie mogła przewidzieć, że już wkrótce kobiety będą masowo palić swoje biustonosze. Sama nosiła biustonosze ogniotrwałe, usztywnione gąbką. Tessie bardzo kochała swojego syna, wiedziała jednak, że pewnymi sprawami będzie się mogła dzielić tylko z córką.

Jadąc rano do pracy, mój ojciec miewał wizje, w których pojawiała się niezwykle słodziutka ciemnooka dziewczynka. Siedziała na siedzeniu obok – zazwyczaj podczas postoju na światłach – i zasypywała pytaniami jego cierpliwe, wszystkowiedzące ucho.

– Jak to się nazywa, tatusiu?

– To? To jest znak Cadillaca.

– Co to jest znak Cadillaca?

– Dawno temu żył francuski badacz o nazwisku Cadillac, który odkrył Detroit. A ten znak był jego rodowym herbem, jeszcze z Francji.

– Co to jest Francja?

– Francja to kraj w Europie.

– A co to jest Europa?

– To jest kontynent, wielki kawał lądu, dużo, dużo większy od kraju. Ale cadillaki nie przyjeżdżają już z Europy, kukla. Pochodzą właśnie stąd, z dobrych starych Stanów Zjednoczonych.

Światła zmieniły się na zielone i ojciec pojechał dalej. Ale mój pierwowzór nie znikał. Dziewczynka była na następnych światłach, i na następnych. Jej towarzystwo było tak miłe, że mój ojciec, człowiek przedsiębiorczy, postanowił sprawdzić, co można zrobić, aby jego wizje się zmaterializowały.

Dlatego też od pewnego czasu w salonie, w którym mężczyźni rozmawiali o polityce, tematem dyskusji była również prędkość przemieszczania się nasienia. Peter Tatakis, zwany przez nas wujkiem Petem, wiódł rej wśród rozmówców zbierających się co tydzień na naszych czarnych dwuosobowych sofach. Odwieczny kawaler, nie miał żadnych krewnych w Ameryce i dlatego przywiązał się do naszej rodziny. Każdej niedzieli przyjeżdżał do nas swoim ciemnobordowym buickiem. Wysoki mężczyzna o fioletowawej twarzy, smutnym wyglądzie i niepasującej do reszty ciała, pełnej życia głowie otoczonej falującymi włosami. Dzieci w ogóle go nie interesowały. Orędownik serii arcydzieł literatury światowej Great Books (którą przeczytał dwukrotnie), wuj Pete zajmował się rozmyślaniami na poważne tematy i włoską operą. Jego namiętnością w dziedzinie historii był Edward Gibbon, a w literaturze dzienniki Madame de Staël. Lubił cytować dowcipną uwagę tej pisarki na temat języka niemieckiego, zgodnie z którą język niemiecki nie nadawał się do prowadzenia konwersacji, ponieważ czasownik występował dopiero na końcu zdania i trudno było przerywać rozmówcy. Wuj Pete chciał zostać lekarzem, ale jego marzenia zostały zniweczone przez „katastrofę”. W Stanach Zjednoczonych przez dwa lata uczył się kręgarstwa i obecnie miał w Birmingham niewielki gabinet, w którym stał, spłacany na raty, ludzki szkielet. W owym czasie kręgarze cieszyli się raczej wątpliwą reputacją, a ludzie nie przychodzili do wuja Pete’a, aby uwolnił ich energię kundalini. Nastawiał karki, prostował kręgosłupy i na specjalne zamówienie robił z gumy piankowej wkładki do butów. Trzeba jednak przyznać, że w niedzielne popołudnia był osobą, która w naszej rodzinie miała najwięcej wspólnego z medycyną. W młodości usunięto wujowi pół żołądka i teraz po obiedzie zawsze pił pepsi-colę, co miało mu pomagać w trawieniu posiłku. Nazwa tego napoju, jak nam kiedyś mądrze powiedział, pochodzi od nazwy enzymu trawiennego – pepsyny, dlatego nadawał się on doskonale do tego zadania.

Właśnie podobnej wartości wiedza sprawiła, że mój ojciec uwierzył w to, co wuj Pete miał do powiedzenia na temat harmonogramu procesu rozmnażania. Ułożywszy głowę na rzuconej poduszce i zdjąwszy buty, przy cicho brzmiącej z gramofonu moich rodziców muzyce z opery Madama Butterfly wujek Pete opowiadał, jak to pod mikroskopem zaobserwowano, że plemniki niosące męskie chromosomy przemieszczają się szybciej niż te, które zawierają chromosomy żeńskie. Stwierdzenie to wywołało natychmiastowe rozbawienie właścicieli restauracji i kuśnierzy zgromadzonych w naszym salonie. Mój ojciec przyjął jednak pozę swojej ulubionej rzeźby, Myśliciela, której miniaturka stała na stoliku telefonicznym po drugiej stronie pokoju. Chociaż temat ten został wywołany w atmosferze otwartej rozmowy, jaka panowała podczas tych niedzielnych spotkań poobiednich, było jasne, że niezależnie od bezosobowego tonu dyskusji nasienie, o którym mówiono, było nasieniem mojego ojca. Wuj Pete postawił sprawę jasno – aby urodziła się dziewczynka, para „powinna mieć stosunek seksualny dwadzieścia cztery godziny przed owulacją”. W takiej sytuacji szybsze plemniki niosące męskie chromosomy dotrą wcześniej i zginą, natomiast plemniki zawierające chromosomy żeńskie – wolniejsze, ale bardziej rzetelne – dotrą na miejsce we właściwym czasie, gdy jajo zostanie już uwolnione.

Mój ojciec miał sporo kłopotów, aby przekonać żonę do zaakceptowania takiego planu. Tessie Zizmo była dziewicą, gdy w wieku dwudziestu dwu lat wychodziła za mąż za Miltona Stephanidesa. Okres ich narzeczeństwa, który wypadł na czas II wojny światowej, był cnotliwym romansem. Moja matka była dumna ze sposobu, w jaki udało się jej jednocześnie podsycać i gasić żar w moim ojcu, trzymając jego uczucia na małym ogniu w czasie światowego kataklizmu. Nie było to jednak zbyt trudne, ponieważ Tessie mieszkała w Detroit, a Milton przebywał w Annapolis, gdzie studiował w Akademii Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Przez ponad rok Tessie zapalała w greckim kościele świeczki za swojego narzeczonego, a w tym czasie Milton wpatrywał się w jej fotografię przypiętą nad koją. Lubił ustawiać Tessie do fotografii w sposób zaobserwowany w magazynach filmowych – bokiem, z jedną nogą podniesioną i opartą na stopniu, odsłaniającą kawałek czarnej pończochy. Moja matka wygląda na tych starych fotografiach nad wyraz ulegle, jakby przepadała za chwilami, gdy jej mężczyzna w mundurze ustawia ją na jakiejś werandzie lub przy latarni, które znajdowały się w ich skromnej dzielnicy.

Tessie nie uległa, dopóki nie poddała się Japonia. Później, od nocy poślubnej począwszy (zgodnie z tym, co mój brat powiedział w moje zakryte rękami uszy), rodzice kochali się regularnie i sprawiało im to dużą uciechę. Na temat płodzenia dzieci moja matka miała jednak własne zdanie. Wierzyła, że embrion może wyczuwać, z jak dużą miłością jest tworzony. Dlatego też niezbyt jej odpowiadały sugestie mojego ojca.

– Milt, czy to są twoim zdaniem igrzyska olimpijskie?

– Tylko teoretyzowaliśmy – odrzekł mój ojciec.

– Co wuj Pete może wiedzieć o dzieciach?

– Przeczytał ten artykuł w Scientific American – wyjaśnił Milton, aby zaś wzmocnić swoje stanowisko, dodał: – On prenumeruje to czasopismo.

– Posłuchaj, mój drogi! Jeśli będę miała problemy z kręgosłupem, to pójdę do wuja Pete’a, podobnie gdybym miała płaskostopie, jak ty. Ale to wszystko.

– To zostało sprawdzone. Pod mikroskopem. Plemniki zawierające męskie chromosomy są szybsze.

– Mogę się też założyć, że głupsze.

– Proszę bardzo. Możesz sobie obrażać plemniki z męskimi chromosomami. Nie ma sprawy! Nie są nam one potrzebne. Potrzebujemy natomiast starych, dobrych, powolnych i godnych zaufania plemników, w których znajdują się chromosomy żeńskie.

– Nawet jeśli to prawda, i tak brzmi to śmiesznie. Milt, nie mogę tego robić jak jakaś maszyna.

– Mnie i tak będzie trudniej niż tobie.

– Nie chcę o tym słyszeć!

– Sądziłem, że chcesz mieć córkę.

– Oczywiście, że chcę.

– A zatem – powiedział mój ojciec – właśnie w ten sposób możemy mieć córeczkę.

Tessie wyśmiała ten pomysł. Ale jej sarkazm skrywał poważne opory moralne. Ingerowanie w coś tak tajemniczego i cudownego, jak poczęcie dziecka, stanowiło dla niej akt nieposkromionej pychy. Przede wszystkim zaś Tessie nie wierzyła, że jest to w ogóle możliwe. A jeśli nawet było, nie uważała, że powinni tego spróbować.

Oczywiście, narrator znajdujący się w mojej sytuacji (jeszcze w stanie przedzarodkowym) nie może mieć zupełnej pewności co do opisywanych faktów. Mogę to tylko tłumaczyć naukową manią, jaka opętała mojego ojca wiosną roku 1959, symptomem wiary w postęp, którą zarażeni byli wówczas wszyscy. Pamiętajmy, że tylko dwa lata wcześniej sputnik został wysłany w kosmos. Choroba Heinego-Medina, z powodu której moi rodzice byli w dzieciństwie objęci kwarantanną i nie mogli wychodzić z domu, została pokonana dzięki szczepionce Jonasa Salka. Nie zdawano sobie sprawy, że wirusy są mądrzejsze niż istoty ludzkie i sądzono, że wkrótce pozostanie po nich tylko wspomnienie. W tak optymistycznie nastawionej powojennej Ameryce, której schyłek miałem okazję oglądać osobiście, każdy był panem własnego losu, a zatem (jak z tego wynika) mój ojciec również powinien starać się być panem swojego.

Kilka dni po rozmowie, w której przedstawił Tessie swój plan, Milton przyniósł wieczorem do domu prezent. Była to szkatułka zawinięta wstążką.

– Co to jest? – zapytała podejrzliwie Tessie.

– Czemu pytasz?

– Nie mam urodzin i nie jest to rocznica naszego ślubu. Dlaczego więc dajesz mi prezent?

– Czy zawsze muszę mieć powód, aby dać ci prezent? Dalej, otwórz go!

Tessie zagryzła wargę, nie do końca przekonana. Ale trudno było trzymać szkatułkę w dłoniach i jej nie otworzyć. W końcu zsunęła wstążkę i otworzyła wieczko.

Wewnątrz, na czarnym aksamicie, leżał termometr.

– Termometr – powiedziała moja matka.

– To nie jest byle jaki termometr – wyjaśnił Milton. – Znalazłem go dopiero w trzeciej aptece.

– Model luksusowy, tak?

– Tak jest – odrzekł Milton. – To jest termometr do mierzenia podstawowej temperatury ciała. Można na nim odczytać temperaturę z dokładnością do jednej dziesiątej stopnia Fahrenheita – podniósł brwi. – Zwykłe termometry zapewniają dokładność tylko do dwóch dziesiątych stopnia, a ten do jednej dziesiątej. Spróbuj, włóż go do ust.

– Nie mam gorączki – sprzeciwiła się Tessie.

– To nie jest termometr do mierzenia gorączki. Możesz go używać do sprawdzenia temperatury podstawowej swojego ciała. Jest dokładniejszy niż zwykły termometr do mierzenia gorączki.

– Następnym razem przynieś mi naszyjnik.

Ale Milton nalegał.

– Temperatura twojego ciała stale się zmienia, Tess. Możesz tego nie zauważać, ale tak jest. Pod względem temperatury ciągle się zmieniasz. Załóżmy, na przykład – przerwał, delikatnie odchrząknąwszy – że akurat masz owulację. Wtedy twoja temperatura rośnie. Zazwyczaj o sześć dziesiątych stopnia. Załóżmy teraz – mówił dalej ojciec, nabierając rozpędu i nie zważając na to, że Tessie zaczyna marszczyć brwi – że postanowilibyśmy wprowadzić w życie system, o którym mówiliśmy parę dni temu, oczywiście to tylko przykład, więc najpierw mogłabyś określić swoją temperaturę podstawową. Być może nie wynosiłaby ona dziewięćdziesiąt osiem stopni i sześć kresek. U każdego jest nieco inna. Tego też nauczyłem się od wuja Pete’a. W każdym razie, po określeniu temperatury podstawowej mogłabyś zaobserwować, kiedy temperatura podnosi się o sześć kresek. I właśnie wtedy, jeśli postanowilibyśmy robić to w ten sposób, wiedzielibyśmy, że możemy, no, wiesz… przyrządzić odpowiedni koktajl.

Moja matka nic nie odpowiedziała. Włożyła tylko termometr z powrotem do szkatułki, zamknęła ją i zwróciła mężowi.

– Dobrze – stwierdził mój ojciec stanowczo. – W porządku! Rób, jak uważasz. Możemy mieć kolejnego chłopca. Numer dwa. Jeśli chcesz, żeby tak było, to niech tak będzie.

– Nie jestem przekonana, czy teraz będziemy mieli cokolwiek – odparła moja matka.

W tym samym czasie ja czekałem w poczekalni do świata. Mojemu ojcu nawet nie zaświtała wtedy myśl o moim poczęciu (ogarnęły go natomiast ponure myśli, kiedy tak patrzył na trzymaną w rękach szkatułkę z termometrem). Moja mama wstaje z sofy. Kieruje się w stronę schodów, trzymając dłoń przy czole, a wizja mojego pojawienia się na tym świecie zdaje się coraz mniej prawdopodobna. Wstaje również mój ojciec, aby dokonać obchodu domu, wyłączyć światła i zamknąć drzwi. Nadzieja na moje narodziny powraca w chwili, gdy ojciec zaczyna wchodzić po schodach. Termin tego ważnego aktu musi być odpowiednio dobrany, abym mógł stać się tą osobą, którą jestem. Godzinne opóźnienie i już nastąpi zmiana zestawu genów. Moje poczęcie wciąż jeszcze było oddalone o kilka tygodni, ale już teraz moi rodzice zaczęli powoli zmierzać w kierunku mającego nastąpić zderzenia. W korytarzu na piętrze pali się nocna lampka z Akropolu, prezent od Jackie Halas, właścicielki sklepu z pamiątkami. Gdy mój ojciec wchodzi do sypialni, matka siedzi przy toaletce. Dwoma palcami wciera krem Noxzema w skórę twarzy, wycierając ją następnie chusteczką. Wystarczyło, aby mój ojciec powiedział czułe słowo, a ona by mu wybaczyła. Tej nocy mógł zostać stworzony ktoś inny niż ja, chociaż podobny do mnie. Na progu tłoczyła się nieskończona liczba możliwych tożsamości, a wśród nich ja – bez zarezerwowanego biletu. Godziny powoli mijają, planety na niebie krążą ze zwykłą prędkością, pogoda również ma pewne znaczenie, ponieważ moja mama obawia się piorunów i gdyby tej nocy padało, mogłaby przytulić się mocno do ojca. Ale nie, niebo pozostało czyste przez całą noc, a moi rodzice nadal trwali w swoim uporze. Zgasło światło w sypialni. Pozostali po swoich stronach łóżka. Na koniec głos mojej matki: „Dobranoc”, na co ojciec: „Do jutra”. Kolejne chwile, które miały prowadzić do powstania mojej osoby, układały się zgodnie z jakimś nieznanym planem. Dlatego też, jak sądzę, tak dużo o nich myślę.

W następną niedzielę matka zabrała Desdemonę i mojego brata do kościoła. Ojciec nigdy z nimi nie chodził, już w wieku ośmiu lat stał się apostatą z powodu niebotycznej ceny świec wotywnych. Podobnie mój dziadek wolał spędzać ranki, pracując nad tłumaczeniem na współczesny język grecki „odtworzonych” poematów Safony. Przez kolejne siedem lat, mimo powtarzających się udarów mózgu, pracował przy małym biurku, składając legendarne fragmenty w większą mozaikę, dodając w jednym miejscu strofę, w innym epilog, przywracając anapest lub jamb. Wieczorami słuchał swojej burdelowej muzyki i palił fajkę wodną.

W 1959 roku grecki kościół Wniebowzięcia znajdował się przy ulicy Charlevoix. W tym właśnie kościele byłem ochrzczony niecały rok później, aby zostać wychowanym zgodnie z nakazami wyznania prawosławnego. Kościół Wniebowzięcia – z jego stale zmieniającymi się zwierzchnikami, z których każdy był przysyłany do nas przez patriarchat w Konstantynopolu, każdy przybywał obdarzony autorytetem wielkim jak jego broda, w wyszywanych szatach liturgicznych znamionujących jego świętość, ale każdy ustępował po pewnym czasie (z reguły po sześciu miesiącach) z powodu sprzeczek wśród parafian, osobistych ataków na sposób, w jaki śpiewał, stałej potrzeby uciszania wiernych, którzy traktowali świątynię jak odkrytą trybunę na stadionie Tiger, wreszcie w związku z męczącą potrzebą wygłaszania cotygodniowego kazania dwukrotnie – najpierw po grecku, a później ponownie po angielsku. Kościół Wniebowzięcia – z panującym w nim ożywieniem w porze częstowania się kawą, z jego słabymi fundamentami i przeciekającym dachem, z wyczerpującymi etnicznymi festiwalami, lekcjami katechizmu, podczas których przez chwilę podtrzymywano w nas nasze dziedzictwo, aby zaraz potem pozwolić mu umrzeć w wielkiej diasporze.

Tessie wraz z Desdemoną i moim bratem posuwała się wzdłuż nawy głównej, obok wypełnionych piaskiem tac ze świecami wotywnymi. Górowała nad nimi postać Chrystusa Pantokratora, wielka jak balon na paradzie w Święto Dziękczynienia. Jego postać rozpościerała się pod kopułą, dopasowana kształtem do jej krzywizny. W przeciwieństwie do przyziemnego Chrystusa cierpiącego, przedstawianego na ścianach kościołów na wysokości oczu, nasz Chrystus Pantokrator był wyraźnie transcendentalny, wszechmocny, niebiański. Sięgał w dół do znajdujących się nad ołtarzem apostołów, prezentując im cztery zwinięte skóry owcze z Ewangeliami. A moja matka, która przez całe swoje życie starała się uwierzyć w Boga i nigdy się jej to nie udało, patrzyła w górę i szukała u niego przewodnictwa.

Oczy Chrystusa Pantokratora migotały w przyciemnionym świetle. Można było odnieść wrażenie, że ciągnęły Tessie do góry. Przez kłębiące się kadzidło oczy Zbawiciela jarzyły się jak ekran telewizyjny prezentujący przegląd najnowszych wydarzeń…

Najpierw był obraz Desdemony sprzed kilku tygodni, gdy udzielała rad swojej synowej.

– Dlaczego chcesz mieć więcej dzieci, Tessie? – pytała z wystudiowaną obojętnością. Pochylona, aby spojrzeć w piec, i ukryć w ten sposób malujący się na jej twarzy niepokój (niepokój, który pozostał niewytłumaczalny przez kolejne szesnaście lat), Desdemona starała się zniechęcić ją do tego pomysłu: – Więcej dzieci, więcej kłopotów…

Następnie doktor Philobosian, od wielu lat nasz lekarz rodzinny. Ze swoimi wiekowymi dyplomami, stary doktor przedstawił swoje orzeczenie.

– To nonsens. Plemniki niosące męskie chromosomy przemieszczają się szybciej? Posłuchaj, pierwszą osobą, która zobaczyła plemniki pod mikroskopem, był Leeuwenhoek. Wiesz, co one mu przypominały? Robaki…

I ponownie Desdemona, tym razem poruszająca inną kwestię:

– To Bóg decyduje, kim ma być dziecko. Nie ty…

Takie sceny pojawiały się w umyśle mojej matki podczas niekończących się nabożeństw niedzielnych. Wierni wstawali i siadali. W pierwszej ławce wiercili się moi kuzyni: Sokrates, Platon, Arystoteles i Kleopatra. Zza ikonostasu wyłonił się ojciec Mike i rozkołysał swoją kadzielnicę. Moja matka starała się modlić, ale to nic nie dawało. Ledwo doczekała chwili, gdy mogła pójść napić się kawy.

Już w wieku dwunastu lat moja matka nie mogła inaczej rozpocząć dnia niż wypijając dwie filiżanki nazbyt mocnej, czarnej jak smoła i niesłodzonej kawy – upodobanie to przejęła od kapitanów holowników i kawalerów w garniturach, jakich pełno było w pensjonacie, w którym dorastała. Jako uczennica szkoły średniej, wzrostu metr pięćdziesiąt pięć, siadywała obok mechaników samochodowych w restauracji na rogu, pijąc kawę przed rozpoczęciem lekcji. Oni przeglądali formularze wyścigowe, a Tessie kończyła zadanie z wiedzy o społeczeństwie. Teraz, w podziemiach kościoła, powiedziała Jonaszowi, żeby poszedł pobawić się z innymi dziećmi, a sama chciała dojść do siebie przy filiżance kawy.

Właśnie piła drugą, gdy nad uchem usłyszała ciche westchnienie i delikatny, kobiecy głos:

– Dzień dobry, Tessie – był to jej szwagier, ojciec Michael Antoniou.

– Witaj, ojcze Mike. Bardzo piękne nabożeństwo – odpowiedziała Tessie i natychmiast tego pożałowała. Ojciec Mike był duchownym pomocniczym w kościele Wniebowzięcia. Kiedy ostatni proboszcz powrócił do Aten, odwołany z hukiem po zaledwie trzech miesiącach, cała rodzina miała nadzieję, że ojciec Mike może uzyskać awans. Ale w końcu stanowisko to otrzymał nowy ksiądz z zewnątrz, ojciec Gregorios. Ciotka Zo, która nigdy nie przepuściła okazji, aby ponarzekać na własne małżeństwo, powiedziała przy obiedzie swoim głosem aktorki komediowej: – Tak to już jest z tym moim mężem. Zawsze o krok od sukcesu.

Chwaląc nabożeństwo, Tessie wcale nie zamierzała chwalić ojca Grega. Sytuacja była tym bardziej delikatna, że przed laty Tessie i ojciec Michael Antoniou byli zaręczeni i mieli się pobrać. Obecnie była żoną Miltona, a ojciec Mike – mężem jego siostry. Ledwo Tessie zeszła, aby się otrzeźwić i napić kawy, a już dzień wymykał się jej spod kontroli.

Wyglądało jednak na to, że ojciec Mike nie odczuł kłopotliwości całej sytuacji. Stał, uśmiechając się łagodnymi oczami nad wzburzonym wodospadem swojej brody. Będąc człowiekiem dobrotliwym, ojciec Mike cieszył się dużym powodzeniem wśród odwiedzających kościół wdów. Często tłoczyły się wokół niego, częstując go ciasteczkami i pławiąc się w otaczającej go aurze wieczystej szczęś­liwości. Aura ta wynikała po części z tego, że ojciec Mike sprawiał wrażenie w pełni zadowolonego ze swojej niewielkiej postury. Jego niski, wynoszący tylko metr sześćdziesiąt trzy, wzrost mógł świadczyć o ogromnej dobroczynności, jakby – zamiast samolubnie rosnąć – rozdał przypadającą na niego wysokość. Wydawało się też, że wybaczył Tessie zerwanie przed laty ich zaręczyn, ale zawsze coś wisiało w powietrzu, jak talk, który czasami wzbijał się z jego koloratki.

Z uśmiechem, delikatnie trzymając filiżankę i spodeczek, ojciec Mike zapytał:

– Co słychać w domu, Tessie?

Moja matka wiedziała oczywiście, że jako cotygodniowy niedzielny gość w naszym domu ojciec Mike był doskonale poinformowany o pomyśle z termometrem. Odniosła przy tym wrażenie, że w jego oczach pojawił się błysk rozbawienia.

– Przyjdziesz dziś do nas – powiedziała obojętnie – to sam zobaczysz.

– Nie mogę się doczekać – odparł ojciec Mike. – W waszym domu zawsze prowadzimy bardzo interesujące rozmowy.

Tessie jeszcze raz przyjrzała się oczom ojca Mike’a, ale sprawiały wrażenie pełnych autentycznego ciepła. I w tym momencie wydarzyło się coś, co zupełnie odwróciło jej uwagę od rozmówcy.

Po drugiej stronie pomieszczenia Jonasz stał na krześle i starał się dosięgnąć kurka w termosie do kawy. Chciał nalać kawę do filiżanki, ale gdy już udało mu się odkręcić kurek, nie potrafił go zakręcić. Wrząca kawa wylewała się na stolik. Gorący płyn ochlapał stojącą nieopodal dziewczynkę. Dziecko odskoczyło. Otworzyło usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Moja matka przebiegła przez pokój i błyskawicznie porwała małą do toalety.

Nikt nie pamiętał, jak nazywała się ta dziewczynka. Nie należała do rodziny żadnego ze stałych parafian. Nawet nie była Greczynką. Pojawiła się w kościele tylko tego dnia i nigdy więcej jej tu nie widziano, wyglądało to tak, jakby jedynym celem jej istnienia było wywarcie wpływu na zmianę zdania mojej matki. W łazience odsuwała od siebie parującą koszulę, podczas gdy Tessie przyniosła wilgotne ręczniki.

– Wszystko w porządku, kochanie? Nie poparzyłaś się?

– Ten chłopiec jest bardzo niezdarny – powiedziała dziewczynka.

– Chyba masz rację. Ciągle pakuje się w tarapaty.

– Chłopcy bywają bardzo niesubordynowani.

Tessie rozbawiło to stwierdzenie:

– Dysponujesz bogatym słownictwem.

Po usłyszeniu komplementu dziewczynka uśmiechnęła się szeroko:

– „Niesubordynowany” to moje ulubione słowo. Mój brat jest bardzo niesubordynowany. W zeszłym miesiącu moim ulubionym słowem było „napuszony”. Ale nie można tego słowa używać tak często. Jeśli dobrze się zastanowić, to niewiele rzeczy może być napuszonych.

– Masz rację – przytaknęła Tessie, śmiejąc się. – Ale niesubordynowani są wszędzie.

– W pełni się z panią zgadzam – odparła dziewczynka.

Dwa tygodnie później. Niedziela wielkanocna 1959 roku. Przywiązanie naszej religii do kalendarza juliańskiego jeszcze raz spowodowało, że nie mogliśmy znaleźć wspólnego języka z naszymi sąsiadami. Dwa tygodnie wcześniej mój brat patrzył, jak dzieci z sąsiedztwa szukały różnokolorowych jajek w pobliskich krzakach. Widział, jak jego koledzy zjadają głowy czekoladowym króliczkom i wrzucają do przepastnych ust pełne garście żelków w kształcie fasolek (gdy tak stał w oknie, mój brat najbardziej na świecie chciał wierzyć w amerykańskiego Boga, który zmartwychwstał odpowiedniego dnia). Dopiero wczoraj Jonasz mógł pomalować jajka i tylko na jeden kolor – czerwony. Dzisiaj w całym domu czerwone jajka lśnią w coraz dłuższych promieniach wiosennego przesilenia. Czerwone jajka wypełniają misy na stole w jadalni. Wiszą w woreczkach zawieszonych nad drzwiami. Stoją rzędami na kominku i są zapiekane w mających kształt krzyża bochenkach chleba tsoureki.

Ale mamy już późne popołudnie, jest po obiedzie. I mój brat się uśmiecha, ponieważ nadchodzi ta jedyna część greckiej Wielkanocy, którą woli od szukania jajek i jedzenia żelków – zabawa w rozbijanie jajek. Wszyscy gromadzą się przy stole w jadalni. Zagryzając wargę, Jonasz wybiera jajko z misy, ogląda je, a następnie odkłada na miejsce. Wybiera inne.

– To chyba będzie dobre – mówi Milton, wybierając swoje. – Zbudowane jak wóz pancerny.

Milton podnosi jajko. Jonasz przygotowuje się do ataku. Nagle moja matka szturcha ojca w plecy.

– Chwileczkę, Tessie. Właśnie rozbijamy jajka.

Kolejne szturchnięcie, tym razem silniejsze.

– Co?

– Moja temperatura – chwila przerwy – wzrosła o sześć kresek.

Używała termometru. Mój ojciec dowiaduje się o tym po raz pierwszy.

– Teraz? – szepcze mój ojciec. – Jezu, Tessie, czy jesteś pewna?

– Nie, nie jestem pewna. Powiedziałeś, żebym zwracała uwagę na każdy wzrost temperatury, więc ci mówię, że mam temperaturę wyższą o sześć kresek. I – dodaje, zniżając głos – oprócz tego minęło już trzynaście dni od wiesz czego.

– No, już, tato – prosi Jonasz.

– Przerwa – mówi Milton. Wkłada swoje jajko do popielniczki. – To jest moje jajko. Niech nikt go nie dotyka, dopóki nie wrócę.

Na górze, w głównej sypialni, moi rodzice dokonują tego ważnego aktu. Naturalne dziecięce poczucie przyzwoitości powoduje, że powstrzymam się od bardziej szczegółowego opisu tej sceny. Tylko jedno – po skończeniu mój ojciec, jakby dolewał paliwo pod sam korek, mówi: „Powinno wystarczyć”. Okazuje się, że ma rację. W maju Tessie dowiaduje się, że jest w ciąży, i rozpoczyna się oczekiwanie.

Po sześciu tygodniach mam już oczy i uszy. Po siedmiu mam nozdrza i nawet wargi. Zaczynają się formować moje genitalia. Na pewnym etapie rozwoju płodowego hormony, zgodnie ze wskazówkami chromosomów, hamują rozwój struktur Müllera, a pobudzają kanały Wolffa. Moje dwadzieścia trzy sparowane chromosomy połączyły się i skrzyżowały, puszczając w ruch koło ruletki. W tym samym czasie mój papou kładzie rękę na brzuchu mojej matki i mówi: „Para szczęś­ciarzy!” Ustawione w odpowiednie regimenty, moje geny wypełniają wydane rozkazy. Wszystkie za wyjątkiem dwóch – pary szubrawców (lub rewolucjonistów, w zależności od punktu widzenia) kryjących się na chromosomie piątym. Wspólnie wysysają enzym, który zaprzestaje produkcji określonego hormonu, komplikując w ten sposób moje życie.

W salonie mężczyźni przestali rozmawiać o polityce i zamiast tego zakładają się, czy nowe dziecko Milta będzie dziewczynką czy chłopcem. Mój ojciec jest pewny swego. Dwadzieścia cztery godziny po stosunku temperatura ciała mojej matki wzrosła o kolejne dwie kreski, co potwierdziło owulację. Do tego czasu plemniki zawierające męskie chromosomy już się poddały, wyczerpane. Plemniki z żeńskimi chromosomami wygrały wyścig, podobnie jak żółw w biegu z zającem (to właśnie wtedy Tessie wręczyła Miltonowi termometr i powiedziała, że już nigdy więcej nie chce widzieć tego instrumentu).

Wszystkie te wydarzenia poprzedziły dzień, w którym Desdemona wymachiwała sztućcem nad brzuchem mojej matki. W tym czasie nie istniała jeszcze ultrasonografia i musiała wystarczyć łyżeczka. Desdemona kucnęła. W kuchni zrobiło się cicho. Stojące wokół kobiety zagryzły wargi, patrząc i czekając. Przez pierwszą minutę łyżeczka w ogóle się nie poruszyła. Ręka Desdemony zaczęła drżeć i upłynęły długie sekundy, zanim ciotka Lina ją uspokoiła. Łyżeczka zawirowała, ja kopnąłem, moja matka krzyknęła. I wtedy, powoli, jakby poruszana niewyczuwalnym wiatrem, w ten nieziemski, spirytystyczny sposób srebrna łyżeczka zaczęła się kołysać, najpierw zataczając małe koła, ale z każdym obrotem podążając po bardziej eliptycznym torze, aż jej droga spłaszczyła się do linii prostej, wskazującej kierunek od pieca do krzeseł pod ścianą. Innymi słowy – z północy na południe.

Desdemona krzyknęła:

– Koros!

I pokój wybuchł okrzykami:

– Koros, koros!

Tej nocy mój ojciec powiedział:

– Nie pomyliła się już dwadzieścia trzy razy pod rząd, to znaczy, że w końcu musi zrobić błąd. Tym razem się myli, zaufaj mi.

– Mnie nie będzie przeszkadzać, jeśli to będzie chłopiec – powiedziała moja matka. – Naprawdę. Najważniejsze, żeby było zdrowe, miało dziesięć palców u rąk i dziesięć u nóg.

– Co za „ono”? Przecież mówisz o mojej córce.

Moje narodziny wypadły tydzień po Nowym Roku, 8 stycznia 1960 roku. W poczekalni, zaopatrzony tylko w cygara z różową wstążką, mój ojciec wykrzyknął: „Bingo!”. Urodziła się dziewczynka. Czterdzieści osiem centymetrów długości i trzy kilogramy dwadzieścia dekagramów wagi.

Tego samego dnia, 8 stycznia, mój dziadek miał pierwszy ze swoich trzynastu udarów mózgu. Obudzony przez moich rodziców pędzących do szpitala, wstał z łóżka i zszedł na dół, aby zrobić sobie kawę. Godzinę później Desdemona znalazła go leżącego w kuchni na podłodze. Jego władze umysłowe pozostały nienaruszone, jednak tego ranka, gdy ja wydałem swój pierwszy krzyk w szpitalu położniczym, mój papou stracił zdolność mówienia. Według Desdemony mój dziadek zasłabł zaraz po tym, jak odwrócił filiżankę, aby przepowiedzieć swoją przyszłość z fusów.

Usłyszawszy informację o mojej płci, wuj Pete nie chciał przyjmować żadnych gratulacji. Nie było w tym żadnych czarów.

– Poza tym – żartował – to Milt odwalił całą robotę.

Desdemona zrobiła się ponura. Jej urodzony w Ameryce syn miał rację i ta świeża porażka spowodowała, że stary kraj, w którym nadal starała się żyć mimo jego oddalenia o cztery tysiące mil i trzydzieści osiem lat, oddalał się jeszcze bardziej. Moje przybycie na świat oznaczało koniec przepowiadania narodzin dzieci i początek powolnego upadku jej męża. Chociaż skrzyneczka na jedwabniki miała się jeszcze pojawiać od czasu do czasu, wśród znajdujących się w niej skarbów nie było już srebrnej łyżeczki.

Wyciągnięto mnie, dostałem klapsa i zostałem opłukany – w tej właśnie kolejności. Owinięto mnie w kocyk i pokazano światu razem z sześcioma innymi niemowlakami (czterema chłopczykami i dwiema dziewczynkami), a każdy z nich, w przeciwieństwie do mnie, został odpowiednio oznaczony. Wiem, że to niemożliwe, ale coś pamiętam – iskry powoli wypełniające ciemny ekran.

Ktoś włączył moje oczy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: