Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Między ustami a brzegiem pucharu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 września 2023
Ebook
49,99 zł
Audiobook
49,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Między ustami a brzegiem pucharu - ebook

Autorka powieści obyczajowych tłumaczy na język współczesny klasykę obyczajową dwudziestolecia międzywojennego. Świetne historie takich autorek, jak Rodziewiczówna czy Mniszkówna, ale pisane językiem, jakim mówimy dzisiaj, to ukłon w stronę doskonałej polskiej literatury, która ma szanse znowu stać się przebojem.

Historia niezwykłej przemiany zdemoralizowanego bogatego Niemca z polskimi korzeniami, obracającego się w towarzystwie takich jak on bawidamków, gardzącego wszystkim co polskie, w dbałego, czułego, szczerego i słownego mężczyznę, polskiego patriotę. Metamorfoza następuje pod wpływem uczucia do polskiej szlachcianki oraz szorstkiej miłości babki, która jako pierwsza w krótkim życiu wnuka zaczęła czegoś od niego wymagać i wskazała mu jego braki oraz popełniane błędy.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-132-1
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SZANOWNI CZYTELNICY!

Sza­nowni Czy­tel­nicy!

Książka, którą trzy­ma­cie w rękach, jest wyjąt­kowa. Z kilku powo­dów.

Po pierw­sze, ze względu na autorkę. Maria Rodzie­wi­czówna to jedna z naj­po­pu­lar­niej­szych pol­skich pisa­rek. Powie­ści jej autor­stwa zazwy­czaj miały po kilka, a te naj­po­pu­lar­niej­sze nawet po kil­ka­na­ście wydań, w bar­dzo wyso­kich nakła­dach. Dzięki tłu­ma­cze­niom na angiel­ski, cze­ski czy litew­ski sława autorki się­gała daleko poza Pol­skę.

Po dru­gie, ze względu na powieść. _Mię­dzy ustami a brze­giem pucharu_ to jeden z naj­bar­dziej zna­nych utwo­rów Rodzie­wi­czówny. To piękny romans i wzru­sza­jąca opo­wieść o prze­mia­nie, jaka doko­nuje się w boha­te­rze pod wpły­wem praw­dzi­wej miło­ści.

Po trze­cie, tekst, który za chwilę prze­czy­ta­cie, został pod­dany nie tyle grun­tow­nej redak­cji, ile wła­ści­wie tłu­ma­cze­niu z języka, któ­rym posłu­gi­wała się autorka, na współ­cze­sną pol­sz­czy­znę.

Spora zmiana, ale to wciąż ta sama powieść i zapewne tak wła­śnie by brzmiała, gdyby została napi­sana dziś, a nie przed stu trzy­dzie­stu laty. Dzięki temu zabie­gowi dzi­siejsi czy­tel­nicy mogą z przy­jem­no­ścią śmiać się i wzru­szać przy lek­tu­rze jed­nego z naj­po­pu­lar­niej­szych pol­skich roman­sów.

To pierw­sza książka odświe­żona z peł­nym sza­cun­kiem dla ory­gi­nal­nego tek­stu, ale mam nadzieję, że nie ostat­nia.

Życzę Wam, dro­dzy Czy­tel­nicy, miłej lek­tury.

Kasia Bulicz-KasprzakSPIS POSTACI

Spis postaci

Hra­bia Wen­t­zel (Wacław) Croy-Dülmen – nie­miecki ary­sto­krata, bywa­lec naj­lep­szych ber­liń­skich salo­nów

Hra­bina Aurora Caro­lath – kochanka Wen­t­zla, żona admi­rała

Baron Wil­helm Wer­theim – znany ber­liń­ski awan­tur­nik

Urban – zaufany lokaj Wen­t­zla

Dora von Eschen­bach – ciotka i opie­kunka Wen­t­zla

Major Koop – opie­kun Wen­t­zla, przy­ja­ciel jego zmar­łego ojca

Emi­lia Koop – córka majora, jedy­naczka

Baron Michel von Schöneich zwany Papryką – przy­ja­ciel Wen­t­zla

Książę Her­bert von Ekchardt – przy­ja­ciel Wen­t­zla

Dok­tor Voss – lekarz rodziny Croy-Dülmen

Fry­de­ryk Sper­ling – praw­nik hra­biego

Lili Sper­ling – żona praw­nika; uczyła Wen­t­zla pol­skiego

Wacław Ostrow­ski – dzia­dek Wen­t­zla, zmarł na udar mózgu w Ber­li­nie

Tekla Ostrow­ska – babka Wen­t­zla, wła­ści­cielka Mariam­pola

Jadwiga Ostrow­ska, hra­bina Croy-Dülmen – matka Wen­t­zla; zmarła przy poro­dzie

Jan Chrząst­kow­ski – wła­ści­ciel Olszanki, pod­opieczny Ostrow­skich

Jadwiga Chrząst­kow­ska – sio­stra Jana, wycho­wanka pani Tekli

Jerzy Chrząst­kow­ski – brat Jana i Jadwigi; zgi­nął pod Fro­eschwil­ler

Cesia Cho­żar­ska – uko­chana, póź­niej żona Jana Chrząst­kow­skiego

Ste­fan Cho­żar­ski – brat Cesi

Adam Głę­bocki – wła­ści­ciel Strugi, ban­krut, narze­czony panny Jadwigi Chrząst­kow­skiej

Hra­bina Miel­żyń­ska – zamożna wdowa z sąsiedz­twa Mariam­polaROZDZIAŁ I

I

Ber­lin spał.

Zga­sły świa­tła w skle­pach, w teatrach, w apar­ta­men­tach boga­czy, w miesz­ka­niach bie­da­ków. Migo­tały tylko pło­myczki gazo­wych latarni i świe­ciły jesz­cze okna aptek, pod­rzęd­nych restau­ra­cji i klu­bów, w któ­rych hazar­dzi­ści tra­cili majątki.

Spały też piękne pałace usa­do­wione przy ele­ganc­kiej alei Pod Lipami. Drze­mały karia­tydy wspie­ra­jące bal­kony, roz­my­wały się w mroku zarysy kunsz­tow­nie zdo­bio­nych okien i drzwi. Od czasu do czasu roz­le­gał się tur­kot kół spóź­nio­nego powozu albo kroki wra­ca­ją­cego pośpiesz­nie z zabawy prze­chod­nia. Jed­nak z minuty na minutę ruch na tej naj­bar­dziej pre­sti­żo­wej, naj­bo­gat­szej ulicy usta­wał. Ber­lin spał.

Czu­wano jesz­cze tylko w pałacu hra­biny Aurory Caro­lath. Dwa okna na pierw­szym pię­trze rzu­cały stłu­mioną przez cięż­kie firanki poświatę. Za tymi oknami w pry­wat­nym, wyzło­co­nym jak bom­bo­nierka budu­arze pani domu nie myślano o odpo­czynku. Młoda, cudow­nie piękna kobieta odziana w koron­kowy negliż sie­działa na oto­ma­nie, od nie­chce­nia roz­pla­ta­jąc zło­ci­ste war­ko­cze.

U jej stóp na ele­ganc­kim tabo­re­ciku roz­siadł się wygod­nie młody przy­stojny męż­czy­zna. Wsparł głowę na kola­nach kobiety i przy­pa­try­wał się zło­tym falom wło­sów, które co kilka chwil muskały mu twarz. Pół­gło­sem nucił _Lore­lei_, znaną pio­senkę o zwod­ni­czej nim­fie z Renu kuszą­cej mary­na­rzy.

Gdyby tych dwoje ujrzał malarz, zachwy­ciłby się i od razu zła­pał za pędzel. Ona – smu­kła i ślicz­nie zbu­do­wana, o twa­rzy z har­mo­nij­nymi rysami, jak u sta­ro­żyt­nych posą­gów, jed­nak zalot­nej, z pięk­nie wykro­jo­nymi kora­lo­wymi ustami i zie­lo­nymi oczami, które mru­żyła tajem­ni­czo. On ciem­no­włosy, wysoki i umię­śniony, wpa­try­wał się w kobietę wyra­zi­stymi, ciem­no­sza­fi­ro­wymi oczami. W ich spoj­rze­niu był i ogień pożą­da­nia, i sło­dycz uwiel­bie­nia.

Młody męż­czy­zna miał w sobie ger­mań­ski pier­wia­stek siły i zde­cy­do­wa­nia, jed­nak można też było dostrzec, nie wia­domo skąd pocho­dzące, deli­kat­ność, wraż­li­wość, zuchwa­łość i weso­łość. Patrzył na świat z mie­sza­niną pożą­da­nia i cyni­zmu, swa­woli i prze­sytu, cha­rak­te­ry­zu­jącą czło­wieka bar­dzo szczę­śli­wego, bar­dzo boga­tego i bar­dzo roz­piesz­czo­nego przez życie.

– Ode­sła­łeś konie, Wen­t­zel? – zapy­tała Aurora.

– Natu­ral­nie.

– Za to cię lubię.

– Za co? – Chwy­cił zło­ci­sty lok i zaczął się nim bawić.

– Za to, że się mną nie afi­szu­jesz.

Młody czło­wiek się zaśmiał.

– Nie uznaję tego za pochwałę. Afi­szują się tylko bła­zny i par­we­niu­sze. Czy mnie zali­czasz do jed­nej z tych kate­go­rii?

– Ejże, mój boha­te­rze! Zda­rza się to i tobie!

– Może być. Tylko wtedy, gdy kogoś nie cenię lub nie kocham.

– Więc niby mnie cenisz i kochasz?

– Tak, cie­bie jedy­nie, teraz i zawsze!

Zamy­śliła się.

– Jed­nak nie poświę­cił­byś dla mnie tysiąca tych rela­cji, w któ­rych kobiet nie cenisz i nie kochasz?

– Nie, jutrzenko. Ani jed­nej!

– Fe! To nie­grzeczne – powie­działa niby żar­tem.

– Fe! Jesteś zazdro­sna! – odrzekł wesoło, cału­jąc jej smu­kłą dłoń.

– Wiesz, sta­now­czo zry­wam z tobą! Nie chcę być jedną z wielu.

– A ja? Czy nie jestem jed­nym z wielu? I z całą cier­pli­wo­ścią, na jaką mnie stać, zno­szę roz­ma­ite twoje rela­cje.

– Ty szka­radna istoto! – Zmierz­wiła mu włosy. – Podaj choć jedną.

– Dzie­sięć, Auroro! Po pierw­sze: twój mąż…

– Ech! Admi­rał to amfi­bia, raz na lądzie, raz na wodzie. Nie widzie­li­śmy się dwa lata. Gdyby nie por­tret w salo­nie, to na ulicy bym go nie poznała.

– Po dru­gie: książę Her­bert.

– Non­sens! Roz­ma­wia­li­śmy raz czy dwa, może ciut flir­to­wa­li­śmy, to wszystko.

– Po trze­cie: ten kuzy­nek z Harzu!

– Musia­łeś dzi­siaj wypić za dużo przy kola­cji, bo bre­dzisz – rzu­ciła nadą­sana. Potem nagle prze­chy­liła się ku niemu i sku­biąc zalot­nie jego kędzie­rzawą czu­prynę, spy­tała przy­mil­nie: – Ale ty mnie kochasz, szka­rad­niku? Nie rzu­cił­byś dla nikogo?

– Dla nikogo, ni­gdy, Auroro – odparł bez namy­słu.

– Słowo hra­biego Croy-Dülmen?

– Słowo two­jego Wen­t­zla.

– Poca­łuj mnie zatem.

Cało­wał długo jej kora­lowe usta, a choć skoń­czył poca­łu­nek, nie wypu­ścił jej z namięt­nego uści­sku.

Przy­tu­leni do sie­bie, szep­tali stłu­mio­nymi gło­sami.

– Wiesz – mówiła Aurora – czemu dziś jestem taka nie­spo­kojna? Cały świat cię swata, żeni na gwałt! Zasta­wiają na cie­bie sieci, spi­skują, intry­gują. Ach, czemu jesteś taki bogaty i taki piękny? Jesteś kawa­le­rem do wzię­cia, któ­rego chcą wszy­scy.

– Cie­kawy jestem, czy­bym tu sie­dział, gdyby mnie los stwo­rzył kula­wym, zezo­wa­tym, rudym czy­ści­cie­lem ulicz­nych latarni?

A po chwili zapy­tał zacie­ka­wiony:

– Któż to mnie pożąda?

– Wszyst­kie panny, wdowy, roz­wódki i mężatki. Wszy­scy ich ojco­wie, opie­ku­no­wie, matki, ciotki, kuzynki. Imię ich: Legion!

– To straszne. Włosy mi się zje­żyły ze zgrozy.

– I to tyle?

– Tyle. – Obo­jęt­nie wzru­szył ramio­nami.

Kobieta okrę­ciła swe złote włosy wokół jego głowy i szyi, a zaci­ska­jąc te cza­ro­dziej­skie jedwa­bi­ste pęta, cało­wała i szep­tała:

– Och, a ja cię tak kocham, ubó­stwiam, nie dam nikomu, ni­gdy!

Ten czło­wiek miał prawo być dumny i próżny i nic dziw­nego, że nad­miar szczę­ścia zepsuł go cał­ko­wi­cie.

Zegar w sąsied­nim pokoju wybił godzinę drugą.

Meta­liczny dźwięk zbu­dził kochan­ków, któ­rzy, nie wie­dzieć kiedy, zasnęli przy­tu­leni. Hra­bina drgnęła prze­ra­żona. Wen­t­zel z tru­dem pod­niósł się z oto­many.

– Będziesz mi zło­rze­czyła, moja jutrzenko! Naba­wisz się złej cery i migreny, a jutro bal u ksią­żąt Hol­hen­lohe! Dobra­noc!

Uści­snął ją raz jesz­cze, uca­ło­wał rękę i wyszedł dobrze sobie zna­nym bocz­nym przej­ściem. W bra­mie zapa­lił cygaro, pod­niósł koł­nierz palta, bo chłód go owio­nął, i z rękami w kie­sze­niach ruszył ku domowi. Nie miał daleko.

Jed­nak wcale nie chciało mu się spać. Dla­tego zamiast iść pro­sto do pałacu, skrę­cił w boczną uliczkę i szedł bez celu, ot tak, żeby rozpro­stować nogi. Może chciał odpę­dzić dziwny nie­po­kój, który go ogar­nął, gdy wycho­dził od Aurory. Znów nucił pół­gło­sem _Lore­lei_.

Nagle, kil­ka­na­ście kro­ków przed sobą, ujrzał dwie posta­cie – kobiecą i męską. Dało się sły­szeć głosy: jeden nie­cier­pliwy, a drugi natrętny. Kobieta przy­śpie­szyła kroku, widocz­nie szu­kała obrony w ucieczce. Jed­nak męż­czy­zna nie ustę­po­wał.

– Daj buzi, panie­neczko! – Hra­bia roz­po­znał głos swego zna­jo­mego, sław­nego awan­tur­nika i opoja, barona Wer­the­ima. – Znaku nie będzie na ustach, a jak mi dasz, to ci oddam! W nocy wszystko wolno. Ejże, nie uciek­niesz! Po woli czy po nie­woli!

Choć był wyraź­nie pod­chmie­lony, to wystar­czyło kilka dłu­gich kro­ków i dopę­dził ucie­ka­jącą. Zła­pał ją za ramię. Kobieta szarp­nęła się gwał­tow­nie, a dostrze­gł­szy hra­biego, rzu­ciła się ku niemu.

– Pro­szę mnie odpro­wa­dzić do domu! – popro­siła zdy­szana, wsu­wa­jąc rękę pod jego ramię.

Napast­nik pod­biegł do nich i zna­lazł się oko w oko z hra­bią. Zdu­miony zastygł w pół kroku.

– To ty, Wen­t­zel. No, nie prze­szka­dzaj. Albo pomóż mi dać radę tej zbłą­ka­nej tur­kawce. Widzia­łeś, ładna.

– Tę panią ja, mój drogi, odpro­wa­dzę do domu, bo o to pro­siła. Ode­gra­łeś swoją rolę, idź za kulisy i nale­ży­cie ode­śpij chmiel.

– A to co znowu? – żach­nął się tam­ten. – Idź swoją drogą. Jak dostanę buziaka, to ci pozwolę o drugi się posta­rać! Teraz, panie eks­ka­pi­ta­nie, marsz do koszar!

I zro­bił krok, wycią­ga­jąc rękę do kobiety. Jed­nak hra­bia zasło­nił ją sobą. Po zmarsz­czo­nych brwiach widać było, że jest zde­ner­wo­wany.

– No, dosyć tego! Prze­gra­łeś bitwę, baro­nie, bierz się do odwrotu – powie­dział pod­nie­sio­nym gło­sem. – Ze mną sobie nie pozwa­laj, bo możesz poża­ło­wać. Ta dama jest i zosta­nie pod moją opieką, dopóki zechce. Jeśli się to panu nie podoba, możemy roz­mó­wić się jutro w moim miesz­ka­niu. Precz!

– Roz­mó­wimy się na szpady, panie hra­bio Croy-Dülmen! – krzyk­nął tam­ten.

– A choćby na szpilki. Jak się panu podoba – odparł swo­bod­nie Wen­t­zel. – Teraz żegnam.

Spo­koj­nie minęli napast­nika. Baron, który został pięć kro­ków za nimi, wło­żył ręce w kie­sze­nie i roze­śmiał się lek­ce­wa­żąco.

– Wyszło szy­dło z worka, mety­sie! War­chol­ska krew twych przod­ków po kądzieli nie ginie. Ja, praw­dziwy Nie­miec, burd nie lubię. Ustę­puję pola.

Piękną twarz hra­biego oblał gorący rumie­niec. Odsu­nął rękę kobiety, sko­czył jak na sprę­ży­nie i już stał przed baro­nem.

– Powtórz, błaź­nie! – krzyk­nął zdła­wio­nym z wście­kło­ści gło­sem.

– Powtó­rzę – odparł tam­ten zuchwale. – Jesteś mie­szań­cem. Wiesz o tym dobrze. Zresztą nie ja pierw­szy ci to mówię.

– I nie pierw­szy odpo­wiesz za obe­lgę. Przod­ko­wie moi wal­czyli pod dowódz­twem cesa­rza Bar­ba­rossy, a byli tak rdzen­nie Ger­ma­nami, jak góry Szwar­cwaldu i Sprewy. Każdy z nich słu­żył kra­jowi ser­cem, rękami, głową, mie­niem, wszyst­kim. – Głos mu świ­stał przez zaci­śnięte zęby. – Mam krew mie­szaną. Ha! Za to ci jutro twoją czy­stą wyto­czę, jakem Pru­sak!

Wziął za ramię prze­ciw­nika i potrzą­snął nim. Prze­wyż­szał tam­tego o głowę, a uścisk miał żela­zny.

– Ruszaj pan swoją drogą, bo nie ręczę za sie­bie. Mogę zapo­mnieć, że obaj jeste­śmy szla­chet­nie uro­dzeni.

Wyraz twa­rzy hra­biego i ton, któ­rym mówił, spra­wiły, że baron oprzy­tom­niał. Odsu­nął się na bok i ruszył ku wylo­towi bocz­nej ulicy.

Hra­bia, uchy­la­jąc kape­lu­sza, zwró­cił się do damy:

– Pani daruje zwłokę. Służę. – Roz­draż­nie­nie drgało mu jesz­cze w gło­sie, a twarz, zwy­kle nie­fra­so­bliwa i uśmiech­nięta, zacho­wała wyraz dzi­kiej zacię­to­ści i led­wie hamo­wa­nego gniewu.

W trak­cie tej sceny kobieta stała nie­opo­dal. Słu­chała uważ­nie i z widoczną przy­kro­ścią. Brwi miała ścią­gnięte, a jej deli­katna twarz to bla­dła, to czer­wie­niała od emo­cji. Wiel­kie piwne oczy patrzyły ostro na hra­biego. Wid­niały w nich gniew i odraza. Nie­cier­pli­wie zagry­zła usta, a gdy podał jej ramię, odsu­nęła się na bok i w mil­cze­niu ruszyła naprzód.

Hra­bia czuł się w obo­wiązku zagaić roz­mowę.

– Co za mgła – rzekł już swo­bod­niej, rów­na­jąc się z nią. – I ani jed­nej dorożki. Nie śmiem pro­po­no­wać, byśmy zawró­cili do mojego pałacu. Służba przy­go­to­wa­łaby karetę w pięć minut.

– O, dzię­kuję. Mgła mi nie prze­szka­dza. Gdyby nie to przy­kre spo­tka­nie, nie pro­si­ła­bym o pomoc. Moja droga zaraz się koń­czy!

Mówiła po fran­cu­sku bar­dzo popraw­nie, więc i on zaczął w tym języku:

– Może mi pani pozwoli nieść pakie­cik – rzekł, wycią­ga­jąc rękę po bute­leczkę, którą trzy­mała.

– Dzię­kuję. To lekar­stwo z tru­dem zdo­byte. Poniosę sama – odparła.

– Pani ma kogoś cho­rego?

Kiw­nęła tylko głową.

Obser­wo­wał ją spod oka. Była istot­nie ude­rza­jąco piękna – pięk­no­ścią poważną, kla­syczną, naka­zu­jącą sza­cu­nek i względy. Trzeba było być bar­dzo pija­nym lub zuchwa­łym, by ją zacze­pić jak pierw­szą lep­szą. Głos miała głę­boki, tro­chę smutny, rysy spo­kojne i chłodne. Zamy­ślone i głę­bokie oczy oko­lone były dłu­gimi, gęstymi rzę­sami. Usta dumne, małe, spra­wiały wra­że­nie takich, które nie­zbyt czę­sto się uśmie­chają.

Była tak nie­po­spo­lita, że zwró­ci­łaby uwagę w naj­gęst­szym tłu­mie. A gdy na nią patrzy­łeś, czu­łeś gwał­towną chęć zbu­dze­nia życia w tych poważ­nych rysach, roz­ja­śnie­nia śmie­chem ust cię­tych, roz­świe­ce­nia bla­skiem mrocz­nych źre­nic.

Uśmiech­nięta, wesoła, pory­wa­łaby swoim cza­rem.

Hra­bia był znawcą kobiet i pod­ry­wa­czem z natury. Wspo­mnie­nie barona zbla­dło już w jego pamięci, dla­tego posta­no­wił spró­bo­wać zaba­wić się jak tam­ten, tyle że w o wiele sub­tel­niej­szy spo­sób. Zwłasz­cza że był dużo młod­szy i przy­stoj­niej­szy od barona.

– Pani jest cudzo­ziemką? – spy­tał.

– Ow­szem.

– Sądząc z tonu, nie lubi pani Niem­ców.

– Jak mało czego na świe­cie – odparła szcze­rze.

– Pani ma do tego jakieś powody? Jeste­śmy prze­cież pierw­szym naro­dem w Euro­pie.

– Nie wąt­pię. Pod wzglę­dem zaro­zu­mia­ło­ści.

– O nie, pani. Sza­nu­jemy się tylko. Chęć przo­do­wa­nia i duma są godłem siły, ener­gii i rozumu. Wiel­kość swoją cenimy, bośmy ją ciężko zdo­by­wali.

– Tak, pan ją ceni nie­sły­cha­nie. Sły­sza­łam to przed chwilą.

– I pani by nie znio­sła, gdyby zarzu­cono jej pocho­dze­nie żydow­skie na przy­kład.

– Jeżeli pana mama była Żydówką, powi­nien pan Żydów sza­no­wać przez wzgląd na nią.

– Tu się z panią nie zga­dzam. Gdyby matka nasza była stra­ga­niarką, nie czu­li­by­śmy obo­wiązku zachwy­cać się prze­kup­kami. Nie przy­spa­rza nam też chwały takie pocho­dze­nie. Moja matka była Polką z Pozna­nia. Ojciec popeł­nił meza­lians, przez który ja poku­tuję. Jest to plama na tar­czy her­bo­wej Croy-Dülmen. Pola­ków nie cier­pię. Żad­nych sto­sun­ków z nimi nie mia­łem i mieć nie będę, a jed­nak prze­zwi­sko „mie­sza­niec” przy­warło do mnie, choć już trzech śmiał­ków ponio­sło za to karę, a jutro odpo­wie czwarty! – mówił z zapal­czy­wo­ścią. Słowa pły­nęły gniewne, burz­liwe, pełne wzgardy i lek­ce­wa­że­nia.

Przej­mu­jące spoj­rze­nie kobiety zatrzy­mało się na chwilę na twa­rzy hra­biego. Brwi miała wciąż ścią­gnięte, a z całej jej postawy ema­no­wała smutna powaga.

– Czło­wiek, który się wsty­dzi swego pocho­dze­nia, jest albo nik­czemny, albo słaby – rzu­ciła przez zęby.

– Pani jest bar­dzo surowa dla mnie, nie­zna­jo­mego.

– By­naj­mniej, znam pana. Ma pan pałac Pod Lipami, dobra nad Renem, kapi­tały w banku. Posiada pan nadto sta­rego opie­kuna, majora Koopa, ciotkę Dorę von Eschen­bach. Nie wspo­mi­na­jąc o wielu, wielu ser­cach sen­ty­men­tal­nych Nie­mek, które ma pan na wła­sność. Jest pan próż­nia­kiem, hulaką i pyszał­kiem, sły­nie z urody, salo­no­wych manier, wiel­kiej odwagi i dys­kre­cji. Czy wła­ści­wie odma­lo­wa­łam pań­ski por­tret?

– Raczej kary­ka­turę – zaśmiał się swo­bod­nie. – Sława moja musi daleko się­gać, jeśli dosię­gła aż obcych, za gra­ni­cami Prus. Pani jest Fran­cuzką?

– Jestem z Rze­czy­po­spo­li­tej San Marino – odparła z lek­kim uśmie­chem.

– Jeżeli damy w owej repu­blice są do pani podobne, to ubo­le­wam nad dolą tam­tej­szych oby­wa­teli. Bie­dacy muszą być jak słynny rycerz Bay­ard, bez trwogi i bez skazy.

– Bay­ard wcale nie uwa­żał się za bie­daka, o ile pamię­tam z histo­rii, a nasi oby­wa­tele, chwała Bogu, nie są w niczym do Pru­sa­ków podobni. Mamy dla nich należne względy.

– Lodo­wate, jak sądzę.

– Kto co lubi. Nasze mężatki nie przyj­mują pani­czów w budu­arach. Nasze panny nie noszą serc na dłoni i na ustach. Nasze matrony nie kup­czą urodą swych córek! Jeste­śmy jed­nak kochane sto­kroć sil­niej niż wasze _Fräulein_ i _Mes­da­mes_.

– Syzy­fową pracą musi być zdo­by­cie jakie­go­kol­wiek z tych serc, tak dobrze ukry­tych.

– Nasi męż­czyźni do tego przy­wy­kli.

– Gra­tu­luję, choć nie zazdrosz­czę. Z zasady nie lubię trud­nych rze­czy.

– Wszak panu mówi­łam, żeś próż­niak. Toteż serca nasze nie dla pru­skich parob­ków i nawet nie dla ryce­rzy Bar­ba­rossy! My i wy… to dwa bie­guny!

Sta­nęła nagle i zwró­ciła się do niego.

– Oto i koniec pana poświę­ceń, a mojej wędrówki. Dzię­kuję za grzecz­ność i obronę.

– Czy w San Marino nie płacą za usługę? – spy­tał z uśmie­chem.

– Ow­szem, jeśli wyma­ga­nia słuszne. Dam panu tyle, ile posłań­cowi za kurs.

– To za wiele! Nie cho­dzi tu o kurs, ale o życie moje, które jutro narażę za panią.

– Za mnie? – zaśmiała się iro­nicz­nie. – Sprzeczkę o kobietę zapi­li­by­ście jutro szam­pa­nem. Pan będzie wal­czył za swój honor pru­ski, nie­cier­piący skazy meza­liansu z Polką czy Żydówką. Za to… ja nie płacę.

– Szam­pa­nem nie łago­dzę sprze­czek, a poje­dynki będę miał dwa. Otóż za ten pierw­szy pani powinna zapła­cić, a raczej dać coś od sie­bie, żebym wie­dział, o co się biję.

– Na przy­kład co?

– Ach, dro­biazg! Pamiątkę. Jeden poca­łu­nek!

Cof­nęła się o krok, zaru­mie­niła jak maki polne i rzu­ca­jąc mu spoj­rze­nie obra­żo­nej kró­lewny, odparła z nie­sły­chaną dumą:

– Na ten dro­biazg nie star­czy­łoby panu milio­nów. U nas nie sprze­daje się poca­łun­ków. Daje się je za darmo albo nie daje wcale!

– A co trzeba zro­bić, by jeden dostać?

– Trzeba być oby­wa­te­lem Rze­czy­po­spo­li­tej San Marino i szla­chet­nym czło­wie­kiem.

– Więc dla mnie droga zamknięta?

– I ow­szem! Gdy pan przyj­mie jako obrazę, jeśli cię kto nazwie Pru­sa­kiem, wów­czas przed takim poje­dyn­kiem ja panu zapłacę!

Hra­bia ukło­nił się głę­boko.

– Pani raczy żar­to­wać. Ha, trudno! Mia­łem w swym życiu wiele nie­do­rzecz­nych poje­dyn­ków, przy­bę­dzie jesz­cze jeden. To mi jest pocie­chą, że będę się bił za kobietę bar­dzo piękną, bar­dzo wykształ­coną i… bar­dzo nie­do­stępną.

– Za kom­ple­ment dzię­kuję i żegnam – rze­kła chłodno.

– Nato­miast ja dzię­kuję za kilka moral­nych nauk. I do zoba­cze­nia, bo posta­ram się jesz­cze panią spo­tkać.

– Jeśli mnie pan odszuka, w co wąt­pię. Do San Marino bar­dzo daleko, a pan próż­niak.

– Mogę się zało­żyć, że panią znajdę, choćby na anty­po­dach. Umiem być wytrwały, a co posta­no­wię, tego dotrzy­mam.

– Zakład przyj­muję. Żal mi darem­nej pana fatygi, ale tro­chę upo­ko­rze­nia tej pań­skiej zaro­zu­mia­ło­ści wyj­dzie panu na zdro­wie. Zatem do widze­nia.

Jak cień prze­mknęła obok niego i znik­nęła w bra­mie.

Hra­bia rozej­rzał się, zano­to­wał nazwę ulicy i numer domu, po czym zawró­cił.

– Cie­ka­wym, czy zoba­czę dom dzi­siej­szej nocy i czy dopalę cygaro? Cudna dziew­czyna. Hmm, Aurora lepiej zbu­do­wana, Lidia spryt­niej­sza, a jed­nak ta coś w sobie ma. Jej przod­ko­wie naj­pew­niej pocho­dzą z Alza­cji lub Lota­ryn­gii. Nie ma co, naro­bi­li­śmy sobie tam przy­ja­ciół… aż miło, jak nas lubią – rzu­cił iro­nicz­nie. – Żeby z taką mieć romans! Byłoby to coś nowego i nie­po­spo­li­tego. Jutro będę wie­dział, kim jest. Wspa­niała dziew­czyna. Jak mi się spać chce! – ziew­nął.

Przy­śpie­szył kroku. Po chwili jego oczom uka­zał się czarny kon­tur pałacu Croy-Dülmen. Hra­bia minął główną bramę i za rogiem budynku przy­sta­nął przed nie­po­zorną furtką. Dobył klucz z kie­szeni. Ten obró­cił się lekko – czę­sto był w uży­ciu – drzwi otwo­rzyły się bez sze­le­stu i wpu­ściły pana na drogę oświe­tloną gazo­wymi lam­pami, wysłaną dywa­nami. Wzdłuż ścian kwi­tły cie­plar­niane rośliny, umiesz­czone w niszach posągi nimf i bachan­tek uśmie­chały się do gospo­da­rza.

Przy wej­ściu na krze­śle drze­mał młody lokaj. Na jego pozba­wio­nej zaro­stu twa­rzy malo­wały się znu­że­nie i nie­po­kój. Był uoso­bie­niem służ­bi­sto­ści goto­wej na wszystko i wytrwa­łej na sta­no­wi­sku. Gdy zorien­to­wał się, że drzwi zostały otwarte, wstał i, wypro­sto­wany jak struna, cze­kał, by zamknąć za swym panem tajem­ni­czą furtkę. Potem bez słowa ruszył za hra­bią.

Z gale­rią łączyło się prawe skrzy­dło pałacu, miesz­czące kawa­ler­skie pokoje Croy-Dülmena. We fron­to­wej czę­ści gma­chu znaj­do­wały się repre­zen­ta­cyjne salony i apar­ta­menty ciotki Dory. Lewe skrzy­dło zaj­mo­wała służba.

Dopiero w swym gabi­ne­cie hra­bia się zatrzy­mał, prze­cią­gnął i z wyraź­nym znu­że­niem opadł na fotel.

– Szklankę jerezu, Urba­nie! Aaaa…

Nim skoń­czył ziew­nię­cie, roz­kaz był speł­niony. Wypił wino, otarł wąsy i nie­zbyt chęt­nie się­gnął po stos listów cze­ka­ją­cych na sto­liku.

– Że też tym ludziom ni­gdy nie zabrak­nie pomy­słów i atra­mentu! – mru­czał nie­życz­li­wie. – Prawda, że te wszyst­kie miłe ode­zwy śpie­wają dwa psalmy: pie­nię­dzy i miło­ści. Aaaa… Her­bert prze­grał w karty. Lidia chce bry­lan­to­wych kol­czy­ków. Głu­pie istoty. Urba­nie, daj mi tu papier i pióro.

Mimo gru­bych zie­lo­nych zasłon do gabi­netu wdzie­rał się brzask. Hra­bia wyglą­dał na okrop­nie zmę­czo­nego. Nagry­zmo­lił pośpiesz­nie dwa bile­ciki, zaadre­so­wał i ski­nie­niem przy­wo­łał lokaja.

– Listy te ode­ślesz zaraz. Spa­lisz wszyst­kie, oprócz tego jed­nego. Przy­go­tuj pisto­lety i szpadę. Będę się bił. Ale mil­czeć o tym! Nie budź mnie pod żad­nym pozo­rem, choćby się paliło. No chyba że ci pano­wie przyjdą. Nikogo poza tym nie przyj­mo­wać, zwłasz­cza kobiet. Rozu­miesz?

Lokaj skło­nił się w mil­cze­niu. Odzy­wał się tylko w nad­zwy­czaj­nych sytu­acjach.

Hra­bia led­wie się roze­brał, już spał. Ule­ciały mu z myśli piękne panie, nie­miecki honor, poje­dynki. Odpo­czynku tego nie oddałby za naj­bar­dziej namiętny uścisk hra­biny Aurory.ROZDZIAŁ II

II

Hra­bia Wen­t­zel Croy-Dülmen od dzie­ciń­stwa był panem swej woli i czy­nów. Wpraw­dzie ojciec wyzna­czył mu opie­kuna – swego sta­rego towa­rzy­sza broni i sąsiada, majora Koopa, i opie­kunkę – ciotkę Dorę. Jed­nak była to opieka pożal się Boże, a fakt, że mają­tek nie prze­padł, wyni­kał z ogromu bogac­twa rodziny. To zaś, że wyro­stek nie zmar­no­wał się zupeł­nie, nale­żało uznać za cud opatrz­no­ści nie­bie­skiej.

Major Koop i ciotka Dora spo­ty­kali się cza­sami, opo­wia­dali sobie o naj­okrop­niej­szych wybry­kach wycho­wanka, wzno­sili oczy i ręce ku niebu, wzdy­chali, radzili i roz­jeż­dżali się do swych zajęć: major do dóbr nad Renem, ciotka do modłów i ofiar naboż­nych. Ze spo­tkań tych i pod­ję­tych na nich posta­no­wień nic nie wyni­kało, bo Wen­t­zel dbał o opie­ku­nów tyle, co o popiół z cygara. Dzięki swemu pocho­dze­niu i sytu­acji mająt­ko­wej mógł obra­cać się wśród ary­sto­kra­cji, kole­go­wać z synami przed­sta­wi­cieli naj­wyż­szych rodów, bywać w naj­lep­szych domach, gościć w naj­słyn­niej­szych salo­nach. Ponie­waż mło­dzie­niec piękny był jak Apollo, kobiety szybko go zepsuły. I to zepsuły do gruntu. Hra­bia nie był ni­gdy dziec­kiem, a mło­dym duszą może led­wie parę mie­sięcy. Dzięki olbrzy­mim zdol­no­ściom cudem ukoń­czył szkołę i uni­wer­sy­tet. Wstą­pił do woj­ska, z wojny fran­cu­skiej przy­wiózł żela­zny krzyż i parę blizn. W ran­dze kapi­tana zakoń­czył czynną służbę.

Cze­go­kol­wiek się tknął, szybko go nudziło. Nie robił kariery, nie miał celu w życiu, nie rozu­miał potrzeby pracy.

Był hulaką wiel­kiego for­matu, jed­nak pod maską grzecz­nego i miłego króla salo­nów krył się cynik bez żad­nych zasad. Nie­sza­nu­jący nikogo i niczego, lek­ce­wa­żący cały świat, dumny ze swo­jej cha­ry­zmy i magne­tycz­nego uroku.

Nale­żał do kilku klu­bów dla dżen­tel­me­nów, miał tylu przy­ja­ciół, ilu było mło­dych męż­czyzn w sto­licy. Kochały go wszyst­kie kobiety.

Był w zupeł­no­ści zado­wo­lony ze swo­jego losu.

Nazy­wał majora Koopa i ciotkę Dorę nudną mik­sturą. Ow­szem, słu­chał ich rad i per­swa­zji, ale tak jak się słu­cha brzę­cze­nia owa­dów pod­czas poobied­niej drzemki. Uwagę majora odwra­cał pyta­niami o wino, owce i gospo­dar­stwo nad Renem. Ciotce przy­no­sił cukierki i pła­cił bez liku na misje jezu­ic­kie, jed­nak sta­ruszkę było trud­niej uła­go­dzić. Żyjąc w sto­licy, sły­szała wię­cej niż major, widziała mnó­stwo podej­rza­nych osób i sto­sun­ków, a sza­no­wane damy z ary­sto­kra­cji szep­tały wprost do jej uszu wszyst­kie plotki obie­ga­jące Ber­lin, a doty­czące bra­tanka.

W poboż­nej duszy sta­rej panny wzbie­rała zgroza. Ciotka Dora patrzyła na Wen­t­zla jak na loka­tora pie­kieł, jego miesz­ka­nie obcho­dziła z daleka niby Sodomę, w jego inten­cji pościła w piątki, modliła się żar­li­wie, skła­dała ofiary – wszystko bez­sku­tecz­nie.

Hra­bia nie miałby ni­gdy spo­koju w domu, gdyby nie to, że ciotka, przy całym zgor­sze­niu, miała sła­bość do swego „chło­paka”, jak go zawsze nazy­wała.

Gdy go nie widziała, była silna i zde­cy­do­wana, gdy sta­wał przed jej oczami, top­niała, gniew nikł. Piękny panicz rów­nież ją obez­wład­niał swym uro­kiem.

Zresztą Croy-Dülmen w swym hulasz­czym życiu mało miał czasu i ochoty na ukła­da­nie rela­cji z ciotką. Jego poja­wie­nie się we fron­to­wej czę­ści domu nale­żało do przy­pad­ków nad­zwy­czaj­nych, wita­nych z zachwy­tem, wspo­mi­na­nych bar­dzo długo. Swą obec­no­ścią wyświad­czał star­szej pani uprzej­mość.

Zatem gdy poja­wił się lokaj i oznaj­mił, że hra­bia pyta, czy ciotka zgo­dzi się na wspólne picie kawy, pora­nek stał się dla panny Dory rado­sny. Zakrząt­nęła się żywo, by ugo­ścić bra­tanka. Zapę­dziła do pracy całą służbę. Z eks­cy­ta­cji nie mogła dobrać ciast i prze­ką­sek.

Nie podej­rze­wała nawet, że jej „chło­paka” zbu­dzili tak wcze­śnie dwaj sekun­danci z warun­kami poje­dynku. Nie prze­czu­wała, że Urban przy­go­to­wuje broń, a Wen­t­zel, po odej­ściu kole­gów, gwiż­dżąc woj­skową pobudkę, pod­pi­suje ważne doku­menty, zabez­pie­cza­jąc w ten spo­sób ostat­nie ziem­skie sprawy, a wpro­sze­nie się na kawę wynika z poczu­cia obo­wiązku, by poże­gnać opie­kunkę.

Tuż przed wyj­ściem ze swo­jego gabi­netu, hra­bia zawo­łał lokaja.

– Idź na Frie­drich­strasse numer 5, koło skweru. Weź listę loka­to­rów, zapy­taj stróża o młodą damę, która dzi­siej­szej nocy wycho­dziła na mia­sto. Rozu­miesz? Przy oka­zji każ zaprząc konie, a list ten oddaj hra­biemu Miche­lowi Schöneichowi. Jeżeli kto się zjawi, powia­dom mnie. Zro­zu­miano?

– Oczy­wi­ście, jaśnie wiel­możny panie hra­bio.

Wen­t­zel się ubrał i poszedł do ciotki. Ponie­waż usta­lono, że poje­dy­nek odbę­dzie się w porze poobied­niej w lasku kilka sta­cji od sto­licy, czasu było zale­d­wie na śnia­da­nie i parę wizyt.

Ciotka Dora przy­jęła jaw­no­grzesz­nika w ulu­bio­nym salo­niku. Czule uca­ło­wała go w czoło i posa­dziła przy zasta­wio­nym stole.

Hra­bia poło­żył przed nią list.

– Przez pomyłkę zna­lazł się u mnie. Poznaję pismo majora. Ta czę­sta kore­spon­den­cja, cio­ciu, wydaje się mocno podej­rzana! – rzekł ze śmie­chem.

– Żar­tuj zdrów! Pisu­jemy o tobie, chło­paku! Jedz, zamiast mówić głup­stwa. Bar­dzo się cie­szę z two­jej wizyty – wyznała z czu­łym uśmie­chem.

– Co to cio­cia haftuje tak zawzię­cie? Oczy można popsuć taką dłu­ba­niną.

– Panu Bogu na chwałę, to stuła na twój ślub, chło­paku.

– Po cóż ten pośpiech gorącz­kowy? Zbu­twieje cioci robota. Szkoda!

Panna Dora von Eschen­bach popra­wiła oku­lary na swym spi­cza­stym nosie i wes­tchnęła żało­śnie.

Wen­t­zel popił ten srogi wyrok na stułę łykiem kawy i się zaśmiał.

– To wes­tchnie­nie, cio­ciu, było brze­mienne kry­tyką i potę­pie­niem. Czego cio­cia pra­gnie? Towa­rzy­stwa jakiejś głu­piut­kiej jak gąska księż­niczki w roli mojej żony? Niech cio­cia sobie zaprosi tuzin dam próż­nia­czek do kom­pa­nii. A może cio­cia lubi dzieci? Możemy z misji spro­wa­dzić parę chiń­skich bacho­rów. Obej­dzie się to wszystko bez współ­udziału mej osoby!

– Wen­t­zel, Wen­t­zel! Żar­tu­jesz ze świę­tych rze­czy. Każdy porządny czło­wiek musi się oże­nić!

– Każdy porządny czło­wiek powi­nien uni­kać poufa­ło­ści z kobie­tami! Nie­praw­daż, cio­ciu?

– No, tak, to prawda… są pewne grze­chy…

– Z tego wyni­ka­jące – dokoń­czył za nią. – Sły­sza­łem coś o tym. Otóż ja nie chcę mieć grzesz­nych sto­sun­ków. Nie chcę się sta­rać, oświad­czać, bo to, widzi cio­cia, dopro­wa­dza do uści­sku dłoni, do namięt­nych spoj­rzeń, do poca­łun­ków. Tak więc ja się boję żenić, bo to takie nie­mo­ralne! – Mówiąc to, zro­bił mistyczno-zgor­szoną minę.

Ciotka Dora pokrę­ciła głową.

– Ach! Boże! – wes­tchnęła znowu.

– Zamiast wzdy­chać, pro­szę zaj­rzeć do listu majora. O żeniaczce nie warto myśleć, bo ja się poje­dyn­kuję za parę godzin i może być… Cio­teczka rozu­mie? Kaput.

– Co ty?! Jezu­sie, Mario! Znowu?! Co mie­siąc się bijesz. Ach, ja nie­szczę­śliwa! Co to będzie, co to będzie!

– Nic nie będzie! Po cóż, cio­teczko, wzy­wać imie­nia boskiego nada­remno? Prze­cież nie jestem bara­nem idą­cym na rzeź. Czy mogę zapa­lić papie­rosa?

Nic mogła odpo­wie­dzieć, bo zano­siła się pła­czem.

– Takie jeste­ście wy, kobiety! I cio­cia chce, żebym jesz­cze drugą spro­wa­dził do duetu. Jedna pła­ka­łaby po bra­tanku, druga po mężu. Ładny to byłby kon­cert. – Hra­bia poki­wał głową. Mówił poważ­nym tonem, ale widać było, że jest bar­dzo roz­ba­wiony.

Sta­ruszka roz­gnie­wała się z żalu.

– Tak, tak, kobiety! Gadaj to komu innemu. Masz mnie za tak naiwną! Wiem wszystko! Może to nie z powodu jed­nej z nich nara­żać będziesz życie? Czemu ich nie topią i nie palą, nie pięt­nują żela­zem? Sodoma i Gomora! Gdzie są gromy nie­bie­skie? Czemu nie spa­dają na głowy tych grzesz­nic?

– Jedna cio­cia wystar­czy­łaby za całą hisz­pań­ską inkwi­zy­cję. Aż mnie dreszcz prze­szedł.

Hra­bia śmiał się z całego serca, ale panna Dora puściła już wodze swej bole­ści i obu­rze­nia.

– Zgi­niesz przez nie, jeśli się nie opa­mię­tasz, nie oże­nisz, nie będziesz domu pil­no­wał. Okrop­ność! Zabiją cię, mój chło­paku.

– Cio­cia ma mnie za nie­po­spo­li­tego gamo­nia. Prze­cież ja ani myślę ginąć z jakie­goś bła­hego powodu. Skoro jed­nak cio­cia mnie kry­ty­kuje, to zmy­kam. Sądzi­łem, że znajdę pochwałę i zachętę, a tu łzy! Fe, droga cio­teczko, to w bar­dzo złym guście.

Wstał i pochy­lił się nad jej dło­nią.

– Pro­szę mi wyba­czyć i się roz­ch­mu­rzyć. Nie biję się z powodu grzesz­nicy, ale dla­tego, że Wil­helm Wer­theim nazwał mnie mety­sem i pol­skim war­cho­łem! Za to okre­śle­nie roz­pła­tam go jak szczu­paka, daję słowo honoru! Niech cio­cia zapyta kapi­tana Assen­berga, jak się fech­tuję! Ten poje­dy­nek będzie dla mnie igraszką.

Sta­ruszka otarła łzy i spoj­rzała mu w oczy.

– Gdy twój ojciec, świeć, Panie, nad jego duszą, powziął ten sza­lony pro­jekt ożenku, na klęcz­kach go bła­ga­łam, by zanie­chał. Nic nie pomo­gło. Ocza­ro­wała go ta Pol­ska. Kraj to na wpół dziki, czy­nią tam gusła, rzu­cają uroki, piją jakieś zioła. Sły­sza­łam o tym od poważ­nych ludzi. Czarna magia i sza­tań­skie sprawki. Dia­beł opę­tał bied­nego Ralfa. Prze­czu­wa­łam nie­szczę­ście i speł­niło się. Teraz ty, biedny chłop­cze, poku­tu­jesz. Ach, te prze­brzy­dłe Polki! Major Koop zawsze mi powta­rza: „Wen­t­zlowi nikt nie ufa, boją się sprze­nie­wie­rze­nia i odstęp­stwa. Dla­tego nie wzy­wają go na żadną posadę, obser­wują i cze­kają”. Ach, żebyś się oże­nił z córką księ­cia Haralda, nie­uf­ność by zni­kła. – Tym spo­so­bem cio­cia Dora, jak zając po dłu­gim klu­cze­niu, wró­ciła do punktu, z któ­rego wyszła.

– Nie boję się pol­skich cza­rów – odparł hra­bia, marsz­cząc brwi. – Nie pójdę śla­dem ojca. A jeśli cho­dzi o posadę, gdy mi przyj­dzie ochota, nie ja, ale rząd będzie mnie pro­sił, bym ją zechciał przy­jąć. O to cio­cia może być spo­kojna.

– Więc poje­dy­nek nie­odwo­łalny? – szep­nęła.

– Żaden z nas nie jest tchó­rzem.

W tej chwili otwo­rzyły się drzwi salonu i uka­zała się w nich posępna twarz Urbana.

– Konie zaprzę­żone – oznaj­mił spo­koj­nie.

– Co, już jedziesz? Ach, Boże, jakież to straszne! Załóż święty meda­lik, tak żeby był na piersi. Cały dzień będę się modliła za cie­bie, mój chło­paku.

– Dzię­kuję! Nic mi nie będzie. Dziś wie­czo­rem przyjdę do cioci na her­batę. Do widze­nia!

Ledwo zamknął za sobą drzwi, a już śmiał się jak sza­lony.

– Wolę poże­gna­nie z Aurorą. Ta to dopiero da mi meda­lik – par­sk­nął. Potem zbiegł szybko na dół, zatrzy­mał się i krótko spy­tał lokaja:

– Wia­domo już?

Urban sta­nął na bacz­ność.

– Kamie­nica jest prze­chod­nia, drzwi pro­wa­dzą też na Bran­de­strasse. Stróż spał całą noc, nikogo nie widział. Oto spis loka­to­rów.

– Do dia­ska! Co wię­cej?

– Baron Schöneich czeka na pana hra­biego.

– Weź szpadę i ruszaj na dwo­rzec. Kup bilety na sta­cję Kirschmühl i cze­kaj na mnie.

Urban ski­nął głową i odszedł.

Baron Schöneich, kolega i przy­ja­ciel Wen­t­zla, przy­był, dość zdzi­wiony nagłym wezwa­niem.

– Pew­nie się bijesz? – zawo­łał na wstę­pie.

– Jak­byś zgadł.

– O co?

– O moją piętę achil­le­sową czy, jak wolisz, pol­ską.

– Z kim?

– Z Wil­hel­mem.

– Głup­stwo! Will pew­nie był pijany, a ty, wia­domo, szu­kasz wra­żeń. Cze­muś mnie nie wziął na sekun­danta? Czuję się ura­żony.

– Z cie­bie czło­wiek poważny i dyplo­mata, zaraz wziął­byś się do godze­nia nas. A ja nie szu­kam zgody. Zresztą taki poje­dy­nek to tylko roz­rywka. Jak­bym się zmie­rzył na sza­ble z szafą.

Schöneich pokrę­cił głową.

– Poje­dynki zda­rzają ci się zbyt czę­sto. Jesteś strasz­nie draż­liwy, Wen­t­zel. Na twoim miej­scu, dla zatka­nia gęby natrę­tom, poszedł­bym do par­la­mentu i każ­dego dnia wygła­szał prze­mowę prze­ciw Pola­kom. Masz dar pory­wa­ją­cej mowy.

– Ba, przy śpie­wie, winie i kobie­tach, ale nie w waszym sej­mie. Brr! Co tam za nudy!

– Ha, to urządź kru­cjatę na Poznań.

– Do licha z two­imi pomy­słami. Powiedz choć raz coś roz­sąd­nego.

– Wstąp do służby.

– Jakiej na przy­kład?

– Do dyplo­ma­cji. Jesteś do tego stwo­rzony.

– Skąd takie prze­ko­na­nie? – zaśmiał się hra­bia.

– Wyznam, że to nie moje spo­strze­że­nie, lecz Her­berta. Wczo­raj była mowa o amba­sa­do­rach u mini­stra Rich­tera. Stary tak powiada: „Poseł powi­nien grać zawsze rolę kochanka. Kto się zna na uwo­dze­niu i miło­ści, ten będzie dosko­na­łym amba­sa­do­rem”. A na to Her­bert: „Poślijcie do Fran­cji Wen­t­zla Croy–Dülmena, nie będzie stra­chu o Alza­cję i miliardy! On wam Galię w ślub­nym wianku przy­pro­wa­dzi do stóp! A dacie mu za to, zamiast pen­sji i orderu, bukie­cik pięk­nych pary­ża­nek”. Śmiano się z tego cały wie­czór.

– Her­bert chęt­nie pozbyłby się mnie z Ber­lina.

– Tam zaraz z Ber­lina – rzu­cił baron roz­ba­wiony. – Tylko z jed­nego pałacu. Bie­da­czy­sko schnie z zawi­ści.

Hra­bia wzru­szył ramio­nami.

– Jemu zawsze podoba się cudze. Póki niczyje, mil­czy. Gdy zdo­bę­dzie, rwie włosy z głowy i sza­leje. Z taką tak­tyką nie zaje­dzie daleko. On mnie amba­sa­do­rem, a ja jego zro­bił­bym zarządcą austra­lij­skich kolo­nii. Niech łupi ludo­żer­ców.

Spoj­rzał na zega­rek i poru­szył się nie­spo­koj­nie.

– Otóż, Michel, chcia­łem cię pro­sić, abyś na wypa­dek kata­strofy spa­lił papiery z tego biurka co do jed­nego, bo widzisz…

– Widzę raczej – baron wszedł hra­biemu w słowo – że chcesz się mnie szybko pozbyć. Do czorta! Te pamiątki nie zginą ani ty, bądź spo­kojny. Krę­cisz się jak fryga – zauwa­żył.

– Boję się spóź­nić na poje­dy­nek.

– Na taki poje­dy­nek bez świad­ków. No, no, amba­sa­do­rze, ruszaj, ruszaj! Przyjdę wie­czo­rem powi­tać cię jako zwy­cięzcę. Bywaj zdrów!

Po chwili sławne na cały Ber­lin piękne konie hra­biego stały przed bramą pałacu hra­biny Aurory. Gdy cio­teczka Dora odpra­wiała koronkę, piękna kochanka hra­biego mówiła wzbu­rzona:

– Jeżeli ten bła­zen cię choć dra­śnie, to ja mu zro­bię coś okrop­nego! Ja… ja…

– Zabro­nisz mu poka­zy­wać się w twoim domu – pod­chwy­cił hra­bia.

– Zabro­nię! – potwier­dziła ener­gicz­nie, jakby mówiła: poćwiar­tuję go żyw­cem.

Szy­der­czy gry­mas prze­szedł po twa­rzy Wen­t­zla.

– Za to, mój skar­bie, będę ci dozgon­nie wdzięczny – rzekł z prze­ję­ciem.

Dopiero w dro­dze do Kirschmühl pozwo­lił sobie w myśli na kry­tyczną uwagę:

_Cie­ka­wym, co by Lidia zro­biła okrop­nego Wil­hel­mowi, gdyby mnie zadra­snął. Pew­nie poka­za­łaby mu język. Krótka jest pamięć o poko­na­nych. Zwłasz­cza kobieca. Trzeba im impo­no­wać albo nie ist­nieć! Impo­nujmy!_

Poje­dy­nek nie prze­biegł tak, jak hra­bia sobie wyobra­żał. Obu prze­ciw­ni­ków odwie­ziono do domów ran­nych. Baron miał prze­bite ramię i roz­cięty szpet­nie prawy bok. Wen­t­zel dostał cię­cie przez głowę. Mimo rany bił się jesz­cze, lecz krew zale­wała mu oczy. Nie spo­strzegł nawet, że baron zemdlał. Ponie­waż hra­bia wciąż stał na nogach, obwo­łano go zwy­cięzcą. Nędzny to był triumf. Rana głowy była głę­boka, sza­bla roz­cięła skórę do kości od czubka głowy aż po czoło.

Schöneich zastał przy­ja­ciela w szpo­nach trzech chi­rur­gów. Kłó­cili się po łaci­nie.

– Zosta­nie szrama – oświad­czył jeden.

– Nie, jeśli zasto­suje się zimne okłady – powie­dział drugi.

Tu pacjent wmie­szał się do roz­mowy.

– Zosta­nie albo nie zosta­nie. To się zoba­czy na końcu. Tym­cza­sem zrób­cie jaki­kol­wiek począ­tek, pano­wie.

– Roz­sądna opi­nia – potwier­dził naj­star­szy medyk, przy­ja­ciel domu hra­biego, zabie­ra­jąc się do roboty.

Schöneich uśmiech­nął się do boha­tera.

– Przy­sze­dłem palić owe doku­menty – rzekł wesoło. – Czy ci nie wstyd dać się napięt­no­wać?

– To wina mojego mistrza szer­mierki. Nie nauczył mnie waż­nego pchnię­cia, osioł.

– Przy twoim zaan­ga­żo­wa­niu z cza­sem sam się wszyst­kiego nauczysz, bo czę­sto prak­ty­ku­jesz. Paskudna rana, będziesz miał pamiątkę na całe życie.

– Nie, jeśli zasto­suje się zimną wodę – wtrą­cił medyk.

Sta­remu dok­to­rowi Vos­sowi z iry­ta­cji drgnęła ręka. Wen­t­zel skrzy­wił się z bólu.

– Czego się gapisz! – krzyk­nął na Urbana. – Idź i uspo­kój panią we fron­to­wym domu.

– Jaką panią? – zagad­nął, uda­jąc naiw­nego, Schöneich.

Cio­cia Dora spę­dziła dzień na pła­czu i modli­twie. Gdy kareta wró­ciła z dworca i zatrzy­mała się przy wej­ściu do lewego skrzy­dła, a do niej nikt nie przy­cho­dził, prze­mo­gła wstręt, jaki czuła do tej czę­ści domu, i zbie­gła sama po nowiny. Wszyst­kie drzwi stały otwo­rem, a służba bie­gała mię­dzy poko­jami. Dotarła nie­po­strze­że­nie aż do sypialni i ujrzała swego chło­paka w pokrwa­wio­nej koszuli, nad nim trzech rzeź­ni­ków i Urbana bla­dego jak ściana. Tylko Schöneich, roz­party w fotelu, kiwał się tu i tam, gwiż­dżąc – a sam ranny dow­cip­ko­wał po swo­jemu.

Sta­ruszka już miała wejść, już pod­nio­sła nogę, gdy ją przy­kuł do pod­łogi żar­to­bliwy głos barona.

– Dok­to­rze, zace­ruj­cie gładko, żeby piękne kobiece usta nie ura­żały się o szramę.

Cio­cia Dora zakryła uszy dłońmi i ucie­kła z tego pie­kła. W takiej chwili takie żarty! Co za czasy, co za mło­dzież!

Po chwili zja­wił się u niej Urban, uspo­koił i prze­ka­zał zapro­sze­nie hra­biego, ale Dora nie zde­cy­do­wała się na powtórne odwie­dziny. Jedna próba wystar­czyła.

Stary dok­tor miał rację. Pomimo okła­dów z zim­nej wody szrama została. Szpe­ciła czoło wyraźną bruzdą, swój nie­miecki honor Wen­t­zel opła­cił ubyt­kiem urody. Może to wspo­mnie­nie pięk­nych oczu nie­zna­jo­mej dziew­czyny odjęło mu zręcz­ność i siłę? Tak czy owak miał pamiątkę po tam­tej nocy. Myślał o tym, gdy – wresz­cie wyle­czony – stroił się pew­nego wie­czoru do teatru.

Wła­śnie zja­wił się dok­tor Voss. Nie wie­dzieć, jakie licho go przy­nio­sło, by zepsuć hra­biemu humor. Na doda­tek lekarz, jakby nie miał o czym mówić, zaczął kry­ty­ko­wać lek­ko­myślne postę­po­wa­nie pacjenta. Efekt był łatwy do prze­wi­dze­nia, kłót­nia wisiała w powie­trzu.

Voss potarł górną wargę, co robił zawsze, gdy zamie­rzał wygło­sić ważne zda­nie.

– Pan hra­bia jest nie­cier­pliwy, nie­roz­sądny i nie­lo­giczny… – rzekł fleg­ma­tycz­nie. – Typowy Sło­wia­nin.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: