Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miłość w czasach rewolucji - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
1 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
30,00

Miłość w czasach rewolucji - ebook

 

Wang Xiaobo (1952-1997) był nazywany „czarnym koniem” literatury chińskiej – uwielbiany przez czytelników, nie pasował do żadnej z kategorii literackich, co sprowadzało na niego niemało krytyki, która ostatecznie przyczyniła się do przedwczesnej śmierci. Ironiczny kronikarz mrocznych lat 60. i 70. czerpał obficie z własnych doświadczeń, a niniejszą książkę zaczyna takim oto wstępem: „To książka o pożądaniu. Pożądanie ma własną siłę napędową, niekiedy jednak swobodne zachowanie jest zabronione, co niezwykle komplikuje sprawy. Na przykład, na północ od mojego domu znajduje się pałac Letni, ale gdyby nie istniał kierunek północny, wtedy mógłbym iść wyłącznie na południe i dopiero po przejściu bieguna południowego i północnego, po czterdziestu tysiącach kilometrów, dotarłbym do pałacu. To właśnie usiłuję powiedzieć. Ludzie naprawdę potrafią wszystko wyrazić zawoalowanymi aluzjami i dotyczy to również pożądania. Dlatego jego źródłem mogą być najmniej godne zaufania rzeczy”.

Spis treści

 

Wstęp

O tej powieści

Rozdział I

Rozdział II

Rozdział III

Rozdział IV

Rozdział V

Rozdział VI

Rozdział VII

Rozdział VIII

Przypisy

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66272-93-4
Rozmiar pliku: 8,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

1

W młodości Wang Er pracował jako robotnik w zakładzie produkującym tofu. Fabryka znajdowała się na terenie rezydencji, o której ludzie mówili, że w przeszłości pełniła funkcję zajazdu prowincji. W czasach, kiedy zbudowany z popielatych cegieł Pekin był otoczony murami, za składki oficjeli i kupców z poszczególnych prowincji wznoszono budynki, w których zatrzymywali się kandydaci na posady urzędnicze – krajanie fundatorów, przyjeżdżający do stolicy na egzaminy. To działo się dawno, dawno temu. Bardzo wiekowy zajazd był szarą rezydencją z elegancko wykonanych cegieł i dachówek. Pierwotnie chyba prowadziła do niego potężna brama, przy której znajdowały się takie elementy, jak kamienny schodek do zsiadania z konia i palik do przywiązywania wodzy. Schodek i palik potem zniknęły, a obecnie stała tam jedynie żelazna brama, osadzona na betonowych słupach, a za nią był krótki podjazd dla ciężarówek przewożących tofu. Wzdłuż uliczki ciągnęła się pokryta blachą wiata, pod nią robotnicy zostawiali rowery. Na końcu zadaszenia stał domek z czerwonej cegły, z którego – niezależnie od pory roku – bił potężny smród. W środku – niezależnie od pory dnia – zawsze paliło się światło. To była ubikacja. Na jej ścianach w pewnym momencie zaczęły pojawiać się rysunki nagich kobiet i ludzie mówili, że malował je Wang Er.

Kiedy Wang Er pracował w fabryce tofu, nad Pekinem wisiał purpurowoczerwony smog, ponieważ miliony piecyków na węgiel wypluwały na miasto kopeć z dwutlenkiem siarki. Promienie zachodzącego słońca z trudem przebijały się przez smog i zostawiały na niebie niezwykłe barwy. Bardzo przypominały kolory, jakie Wang Er widywał w dzieciństwie. Miał wyjątkową pamięć do kolorów, chociaż – możesz mi wierzyć lub nie – był daltonistą. Gdyby wcześniej o tym wiedział, nie uczyłby się malować, co oszczędziłoby mu mnóstwa kłopotów.

Kiedy Wang Er pracował w fabryce tofu, nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że jest daltonistą i nie zostanie malarzem. Wprost przeciwnie, wszyscy widzieli, że palce jego prawej ręki są zawsze czarne, podczas gdy innych – nie. To znaczyło, że często szkicuje węglem, a inni – nie. Zaś golasy na ścianie ubikacji namalowano węglem. Poza tym, chociaż gołą babę na ścianie jedynie naszkicowano, na dodatek zaledwie kilkoma długimi kreskami, ewidentnie wyszła spod czyjejś wprawnej ręki – kogoś, kto dużo rysuje. To wszystko potwierdzało autorstwo Wang Era. Goła baba nie wadziła nikomu korzystającemu z ustępu. Poważniej zrobiło się dopiero później. Wtedy, kiedy ołówkiem ktoś domalował jej pewną porośniętą sterczącymi włosami część ciała i dopisał imię. Zdaniem Wang Era ewidentnie było widać, że nie ta sama osoba narysowała kobietę i dorysowała jej resztę. Nikt jednak nie chciał go słuchać. Pobielono wapnem ściany ubikacji, ale po kilku dniach znów pojawiła się na nich goła baba, a chwilę później ponownie domalowano to co wcześniej – ktoś wyraźnie prosił się o kłopoty. Musisz wiedzieć, że umieszczony obok podpis głosił „Stara Lu” – tak nazywano szefową fabryki (i przewodniczącą komitetu rewolucyjnego). Czterdziestopięcio- czy czterdziestosześcioletnia Lu była pulchna i miała policzki tak czerwone, jakby malowała je różem, czego wcale nie robiła. Mówiła w taki sposób, jakby się kłóciła, jej włosy czasami sterczały jak ogon pawia. Była kierowniczką, co oznaczało, że przysłano ją z góry. Z nią czy bez niej produkcja i sprzedaż tofu szłyby tak samo, nikt jednak nie chciał narazić się szefowej. Nie znaleziono żadnego dowodu na to, że autorem rysunku jest Wang Er, ale ona i tak ciągle próbowała go dopaść i podrapać mu twarz. Na szczęście zawsze w pobliżu znajdował się ktoś, kto ją powstrzymywał i wtedy zaczynała pluć. Do celnego strzyknięcia śliną niezbędna jest wprawa i pojemne płuca. Stara Lu nie dysponowała ani jednym, ani drugim, i dlatego, choć rzadko jej się udawało opluć Wang Era, to zazwyczaj trafiała w kogoś innego.

Rysunek znajdował się nad dziurą do sikania, a klęcząca kobieta z uniesioną nad głową ręką przypominała trochę duńską syrenkę, upamiętniającą Andersena. Choć ułożenie dłoni sugerowało raczej czesanie. Włochatą część ciała dorysowano jej na brzuchu, w kompletnie nieodpowiednim miejscu. To oznaczało, że rysującemu brakowało podstawowej wiedzy o anatomii – gdyby Stara Lu posiadała ten organ tam, gdzie był na rysunku, przysporzyłoby jej to bardzo wielu problemów w codziennym życiu.

Bywalcy przybytku po sikaniu podnosili głowy i patrząc na rysunek, strzepywali kilka razy ostatnie krople, potem zapinali spodnie i wychodzili. Zgaduję, że właśnie w czasie tych potrząśnięć, nieznany z imienia rysownik w nie więcej niż pięć sekund namalował postać kobiety i te pięć sekund mogło zniszczyć praktycznie całe życie Wang Era.

Kiedy w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim Wang Er pracował w fabryce tofu, Pekin sprawiał przygnębiające wrażenie, ponieważ jego mieszkańcy nosili stare i zniszczone ubrania. Nie istniało coś takiego jak moda czy romansowanie i nikt niczego nie posiadał. Nie było muzyki popularnej ani filmów do oglądania, a znudzeni na śmierć ludzie z ochotą wtykali nosy w cudze sprawy.

Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty trzeci dawno minął i obecnie w toaletach często się widuje nieprzyzwoite rysunki, a ludzie tacy jak Stara Lu nie przyciągają już niczyjej uwagi. Dlatego w powyższych rozważaniach nie widzimy niczego atrakcyjnego, podobnie jak na starym gazetowym zdjęciu. Ten ogląd sytuacji może ulec zmianie tylko w jednym wypadku – gdy zdarzy się, że to ty będziesz Wang Erem. Jeśli to przyjmiesz, wszystko będzie wyglądało zupełnie inaczej.

2

Kiedy byłem dzieckiem, chciałem zostać malarzem, ale nie udało mi się, ponieważ wyszło na jaw, że jestem daltonistą. Często podejrzewałem u siebie jakiś defekt, ale zawsze źle obstawiałem. Wydawało mi się na przykład, że cierpię na chorobę psychiczną czy lunatyzm, ale nie miałem racji. Prawidłowa metoda rozpoznawania własnych przypadłości wygląda następująco. Kiedy chcesz zostać malarzem, powinieneś podejrzewać się o daltonizm, muzykiem – o głuchotę, myślicielem – o debilizm. Jeśli nie masz tych przypadłości, takie zawody nie przyjdą ci do głowy. Oczywiście poza daltonizmem istniały też inne powody, dla których chciałem zostać malarzem. Ale o nich opowiem później.

Kilka lat temu podróżowaliśmy latem po Europie. Jako student korzystałem z wakacji, żeby pojeździć razem z żoną, również studentką. W życiu byłem między innymi robotnikiem i nauczycielem, ale najdłużej studentem. Odwiedziliśmy wiele różnych miejsc i w końcu dotarliśmy do Belgii. W Brukseli znajduje się Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Chociaż nie mieliśmy żadnego pojęcia o sztuce współczesnej, poszliśmy tam, żeby pokazać, że jesteśmy kulturalnymi ludźmi. Muzeum zbudowano pod ziemią, jak wielką studnię, do której dna docierało się, schodząc spiralnym korytarzem. Szedłem nim, mając po lewej szybę z przezroczystego szkła, po prawej śnieżnobiałą ścianę, na której wisiały współczesne obrazy. Doszedłem do obrazu Dalego i patrzyłem na wieże wiszące w powietrzu, i ludzi sięgających chmur, i na konie o długich i cienkich nogach. Nagle dostałem skurczu prawej ręki, mój wskazujący palec skręcał się to w prawo, to w lewo i nie miałem pojęcia, co się dzieje. Dopiero później odkryłem, że usiłował w powietrzu nakreślić tradycyjną formę znaku dla (爲). Miałem ten problem wcześniej i we śnie często widziałem mur z czerwonych cegieł ze znakiem dla, przypominającym olbrzymią głowę byka. Po wielu godzinach pobytu w tym muzeum przypomniałem sobie pewne wydarzenie z dzieciństwa. Kiedy byłem mały i mieszkałem na terenie uczelni, pewnego ranka wybiegłem z domu i na wszystkich ścianach zobaczyłem wielkie, napisane kredą hasła „Dla 1070” – pamiętałem bardzo wyraźnie wygląd tych znaków, pamiętam nawet okoliczne plamy z kredy, ale wtedy nie umiałem jeszcze czytać. Zapamiętałem, że znak dla wyglądał jak głowa byka, a znak jeden – jak byczy ogon. Zastanawiając się nad źródłem skojarzeń z głową i ogonem, przypomniałem sobie kolorowe książki z obrazkami w domu. Poszedłem wzdłuż ceglanego muru i dotarłem do wschodniego boiska, gdzie chodziło mnóstwo olbrzymów z hełmami na głowach i włóczniami w rękach. Pamiętam, że z purpurowego nieba nieprzerwanie dochodziło dudnienie, rozrywające mi bębenki w uszach. Stanąłem, zakryłem uszy rękami, chroniąc je od hałasu z zewnątrz. Pamiętam, że kilka razy ostrzegali mnie jacyś ludzie: „Dziecko, wracaj do domu, tu jest niebezpiecznie!”. Byłem strachajłem, chowałem się, gdy tylko słyszałem słowo „niebezpiecznie”, ale bywało też inaczej – właśnie we śnie. Nie zdarzyło mi się, abym we śnie nie zabił kilku osób. Uznałem więc, że przed moimi oczami rozgrywa się ciekawa scena ze snu, więc z uśmiechem poszedłem przed siebie i wkroczyłem w niesamowity świat. Prawdę mówiąc, później dostrzegłem wiele podobieństw pomiędzy obrazami Dalego a tym, co zobaczyłem. W rzeczywistości Dali nie przyjechał do Chin w 1958 roku i nie był świadkiem wielkiego wytopu stali. Ale choć go nie widział, to pewnie zobaczył coś innego. Wtedy powstała we mnie myśl o sztuce surrealistycznej – istnieją ludzie, których łączy z dzieciństwem kręty tunel czasu. Oczywiście nie można tej myśli wypowiedzieć na głos, wyartykułowana staje się prostacka i bez smaku.

W 1958 roku, kiedy wszedłem na boisko, znalazłem się pomiędzy dziwnymi budowlami. Z ich szczytów wyrastały cudaczne żółte rury plujące purpurowymi spalinami. Smugi dymu unosiły się i zlewały z czerwonym sklepieniem. Na ten widok przyszła mi do głowy surrealistyczna myśl, że z rur wydostaje się niebo. Ale nie byłem Dalim, nie potrafiłem oddać na płótnie obrazu kominów dymiących niebem. Wokół wybrzmiewało tajemnicze buczenie, jakby wszędzie fruwały chmury niezliczonych żuków gnojarzy. Później, kiedy znów zjawiłem się na boisku, cały ten dziwaczny krajobraz zniknął, pozostał jedynie pusty plac. W ekstazie uznałem, że była to kraina z moich snów, wyłącznie moja, ponieważ poza mną nikt inny nie słyszał tego rozdzierającego uszy dźwięku z nieba. Podążałem wtedy za tym dziwacznym odgłosem i wraz z wieloma ludźmi dotarłem do dziwacznego domku. W jego ściance ktoś wybił włócznią dziurę i ze środka wydostała się jakaś osobliwa czerwona substancja – trochę jak ciastko sachima, trochę jak krowi placek. Nawet z takiej odległości czuć było na twarzy piekące gorąco. Wszyscy na ten widok zaczęli szaleć z radości, jakby podczas jakiejś pradawnej ceremonii ofiarnej. Teraz wiem, że ta substancja to była stal, wytapiana z rozbitych garnków. W tamtych czasach mój starszy brat chodził do szkoły podstawowej. On i jego rówieśnicy często wpadali do domów okolicznych chłopów i krzycząc „Wielki wytop stali!”, zabierali używaną do gotowania patelnię i rzucali w zamian za nią nędzną monetę. Naczynia miażdżono na placu. Najpierw wyglądały jak kawałki potłuczonego szkła, a po stopieniu sklejały się ze sobą. Wydawało mi się, że śnię, szalałem z radości. Chociaż wokół było wielu ludzi, myślałem, że wyłącznie ja odczuwam uniesienie, ponieważ to mój sen, inni to zjawy senne i tylko ja istnieję naprawdę. To była dokładnie taka euforia jak na obrazach Dalego. Później, gdy dowiedziałem się, że inni też brali udział w wielkim wytopie stali, poczułem olbrzymie rozczarowanie.

W brukselskim muzeum w lewym dolnym rogu jednego z obrazów Dalego zobaczyłem skaczącą radośnie postać z gołym tyłkiem. Prawdopodobnie był to sam artysta. Chociaż nigdy nie odwiedziłem Hiszpanii, wiem, że mają tam dużo dziwnych wież i obchodzą karnawał. To czas, gdy dzieją się masowe szaleństwa, ludzie zakładają groteskowe przebrania i być może trzyletni Dali był świadkiem takich dziwacznych scen, uznał, że to sen i ucieszył się jak idiota. Idea karnawału nie jest trudna do zrozumienia, pojmie ją nawet cztero- czy pięciolatek. Znaczenia wielkiego wytopu stali nie zrozumie nawet nastolatek. Urodziłem się w 1952 roku, w pięćdziesiątym ósmym miałem sześć lat i mieszkałem na terenie uniwersytetu. Nie mogłem wiedzieć, że ryki i wrzaski dochodziły z głośników, buczenie ze sprężarek, liczba 1070 oznaczała 1070 milionów ton stali, które należało rocznie wytopić, olbrzymi to studenci, włócznie w ich rękach były stalowymi żerdziami używanymi przy wytopie. Tym bardziej nie mogłem rozumieć, co to dymarki ziemne i dymarki zachodnie, o których wrzeszczano w głośnikach. Tamten dzień zdawał się nie mieć ani początku, ani końca, a później zniknął w mojej pamięci i tym bardziej przypominał sen. Dopiero jako dwudziestolatek przypomniałem sobie wszystko, kiedy przyjrzałem się bliźnie na przedramieniu. Tamtego dnia, gdy już skończyłem oglądać wytop stali i chciałem wrócić do domu, potknąłem się i upadłem na stos wytopionych brył, a wystająca z jednej krawędź patelni o mało co nie przecięła na pół mojej chudej rączki. Było to tak straszne, że nie zachowałem tego wydarzenia w pamięci. Freud nazywa to wyparciem. To zdarzenie wróciło do mnie dopiero po kilkunastu latach. Tamtego dnia nie dość, że straciłem dużo krwi, to jeszcze ojciec za ucho zaprowadził mnie do szpitala. Nie mam do niego pretensji. Było nas w domu dużo, gdyby każde dziecko rozcinało sobie rękę, nie starczyłoby pieniędzy na jedzenie. Później często myślałem o tym, że jeśli po kilku godzinach męczenia w dymarce blacha wciąż mogła rozorać rękę, to według praw metalurgii temperatura w tych piecach musiała być za niska. Skonsultowałem to kiedyś z profesorem metalurgii i zapytałem, czy rzeczywiście da się wytopić stal w ziemnych piecach, jakie budowano w pięćdziesiątym ósmym. Najpierw powiedział, że się da, ale tylko wtedy, gdy wtłoczysz do środka nie zimne powietrze, ale czysty tlen i nie palisz miałem, ale węglem wysokiej jakości. Wtedy tak, wtedy możesz osiągnąć temperaturę topnienia stali. Później jednak powiedział, że się nie da, ponieważ przy tej temperaturze spaliłby się sam piec. Chociaż w nazwie tych pieców pojawiało się słowo ziemia, nie budowano ich z ognioodpornej gliny, ale z cegieł. Wystające ze szczytów kominy były odcinkami ceramicznych rur, których wcześniej używano do budowy kanalizacji. Kiedy jednak zaczęła się kampania, wstąpiły do nieba. Uczucie wstydu jest znane wszystkim i od razu po zakończeniu wielkiego wytopu stali ludzie zburzyli piece i wyrównali teren, tak jakby nic się tam nie wydarzyło. Wciąż jednak można natrafić na ślady – w zakątkach dziedzińca, w kępach chwastów leżą kupki cegieł pokrytych zastygłymi pęcherzykami i czarnymi guzami, jak nadmorskie rafy oblepione pąklami i ostrygami. To pokazuje, że nawet taki piec był w stanie spalić i zniszczyć cegły. Te dziwne cegły robiły duże wrażenie. Na podobne przedmioty natrafiłem w brukselskiej galerii. Wszyscy mamy takiego rodzaju wspomnienia i jeśli nikt o nich nie mówi, ani ich nie rysuje, blakną w naszej pamięci. To, że wróciły, pokazuje, że drzemie we mnie artystyczny potencjał. Ponadto komuś, kto doświadczył tak absurdalnego dzieciństwa, naprawdę ciężko sobie wyobrazić odpowiedniejszy dla siebie zawód niż artysta. Nie udało mi się zostać malarzem z powodu daltonizmu. Nikt o tym nie wiedział. Póki nie skończyłem dwudziestu sześciu lat, sam nie zdawałem sobie z tego sprawy. To pokazuje, że nie jestem wcale daltonistą, co najwyżej trochę gorzej widzę kolory. Lekarz jednak to wypatrzył. Z tego powodu nie zająłem się sztuką, lecz zwróciłem ku matematyce.

3

Na terenie fabryki stała wysoka wieża i Wang Er mełł soję w pomieszczeniu na jej szczycie. Później, gdy już tam nie pracował, często w snach widział tę budowlę. Jeśli miałby to skomentować Freud, wiadomo, co by powiedział. Tym bardziej, że z wieży wypływało śnieżnobiałe mleko sojowe i stamtąd wyruszało w podróż do pozostałych działów zakładu. Mleko sojowe jest dla fabryki tofu równie ważne, jak bieżąca woda dla miasta. Prawdę mówiąc, nie trzeba było Freuda, każdy wiedział, co przypomina wieża. Ktoś nawet powiedział, że wieża w naszym zakładzie wygląda jak pała i trzeba jej założyć gacie. Wchodziło się na nią po drabinie zrobionej z rusztowania, dlatego na górze pracowali wyłącznie młodzi mężczyźni. Rury transportujące mleko sojowe wisiały pod sufitem albo leżały na dachu. Poruszając się po nich, można było dotrzeć, jak mleko, do każdego zakątka fabryki. Dlatego młodzi robotnicy rzadko dotykali stopami ziemi. Podobnie jak w powieści Baron drzewołaz nieżyjącego już włoskiego pisarza Calvino. (Jego utwory mogę czytać i po sto razy). Stara Lu stała na dole i na widok Wang Era co sił w płucach wrzeszczała, żeby natychmiast zlazł. Ale Wang Er miał ją w nosie, ponieważ w zimne dni rury zamarzały albo się zatykały, a on właśnie szedł je udrożnić. Kiedy widziała, jak przechodzi po rurze nad dziedzińcem, zawsze podsycała w sercu promyk nadziei, że w końcu spadnie i będzie mogła go dopaść. Ale chodził tak wiele lat i nigdy nawet nie omsknęła mu się noga. Nawet gdy czasem stracił równowagę, co najwyżej stawiał kilka balansujących kroków, jakby brał rozbieg do rzutu kulą w kręgle, co zdecydowanie nie groziło upadkiem. Gdyby tylko mogła, na pewno rzucałaby w niego kawałkami węgla, podniesionymi z ziemi. Ale jak wysoko może dorzucić ubrana w grube zimowe waciaki otyła kobieta? Najbardziej zniechęcającą rzeczą, jaką mogła zrobić, było szturchanie go po nogach szczotką do kurzu na długim kiju. Wtedy Wang Er musiał wracać na dach, z którego wyruszył. Jednak po chwili z warsztatu naprzeciwko ktoś zaczynał z desperacją walić w rurę i wrzeszczeć, czemu wciąż nie płynie mleko. Wtedy Stara Lu musiała zabrać szczotkę i dać Wang Erowi przejść – cokolwiek powiedzieć, była również przewodniczącą komitetu rewolucyjnego, nie miała odwagi przesadzać i narażać zakładu na przerwy w produkcji. A powstawanie tofu w dużej mierze zależało od tego, czy Wang Er da radę wszędzie dotrzeć i udrożnić rury z mlekiem. W fabryce Wang Er każdemu powiedział, że nie namalował tych obrazków – każdemu, poza Starą Lu. Na początku chciał również powiedzieć jej, ale nie miał odwagi stanąć z nią twarzą w twarz. Pomyślał: „a niech sobie dalej jazgocze z dołu, i tak mnie przecież nie złapie”.

W związku z tą sprawą są jeszcze pewne szczegóły wymagające uzupełnienia. Wang Er to niski koleś, i choć dopiero co skończył dwadzieścia lat, ma już bokobrody i mnóstwo zmarszczek, ale tylko pionowych, ani jednej poziomej. Ma naturalnie kręcone włosy i ciemną twarz obsypaną pryszczami. Wygląda groźnie i nie potrafi się uśmiechnąć, nawet gdyby chciał. Ma także czarne brwi, grube jak paski filcu. Zimą nosił czarne skórzane ubranie, takie jak motocykliści rozwożący telegramy, i chodził po rurach pewnie jak po płaskiej ziemi. Inni ludzie, przemieszczając się na czworakach, przeważnie czują się niezbyt bezpiecznie, ale jemu przychodziło to naturalnie i z łatwością, nawet kiedy stopa znalazła się przed jego nosem. Biegał po rurach tak szybko, jakby fruwał, a gdy schodził, na kolanach nie było nawet jednej plamki. Ludzie mieli wrażenie, że jest jakimś gatunkiem kota. Te kilka dziwnych szczegółów jego wyglądu sprawiało, że wszyscy uważali go za łajdaka i on sam w dużej mierze się z tym zgadzał.

Mówiono, że Stara Lu dawniej pracowała w jakimś ważnym urzędzie, ale ciągle robiła szum i nie dawała ludziom chwili spokoju, wobec czego zrobili z niej dyrektorkę fabryki. Ponieważ chciała dopaść Wang Era, codziennie wstawała bardzo wcześnie i czekała na niego przy bramie. Chroniąc się przed zimnem, wchodziła do stróżówki. Wang Er do pracy jeździł rowerem, przed bramą zbierał siły i przelatywał przez wjazd jak na skrzydłach, dzwoniąc dzwonkiem i wrzeszcząc: „Z drogi! Z drogi!”. Wtedy ona wypadała z budki, krzyczała, żeby się zatrzymał, żeby inni go łapali. Ale Wang Er rozpływał się w alejkach fabryki jak smuga dymu. Gdy Stara Lu dobiegała do wieży, on był już wysoko na rusztowaniu. Na górę prowadziła wyłącznie ta stroma drabina i spiralna winda do transportu soi. Gdyby Lu do niej wsiadła, jej ciało nabrałoby wydłużonego, skręconego kształtu bożonarodzeniowej świeczki. Wang Er był na górze bezpieczny. Udawał, że nie słyszy dobiegającego z dołu jazgotu. Martwił się jedynie tym, że ona może go dopaść na ziemi. Ale podobnie jak z dzikiem osaczanym przez psa myśliwskiego, na otwartej przestrzeni nic mu nie groziło. W fabryce takich przestrzeni brakowało, a układ budynków przypominał wręcz labirynt. W dawnych czasach, jeśliby w nowym domostwie postawiono bramę na przestrzał i wytyczono proste alejki, ludzie powiedzieliby, że to fuszerka. Nawet najmniejszy dom musiał mieć zaraz za wejściem ekran, żeby zwiększyć liczbę zakrętów. Dlatego kiedy Wang Er rano szedł do wieży, jeśli nie spotkał już wcześniej Starej Lu i się jej nie wymknął, przed każdym niebezpiecznym zakrętem musiał się zatrzymać i zastanowić, co może go tam spotkać. Musiał pokombinować, co zrobi, jeśli za rogiem czyha Stara Lu, i ruszał dalej, dopiero gdy to obmyślił. Psychicznie przygotowany, nigdy nie wpadał w panikę, kiedy nagle poczuł szarpnięcie siodełka i usłyszał za sobą radosny głos Starej Lu: „W końcu cię złapałam!”. Wang Er najczęściej nie siedział na rowerze, ale jechał na stojąco, jedną stopę stawiał na siodełku, drugą na kierownicy, jakby bawił się w akrobatę. Dokładnie wtedy, kiedy jej ręka chwytała siodełko, Wang Er robił skok w górę, chwytał poziomą rurę wiszącą w powietrzu, wskakiwał na nią, robiąc zawadiackiego fikołka, i prosił przechodzącą dołem osobę: „Panie Xu, weźmie pan mój rower?”.

A Stara Lu z nienawiścią mówiła do majstra Xu, że jeśli pewnego dnia złapie Wang Era, to na pewno go pogryzie. Jej włosy stawały wtedy dęba od karku do czoła, tak jak rozkładana budka nad rykszą. Ponieważ zachowywała się dziwacznie, wszyscy uważali, że jest awanturnicą. Ale nikt nie uważał jej za łajdaczkę, ponieważ była starszą panią po czterdziestce. Pośród takich osób nie ma łajdaków.

4

W pięćdziesiątym ósmym wybiegłem sam z domu, potknąłem się o stos „stali” i rozciąłem sobie rękę. Kiedy się podniosłem, zobaczyłem na przedramieniu wielką ranę, w której zalśniło coś białawego, co po chwili zalała krew. Jako sześcioletnie dziecko, rzecz jasna, nie wiedziałem, co to było, dlatego później wierzyłem, że wnętrze mojego ciała wypełnia coś białego i lepkiego, co jest podobne do zmoczonego bawełnianego wypełnienia kołdry. Później jako nastolatka nie zdziwiły mnie wcale nocne zmazy, uznałem, że po prostu wypływa ze mnie to coś ze środka. Dopiero gdy zacząłem studiować malarstwo i przeczytałem kilka książek o anatomii, dowiedziałem się, że to, co wtedy zobaczyłem, to powięź, która znajduje się jedynie w niektórych częściach ciała. Ale kiedy ojciec zaciągnął mnie do szpitala i lekarz zaczął zszywać ranę wielką igłą i grubą nicią, oszołomiony wiedzą, że jestem wypełniony mokrą kołdrą, zapomniałem o płaczu. Zaniepokojony lekarz zapytał ojca: „Panie Wang, czy temu dziecku nic się nie stało w głowę?”. Ojciec zaprzeczył i mówiąc, że cały czas jestem kretynem, walnął mnie zwiniętą pięścią w głowę. Rozpłakałem się w głos. Potem zobaczyłem, jak ojciec energicznie zaciera ręce i mówi: „Widzi pan? Potrafi płakać – wszystko z nim w porządku”. Gdy znowu zacząłem patrzeć na zakrzywioną igłę, wchodzącą w moje ciało i wychodzącą z niego, płakałem coraz głośniej. Wtedy ojciec uznał, że za bardzo hałasuję i znów mnie walnął w głowę. Mój płacz powoli słabł i ponownie zacząłem się zastanawiać, czy jestem kołdrą. Ojciec w krótkim czasie zrobił sześcioro dzieci, a jak mówią pośpiech nie sprzyja jakości, już to go cieszyło, że zapłakałem po palnięciu w głowę. Ta historia pokazuje moją naturę: na zewnątrz głupi i prosty, w środku melancholijny i pesymistyczny. Ale nawet z tym moim pesymizmem nie podejrzewałem, że jestem również daltonistą.

Kampus uniwersytecki, na którym mieszkałem w dzieciństwie, i brukselskie Muzeum Sztuki Nowoczesnej to bardzo różne miejsca. Pierwszy był wielkim kwadratowym osiedlem, wewnątrz którego stały identycznie kwadratowe betonowe budynki, a wszystkie uliczki przecinały się pod kątem prostym. Nie było w tym za grosz poezji. Drugie zaś miejsce wyglądało jak wielka studnia, schodząca głęboko pod ziemię, a galeria przypominała spiralną klatkę schodową przyklejoną do krawędzi studni. Na dnie znajdowała się fontanna i uroczy trawnik. Oba te miejsca, choć tak odmienne, w mojej głowie połączyły się w jedno – dzięki Dalemu i kampanii wytopu stali.

W pięćdziesiątym ósmym roku widziałem również inne rzeczy, na przykład pola doświadczalne na rozświetlonych boiskach, nad którymi nie gaszono na noc latarni, bo światło miało dobrze wpływać na zbiory – choć równocześnie przyciągało wszystkie komary i ćmy świata. Zbite w kilkanaście wirujących kolumn światła tworzyły spektakularny widok. Słyszałem także nadawane z głośników komunikaty publicznych rozgłośni – przerażające i patetyczne. Ale to nie miało znaczenia, ważne było wytapianie stali na boisku i rozcięta ręka. Wszystko zaczęło się od wielkiej rany na przedramieniu. Później zacząłem studiować malarstwo, zamierzałem zostać malarzem, ponieważ niczym innym nie byłem w stanie wyrazić absurdów zamkniętych w mojej głowie. Nie wiem, czy Dali nie został artystą z tego samego powodu. Wciąż jeszcze nie wiedziałem o moim daltonizmie. Co więcej, sądziłem, że postrzegam kolory lepiej niż inni. Na przykład taka marchewka. Jedni widzieli ją jak pomarańczowoczerwony stożkowaty wyrostek, ale nie ja. Dla mnie ona była półprzezroczysta, z zewnętrz okryta bladopurpurową warstwą, pod którą znajdowała się kolejna, bladożółta. Przyglądając się dłużej, dostrzegałem jej sinoniebieski środek. Zgodnie z moją percepcją marchewka była zimna. Namalowana w ten sposób, otwierała duże pole do interpretacji. Niektórzy mówili, że to impresjonizm, inni, że niebieski okres Picassa, jeszcze inni, że dekadencka sztuka burżuazyjna, nikt jednak nie widział marchewki. Kiedy w siedemdziesiątym siódmym przystąpiłem do egzaminów do akademii sztuk pięknych, wykładowcy wysuwali podobne uwagi. Gdybym udawał, że głęboko rozmyślam i siedział cicho z boku, prawdopodobnie bym zdał. Niestety odezwałem się i powiedziałem, że w moich oczach tak właśnie wygląda marchewka. Wtedy, nie wiem, który konkretnie, genialny człowiek zasugerował, żebym poszedł na badanie wzroku. Gdy wróciłem z wynikami, wykładowcy umarli ze śmiechu, a mnie wygnali precz. W czasie badania nie rozpoznałem zaledwie kilku kart z kolorami. Ja też mógłbym namalować zestaw takich kart, których nikt by nie rozpoznał.

Moje postrzeganie kolorów było następujące. Pierwsza purpurowa warstwa to ultrafiolet, niebieski środek to podczerwień. Jedynie ta bladożółta warstwa to światło widzialne. Używając terminologii radiowej – moje oczy odbierały bardzo szeroki zakres fal. I właśnie dlatego, że widziałem wszystko, wszystko widziałem tak sobie, a używając terminologii radiowej – odbiór moich oczu, przyjmując, że to anteny, był nieodpowiedni dla częstotliwości światła widzialnego. Rzeczywiście, tacy jak ja nie nadają się na malarzy. Malarz ultrafioletu i podczerwieni nie ma przed sobą przyszłości, podobnie jak muzyk ultradźwięków. Ale mój sposób widzenia ma również swoje plusy. Na przykład, ponieważ widzę w ultrafiolecie, niektóre tkaniny są dla mnie przezroczyste i równie dobrze mogłoby ich nie być. Latem miałem ucztę dla oczu, nie musiałem ich szeroko otwierać, mrużąc je, widziałem nawet lepiej. Moja żona nie może się o tym dowiedzieć, zmusiłaby mnie do noszenia okularów słonecznych albo zakleiłaby mi oczy grubym plastrem i wręczyła białą laskę, żebym chodził jak niewidomy po ulicach. Jednak moja kariera artystyczna dobiegła końca nie dlatego, że byłem daltonistą, ale dlatego, że nie chciałem już malować. Ludzie nie dali mi szansy malowania tego, co naprawdę widzę. Gdybym ją dostał, mogliby zobaczyć ultrafiolet i podczerwień moimi oczami.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: